Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Wybrane felietony i artykuły Franciszki Fiszerowej, syna Stanisława i męża Jana


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Józef i Wanda Fiszerowie, Nasze korzenie i my. Saga rodzinna



Spis treści

Ocena sytuacji gospodarczej rodziny w felietonach mojej matki z lat trzydziestych XX wieku

Budżet domowy

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu Nr313 z 20 listopada 1933 roku).

Jedna z najdotkliwszych bolączek każdej gospodyni jest nie tylko ułożenie budżetu, ale szczególnie wprowadzenie go realnie w życie. Zadanie bardzo trudne, ponieważ z obniżką uposażeń nie idzie w parze zniżka wszystkich środków utrzymania. Aby uzmysłowić moje twierdzenie, biorę za przykład życie rodziny urzędniczej, składającej się z 7 osób z płacą przed trzema laty 900 zł. Wtenczas mieszkanie wraz z lokatorskim podatkiem kosztowało 160 zł. Dzisiaj, kiedy pensja jest zredukowana do 640 zł z potrąceniem pożyczki, cena mieszkania została ta sama. Zostały w tej samej wysokości opłaty skarbowe, podatki, oraz świadczenia społeczne. Cena węgla, cukru, elektryczności, gazu uległa nieznacznej redukcji, opłaty zaś szkolne w gimnazjach i na uniwersytetach wzrosły. Potaniały tylko artykuły spożywcze. Już więc w tak małym środowisku jak rodzina, zaznacza się chaos życia gospodarczego. Jakiż haracz płaci się kartelom. Jak nie równomiernie w spadku wydatków przyczynia się do kurczenia się koniecznego wydatkowania. Tabela wydatków rodziny składające się z 7 osób najlepiej nam to wyjaśni. I tak: 1. mieszkanie składające się z 4 pokoi z podatkiem. lok. – 160 zł., 2. pensja służącej – 30 zł., 3. opłaty szkolne; gimnazjum i uniwersytet za 4 dzieci – 47 zł., 4. elektryczność i gaz – 25 zł., 5. węgle, drzewo (przeciętnie) mies. – 30 zł.

Te 5 punktów wydatkowania są za wysokie na dzisiejsze warunki, są wynikiem dawniejszego ułożenia życia. Do dyspozycji gospodyni pozostaje 340 zł., a to na wyżywienie 7 osób, kupno książek szkolnych, opłaty komitetów rodzicielskich, ubranie, no i na – lekarza. Tutaj dopiero zaczyna się troska i rola gospodyni – matki. Przyjmijmy, że 300 zł. idzie na środki żywności. Jak z dziesięciu złotych dziennie wyżywić rodzinę, jak zapewnić dzieciom zdrowe, a dostateczne pożywienie? W każdym domu radzą sobie jak mogą i zaprowadzają, jak najdalej idące oszczędności. Naturalnie odbywa się to kosztem skreślenia wydatków a w szczególności wydatków na potrzeby kulinarne.

Pozostała kwota 40 zł. Ma być wystarczająca na zakup odzieży i ubrania dla całej rodziny. Kwota za mała i konieczne zakupy uskutecznia się na raty. Każda oszczędna gospodyni uważa to za zło, ale w dzisiejszych warunkach, za zło konieczne. Wdzięczne pole miałoby kupiectwo polskie, gdyby za wzorem kupiectwa żydowskiego zorganizowało kredyt dla naszych rodzin.

Ale nie koniec na tym! Gdzie są pieniądze na wydatki związane z chorobą, gdzież choćby mała kwota na rzecz biednych i bezrobotnych. Wreszcie – nie należy zapominać, że zapowiedziane zmiany uposażeń urzędniczych nawet ten skromny budżet uczynią nierealnym.

Widzimy z zestawienia i porównania dochodów i wydatków, że całe zło spoczywa w nierównomierności spadku wydatków. Wszystkie warstwy społeczne są tem dotknięte. Jedyną radą na nie i koniecznością chwili jest umiejętne i spokojne dostosowanie się do warunków. Trzeba pamiętać o tym, że nierównomierność w spadku wydatków minie, jak minęły kartki żywnościowe. A umiejętność dostosowania się i oszczędności da podstawę przyszłej potędze gospodarczej Polski.


Chłopska dola

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu" Nr252 z dnia 14 września 1934 roku).

Przypadek zrządził, że część wakacji spędziłam w powiecie chrzanowskim. Przywykłam do wypoczynku w górach; zdawało mi się więc teraz, że będę niejako pokrzywdzona, a jednak i z tych pól nizinnych wyniosłam miłe wspomnienie .....

Było to już po powodzi, Wisła wróciła w swoje brzegi, a ciągnące się kilometrami lasy sosnowe napełniały powietrze balsamiczną wonią. Spokój i ciszę miałam taką jaką tylko wieś polska może dać. Wisła zaś ze swoją dziką plażą i samotnością była idealnym wprost wypoczynkiem.

Ludność chwilowo odetchnęła po powodzi i pracowała już spokojnie i niezmordowanie na tych piachach nadwiślańskich, które jakby cudem wydają swoje skąpe plony. Miałam przeto możność zaobserwowanie wielkiego umiłowania ziemi przez nasz lud. Rozmawiając z gospodarzem, którego dom i ogród otoczony był samymi piaskami, spytałam się go, w jaki sposób doszedł do tego pięknego ogrodu na wsi?

- Proszę pani – odrzekł – jako młody chłopak opuściłem wieś, by szukać chleba i pieniędzy po świecie. Grzbiet mój nosił cetnary, muskuły wysługiwały się wszystkim za pieniądze, więc nic dziwnego, że gdy wróciłem do wioski, zakupiłem ten kawałek pola, znosiłem ziemię i muł urodzajny z nad Wisły, kopałem, ryłem, uprawiałem ten kawałek ziemi, aż w końcu zamieniłem go w ten ogród.

– Niech pani patrzy: za płotem piasek przed nami woda, boimy się jej, gdyż zabiera nam naszą pracę.

- Dlaczego nie staracie się o wały ochronne – pytam: przecież tak nie można żyć w ciągłym niebezpieczeństwie, a tym bardziej pracować.

- Owszem – słyszę odpowiedź – staramy się; rokrocznie, jak Polska powstała, pisze gmina podania, ale bez skutku. Światlejsi z nas, co jeździli po świecie, ubolewają nad zniszczeniem przez wodę dobytku, inni zaś, którzy jeszcze siedzą do dzisiejszego dnia w dymnych chatach nie przejmują się tak: tak było za pradziadów, a woda jak woda, od czasu do czasu wylać i zniszczyć musi. Zresztą niech pani rozejrzy się po wsi: zagospodarowanych domostw wśród piasków oprócz leśniczówki, szkoły i kilku zamożniejszych gospodarzy nie ma. Odczuwamy brak szkół dokształcających w rolnictwie. Chrzanów mógłby porą zimową urządzić kursy dokształcające w zakresie rolnictwa dla chłopców, a w zakresie gospodarstwa domowego dla dziewcząt. Rękodzielnicy mają szkoły dokształcające, tylko my rolnicy jesteśmy jakby wydziedziczenie i skazani na własne siły. Tam, gdzie ziemia dobra i sama rodzi, tego się nie odczuwa, ale tutaj, to bardzo. Ja na przykład nie kończę kształcenia dzieci (córka skończyła 6 klas gimnazjalnych), gdyż – po co? Co będą robiły na wsi? Bo w mieście- wiem – nie ma dla nich miejsca.

Rozmowa rwie się; każdy z nas zatapia się w swoich myślach. Mnie stają przed oczyma falangi inteligencji, jak i robotników bez pracy, a mojemu gospodarzowi jego troski rodzinne i wioskowe. Po chwili przerywa milczenie i zapytuje mnie:

- Cóż pani powie na to? Czy my rolnicy z tej kiepskiej gleby możemy sobie pozwolić na kupno nie książek, ale już artykułów przemysłowych, potrzebnych w pracy i dla życia? Rozpiętość. cen jest dla nas katastrofą; ale zresztą .....Macha ręką, “szkoda o tym gadać”.

Odchodzi nas całkowita ochota do rozmowy. Słońce zachodzi krwawo za lasy. – Słyszę głosy bydła wracającego do stajen ... Myślę nad ludźmi, którzy zrośli się z tymi piachami jak te sosny. Chłopska dola.


Kłębek zaplątanych nici

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu" Nr 319 z dnia 21 listopada 1935 roku)

W dawnych czasach dawano pannie przed wyjściem za mąż – kłębek zaplątanych nici; w ten sposób zwracano jej uwagę na cierpliwość, jako cnotę w życiu rodzinnym. – Dziś życie daje współczesnej kobiecie jeszcze cięższe zadanie do spełnienia, a to w formie redukcji pensji męża, niewystarczającej na pokrycie wydatków rodziny albo – co gorzej jeszcze – w formie zupełnego bezrobocia męża.

Kobieta potrzebuje dziś więcej, niż dawniej cierpliwości, rozumu, subtelności, zaradności.

Tragizm sytuacji nie leży w samej obniżce pensji, lecz w sztywności cen, bądź to za mieszkanie (cóż znaczy obniżka 10% lub 15% czynszu, jeśli pensja od roku 1930 została obniżona 60%). Węgiel, cukier, elektryczność, gaz zachowały ceny niezmienione i zabierają lwią część pensji (3/3 wraz z mieszkaniem). Opłaty zaś w gimnazjach i na uniwersytetach podniesione, tak że w obecnych warunkach dla niektórych rodzin, kształcenie dzieci stanie się chyba niedościgłym marzeniem, – jeszcze pogarszają ten stan rzeczy. Tragizm sytuacji pogłębia się z dnia na dzień i pytanie: jak prowadzić dom, – jest troską już nie byle jaką, lecz troską, która dominuje nad wszystkimi innymi zagadnieniami, nad obowiązkiem nawet moralnego wychowania dzieci.

W takich warunkach, każda z nas widzi dwie drogi przed sobą: albo utrzymać “prestige” stanowiska męża i brnąc w długi (bez względu na to, czy to jest rozsądne i uczciwe), albo zrezygnować z większych mieszkań, ze wszelkich “zdobyczy” kulturalnych i wegetować. Wybieramy oczywiście tę drugą drogę. Przychodzi to jednak z wielka trudnością, a to z powodów raptownych, nagłych obniżek pensji. Narzuca się jeszcze jeden środek, który zresztą najprędzej będzie zastosowany: “oszczędność na żołądkach”. Ale jak obniżanie poborów, tak i oszczędzanie na wyżywieniu dzieci, okaże się zawodne. Dziecko należycie nie odżywione a wychowane w atmosferze niepokoju (który jest wynikiem obecnych czasów) nie wyrośnie na zdrowego obywatela; czyż może osiągnąć siłę fizyczną i spokój ducha? Doprawdy, jeśli patrzymy na rodzinę, pod tym kątem widzenia, ogarnia nas lęk o przyszłość. Zastępy synów bezrobotnych, robotników, rolników, urzędników mają w przyszłości być obrońcami Ojczyzny. Ale czy będą mogli wypełnić ten obowiązek, jeśli im siły fizyczne odmówią posłuszeństwa? ¾ granic Polski są granicą otwartą, a wałem obronnym ma być silna armia.

Rozgoryczenie zakrada się w społeczeństwo. Skarga wyrywa się z ust nawet tych którzy mimo wszystko mają jakie takie zaopatrzenie. A cóż dopiero mają powiedzieć, ci dla których nie ma dachu i chleba!... Byłam świadkiem następującej sceny w jednym ze sklepów. Przychodzi człowiek stary, coś kupuje, przy płaceniu wyrzuca z siebie skargę: “ach żebyście mi sprzedali cjankali”. Trzęsą się starcze ręce, usta szepczą skargę: “jakżeż żyć będę z mojej obciętej emerytury”. – Na to odzywa się inny głos, starszej pani: “Stargałam siły w tułaczce po zapadłych wsiach, ściągano mi na emeryturę szereg lat, a cóż mam dziś z tego?” Cisza. – W tej chwili odzywa się ktoś młody: – Cóż znaczy wasza tułaczka, i wasze narzekanie?. My dziś poszlibyśmy na kraniec świata za pracą, byle tylko mieć co do ust włożyć”.

Całą też tę scenę, odczułam bardzo. Miała rację starość samotna, niezdolna już do pracy; miał ją i ten młody człowiek, który nie wiadomo dlaczego cierpi z powodu braku pracy i marnuje najpiękniejsze lata w głuchej rozpaczy. Owionęła mnie straszliwa atmosfera zniechęcenia. Jakby z “Wesela” Wyspiańskiego, kiedy Chochoł mówi:

To ich cel i strach tak wzion,

posłyszeli Ducha głos,

rozpion się nad nimi Los

Lecz precz zniechęcenie! Trzeba nam spokoju i miłości, bo gdy zrzucimy z siebie nienawiść, rozum zacznie trzeźwiej pracować. Jeśli my kobiety zachowamy hart i spokój – przetrzymamy. Jeśli z miłością dzielić będziemy nasze dobra z wydzielonymi – wygramy. Miłość chroni ludzi przed upadkiem ducha i budzi wolę do czynu. Zamiast łez i przekleństw – zwiększona troska i praca. Zamiast rozpaczy ufność w nasze siły i w Opatrzność. Zamiast nienawiści – miłość. Życie daje nam kłębek zaplątanych nici. Rozplatajmy go ze spokojem.


Ulica...

(Głos Narodu nr 146 – 31 maja 1934 r.)

Dla dziecka patrzącego z okna ulica jest synonimem ruchu i życia. Dla starca, któremu siły nie pozwalają opuszczać mieszkania, ulica, to – wspomnienie. Zamglonym wzrokiem obserwuje drgające życie. Z za okien mieszkania jak z za kratek więzienia spogląda na ruch i śpieszących i cofa się myślą wstecz, kiedy i sam był silnym, energicznym, kiedy z pośpiechem przebiegał gwarne ulice miasta.

Ulica zmienia swój wygląd z każdą porą dnia. Wczesnym rankiem jest jeszcze jakoby senna; tylko furmanki i auta ciężarowe mącą jej ciszę. Potem radosna wrzawa dziatwy śpieszącej do szkoły wypełnia ją nadzieją, że życie jest i będzie wartkie, i że będzie odnawiane ciągle nowymi zasobami energii.

Ulica jest świadkiem nędzy bezrobotnych, którzy głodni wałęsają się po niej, by zabić czas, nudę i głód. Jest też świadkiem promenad ludzi zamożnych. A gdy zmrok zapadnie, gdy zapłoną światła, i potem milknie wartkie życie, puste trotuary odpowiadają głuchem echem krokiem nielicznych przechodniów. Z zaułków miasta wypełzają cienie ludzkie (noc sprzyja złym zamiarom i deptaniu godności ludzkiej). Ulica mogłaby wówczas opowiadać wiele o upadkach serca i nędzy ludzkiej. Ale raz w rok jest ulica prawie kościołem. Jest bowiem miejscem, gdzie ludzie składają hołd Bogu w oktawie Bożego Ciała. “Zróbcie Mu miejsce” – rozbrzmiewa pieśń po ulicach miasta. Biją dzwony, chwieją się chorągwie, rączki dziatek rzucają Mu kwiaty i tłumy wiernych zalegają ulice. A Chrystus z obłoków kadzideł, przy wtórze pieśni zmieszanej z biciem dzwonów, błogosławi wierzącym i niewierzącym sercom. Jedyna to w roku chwila święta ulicy. Jest to chwila, w której człowiek znużony życiem odzyskuje równowagę i spokój. Odzyskuje tez"zrozumienie, że Ten, który przyrzekł, że będzie z nami “do końca świata”, błogosławi życiu mimo jego upadków: mimo tego, że ulica nasza żyjąc własnym egoistycznym życiem, tak często przypomina jerozolimską ulicę, która u bram pałacu Piłata wołała: “Ukrzyżuj Go”.


Pieniądz – środek i cel. Refleksje z życia

(Głos Narodu nr 307 – 9 listopada 1935 r.)

Pieniądz, to – słowo, które od najwcześniejszych lat życia, budzi w człowieku żywszy błysk w oczach. Już małe dziecko wyciąga chciwie rączkę po pieniądz, bo wie, ze za niego kupi coś dobrego dla siebie. Od lat najmłodszych staje się pieniądz myślą przewodnią życia, aż do chwili, kiedy człowiek złamany śmiertelny chorobą, gestem ręki i ostatnim wysiłkiem przytomności, odtrąci go od siebie, jak coś już niepotrzebnego, “coś”, co mu nie przedłuży życia.

Pieniądz więc wżera się w ludzkie życie. Staje się bodźcem wielu czynności ludzkich, a staje się nieszczęściem, jeśli stanowi cel życia człowieka. Obserwacja życia codziennego najlepiej ilustruje to twierdzenie:

W czasie wakacyjnym w okolicy górskiej przejeżdżałam koło jednego domu. Gazda, który powoził, splunął i przeżegnał się. Zdziwiona tem, spytałam o powód. Odpowiedział mi następująca historię:

- Gazda, który ten dom zamieszkuje, jest bardzo bogaty. Miał dzieci, żonę, ale tak ukochał pieniądze, że poza niemi nic dla niego nie istniało. We wsi wybuchła epidemia dyfterii, dzieci mu zachorowały, – nie wezwał lekarza. Jedno po drugim umierało. Nie wzruszyła go rozpacz żony; nie ruszył uskładanego grosiwa nawet na chorobę żony. Z bólu biedna kobieta popadła w obłąkanie. Całymi dniami siedziała bezczynnie; nie pomagały ani krzyki, ani nawet bicie gazdy. Marniała z dnia na dzień i ona wkrótce odeszła na cmentarz do dzieci. Ostał się sam; wziął chłopca sierotę, ale, ten długo nie wytrzymał w domu sknery. Stary chodził z kąta w kąt, mamrotał coś ustawicznie, jakby go mary opadły, a w późną noc, kiedy mu się zdawało, że chłopiec śpi, szedł do komory, zasuwał rygle i liczył pieniądze. Chłopiec uciekł, – gazda został sam,- ludzie odsunęli się do reszty od niego. “Nieczysta siła” zamroczyła rozum gazdy, – przestał chodzić do kościoła, – zamknął się w swej chacie – jedyną jego przyjemnością, było liczenie pieniędzy późno w noc, brzęk srebrnej monety i szelest banknotów.

Myślą wybiegam teraz w środowisko faktyczne. Tam, gdzie maszyna wyręcza mięśnie ludzkie i pracuje na pieniądz, który się rodzić zdaje z każdym obrotem koła. Zdawać by się mogło, że maszyna przyniesie dobrobyt ludziom; jednak tak nie jest. Znów chciwość ludzka pochłania stworzone bogactwa. Zamiast sprawiedliwie dzielić także zyski i między masy robotnicze, zgarnia się wszystkie korzyści i buduje nowe fabryki; zwiększona, a nie zużyta produkcja dusi się własną zachłannością, tysiące rąk roboczych opadają w bezruchu. Maszyna wskutek chciwości ludzkiej staje się wrogiem człowieka.

Pieniądz nie wynagradzający sprawiedliwie wysiłku pracy ludzkiej, jest przekleństwem życia. Znów wieś jest najlepszym tego dowodem. Małorolni, którzy oprócz spłachetka ziemi, starej chaty i kilkorga dzieci nie posiadają nic więcej, przy obecnej niskiej cenie za produkty rolne w stosunku do wysokich cen za towary przemysłowe, odczuwają to przekleństwo najlepiej. Kobieta wiejska wynosi z domu, co tylko może, na sprzedaż do miasta, – odmawia dzieciom mleka i lepszego pożywienia, by zapłacić podatek i kupić but. Mimo to pieniędzy nie starczy jej na sól i naftę. Tylko “chłopska” siła i wytrwałość potrafi znieść to ciężkie życie.

Pieniądz w mieście... Jego potęga rośnie tutaj już do niebywałych rozmiarów. Za wszystko musisz płacić. Pieniądz zdaje się być władcą życia miasta. Jeśli go masz, masz wszystko, tzn. prawie wszystko. Pieniądz jest tutaj także “reformatorem” życia i obiera kult prawie religijny. Zdaje się grozić tym, którzy chcieliby się kierować etyką w życiu codziennym. A drwić z tych, dla których istnieją inne poza nim, wartości.

Pieniądz jednak idzie dziwnymi drogami. Dla swoich ulubieńców raz jest łaskaw, raz – wrogi. Raz darzy ich wszystkim, co tylko może dać. To znów odsuwa ich od “radości życia”, daje im głód i nędzę. Od ilu ludzi dziś się odsuną! Ilu skazał na biedę.

Pieniądz, wytwór człowieka przeznaczony do roli pomocnika, stał się potęgą straszliwą, człowieka uczynił sługą. A to dlatego, że zamiast pozostać środkiem ułatwiającym życie, stał się celem. Któż temu winien, jeśli nie sam człowiek. I któż ten stan może zmienić, jeśli nie człowiek.


Nowy kłopot gospodyni domu

(Głos Narodu nr 95 – 9 kwietnia 1934 r.) Kobieta, dom i życie

Bardzo często spotyka się obecnie (tak w prasie, jak i w towarzystwie) krytykę ubezpieczalni społecznych i podstaw prawnych, na których się opierają. Krytykuje je robotnik, krytykuje i przemysłowiec. Ale wiele powodów do krytyki ma także gospodyni. Z ubezpieczalniami spadły na nią nowe kłopoty, które może nie są tak ciężkie, jak kłopoty innych, ale za to specjalnie dokuczliwe.

Pierwszym z nich była – sprawa formularzy ogłoszeniowych. Cóż to jest za praca wypełnić je należycie! Właściwie można wątpić, czy się to komu bez błędu udało. Przyznam się, że wypełnienie formularzy dla ubezpieczonych zajęło mi dobry tydzień pracowitego poszukiwania wyjaśnień, zasięgania “porad prawnych”, studiowania ustawy, która – jak ogólnie wiadomo – nie należy do najjaśniejszych praw naszego państwa.

Był to dopiero “obiecujący” początek, za którym poszedł równie miły ciąg dalszy. Ile nam płacić ja, ile – służąca. Kto to dziś wie, jeśli nawet w samej ubezpieczalni nie umieją dać stanowczej odpowiedzi na całkiem konkretne w tej sprawie pytania. Mówią: – proszę zaczekać, wypłacone wkładki figurować będą na razie jako zaliczki, potem będzie pani dostawała całkiem konkretne wykazy należności.

Ogromnie trudno, przyznam się, przychodzi mi rezygnacja i zgoda na te “porządki”. Bo przecież, jeśli się ustawę wydało, to należało zawczasu obmyślić dokładnie wszystkie szczegóły, wydać odpowiednie wykonawcze rozporządzenia, które by ludziom w tych – i tak już zbyt ciężkich czasach – oszczędziły jeszcze jednego, a całkiem zbytecznego, kłopotu.

Jest to ponadto szkodliwe i ujemne z ogólno – społecznego punktu widzenia. Wytwarza bowiem nastrój wrogi w ogóle dla instytucyj ubezpieczeniowych i polityki społecznej. A tego należy unikać.

Wobec tego powitać należy z zadowoleniem krytykę ubezpieczalni podjętą przez prasę nawet rządową. Może to przyspieszy pożądaną przez wszystkich zmianę działalności tej instytucji.


Komitety rodzicielskie

(Głos Narodu nr 171 – 25 czerwca 1934 r.) Kobieta, dom i życie.

W ostatnich czasach w prasie utyskiwano na nadmierne opłaty szkolne, jak również na komitety rodzicielskie, które wysokiemi wkładkami członkowskiemi zatruwają rodzicom życie, tak ciężkie w obecnej chwili. – Na razie nie będę prowadzić polemiki o wysokość wkładek komitetu rodzicielskiego; chcę zaś przedstawić w krótkości rozwój komitetów rodzicielskich, i warunki w jakich pracują, i cel do którego dążą.

Komitety rodzicielskie powstały u nas po wojnie, kiedy to społeczeństwo wyczerpane wojennymi i moralnymi wstrząsami, zwróciło szczególniejszą uwagę w kierunku wychowania młodego pokolenia. Ówczesne społeczeństwo patrzyło na wielki kryzys moralny rodziny i równocześnie na rozłam i nieufność między szkołą a domem i rozłam datujący się jeszcze z czasów niewoli. Rozłam ten był w każdym zaborze inny pod względem natężenia, ale istniał wszędzie głęboko zakorzeniony. Społeczeństwo po wojnie doszło do przekonania, że komitet rodzicielski będzie pomostem między domem a szkołą. Rodzice dzięki niemu będą do szkoły odnosić się życzliwie i szczerze. Wzajemne zaś poznanie i zbliżenie ułatwi wypowiadanie zdania otwartego, chociażby odmiennego. Również i wychowawcy, zżywając się z rodzicami, – sądzono – uznają ich pracę wychowawczą i staną się doradcami w traktowaniu zawiłych zagadnień wychowawczych, czy to w odniesieniu do poszczególnych dzieci, czy też do zbiorowych zagadnień wychowawczych. Nadto komitet rodzicielski składający się z ludzi z różnych warstw pracujących w różnych kierunkach naukowych, o różnym zabarwieniu politycznym przyczyni się do ujednostajnienia poglądu na życie i sposób wychowania młodzieży. Nie mniejsze znaczenie do instytucji komitetów rodzicielskich przywiązywali katolicy. Jak z jednej strony ścieranie się spokojne prądów na terenie neutralnym, jakim powinna być szkoła, jest bardzo pożądane, tak z drugiej katolicy musieli zwrócić szczególną uwagę na to, aby nierozumna tolerancja i indyferentyzm nie przyczyniły się do chaosu pojęć młodzieży, aby wciągnięcie żywiołów obcych (mniejszości narodowe) nie dało im możności propagandy własnych celów, niezgodnych z naszym nastawieniem ideowym.

W jakich warunkach pracują komitety rodzicielskie? By na to pytanie odpowiedzieć, trzeba poznać czynniki, które decydujący wpływ mają na duszę młodzieży, a więc rodzinę, kościół, państwo, społeczeństwo.

Rodzina podwójnie przechodzi największy kryzys nie tylko moralny, ale też i materialny. Rozwody, tak często spotykane, podkopują powagę rodziny, niszczą ją w zarodku. Dlatego obowiązkiem zdrowej rodziny jest już nie tylko wychowanie dziecka, lecz wyrobienie w niem szacunku dla nierozerwalnej rodziny, jako instytucji niezmiennej, koniecznej i nienaruszalnej, bez względu na osobiste szczęście rodziców. Z drugiej strony rodzina, wychowując dziecko, nie może zapomnieć, że wychowuje je na przyszłego obywatela państwa, że grzechem by było wychowanie przyszłego pokolenia, mającego stanowić w następnym okresie 30 lat kierowniczą warstwę, według wymogów partii i chwili. Musi przyzwyczaić młodzież do zadawania sobie pytania: czy zrobiłbym to, jako dobry Polak? Rodzina przechodzi tez kryzys materialny. Brak pracy nie tylko dla rodziców, ale także dla wychowanków, opuszczających szkołę, stwarza nastrój przygnębiający i demoralizujący, uczniów uczęszczających do szkoły.

Drugim z kolei czynnikiem działającym na duszę dziecka jest Kościół. Wpływ ten jest naprzód pośredni (przez rodzinę), potem – bezpośredni. Rodzina sama jako taka ulega wpływowi Kościoła, który jest niejako jej wychowawcą i przez rodzinę duchem swym promieniuje na dusze dziecka, ucząc je żyć, działać nie dla wartości materialnej, lecz dla szczęścia wewnętrznego i życia przyszłego. Przedstawiając dziecku godność ludzką i podobieństwo Boże, Kościół spełnia ważną funkcję w wychowaniu dziecka. W ten sposób pojęte wychowanie niweluje zły wpływ prasy, literatury i teatru.

Dalszym ważnym czynnikiem na wychowanie jest Państwo. Jest ono instytucją zabezpieczającą i organizującą energię społeczną, dla wewnętrznego i zewnętrznego rozwoju społeczeństwa. Dlatego to Państwo ma prawo do dziecka i ma prawo żądać, aby wszystkie czynniki wychowały mu dobrych obywateli, którzy chętnie poświęcą swą pracę i zdolności dla Jego dobra.

Czynnikiem dalszym wpływającym na duszę młodzieży jest społeczeństwo starsze, jak również i grono kolegów. “Społeczeństwo” jako takie, jest czynnikiem mało uchwytnym: oznacza ono wpływ wszystkich tych, którzy się z młodzieżą stykają bezpośrednio lub pośrednio (literatura, odczyty, teatr, sztuka, ulica). Jest to wpływ bardzo ważny, bo urabia on pojęcie życia i jest podstawą późniejszego stanowiska człowieka wobec życia.

Komitety rodzicielskie biorą te wszystkie czynniki w orbitę swoich działań, spełniają rolę pośrednika między domem a szkołą, a także stają się placówką pracy państwowo – twórczej.

Zachodzi pytanie, czy komitety rodzicielskie spełniają w obecnych czasach swoje zadanie? Po części tak. W szkołach, w których dobro młodzieży jest przewodnia myślą i komitetów rodzicielskich, tam zespół rodziców i wychowawców stanowi niejako rodzinę. Zbliżenie się szkoły z domem wytwarza atmosferę wzajemnego szacunku i zaufania.

W niektórych szkołach komitety rodzicielskie przybrały charakter charytatywny. Zrozumiały one, że należy się pomoc dzieciom biednym. Skoro do szkoły obok dzieci odżywionych chodzą i głodne, wzrokiem chłonące posiłek współtowarzyszy. Byłam na końcu roku szkolnego w jednej ze szkół powszechnych. Dyrektor zakładu dziękuje komitetowi rodzicielskiemu za jego owocną pracę (wkładka mies. Od 50 gr. do 1 zł.) wyraził radość, że nie było w szkole dziecka głodnego, któremu by komitet rodzicielski nie dał w zimie śniadania i obiadu. Również pamiętano o ubraniach dla najbiedniejszych, a najsłabszych wysłano na koszt komitetu na kolonie. Komitety rodzicielskie w szkołach powszechnych na ogół stosunkowo mało zajmują się sprawą intelektualnego rozwoju dzieci. Rodzice nie starają się poznać sposobu myślenia dzieci i powiadają: “bo to takie małe jeszcze”, zapominają o tem, że świat z lat dziecinnych to podwalina pod przyszłe życie człowieka.

Komitety rodzicielskie w szkołach średnich wykazują już silniejszą dążność w tym kierunku, a niektóre z nich nawet wielką aktywność i zainteresowanie intelektualnym rozwojem młodzieży. Mają więc sekcje zajmujące się poszczególnymi zagadnieniami wychowania młodzieży. W niektórych gimnazjach utworzone zostały rodzicielskie patronaty klasowe, mające na celu omawianie spraw i potrzeb dzieci danej tylko klasy. Rozwój takiego patronatu uzależniony jest od opiekuna klasy i jego umiejętności współżycia z rodzicami i rozbudzenia zainteresowania się ich własnymi dziećmi.

Komitety rodzicielskie szkół średnich bardzo żywo zajmują się także dożywianiem młodzieży, zaopatrywaniem w obuwie i odzież. Zasobniejsze komitety rodzicielskie posiadają gabinety lampy kwarcowej, gabinety dentystyczne. Na barkach komitetu spoczywa ciężar kosztów prowadzenia orkiestr szkolnych. Bardzo poważnym ich zdaniem jest pomoc w uiszczeniu opłat szkolnych, której udzielają komitety w formie pożyczki, lub bezzwrotnej subwencji. Uiszczenie taksy maturycznej zapobiega nieraz tragedii młodego życia.

A teraz parę uwag praktycznych!

Biorąc pod uwagę wszystkie przytoczone fakty, nie można zatem bezkrytycznie potępiać umiarkowanych wkładek, zbieranych przez komitet rodzicielski. Przynoszą one pomoc najbiedniejszym, a częstokroć najzdolniejszym jednostkom. – Wprawdzie trzeba zachować umiar w proponowaniu wysokich wkładek, nie można iść owczym pędem i uchwalać bez zastanowienia duże budżety. Nie należy się też wstydzić, że niejeden z nas za “lepszych czasów” dawał więcej, a teraz nie może. Kto ma mało, niech da mało: kto nie może nic dać, niech ofiaruje swoją prace dla młodzieży.


Nakaz chwili

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu" Nr 11 z dnia 13 stycznia 1934 roku).

Już w encyklice papieża Leona XIII (“Rerum Novarum”) znajdujemy potępienie tego kapitalizmu, dla którego wszystko, co prowadzi do zdobycia pieniędzy jest dobrem. Potępienie słuszne. Kapitalizm taki ułatwia życie przede wszystkim bogatym jednostkom, a dając im nadmierne bogactwa w rękę, paczy je moralnie. Nędza zaś, którą sprowadza na warstwy ubogie i toleruje staje się tym czynnikiem który tę ludność oddala od Boga.

Już 100 lat, jak liberalizm francuski wołał pod adresem katolików: “jeśli macie wiarę, jeśli ona w was żyje, pokażcie nam jej skutki”. I w odpowiedzi tej liberalnej Francji powstał pierwszy związek nowoczesnych towarzystw miłosierdzia, tzw. Konferencji św. Wincentego a Paulo, które w krótkim czasie rozszerzyły się po całej Europie i zdobywają z każdym rokiem coraz więcej zwolenników. Przychodzi koniec zbrojnego pokoju, wybucha wojna światowa. Po jej zakończeniu wbrew obietnicom, że nastanie wzrost dobrobytu, – wtargnął jeszcze większy zamęt w stosunki ekonomiczne. Wprawdzie wojna światowa przyniosła nam wolną Ojczyznę, ale tak skołataną z walutą z trzech zaborów, że o powszechnym dobrobycie nie ma mowy. Społeczeństwo jest zdeklasowane, brak pracy, zbytu towarów, nędza daje się coraz więcej odczuwać, coraz więcej zamyka się warsztatów pracy, redukuje się pensje urzędnikom. Z każdym dniem przybywa coraz więcej ofiar bezrobocia. Zachodzi więc pytanie, czy w czasach takich, jak dzisiejsze, kiedy każdy z nas liczy się już z każdym groszem, czy powinniśmy nieść pomoc nędzy?.

Znajdą się na pewno głosy, że przy obciętych pensjach oddaje się datki na bezrobocie, że przy opłacie gazu, elektryczności, i w podatkach, wszędzie idą datki na bezrobocie. Tak, ale życie, to życie praktyczne dowodzi, że nim ten bezrobotny znajdzie pracę, nim przejdzie rejestrację (nie mówiąc o tysiącach ludzi nie korzystających z funduszów bezrobotnych), on i jego rodzina mogą umrzeć z głodu. Zresztą fundusz bezrobocia to często kropla w morzu dla głodnych i bez pracy.

Znajdą się też głosy, że jesteśmy tak zrujnowani, że ledwo nam samym wystarcza na utrzymanie rodziny. Skąd więc na miłosierdzie wziąć? Tak naprawdę ciężkie jest życie każdego, ale czy można zapomnieć o tym, że nasz najlichszy obiad byłby ucztą Lukullusową dla dzieci głodnych? Wyobraźmy sobie nędzę, przed którą cofa się człowiek z przerażeniem!. Wyobraźmy sobie małą nieopaloną izdebkę bezrobotnych. Matka żebrze, z dzieci leżą w łachmanach na jednym łóżku, wychudzone, z podsiniałymi oczami – nie wołają już jeść, zrezygnowane na wszystko. Wzrok ich zdaje się tylko błagać: “miłosierdzia, przecież i my chcemy żyć”. A takich izdebek bezrobotnych – tysiące po całej Polsce. Czy duch buntu nie wedrze się w te miliony wydziedziczonych? – Czy nie unosi się już pomruk nędzy jak poszum fal wzbierającej rzeki? Miłosierdzia, zawoła widok dzieci, które w nieopalonych w zimnych wilgotnych izbach uczą się by zdobyć lepsza przyszłość. O głodzie zwycięsko dążą do egzaminu, by potem na próżno zalegać biura w poszukiwaniu pracy i znów powiększać będą kadry bezrobotnych. Czy w takich warunkach nie jest obowiązkiem każdego, ograniczyć własne wydatki, by dać tam, gdzie prawie zamarła nadzieja a duch buntu zaczyna działać?

Czy można budować lepszą przyszłość Ojczyzny, bez rozwiązania kwestii bezrobocia i pocieszyć się powodzeniem, że to tylko czasy przejściowe? Miłosierdzie samo oczywiście jej nie rozwiąże. Ale je przecież złagodzi. Może się bowiem stać pomostem między bogatym i zamożnym, a tymi, których życie wyrzuciło za swój nawias. A dalej! Sądzę, że Polska otoczona wrogami z dwóch stron dbać winna o każdą jednostkę, i że dla niej każda jednostka powinna być droga. I z tego względu wskazane jest miłosierdzie. Będzie ono zaś skuteczne, jeśli będzie zorganizowane w związkach charytatywnych i to na terenie całego państwa. I jeszcze pod tym warunkiem, że je wszyscy katolicy odpowiednio zorganizowani poprą w myśl tej zasady: “kto ma mało, niech da mało, lecz niechaj każdy solidarnie stanie do akcji miłosierdzia”


Szkolne bolączki

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu" Nr 280 z dnia 17 października 1933 roku).

Z kół rodzicielskich otrzymaliśmy następujące uwagi:

Jednym z zarządzeń szkolnych, co do którego można się spierać, jest zamykanie szkoły po “dzwonku” przed uczniami. Zdawałoby się, że zarządzenie to, mające wpoić w dzieci punktualność, powinno zyskać uznanie społeczeństwa. Jednak tak nie jest. Dlaczego? Trzeba przejść się w godzinach szkolnych w Krakowie na dworzec, planty, parki a nawet i do kościołów, by zobaczyć tam dzieci szkolne już od lat 11. Ostatnio rozmawiałam z dziewczynką która spóźniła się do szkoły; bojąc się tak matki jak i nauczycielki poszła do kościoła i zasunąwszy się w ciemny kąt ławki – zasnęła. Widząc to wynędzniałe dziecko, pytam się: co ty tu robisz? Dziewczynka z płaczem opowiada, że jako dziecko bezrobotnych bez śniadania poszło do szkoły – zostało drzwi szkoły zamknięte, bojąc się zaś kary, wolała schronić się do kościoła.

Pytam się, czy w takich warunkach, jak obecne zamykanie szkoły po “dzwonku” nie powinno być nieco złagodzone? A jakie są warunki, dobrze wiemy!

Stopa życiowa wszystkich warstw obniżyła się, a wymaganie powojennej szkoły zwiększyła się. Na rodziców przez dzieci wywiera się nacisk, aby przez zakupno coraz to nowych artykułów potrzebnych do nauki, ożywić handel. Bo tak sobie ostatecznie wiele osób tłumaczy te liczne wydatki na szkołę.

Są to rzeczy czasem tragiczne... Powojenne stosunki, redukcje urzędników itp. odbiły się w fatalny sposób na dzieciach i młodzieży szkolnej. Spotyka się wśród nich tyle cichej nędzy, ubranej jeszcze porządnie. Spotyka się coraz częściej w szkołach dzieci głodne, bez śniadań, które wprost po bohatersku wstrzymują się od skargi, a tylko tępym, zmęczonym wzrokiem śledzą nauczyciela i bezmyślnie odpowiadają na zadawane pytania. I muszę zapytać: cóż pomogą półkolonie, towarzystwa gruźlicze, gdy te dzieci zgłodniałe i nie dożywione należycie w wieku rozwojowym zmuszone ślęczeć parę godzin w szkole?

Nie tyle nowe programy, nie wymogi kulturalne, nie tyle odnawianie ławek i malowanie klas z pieniędzy kół rodzicielskich, ale kawałek chleba dla głodnych – oto hasło dnia dzisiejszego.

W dzisiejszych czasach i rodzicom średniozamożnym opadają ręce. Zwłaszcza dla rodziców, którzy w gimnazjach mają kilkoro dzieci, opłata czesnego staje się klęską. Nikt z nas nie żałuje pieniędzy dla dobra państwa; świadczy o tym pożyczka narodowa. Ale też i druga strona winna się nieraz pytać, skąd rodzice wziąć mają pieniądze na całkowitą opłatę szkolną?

Obecne warunki życia jako przejściowe, muszą znaleźć zrozumienie u władz szkolnych. – Władze szkolne powinny wczuć się w położenie rodziców i udzielić wszelkich możliwych ulg w opłatach tzw. czesnego nie tylko dla dzieci urzędników., ale i rolników i mieszczan. Koła zaś rodzicielskie powinny wstrzymać wszelkie wydatki na cele szkolne, natomiast zająć się potrzebami biednych, a dobrze uczących się dzieci.


Felietony mojej Matki o sobie i swojej rodzinie

Wspomnienia

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu Nr34 z dnia 5 lutego 1934)

Byłam mały dzieckiem, kiedym straciła matkę. Wspomnieniem z mego wczesnego dzieciństwa została twarz matki z zamkniętymi oczyma i pierwsze przeżycia z jej pogrzebu. Nie wiedziałam jeszcze, co to jest śmierć; niezrozumiały był dla mnie ceremoniał pogrzebowy. Z rozszerzonymi oczami wpatrywałam się w księdza, w trumnę, w otwarty grób. Po zasypaniu mogiły, kiedy już inni ludzie rozchodzili się, a ojciec mój wpatrywał się w świeżo usypana mogile, spytałam się co to wszystko znaczy. I usłyszałam odpowiedź: “tam pochowano Twoją mamusię”. – Rozpłakałam się... Pochowano, zakopano w ziemię, a ja już nigdy jej nie zobaczę. “Tatusiu, jak mogłeś”, i z płaczem rzuciłam się na ziemię i drobnymi raczkami rozkopywałam piasek. Po śmierci matki, chowałam się u dziadków. Z całego mojego wychowania wymazano pamięć matki. Czasem tylko w nocy gdy się budziłam, przejmował mnie jakiś dziwny strach i jakaś tęsknota. U dziadków było mi dobrze, chowałam się z bratem, razem bawiliśmy się, chodziłam do szkoły, mijały lata, życie stawało się coraz piękniejszym. Aż nagle znów śmierć zakłóciła spokój domowy. Zjawiła się tak nagle jak piorun. Nagle zmarł mój brat. I znów nagle stanęłam wobec zagadki życia. Śmierć brata wywarła na mnie niezatarte wrażenie. Chwilami patrzą na uśpioną twarz brata leżącego w trumnie, chciałam płaczem i prośbą obudzić go do życia. Lecz “stamtąd” nikt jeszcze nie wrócił. Długo a długo nie mogłam przyjść do siebie. Dom zbrzydł mi, pustka, brak rodzeństwa dobijał mnie. Dopiero zwolna, zaczynałam przychodzić do siebie. Młodość wzięła górę nad smutkiem. Marzenia i miłość stały się czynnikami wskrzeszającymi chęć do nowego życia. – Wyszłam za mąż, założyłam własną rodzinę. Zrozumiałam, jak wielka i święta rola dana jest od Boga kobiecie przez zdolność odnawiania życia ludzkiego. Przeszła nad nami wojna światowa. Po wojnie wydawało mi się, że życie ludzkości ułoży się spokojnie.. Było to tylko złudzeniem. Rozpętana nienawiść, chciwość, nie tylko, że nie znikły, ale się wzmogły. Wyzysk zaczął święcić swój triumf. Nędza stała się propagatorką fałszywych idei. Śmierć i zniszczenie niesione przez wojnę szerzy się dalej, – tylko, że w rydwan śmierci chce się wprząc kobietę. Za cenę wolności osobistej chcą zabić w niej godność człowieka. Zamiast dawczynią życia ma zostać niszczycielką. “Nie zabijaj”, a tymczasem rok rocznie tysiące istotek skazuje się na śmierć. Przeżycia mojego dzieciństwa, utrata rodziny i chłód, który mnie potem otoczył, otworzył mi oczy, naprawdę, że szczęściem każdej z nas jest dom i dzieci, że “nowoczesne” hasła są wyrazem tylko egoizmu, gry zmysłów.


Matka i “matka”

(Felieton ten znajduje się w rozdziale “Przeżycia Matki przy chorym dziecku”)


Ciężki wieczór pani Hanki

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu Nr 283 z dnia 15 października 1934 roku)

Wieczór. – Pani Hanka czuje się dziś wyjątkowo zmęczona. – Ciężki miała dzień. Niesforna gromadka jej dzieci dała jej się dobrze we znaki, od samego rana. Ot dzisiaj rano – pozwoliła jednemu ze swoich “trzech budrysów” na wycieczkę. To obudziło zazdrość pozostałych; wybuchła wojna. Zaczęło się od spinki i krawatki – skończyło się na rękoczynach. Wreszcie musiała odwołać swoją zgodę na przyrzeczoną wycieczkę. Momentalnie ustały dziecinne lamenty, zagoiły się rzekome rany, a zresztą i wspólne wyjście do szkoły pogodziło wszystkich. Wyszli z domu, Pani Hanka westchnęła: “Chwała Bogu”. – Trochę żal jej się zrobiło Kazika, który nie pójdzie na wycieczkę. Z drugiej jednak strony ... Wprawdzie zajściu rannemu winien “temperament” chłopaka, ale przecież kara musi być. Zabiera się więc do zwykłych czynności gospodarskich. Nadchodzi południe! Delikwent wraca ze szkoły, – głowa zwieszona. – Mamo, mamusiu, czyś mi kupiła prowianty na wycieczkę? Pani Hanka unika wzroku dziecka, udaje, że nie słyszy. Naraz chłopiec skrada się po cichu do niej.

– Mamo, ja go (młodszego brata) już nigdy nie będę bił; tylko nie gniewaj się i pozwól mi iść. Idzie z nami profesor w góry ; tego roku nigdzie nie byłem. – Pomyśl mamo, oni mi zazdrościli, – spokoju mi nie dali, ja nie chcący uderzyłem. 

Słowa przerywa płacz. Pani Hanka broni się jeszcze, czuje, że ustąpi i wreszcie ustępuje. Oschłym głosem wydaje rozkaz: - Napisz czego ci trzeba, żebym ci kupiła, ale pamiętaj: ostatni to raz.- Chłopak skacze z radości... – Jutro w góry na wschód słońca! Lekcje idą normalnym torem. Kazik nie może doczekać wieczora. Wieczorem są już wszystkie potrzebne prowianty. Pani Hanka pomaga mu pakować. I przypomina sobie kobiecinę w chustce która na książeczkę kupowała czekoladę także na wycieczkę dla syna i słyszy jej głos: – “ciężko mi bo ciężko, ale cóż, czy dziecko zawsze ma słuchać moich utyskiwań, czyż nie powinno raz zobaczyć słonka, zieleni i zapomnieć o biedzie? I myśli p. Hanka: jednak jak to miło patrzeć na rozradowane oczy dziecka. Wreszcie już późny wieczór – wspólny pacierz, sen skleja oczy chłopaków. Pani Hanka ma wreszcie wolną chwilę, – oczekuje męża z kolacją. Całymi dniami poza domem. Wie, że lubi kwiaty, ustawia jej na stole w jadalnym. Wpada jeszcze do dziecinnego pokoju – poprawia kołderki i chwilę patrzy na ich sen spokojny. Nagle słychać głos dzwonka, – otwiera – wchodzi mąż – wyjątkowo małomówny. Kolacja przechodzi w milczeniu; rozpoczęta rozmowa rwie się ustawicznie; wreszcie słyszy P. Hanka: - Daruj mi, jestem dzisiaj tak zmęczony przybity, że o niczym mówić nie mogę. P. Hanka czuje się pokrzywdzona. Gdyby była młodszą, płakałaby, dziś już wie, że szkoda łez. Nadto nasuwa się jej pytanie, czy to ciągłe deptania po domu, pilnowanie lekcji, godzi zwaśnionych dzieci, czy to ma być “szczęście”. Staje przed jej oczyma przyjaciółka z lat szkolnych, która mimo, że ma dom i obowiązki rodzinne, bawi się ciągle, dancing, teatr, wizyty... Zdaje się, że słyszy jej słowa: “Dlaczego ty wszystko poświęcasz dla domu/ Czy myślisz, że będą ci wdzięczni? Mężowi sprzykrzy się twoja staroświecką wierność, – dzieci wyrosną i pójdą w świat, zostaniesz starą, niepotrzebną dla nikogo kobietą, która nigdy nic nie miała dla siebie”. Gorycz tych słów zdaje się zalewać serce p. Hanki, – cofa się myślą wstecz do lat młodych, kiedy to na ławie szkolnej z koleżankami, snuła marzenia o szczęściu i o miłości. – “Wspomina radosne chwile młodości, – wspólne rozmowy koleżeńskie; dźwięczała w nich krytyka starszego społeczeństwa, która dziś i jej dotyczyć może, że nie umieją radością życia żyć i że są ciągle zatroskani. Przypominają się jej hasła, które wówczas krążyły. Przypomina się jej werset umieszczony na zeszycie szklonym: “miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Nie jest czci pragnąca, nie szuka swego, nie myśli złego” (I Cor. XIII.4). Czyż się w tych słowach nie streszcza to, co powinno być myślą przewodnią życia kobiety? Pani Hanka porównuje życie swoich przyjaciółek. Jedna wybrała zabawę, a druga życie rodzinne. Tej ostatniej życie wyrządziło wielką krzywdę; mąż został zredukowany. Z dziećmi i z mężem osiadła na marnej emeryturze. Odsunęła się sama od życia towarzyskiego; nie chce sobie zatruwać życia widokiem ludzi zadowolonych. – zresztą musi być wszystkim dla domu, służącą i wychowawczynią, kucharką i gospodynią. Pani Hanka czuje się zawstydzona tym przypomnieniem. Czegóż się rozgorycza? Czyż jej opatrzność nie dała tego, co mogła dać najlepszego? Cóż znaczą chwilowe kłopoty i troski? Czyż jutro nie zbudzą jej głosy dziecięce: “mamo, mamusiu, dzień dobry?” Cóż znaczą wszystkie wesołe zabawy wobec tego, że otacza ją młode życie, że patrzą na nią te oczy dziecięce, dla których jest wszystkim?. Cóż z tego, że dzieci pójdą w świat! Teraz ma je przy sobie. Przyszłość zależy od tego, jak je wychowa. Ale teraźniejszość do niej należy.


Wspominam moich synów

(Felieton ten znajduje się w rozdziale “Matka wspomina swoich synów”)


Obrazki z życia w felietonach mojej Matki

W szpitalu

Kobieta, dom i życie. (Głos Narodu nr (?) z 1938 r.)

Maj jest miesiącem pięknym, budzi radość. Niech mi jednak będzie wolno obecny artykuł poświęcić ludziom smutnym i ich smutkowi, mianowicie tym kobietom, które choroba zawlekła za mury szpitala. Tak mało interesujemy się sprawą szpitalnictwa dla chorób kobiecych. Kwestia kupienia kapelusza, modnej sukni stanowi największa troskę kobiecą. Żyjemy z dnia na dzień, żyjemy chwilą. Tylko od czasu do czasu zrywa się w społeczeństwie jakiś prąd zainteresowania się życiem kobiecym, ale po to tylko, aby kobiecy umysł zabałamucić fałszywym poglądem na “wolność” kobiecą, a w rzeczywistości, by jej niedolę jeszcze pogłębić. Tak nas ta niedola mało obchodzi, – jest czymś, o czym się nie mówi, nie myśli a jednak, by zrozumieć, jak bywa straszna, trzeba samej przejść przez życie szpitalne. Szpital, jest to słowo, które każdą z nas przejmuje lękiem. A jednak szpital zwłaszcza dzisiaj jest dobrodziejstwem dla wielu z nas, które stargały swe życie spełniając obowiązek rodzicielski. – matki. Dochodzi się do tego przekonania z tą chwilą, gdy się wraca do zdrowia. Staje nam wówczas całe to życie szpitalne przed oczyma i to, co do niego prowadzi! Wiemy, że łóżka nasze zajęte są przez “nowe” chore, ale i że łańcuch cierpienia tam nigdy nie kończy się, jest ciągłym. W szpitalu spotykają się chore ze wszystkich dzielnic, ze wszystkich warstw. Choroba niweluje wszystkie różnice stanów – sala szpitalna, jak któraś z chorych mi powiedziała, to sala “sióstr cierpiących”. Wszystkie na równi porzuciły dom i dzieci by ratować swe życie. I oto teraz cierpią. Jakże długie i ciężkie są ich noce bezsenne, kiedy to księżyc wraz ze światłem lampy ulicznej oświetla sale szpitalne! Jak w kinematografie przesuwają się sceny z pierwszej młodości, kiedy to życie witała każda z nas z uśmiechem szczęścia na ustach,- późniejsze zawody, choroby, cierpienia, bezsenne noce przy łóżeczkach dziecinnych – staje przed oczyma to wszystko, co złożyło się na dzisiejsze cierpienie. Ileż to rozczarowania i buntów budzi się wówczas w duszy i jak potrzebna jest obok pomocy lekarskiej pomoc moralna! Jedna z chorych opowiadała mi swe przeżycia pooperacyjne. Przechodziła właśnie drugą operację. Była zdecydowana na wszystko, byle nie cierpieć. Po narkozie obudziła się. Mimo zastrzyków ból budził jej świadomość. Nie mogła się ruszyć. Mimo tego pozornego odrętwienia w duszy jej łączyła się zażarta walka. Ból zbudził świadomość życia i możliwości jego utraty. Żyć, żyć za wszelka cenę; w tej chwili zniknęła w niej pamięć o wszelkim trudzie życiowym. Bunt życia zdawał się zagłuszać wszystkie inne uczucia. Był to już wieczór; zwyczajem było odmawianie modlitwy. – Przez otwarte drzwi dolatywały słowa: “Bądź wola Twoja”. Usta chorej zaczęły mimo woli szeptać słowa modlitwy, a zmęczone oczy zwróciły się na Krzyż wiszący na ścianie. Powoli wracał spokój, zrozumiała, że życie to cenny dar Boga; od Niego tylko zależy. Sala szpitalna jest miejscem przeżyć tragicznych. Obok tych, które przychodzą do zdrowia, są i takie, które giną. Wspólny zaś pobyt i cierpienie tak łączą nieznane sobie przed tem osoby węzłem ścisłego współczucia, że śmierć ich staje się tak dotkliwą, jak śmierć najdroższych. Z jakąż pokorą i gorącą modlitwą o zdrowie chyliłyśmy czoło, gdy dzwonek zwiastował księdza z Wiatykiem. Jakimż smutnym echem odbijał się w duszy naszej bełkot umierającej, która ostatnim wysiłkiem woli ostatnia myśl zwracała do tych, których zostawiła w domu i nieskończonym zdaniem: “moje dzieci” – żegnała ich na zawsze. W tak ciężkich warunkach, zdawać by się mogło, mury szpitalne i cierpienia odcinają nas od życia. A jednak tak nie jest. Z wielką niecierpliwością oczekiwałyśmy zawsze tych pań akademiczek, które przynosiły książki ozdrowieńcom. Ich trud, pochylenie się nad każdym łóżkiem tych młodych poświęcających swój czas chorym, wrył się w naszą pamięć, jak coś, o czymś się nigdy nie zapomina. Jak odpływ morza, tak przychodzi czas na te, które mają opuścić szpital. Błysk radości w jednych, pewnego smutku w innych oczach. Dlaczego? Skąd smutek w tej chwili, kiedy wracają do zdrowia i do domu? Rozpoczynam rozmowę z niemi. Jedne nie maja stałego zajęcia, ni rodziny, muszą szukać kawałka chleba. Drugie zaś choć mają dom i rodzinę, ale mężów mają, bezrobotnych. Troska, ta szara troska, o byt codzienny w warunkach ponad ich siły staje w całej grozie przed nimi. Zrozumiałam zaraz czający się w ich oczach smutek i cichy bezradny płacz kobiecy w bezsennych oczach, kiedy księżyc oświetla ulicę wraz z lampą uliczną...


Jeszcze “zapomniane serce”

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu Nr 123 z dnia 7 maja 1934 roku).

Aktualny temat poruszany w ostatnim dodatku Kobiecym przez p. Sandoz w artykule pt. “Zapomniane serce” zasługuje na wszechstronne rozpatrzenie. Ze swej strony chcę dorzucić szereg uwag do Jej cennych wywodów. Wychowaniu dzisiejszego pokolenia poświęca się wiele czasu tak w czasopismach jak i w życiu codziennym. Wychowanie to daje dobre wyniki w postaci dzielności osobistej i samowystarczalności młodzieży, ale też i duże braki. Jest ono niejako odzwierciedleniem życia współczesnego, które propaguje te ideę, wykazuje równocześnie wiele rozbieżności i wiele braków przy wcielaniu tych idei w praktykę. Coraz częściej w artykułach, w literaturze podnosi się niedolę współczesnego człowieka, którego intelekt dał nam wiele zdobyczy w dziedzinie techniki i wiedzy, ale nie zdobył się na harmonijne opanowanie życia społecznego. – Obok podziwu dla wspaniałych wykwitów rozumu odczuwa się coraz więcej zaniku uczciwości, choćby “serca” dla bliźniego. Obok zdobyczy kulturalnych ułatwiających codzienne życie – największa nędza. Gdzie leży przyczyna tej rozbieżności? Jaki powód? Ażeby odpowiedzieć na to pytanie musimy cofnąć się do dzisiejszego wychowania i do dzisiejszej ideologii współczesności. Przypatrzmy się w jakim kierunku wychowujemy młodzież. Doskonale ujmuje to zagadnienie Foerster twierdząc, że dzieci przyzwyczaja się zdawać sprawę z tego, czego się nauczyły, co im przychodzi z zewnątrz, tymczasem właśnie ich wewnętrzne przeżycia i zainteresowania leżą ugorem. Myślenie ich nie wiąże się z rzeczywistością, a taki zaś sposób myślenia oddala bezwzględnie od chrześcijaństwa i od wyrobienia własnego “ja”. Dalej głosi się hasła, że wiara w Boga stanowi pomoc tylko ludziom o małej inteligencji, ludziom zaś o większym intelekcie pojęcie Boga jest zbyteczne, gdyż sami z siebie potrafią wydobyć to “głębsze, szlachetniejsze ja”. Już sami z codziennego doświadczenia wiemy dobrze, że to nawet najlepsze “ja” człowieka nie oparte na samowyrzeczeniu się jest zawsze związane z próżnością, egoizmem. Człowiek o największym wyrobionym intelekcie grzęźnie w egoizmie co prawda subtelnym ale może stokroć gorszym od pierwotnego. Człowiek dla którego rozum staje się Bogiem zatraca zdrowy rozsądek w traktowaniu życia. Już Goethe rzekł, że “duch, który nie czuje wieczności i nieskończoności nie będzie miał na ziemi mocy, by rozpiąć skrzydła wzwyż”. I rzeczywiście wydaje się nowoczesnemu człowiekowi, że zawojował świat, a tymczasem trzyma go świat zewnętrzny jak nigdy w swoich szponach. Cały przebogaty intelekt współczesnego człowieka wspomożony sztuką i nauką staje się pokornym pomocnikiem żądzy ludzkiej. I cóż dziwnego, że człowiek dla człowieka staje się zwierzęciem. Że w gonitwie za zyskiem materialnym zatracił swoje lepsze “ja”, że duch jego zamiast być motorem szczytnych dążeń i poświęceń, podsyca w współczesnym człowieku żądzę użycia życia!. Największym błędem ludzkości jest, że samowystarczalność i samookreślenie przeniosło się w dziedzinę religii. Dalszym błędem jest utożsamienie kultury duchowej z wykształceniem naukowym (Foerster). Zamętu zaś, jaki te zapatrywania wywołały w społeczności ludzkiej, nie usuną “nowe” teorie. Gdy zaprzepaścimy wiarę w Boga, to rozum i serce ludzkie muszą pójść rozbieżnymi torami i stwarzać będą nie gasnące zarzewie buntu i niepokoju.


Zapomniane groby

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu" Nr 301 2 listopada 1935)

Jest dzień jeden w roku, kiedy życie oddaje niejako hołd śmierci. – Tłumy ludzkie odbywają wędrówkę na cmentarze, zapalają się światła na grobach, łuna w porze wieczornej przebija się przez mgłę jesienną, – to wszystko nadaje cmentarzowi specyficzny urok i czyni wrażenie hołdu żywych dla umarłych. Jest to dzień, w którym prawie każdy z nas zdaje się obcować w wyobraźni z tymi, co dawno już odeszli, a strojąc ich groby prosi Boga o pokój ich duszom, nieznany i nieziszczalny na tym świecie. Ale jak w życiu bieżącym są tacy, którzy nie znają miłości i żyją w zapomnieniu, podobnie dzieje się z tymi, co od nas odeszli. Obok grobów przepięknie przystrojonych, są groby zapadłe w ziemię, na które tylko liście pożółkłe z drzew opadają i rosa poranna perli swe łzy. A przecież i te groby kryją resztki tych, których żywot był wartościowym. Zdarza się często, że dzieci opuszczają strony rodzinne, zapominają o grobach rodziców. Zdarza się nieraz znów, że nikt nie ma czasu zaprowadzić sierotkę na grób matki, której nie znała. Ta, która swe życie poświęciła rodzinie, zostaje zapomniana przez własne dziecko. Wydaje się, jakby to serce matczyne, które się rozpadło w proch, na zawsze zostało wymazane przez życie. A jednak są chwile, kiedy ta matka nieznana lub zapomniana staje przed dzieckiem. W noc cichą ożywiają się te oczy i serce matczyne wydaje jakby jedną cicha skargę przed dzieckiem, które matki nie znało i dziś jej nie pamięta. – Przypatrz się – szepczą usta zwiewnej postaci w marzeniach sennych – ciało moje rozsypane w proch, zaginęło wspomnienie o mnie. Pomyśl mój synu, usta twoje nie szeptały dotąd modlitwy za mną, a ja byłam przy tobie, wtenczas, kiedyś był małym i bezbronnym, modliłam się wówczas do Boga, pochylałam się nad twoim łóżeczkiem i ocierałam leciuchno, by cię nie zbudzić, twoje łzy sieroce. Ja stawałam na drodze twego życia, kiedy szał zamroczył twój umysł. Bóg dał moim oczom niesamowitą siłę, która szpiegowała cię dniem i nocą. Kiedyś brał szczęście ziemskie za cel swego życia, kiedyś żył tylko chwilą, przepraszałam Boga za ciebie. A kiedy Cię ból targał, kiedy w zaślepieniu przemieniałeś chwilowe niepowodzenie w bezmiar cierpienia starałam się ciebie pocieszyć. Pomyśl ty nie wspomniałeś o mnie, nigdy twoje kolana nie zgięły się w kornej modlitwie przed Panem za moje przewiny. I cichnie skarga, a ręka zjawy kreśli krzyż nad śpiącym, krzyż przebaczenia i błogosławieństwa. Zapadłe w ziemię mogiły, jakimż wymownym świadkiem jesteście nietrwałości uczuć ludzkich. Kryjecie tych, których praca była przeznaczona dla innych. Zapomniano was! – Zapomniano was, którzyście byli “pionkami”, wprawdzie bardzo użytecznymi, lecz mało znaczącymi. Mogiła dla was to – ukojenie po ciężkiej pracy. Zostało wam tylko latem śpiew ptaków cmentarnych, a jesienią drzewa szumiące “Wieczne odpoczywanie”. I raz w rok sama tylko procesja kościelna dorzuca jeszcze błaganie: Ulituj się nad nimi, Panie. Jest jeszcze jeden rodzaj grobów opuszczonych, – są to groby wojenne. Tam, gdzieś w polu, gdzie tylko wicher wstrząsa suchymi gałęziami, a deszcz uderza ziemię rodzicielkę leżą ci, którzy młode swe życie ponieśli w ofierze w sprawie. A daleko od tych grobów łzawią się oczy matki w każdym dniu Zadusznym, po kaplicach cmentarnych unosi się błagalny szept i płonie światło za tych, którzy odeszli na zawsze nie pozostawiając śladu po sobie. I minie znów ten jedyny dzień w roku, wypalą się światła po grobach, wiatr rozrzuci wieńce, a człowiek – zapomni.


Z wizytą na Spiszu

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu Nr9 z dnia 9 stycznia 1937 roku).

Białka Tatrzańska, styczeń Mróz 8 stopni. Śniegiem otulona ziemia zdaje się łączyć we mgle porannej z chmurami. Widać zaledwie na kilka metrów. Zapowiedziana wycieczka na Spisz z pewnością nie uda się. Tłumaczę to chłopcom. Mgła zakryła góry, a martwota zimy unosi się ponad polami i oszronionymi drzewami... Jak i po co jechać? – Ale cóż dla nich te wszystkie tłumaczenia? Rozdzwonione dzwonki sanek tym bardziej podniecają opór chłopców. “Pojedziemy skirjingiem, pojadą z nami chłopcy gospodarza. Chyba już dość nasiedzieliśmy się w szkole”. Podobno na upór nie ma lekarstwa. Więc starszyzna siada do sanek, chłopcy przypinają narty, śmiech, rozgwar, docinki ...Młodzież nie zważa na pogodę, a jej nastrój udziela się też i nam. Jedziemy. Za chwilę słyszę stare przezwisko jednego z chłopców: “Gandhi, usuń się na prawo, wiozą drzewo...” “Ach, idioto, przez ciebie upad...” Oglądam się i widzę, jak jeden z chłopców leży już na śniegu i fika nogami w powietrzu, na próżno usiłując wstać Zatrzymują się sanki: “Gandhi” podnosi się z mamrotaniem chwyta linkę i sanki znów pędza w dal. Wjeżdżamy w smreczany las. Zima zrobiła z niego świat bajki; oszronione wysokie smreki sprawiają wrażenie niezwykłe. “Hu-ha”, wykrzykują chłopcy i z zawrotna szybkością pędzą sanki, aż hen – na Spisz. Wydostajemy się na pola, mgła poszła w górę, śnieg w oddali szarzeje, wpada w kolor ciemno – niebieski, fałatowski; w oddali ciemni się las świerkowy i rzuca ciemną plamę na śnieżną płaszczyznę. Nie znać drogi, tylko drzewa i przydrożne kapliczki oznaczają szlak drogi... Wjeżdżamy na most na Białce, zbudowany, by połączyć ziemie spiskie z Nowym Targiem. Przejeżdżamy przez Trybsz. Są tu wodociągi. Od naszego gazdy dowiadujemy się, że rząd polski wybudował je, by uchronić ludność przed tyfusem i szkarlatyną, które dziesiątkowały ludność... Zimno zaczyna nam dokuczać, ale odpocząć dopiero mamy w Łapszach Wyżnych. Chłopcy rozochoceni nie odczuwają mrozu, wesoło jedzie skirjing. Swoboda i przyroda zbliżyła naszych chłopców z góralczykami. Słyszę urywek rozmowy: “Wis, aleś niedoraja; cięgiem się wywracos, a jo ani jeden roz”. “Hola jeszczeście nie w domu; a kiedyż ja miałem się nauczyć tak jeździć na nartach? Gdzie mamy taki śnieg, jak wy tutaj; a chociaż się przewrócę, to satysfakcja leżeć, jak na pierzynie.”


Ciężka praca nauczyciela

Przyjeżdżamy na wzgórze... “Ot, tam w dole, wskazuje gazda, jest kościół łapczański”. Chłopcy odwiązują linki i zjeżdżają na nartach w dół. Pierwsi są przy kościele. Rozglądamy się; miał czekać na nas kierownik tutejszej szkoły. Jest. Zaprasza nas na herbatę. Po dwu i półgodzinnej jeździe sanną przyjmujemy ochoczo zaproszenie. Zaczyna się pogawędka. Zapytuję o warunki pracy, o dzieci, o ludność... Pan M. Odpowiada, że warunki nauczania są ciężkie. Rodzice mało interesują się szkołą. Dzieci muszą w domu pracować, nie mają czasu odrobić lekcji. Jest sam jeden, są dwa stopnie nauki I i II, a na każdy stopień chodzą dzieci po dwa lata, więc równocześnie musi prowadzić dwa oddziały. Nauka odbywa się na zmianę od godz. 8-11 i od 11-2. “Na ogół dzieci chodzą regularnie do szkoły, ale jest mi ciężko... Uczyłem na Podhalu – opowiada pan M. – i było znać rezultaty pracy; tutaj jest mi je jakoś trudno zobaczyć”. “A ludność” – pytam. “Lud jest – powiada – pracowity, gospodarny, w mieszkaniach o wiele jest czyściej niż na Podhalu. Gotówki na wsi mało, kwitnie handel zamienny. Żyd skrada się do wsi – chce być pośrednikiem, umie przypodobać się gospodyniom. I tak na drzewko sprowadził czekoladki. Któraż matka nie kupiłaby na choinkę dla swego dziecka? – Nie ma pieniędzy? Więc za ziemniaki kupuje czekoladki. Żyd na tym dobrze wychodzi. Czekoladka, która kosztowała 5 groszy, w zamianie za ziemniaki dochodzi do 30 groszy... Pan M. przynosi kronikę pisaną do chwili powstania szkoły polskiej i mówi, że dziś są o wiele lepsze stosunki niż dawniej. Brakuje mu funduszów; przede wszystkim zorganizowałby pomoc lekarską. Stąd daleko do miasta, po doktora daleko, do księdza też, bo chociaż jest kościół ale księdza na miejscu nie ma. Jestem sam, mam uczyć, leczyć, jestem, jak Niemiec mówi “Maedchen für alles”. Oprowadza na s po budynku szkolnym. Porządek wzorowy, klasa czysto utrzymana, firanki z bibuły ładnie wycinane, tablice z poprawnym pisaniem porozwieszane, ale poza tym nie ma żadnych. pomocy naukowych.


Kościół bez księdza

Wychodzimy na gościniec. Otworzono kościół, wchodzimy do wnętrza. Wrażenie jakie wywiera, jest silne. Dawna miniona świetność i późniejsze niszczenie wieją ze ścian, ołtarzy, obrazów. Płonie lampa przed tabernaculum; klękamy. Ubożuchno tutaj jest, chociaż ściany i ołtarze zdobią piękne obrazy, dzieła sztuki nieznanego artysty. W. Ołtarz zachował się stosunkowo dobrze. Kościół zbudowany przez Jana Janellego z kamienia, w roku 1760 przed rozbiorem Polski i przed utworzeniem t.z. kordonu kontumacyjnego na granicy węgierskiej płn., przed oderwanie tej krainy od Polski. Zachował on Orły Polskie przedrozbiorowe, jako dokument polskości tej krainy, na płycie zaś metalowej, ozdobionej herbami napis: “Erexit ac exornavit Honoribus Sancti Petri ac Pauli Aposioli Ilustrissimus liber baro Joannes Joanelli proprus expensis” (wybudował i przyozdobił na cześć św. Piotra i Pawła Jaśnie Oświecony baron Jan Joanelli własnym sumptem). Do otwartego kościoła zaczęła napływać tutejsza ludność ... Przyglądam się gromadce kobiet; klęczą i modlą się, a gdy wychodzimy z kościoła jedna z nich zaczepia nas: “Momy do Wos wielgą prośbe. Przypatrzcie się; momy kościół, ale nima księdza, przyjeżdżo do nas z innej parafie. Cujemy się jako siroty, któż nom poprowadzi młódź, no i starsych”? Starsza przygarbiona wiekiem kobieta, wpatruje się we ,mnie starczymi oczyma i zapytuje: “Czy wicie, co znacy strach przed śmiercią, by nie pomżeć bez Boga?... Pomyśl – ta tylko! Śnieg, kurniawa, – ile to casu upłynie, nim ksiądz przybędzie z innej parafie, a chory ceka i ceka i dusa ludzka kołace się i boi iść w wiecność bez Boga! Cóż znacy frasunek o młódź wobec tego strachu” – szepczą starcze usta. Zapomniały kobieciny, że to miejsce święte, tyle żalu nagromadziło się w ich duszach, że tu w obecności Boga proszą nas o radę i pomoc. Klękamy, i tu w małym zimnym, kościółku modlimy się wspólnie przed Tym, który ukochał ubóstwo i osamotnienie.


Polska kolęda

Na cmentarzu kościelnym żegnamy się z gromadką kobiet staropolskim: “zostajcie z Bogiem” – gromadka odpowiada: “Boże prowodź” Wzruszeni opuszczamy tych miłych ludzi. Pan M. prosi nas jeszcze do domu. Czekają na nas tam dzieci gospodarza. Zapaliły świeczki na choince, chociaż to nie wieczór. Mała Marysia musi się pochwalić drzewkiem i zaczyna śpiewać” “Pójdźmy wszyscy do stajenki”. Śpiewa ładnie; milczymy, nie chcąc psuć jej śpiewu, ale mała Marysia rozkazuje: – “wszyscy” posłuszni tej osóbce śpiewamy kolędy jedna za drugą. I tak w głębi gór płynie polska kolęda po spiskiej ziemi, która w Wolnej Ojczyźnie ma odżyć do nowego życia. Czas wracać, żegnamy się z państwem M. Widzę ich smutek i słyszę: “znów zostaniemy sami” ... A sanki czekają, chłopcy przypięli narty, umocowali linki i jedziemy z powrotem. Słonko wyłoniło się zza chmur. Niewidzialna moc przyrody podniosła osłonę mgły, ukazując w dali koronkę gór. Na końcu wsi na ośnieżonym smreku zebrała się gromada wron, zdaje się nad czymś ważnym radzić... Słonko prędko chyli się ku zachodowi, mrok zapada, a sanki suną chyżo ze Spiszu na Podhale.


O życie...

(Głos Narodu nr 171 – 25 czerwca 1934 r.)

Janka czuje się bardzo zmęczoną; wprawdzie chodzi do biura i spełnia swoje codzienne obowiązki, ale z każdym dniem czuje się słabszą. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy ze stanu zdrowia, choć suchy kaszel – zdaje się, że – rozszarpie wątłą jej postać. Ona jednak na to nie zważa; jak automat idzie do biura, jak automat wraca do domu. Tylko ręce i nogi coraz więcej ciążą, – tylko dziwne zdenerwowanie oplątuje jej duszę. Od koleżanek i kolegów odsunęła się zupełnie. Zamarło w niej to coś, co ją łączyło z ludźmi. Zmęczona i znużona chce stworzyć swój własny świat. Zamknięta po godzinach biurowych oddaje się czytaniu; pochłania romanse. Nie istnieje dla niej inny temat, – tylko miłość. Z misternych scen z szału, z przeżyć książkowych bohaterów stwarza swój obraz miłości i niezdrową tęsknotę za nią. To jej wypełnia życie. Stany podgorączkowe jeszcze potęgują jej wrażliwość. Wchłania niezdrowy erotyzm, staje się niewolnicą marzeń do tego stopnia, że w jej umyśle zaciera się granica dzieląca rzeczywistość od fantazji. Żyje podnieceniem, aż wreszcie przychodzi zupełny upadek sił. Janka udaje się do lekarza; sądzi, że parę dni odpoczynku wystarczy, by wrócić do zdrowia. Lekarz jednak stwierdza, że jest potrzebny wypoczynek dłuższy, w sanatorium, że musi zrezygnować z zajęć biurowych. Z trwogą wpatruje się Janka w twarz lekarza. Nie może z niej nic wyczytać, lecz obłędna myśl zaczyna nurtować jej duszę: a może to gruźlica? Cichym głosem zapytuje o stan zdrowia. Słyszy odpowiedź: stan zdrowia wymaga “gruntownego leczenia”, i twarz lekarza zaraz przybiera wyraz obojętności i chłodu. Janka wraca do domu; wizyta lekarska zupełnie ją wyczerpała. Rzuca się na łóżko i płacz wstrząsa ciałem młodej dziewczyny. Za wszelka cenę chciałaby żyć. A tymczasem? ... jakieś tam leczenie. Janka nie myśli, że to jej ostatnia choroba; myśl o śmierci odsunęła energicznie, – wszak jeszcze taka jest młoda. Nie świeci lampy, – leży po ciemku byle zasnąć, byle odpocząć. Na ciche pukanie gospodyni odpowiada, że rezygnuje z kolacji; nie chce by ktokolwiek widział ja zapłakaną, a zwłaszcza gospodyni. Głowa płonie. Czuje dreszcze, sen jak na złość nie przychodzi. Janka przeżywa powtórnie ten moment, jak wynajmowała ten pokój. Straciła matkę. Przyszły z siostrą; gospodyni wydała jej się sympatyczna, a zresztą wszystko jej było jedno, gdzie będzie mieszkać. Ze śmiercią matki straciła dom rodzinny; pozostało jej tułanie po mieszkaniach, biuro i pustka życia ... Siostra wyjechała do Warszawy, Janka została sama. I mimo woli usta Janki szeptają skargę; “mamo, jaka ja tu byłam sama” ... Wreszcie przychodzi sen. Budzi się powoli; powoli też zdaje sobie sprawę z przejść ubiegłego dnia; wstaje ociężale, nie spieszy się; wie, że dyrektor przyjdzie o 9. Smutno jej bardzo brać urlop, tłomaczyć się... Gospodyni coś przeczuwa. Pyta się o powód jej przygnębienia. Janka wykorzystuje ten moment, wypowiada mieszkanie, je śniadanie i idzie do biura. Dyrektor z pewnym żalem patrzy się na Jankę, widzi nadmierne jej wychudzenie. Ułatwia jej urlop, telefonuje do sanatorium, zamawia pokój. Janka nie spodziewała się tyle życzliwości, dziękuje za pracę i udaje się po raz ostatni do swojego biurka – z nikim się nie żegna – nie ma sił. Ze spuszczona głową wraca Janka do domu ... Południe. W tym czasie Janka nigdy nie chodziła po mieście. Rozgląda się zdziwiona ... Ale to jej nie cieszy. Wszystko trzeba pożegnać. Na jak długo?... Musi jeszcze napisać list do siostry, spakować potrzebne rzeczy, a to wszystko tak męczy. Wreszcie i dom – wychodzi na schody i po chwili jest już w pokoju. Rozbiera się – widzi przygotowaną już walizkę. Myśli, co wziąć; a więc pakuje najpierw książki, potem ubranie, jeszcze jeden rzut na pokój – nad łóżkiem pozostał jeszcze obrazek św. Teresy. Zastanawia ją. Ta święta umiłowała krzyż. Jej ręce tulą go do serca, a oczy zapatrzone w zaświaty. Po chwili zastanowienia Janka zdejmuje obrazek; kładzie do walizki. Zmęczona siada i czeka na dorożkę. Turkot dorożki budzi ją odrętwienia, żegna się z gospodynią i opuszcza dom, tak obcy dla niej. Początkowo jazda po tłumnych ulicach denerwuje ją. Ale oto jest już za miastem. Wreszcie w oddali ukazują się schludne domki jednopiętrowe w dużym grodzie. To sanatorium. Janka wysiada, dzwoni, odźwierna odbiera walizkę i przybyłą prowadzi do poczekalni. Janka siada na pierwszym z kraja stołku. Zaczyna ją drażnić ten spokój, denerwuje ją to czekanie na kogoś, kogo nie zna. Wreszcie uchylają się drzwi. Wchodzi zakonnica. Twarz młoda, uśmiechnięta, wita Jankę. Zakonnica prowadzi ją do pokoju dla niej przeznaczonego – Janka idzie ze spuszczoną głową. Pokój jasny, zakonnica mówi, że słoneczny. W pokoju jest już walizka, zakonnica sama pomaga układać rzeczy, obrazek św. Teresy wiesza nad łóżkiem. Zmęczona Janka kładzie się na otomanie, spod oka obserwuje zakonnicę, wreszcie przerywa milczenie i pyta się, jak ma ją tytułować. Słyszy odpowiedź; “Siostrą Emilią. Jest jeszcze druga siostra dyżurna, siostra Zofia; gdy ja mam dyżur w nocy, ona pełni służbę w dzień i tak na każdy dzwonek służyć będziemy pani. Jest ładny park i jeśli tylko zdrowie pani pozwoli, będzie pani mogła przechadzać się w dni pogodne, jest i biblioteka szpitalna, a obok kaplica. Jak pani odpocznie, przyjdzie lekarz bardzo oddany dla chorych”. Zakonnica wychodzi, – Janka pozostaje sama. Czuje pustkę, wprawdzie przyzwyczaiła się do niej, ale dziś, cóżby dała, żeby ktoś był z nią, ktoś swój! Ktoś puka. “Proszę”. Wchodzi doktor. Niski, mocno szpakowaty. Janka poprawia rozwichrzone włosy, siada na otomanie. Lekarz zaczyna rozmowę. Wpatruje się badawczo w Jankę, widzi jej chorobliwy wygląd; to mu wystarcza. Wie, że choroba zniszczyła organizm. Mimo to prowadzi ożywioną rozmowę. Janka nie spostrzegła się nawet, kiedy rozpoczęło się badanie. “A wie pani ma stany podgorączkowe, kaszel”. – Janka odpowiada, lekarz bada gardło, płuca, serce. Konstatuje głośno, że “serce zdrowe”. Tym czasem myśli przeczuły gruźlicę, chora nie do uratowania. Zachowuje jednak spokój, przepisuje sposób leczenia i zapewniając Jankę, że dołoży wszelkich starań, by ulżyć jej cierpieniu – odchodzi. Wie, że w tym “numerze VII” zacznie się znowu ta straszna walka miedzy młodością a śmiercią, i on znów będzie bezsilnym i nie obroni młodego życia. W kancelarii nerwowym ruchem ręki przyciska guzik dzwonka i gdy wchodzi do kancelarii siostra Emilia, krótko oświadcza: “stan chorej z pod nr 7 jest ciężki – sierota, polecam siostrze jak najserdeczniejszą opieką nad chorą”. Janka boi się położyć do łóżka szpitalnego. Myśl: kto przed nią zajmował ten pokój, czy wyszedł zdrów, czy umarł – zaprzątała jej umysł. Wejście zakonnicy przerywa te smutne refleksje. Siostra Emilia zdaje się czytać w oczach Janki, dlatego też sama ściele jej łóżko, przygotowuje lekarstwo, mierzy i zapisuje gorączkę i chorą Jankę układa do łóżka. Od tego dnia Janka czuje sympatię do zakonnicy. Jest to jedyny jasny promień w jej dniach monotonnych i gorączkowych nocach. Po tygodniach zaczyna powoli dogorywać. Z początku wydawało jej się, że zdrowie wraca. Nieraz nawet nie wstawała z łóżka; myślała: jeszcze trochę odpoczynku, a będę zupełnie zdrowa ... Było to złudzenie. Janka ciągle czyta powieści. Siostra Emilia chciałaby pchnąć jej myśl na inne tory. Chce w niej wzbudzić wiarę i przygotować ją do rezygnacji z życia. Janka lubi siostrę Emilię, ale ją drażni jej pobożność. Każde jej religijne słowo chce zmrozić zaciśnieniem ust i ściągnięciem brwi. Siostra Emilia udaje, że tego nie widzi. Jakby przypadkiem wzrok swój wraca na obraz św. Teresy. Janka idzie za wzrokiem zakonnicy i widzi że uśmiech zakonnicy taki podobny do uśmiechu Świętej i cała postać. Tylko ręce zakonnicy przesuwają ziarnka różańca, a ręce Świętej przyciskają krzyż. Janka nie może zdobyć się na rezygnację; czuje się pokrzywdzona przez życie, a łaknie go. Wczytuje się w powieści i śni o bajce życia ta młoda suchotnica, w samotnym pokoju sanatoryjnym. Aż jednego dnia uczuła się wyjątkowo źle. Rozpalonej, rozgorączkowanej wydaje się jej, ze śmierć się zbliża. Szalony nieludzki strach zaczyna szarpać jej serce. Janka broni się przed nim. Jak go odpędzić?... Bierze książkę, którą jej przyniosła – dziś właśnie – Zośka. “Figle Amora” ... Wszystko jej już jedno, co czyta. Byle zapomnieć, byle strach ustąpił. Jednak litery zaczynają skakać, dreszcz gwałtowny wstrząsa ciałem chorej, Janka ostatnim wysiłkiem woli dzwoni. Na ostry, alarmujący głos dzwonka wpada siostra Emilia i widzi obłąkane z przestrachu oczy chorej i słyszy cichy szept:” siostro umieram – księdza”. Siostra Emilia ma już wprawę w ocenie sytuacji – wzrok chorej sam mówi o niebezpieczeństwie, więc dzwoni po lekarza i trze zimne ręce. Przychodzi lekarz. Zastrzyk. Janka prosi siostrę Emilię, by została przy niej i jeszcze – o księdza. Zakonnica posyła po księdza. Sprząta pokój po zabiegach lekarskich, nakrywa stół czystym obrusem, ustawia świece i chora przygotowuje się do spowiedzi. Janka czeka z niecierpliwością. Wreszcie otwierają się drzwi, światło latarni oświecą chorą. Wchodzi ksiądz, składa Hostie św. na stole, szybkim krokiem kieruje się w stron łóżka chorej. Widzi, że tej chorej przynosi naprawdę ostatnią już pociechę. S. Emilia wychodzi. Usta chorej z trudem szepczą wyznanie. Wreszcie podrywa się na łokciach, ”Ojcze dlaczego mam umierać? ... boję się ... zabić chciałam tą trwogę i nie potrafiłam. Wszystko przeminęło, tylko trwoga przed śmiercią pozostała. Cierpię fizycznie, moralnie jeszcze więcej”. Janka zmęczyła się; opada na poduszki. Ksiądz z litością spogląda na chorą, a gdy odpoczęła, zaczyna mówić: “Bóg jest z nami. Za chwilę sama go przyjmiesz. Wszak jako katoliczka modliłaś się codziennie: wierzę w ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny”. ,I cóż znaczy rok, sto lat życia na ziemi wobec wieczności? Czy wiesz, że to ciało, które tak ci ciąży i dokucza, zmartwychwstanie? Życie to tylko droga a nie cel. Celem jest Ten który stworzył życie i wieczność... Czy wiesz, że w pierwszych wiekach chrześcijaństwa takie, jak, ty młode osoby ofiarowały swe życie na świadectwo prawdzie”. Janka słucha. Nowa myśl zaczyna kiełkować w jej duszy – wszak żyć będzie, śmierć to brama! to brama do nowego życia... Życie przez śmierć...Jest pozyskana! Na drugi dzień budzi się Janka spokojna, cierpienia jednak zwiększają się z godziny na godzinę – każde poruszenie sprawia chorej nieopisany ból. Janka oczekuje przybycia swej siostry p.S. Wzrok ma zwrócony na drzwi. Nie zawodzi się. Przywitać ją tylko może już oczyma. Chwilami w przebłyskach przytomności wzrok chorej zwraca się w stronę obrazu św. Teresy, a ręka szuka ręki siostry, by ją uściskiem ostatnim pożegnać. Siostra Emilia wraz z panią S. czuwa przy konającej wreszcie ostatnie, głębokie, tchnienie i śmierć kładzie kres męce. Siostra Emilia zamyka oczy zmarłej. Pani S. nie może znieść wrażenia. W jakimś nerwowym wstrząsie nie mogąc uszanować majestatu śmierci, wyrzuca z siebie słowa zuchwałe, prawie bluźniercze . A gdy nastał ranek pani S. opuszcza sanatorium. Pozostałe po siostrze rzeczy niesie sama w walizce, w ręku bezmyślnie trzyma tę książkę którą znalazła na stoliku w pokoju umarłej. Przed sanatorium czeka jakieś auto. Auto jest zapełnione ludźmi. Okładka książki interesuje podróżnych, czerwona okładka i tytuł “Figle Amora”. A że wszyscy wracają z sanatorium, jedna z pań pyta panią S. kogo ma w sanatorium “już nikogo – dziś w nocy umarła mi siostra, oto jej rzeczy i książki”. W oczach nie ma łez a na ustach tylko twarde ostre słowa. Cóż warte jest życie, jesteśmy skazańcy którzy zginąć mają od kuli rewolwerowej – tylko nie wiadomo kiedy i – za co!... Na to słyszy spokojny głos “jeśli życie uważamy za zabawę, jeśli stracimy jego cel, jeśli zapomnimy o życiu poza grobowym”...


Najważniejsze i najpotrzebniejsze

(Głos Narodu nr 20 – 22 stycznia 1934 r.)

Przeglądając pisma kobiece można zauważyć, że porusza się prawie wszystkie zagadnienia tyczące się życia kobiecego oprócz tej jednej kwestii, jakie stanowisko powinna zając kobieta-matka w rodzinie w czasach obecnych. Omawia się przeważnie kwestie mody, urządzenia mieszkania, zagadnienia schlebiające próżności i miłości własnej kobiety. Pomija się zaś to, które jest naprawdę zagadnieniem “społecznym”. Tak, że nasuwa się pytanie, czy usta kobiece przeznaczone są tylko do szeptów miłosnych, uszy do pochlebstw, a oczy do śledzenia niedostępnych dla wielu, a kapryśnych objawów mody. Nie porusza się prawie spraw dotyczących tysięcy kobiet – gospodyń, matek, którym troski codziennego życia odbierają nieraz jasność i trafność spostrzeżeń. Widoczny tu jest snobizm kobiet zamożnych, które mu schlebiają w pismach kobiecych. A przecież wychowanie młodego pokolenia narodu, to dla kobiety kwestia najważniejsza, a tym trudniejsza, że w tym wychowaniu odgrywa rolę dziś nie tylko pierwiastek uczuciowo – rodzinny jak to było dotąd, ale także społeczny, dziś tak bardzo wysuwany na pierwszy plan życia publicznego. Kobiecie sama natura przeznaczyła rolę wychowawczyni; z tej roli nie może jej zwolnić z jednej strony ani wielkie bogactwo, – ani zbytnia troska o codzienne życie z drugiej. Jednak musi być do tej pracy przygotowana. Od wartości moralnej kobiet-matek od jej bystrości spostrzegawczej i innych przymiotów zależy wychowanie dziecka i przyszłość każdego narodu. Przymioty te trzeba w sobie wyrobić. Przede wszystkim musimy pamiętać, że mamy wychować jednostki silne, które potrafią pokonać w sobie kryzys moralny, który ogarnął wszystkie społeczeństwa. A pokonają go w sobie indywidualnie, gdy się pozbywać będą egoizmu, gdy się przyzwyczają do zapominania o osobistej korzyści, jeśli tego wymaga dobro drugich. Wychowują dzieci w kierunku siły moralnej, nie możemy zapominać, że podstawą tej siły może być tylko religia, tylko etyka katolicka. Zło jest tak wielkie, że go nic innego nie pokona jak tylko religia. Dlatego też kobieta-matka starać się będzie od najwcześniejszych lat wpajać w dzieci miłość Boga i wychowywać je w etyce katolickiej. W trosce o silnego moralnie człowieka w swem dziecku, starać się będzie przyzwyczajać je do częstego badania własnego sumienia i krytykowania własnych czynów. W razie zaś, jeśli spostrzeże dążność do wczesnego uprawiania “społecznej” pracy ze szkodą dla dziecka, akcentować będzie starą prawdę, że należy postawić na pierwszym miejscu spełnianie codziennych drobnych obowiązków (bo z czczej gadaniny o społeczeństwie, kiedy się nie ma nic wartości moralnej, nie wiele przyjdzie). Wobec panowania w życiu obłudy i wypowiadania innego zdania, niż się je posiada starać się będzie matka wychować dziecko w szczerości i wykształcić w nim siłę woli, by szło w życiu drogą prawdy, nie fałszu choćby to była droga łatwiejsza. Czasy są ciężkie; nieraz opadną nam ręce w walce o duszę dziecka, lecz trud nie powinien nas odstraszać. Jesteśmy jako liście na drzewie, które z jesienią wprawdzie giną lecz pobrawszy z powietrza pokarm przekazują go przed śmiercią drzewu. Tylko za cenę nieustępliwości w wierności powołaniu matki wykrzeszemy w dzieciach taką siłę moralną, jakiej trzeba, aby młode pokolenie Polski powiodło ją ku lepszej przyszłości.


Przy dziecięcym łóżeczku szpitalnym

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu" Nr48 z dnia 18 lutego 1936 roku)

Wczesny zimowy ranek. Za oknami dmie śniegiem, zawierucha. Pani Zofia mimo wczesnej pory krzątała się po pokoju. Niespokojnym wzrokiem obejmuje śpiącego syna; cała noc czuwała przy nim. Udawała, że nie zauważyła bezsenności chłopca. Aż nadto dobrze wyczuwa jego niepokój wywołany zapowiedzią przeniesienia go do szpitala. Pani Zofia ze smutkiem patrzy na ośnieżone drzewa przed domem. Jakąż radość sprawiłby śnieg? Dziś smutno w jej domu; nie słychać trzepotu bosych nóżek po podłodze, ani radosnych okrzyków: “po szkole – na narty”. Cicho pakuje potrzebne rzeczy. Byle tylko nie obudzić Jędrka. Im później, tym lepiej. Aż wreszcie przychodzi ta chwila. Pani Zofia spełnia niemiły obowiązek, budzi syna i teraz obydwoje czekają przybycia karetki. Śnieg, radość chłopców i dziś jest ich sprzymierzeńcem; sypie w oczy, sprawia to, że przed karetką nie ustawiła się gromada “gapiów”. W klatce schodowej słychać już ciężkie stąpanie posługaczy; moment i chorego zniesiono. Ostatni zgrzyt wsuwanych noszy. Karetka uwozi ich do szpitala epidemicznego. Droga dla chorego przykra. Motor sapie, wóz trzęsie, okno wysoko. Szybko przejeżdżają ulicę. Wreszcie milczenie staje się dla chłopca zbyt wielkim ciężarem; pierwszy zaczyna rozmowę. “gdzie jestem?” Linia A-B słyszy odpowiedź matki, zwykłe zapytanie: “czy ci nie zimno?”. Jędrek ma już dość ciszy i takiej rozmowy. Zaczyna głośno myśleć. Z pewnością dziś koledzy cieszą się w szkole, nie dlatego, że on jest chory, ale że będzie dezynfekcja i dzień wolny od nauki. Jemu jednak ten wyjazd karetką sanitarną wcale się nie uśmiecha, a jeszcze perspektywa pobytu w szpitalu. Wreszcie są u celu. Krótki dzwonek. Otwierają się drzwi, wita ich czysty, długi korytarz szpitalny, szereg zamkniętych drzwi. Szpital – pokazuje się – jest przepełniony. Są tylko dwa wolne łóżka we wspólnym pokoju. Smutny widok przedstawia się ich oczom. Na jednym z łóżek leży mała istotka obandażowana, obok niej siedzi matka. Pani Zofia cofa się w pierwszej chwili, nie chodzi jej o siebie, lecz o syna: chciałaby mu oszczędzić cierpienia. Jednak musi zostać; wszak przyrzekła Jędrkowi, że będzie z nim przez parę dni. Następuje złożenie chorego, wizyta lekarska i oświadczenie drugiej matki, że wspólny pobyt będzie ciężki; dziecko jest po trepanacji czaszki, potrzebny mu spokój, w nocy musi mieć światło, dziecko majaczy ... I rzeczywiście, cisze co chwile przerywa skarga dziecięcia. Matki siedza obok łóżek; obydwie zrywają się przy każdym jęku. Pani Zofia tłumaczy Jędrkowi, że cierpienie jest wielką próbą, że trzeba być cierpliwym, gdy bliźni cierpiący, zwłaszcza ta mała zabandażowana dziewczynka. W takim nastroju wleką się godziny, a każda z nich zdaje się coraz ciężyć. Jędrek usnął; pani Zofia opuszcza pokój i wymyka się na korytarz. Poczucie zupełnej izolacji ciąży jej; zostawiła dom, dokucza jej troska, że może któreś z dzieci zaraziło się i znów zachoruje. Udręczenie staje się zbyt dotkliwe, nerwowym krokiem przebiega korytarz. Wzrok pada na okno o którego szyby ocierają się gałązki świerku. Wydaje się jej, że każda gałązka wyciąga się ku niej i oplątuje ją, że ma oczy szpiegowskie, szpicluje jej ból. Złudzenie pryska. Wszak ten świerk jest tu już od szeregu lat niemym świadkiem promenad nerwowych osób, które tak samo jak i ona, przyszły pielęgnować swych najbliższych. Jest świadkiem, jak ozdrowieńcy rzucają mu radosne, bo ostanie spojrzenia. Lecz bywa świadkiem i innych scen, kiedy po cichu wynoszą martwą dziecinę.... Pani Zofia wraca do pokoiku. Zmrok. Zapałają nocną lampkę, otulają ja papierem, by nikogo nie budziła. Mała Oleńka bez światła nie uśnie. Cisze nocną przerywa co chwila płacz dziecka, lub szarpiący nerwy krzyk; “gdzie jesteś mamo?” Noc przeciąga się; z zakamarków pokoju zdaje się wypełzać przeznaczenie; pani Zofia zdaje się, że nawet słyszy jego głos: ‘to dziecko już moje”. I wówczas ona z drżącymi wargami szepcze tę tylko jedną prośbę: “O Boże, pozwól mi wyjść stąd z żyjącym dzieckiem”. Wreszcie noc mija. Ta jedna noc zbliżyła obydwie matki do siebie. Pani Zofia słyszy spowiedź tej drugiej, że jest zredukowaną urzędniczką, że gotowa na wszelkie ofiary dla dziecka. Wizyta lekarska. Ośmioletnia Oleńka oczekuje przyjścia lekarza z bojaźnią. Tonie we łzach, – boi się opatrunku. Co chwila prosi matki, żeby jej dano spokój; matka tłumaczy, że wszystkie zabiegi przyniosą jej zdrowie. Nareszcie dziecko się uspakaja, prosi aby opatrunek zrobiła “pani doktor” i to w pokoju. Prośba zostaje wysłuchana; przychodzi “pani doktor”. Oleńka patrzy jej badawczo w oczy, wyczytuje tylko dobroć. “pani doktor” uspakaja małą, że będzie opatrywać bardzo ostrożnie, tylko niech Oleńka będzie spokojna. Ręce dziecka chwytają kurczowo ręce matki. Matka nie ma sił patrzeć na rany dziecka; klęcząc ukrywa twarz w poduszkach i silnie trzyma rączyny dziecka. Chwilami dziecko płacze, boli. Drgające z bólu raczki dziecka, wpijają się w ręce matki, której głowa pochyla się coraz niżej, im większy wyczuwa ból dziecka. Opatrunek skończony, twarz “pani doktor” wyraża zmęczenie i ulgę. Dziecko uspakaja się, a Jędrek, towarzysz szpitalny małej Oleńki, bada swoje ucho (przechodzi zapalenie ucha środkowego) i cicho mruczy: “nie boli – no to już dobrze”. I tak płyną dnie. Drugi, dziesiąty ....Mała Oleńka przychodzi powoli do zdrowia. Teraz już zdaje sobie sprawę z wszystkiego. Leży cichutko, kiedy widzi, że matka zmęczona, chciałaby zasnąć. A kiedy matka częstuje ja winogronami, 8-letnia Oleńka patrzy na nią przenikliwie, wzrokiem dorosłej osoby i mówi: “mamo, dlaczego mi kupujesz winogrona? Przecież nie masz pieniędzy!”. Sześciotygodniowy okres mija i Oleńka z matka opuszczają szpital. Niedziela w szpitalu różni się od innych dni, że na podwórzu i w rozmównicy roi się od rodziców. Oto biednie ubrana matka przyniosła swemu maleństwu – pewnie za ostatni grosz kupione – balonik i banana i ciastka, a serdeczny uśmiech opromienia znękaną twarz matki. Gdy się wpatruje w powracające do zdrowia dziecko. Zaczyna być milo w szpitalu, gdy dzieci powracają do zdrowia. Wtedy to i wczas rano i w późny wieczór, rozbrzmiewają wesołe piosenki. Śpiew małych szpitalnych skowronków wyciąga wszystkie mamy z separatek; idą słuchać, a małe damy siedzą na swych łóżeczkach w piżamkach, pstre jak jakie pajacyki i na komendę zaczynają śpiew. Śpiewają paroletnie dziewczynki i są z tego dumne, zwłaszcza mała Hanusia, gdy wyśpiewuje: Iskiereczka ognia Gałązeczka ziela Nikt nie będzie widział mojego wesela. Milkną śpiewy; dziewczątka wracają do domu, a na ich przychodzą nowi chorzy z tym samym lękiem, co tamci. I znów zaczyna się ciężkie i smętne życie dla tych, którzy przyszli oderwani od domu i dla kierowników szpitala, którzy jak bohaterzy walczą w obronie życia ludzkiego.


Obrazki z Zakopanego

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu")

Pogoda – jakby wymarzona, góry okryte śniegiem odbijają na tle błękitu nieba, a na odwrót słonce rzucając promienie zdaje się brylanty rozsiewać po pokrytej śnieżnym puchem ziemi... Dzwonią sanki na Krupówkach bezustannie, Wszędzie, gdzie się rzuci okiem tworząc specyficzny urok zimy Wszędzie, gdzie się rzuci okiem, narciarze. Starsi suną ociężale w góry młodzi wyprzedzają ich i napełniają miłym rozgwarem ulice i wzgórza Zakopanego. Ci zaś, którzy kochają góry i chcą je ujrzeć w pełnej krasie zimy i słońca, a nie mogą na nartach, jadą na saniach na Cyrhlę, przepiękną drogą wśród lasów. Migają się sanki, co chwila słychać witania chłopców jadących skirjingiem: “Jasiek jak się masz? Ty tutaj” – “Jutro spotkamy się na Antałówce o godzinie...” I znów cisza; droga wije się serpentyną, aby w końcu ukazać góry w majestacie zimy. Słońce złoci szczyty. Olśniewa blaskiem całe góry, zamienia świat jakby w świątynię; wzrok ludzki nie może nasycić się tym pięknem, powietrze upaja. Sanki wreszcie stanęły przed schronem. Na ławce siedzą jakieś panie. Usta wykarminowane, natłuszczone, twarze zwrócone są ku słońce, oczy zamknięte. Przyglądam się, mniejszość narodowa, która się opala. Przeciskam się przez szpaler ustawionych nart do oszklonej werandy i wyszukuje stolik z widokiem na góry, ale i tutaj wokoło mniejszość narodowa. Czuję się jakość nieswojo, wydaje mi się że jestem intruzem. Naraz dolatuje mnie rozgwar z drogi do Morskiego Oka. Widzę grupę skautów opartych o poręcz żelaznej balustrady, zajadających z wilczym apetytem skromny posiłek. Tych już nie stać na gorącą herbatę. Pobyt na Cyrhli kończy się. Wracamy na Krupówki ożywione spacerowiczami. Słonko wyciąga ludzi z pensjonatów, zaczyna się promenada pięknych pań. Niektóre z nich w pełnym rynsztunku narciarskim przebiegają ulice aż do Bystrego tam i z powrotem, wstępują do aptek, drogerii – po środki przyśpieszające opalenie się. Zakopane, wieczór, Bystre... Mróz dochodzi do 17 stopni. Jakieś sanki czekają na spóźnionych gości. Gazda poszedł rozgrzać się. Mija jedna godzina, druga godzina. Konie nie mogą już stać, wreszcie gniady ma już dość czekania, sam wraca do domu. Gwiazdy świecą, sanki suną po gościńcu aż do chaty. Gniady przybywa do domu. Gaździna słyszy znajomy głos dzwonka, wybiega. “O Jezusicku, – gniady, to ty sam, a mój pewnie pije. Ej, Hela, po twoim już serdoku “. Mała Hela, pomaga matce odprzęgnąć konia. Przy tym zauważyły brak baranicy. Gaździna wraca śladem sanek. “Jest baranica. Zahaczyła się na płocie”. Gazda wrócił późno do chaty zły, wściekły na konie. Postanowił sprzedać gniadego. Choćby dopłacił, honor gazdowski nie może darować doznanego despektu. Mała Hela płacze nie tylko za ciepłym kożuszkiem, ale i za gniadym. Przy ul. Nowotarskiej szpital miejscowy. Przed jego bramę zwożą codziennie ofiary “królewskiego” sportu. Obandażowane głowy, ręce na temblakach, a czasem i uszkodzone oko. To oczywiście nie robi wrażenia żadnego i nie odstrasza od sportów. Tak samo, jak wypadki przy spinaniu się na szczyty nie odstraszają taterników. Gdzie drzewo rąbią, muszą lecieć drzazgi. Kto nie zgrabny, to – trudno. Słońce i góry kuszą, obiecując szczęśliwcom tężyznę i radość życia. Wakacje zimowe kończą się – młodzież szkolna opuszcza Zakopane, zatrzymuje się jeszcze kilka dni. Pusto jest teraz, zostali sami starsi, śmiech i gwar uleciał w rozmaite strony kraju. Wreszcie i ja muszę wrócić. W przedziale tuz przy oknie żegnają Zakopane “on” i “ona”. Poznali się, jak się dowiaduję, na nartach w Kościeliskiej. Uśmiech zdobytego szczęścia zdobi ich twarze. A więc nie tylko sala balowa łączy, ale i góry.


Pół godziny w domu artysty

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu" Nr 171 z dnia 24 czerwca 1935 roku).

Korzystam z miłego zaproszenia i udaje się do domu państwa Rektorstwa Weissów w Krakowie. Willa z zewnątrz, mimo swej oryginalności, nie zdradza, by się w niej właśnie kryły wspaniałe dzieła sztuki. Wchodzę do hollu, początkowo niw wiem, gdzie wzrok zwrócić, wszędzie obrazy, a przy tym pies szczękający na obcego przeszkadza. Po chwili oswajam się z wielką ilością obrazów; zaczynam segregować wrażenia. Wzrok mój wśród wielu obrazów zatrzymuje się na portrecie młodej dziewczyny. Oczarowuje mnie urok jej uśmiechu. Trzeba być artystą, żeby umieć uchwycić twarz młodą, opromienioną nieuchwytnym czarem uśmiechu, w którym kryje się wszystko, radość życia i smętek marzeń. Dalszą obserwację przerywa przybycie gospodyni. Widzi, że stoję przed portretem młodej dziewczyny i objaśnia mnie, że to jest studium przy lampie naftowej. Przyglądam się jeszcze raz. Refleks lampy nadał specjalny urok tej twarzy... Usadawiam się w kąciku pokoju; stąd najlepiej obserwować obrazy. Poddaję się zupełnie urokowi, który od nich wieje. Równocześnie słucham pani domu... Obrazy te obeszły mnóstwo wystaw i salonów krajowych i zagranicznych, by wrócić tutaj i pozostać jako najmilszy dorobek pracy męża. Po portrecie młodej dziewczyny z zajęciem przyglądam się studium, które przedstawia dwoje ludzi starszych ... Spokój i powaga bije z twarzy mężczyzny, z twarzy kobiety wieje dobroć i zadowolenia z życia. Uścisk dłoni mocny i silny, który łączy ich ręce i przetrwał lata szczęścia i cierpienia, jest symbolem wzajemnego przywiązania. Na moje pytanie, kogo przedstawia ten portret, – słyszę odpowiedź; to rodzice mojego męża, – pierwszy obraz nagrodzony na wystawie w Paryżu. A oto znów obraz, przedstawiający rzekę wczesną wiosną; wiatr faluje wodę, fale srebrzą się w gorącym słońcu, pochylone drzewo nad potokiem pokryte młodą zielenią. Pani Weissowa podąża za moim wzrokiem i objaśnia warunki, w jakich obraz został namalowany. Zatapia się we wspomnieniach i mówi, że patrząc na ten fragmencik natury, zdaje się jej zawsze, że słyszy jeszcze śpiew ptasząt... W rogu pokoju wisi portret “pani”. Nie pytam; podobieństwo z miłą gospodynią jest uderzające. Przechodzę do drugiego pokoju, uwagę moja zwraca studium, przedstawiające małego chłopca i kwiaty. Czarne oczka małego “berbecia” zasmucone, wargi wygięte w podkówkę; widać, że mu za długo kazano pozować. Obrazy w tym pokoju są zupełnie inne. To już nie portrety spoglądają na mnie ze ścian, to widoczki górskie z Lanckorony, ulubionego miejsca pobytu artysty, – to drzewo samotne, użyczające cienia wśród pracy, to znów krajobrazy z Włoch.... Idę dalej; z pośród wielu obrazów wychyla się twarz uśpionego dziecka. Twarzyczka w złotych lokach, zdaje się marzyć we śnie; wpatruję się w nią z przyjemnością, motyw najwięcej umiłowany przez nas kobiety – matki. Aż wreszcie z dalszej ściany spoglądają na mnie znane mi i innych obrazów postacie. Obraz przedstawia rodzinę artysty przy podwieczorku, w domku góralskim. Za oknem widać szalejącą śnieżną burzę. – osoby jakby zastygłe w ruchu, w rękach starszej pani filiżanka z herbatą, ruch głowy młodszej pani wyraża oczekiwanie. Kontrast zacisznego pokoju z zawieruchą śnieżną wywiera silne wrażenie. Zresztą widziane tu obrazy oddziaływają na mnie inaczej niż na Wystawie; sprawia to z pewnością widoczny pietyzm pani domu, i to, że z obrazów promienieje życie rodzinne, a artyzm, z jakim ono jest przedstawione, potwierdza przekonanie, że piękno leży w życiu, tylko trzeba je umieć wyłowić, że sztuka stać się może życiem, jeśli potrafi przedstawić i utrwalić zwykłe zdarzenia z szarzyzny dnia codziennego jako odcinek życia. Patrzę na zegarek, pobyt mój trwa za długo. Przechodząc przez holl rzucam okiem jeszcze raz na salon obrazów. Zabieram z sobą na ulicę ich silne wrażenie. Moje oczy są ich pełne.


Wiejski obrazek. I została

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu")

Słońce zachodzi za góry. Panuje taka cisza, że drgnie liść na drzewie. Ziemia, zda się, znieruchomiała w oczekiwaniu nocy. Jasiek kończy składać siano; jeszcze parę chwil, i ostatnie kopice siana będą gotowa; wróci z żoną do domu. Udaje, że nie patrzy w jej stronę, ale widzi każdy jej ruch, jej jakby rytmiczny taniec, w którym młoda kobieta zapatrzona w zeschłe trawy i kwiaty, zgrabuje pozostałe siano. Wreszcie praca Jaśka skończona. Milcząc idzie ku żonie, kończy za nią robotę. Widzi, że skrzyżowała ręce na piersi i oparłszy się o kopę siana, tępym wzrokiem patrzy gdzieś w sine góry, majaczące w dali, – jakby zapadła w inny świat, bruzda koło ust pogłębia się, z oczów strzelają złe błyski, – jeszcze moment, a Jasiek czuje, że złe słowa wylecą z zaciśniętych ust, by zatruć ostatnie chwile przed pożegnaniem. Jasiek nie dopuści do tego. Cóż on winien, że za kilka dni opuści wioskę i kraj, że jak ptak przelotny opuści dom, w którym brak chleba! Cóż winien, że poszedł za uczniem, i choć jak ptak przelotny jest gościem w kraju, ożenił się, teraz musi jechać za morze i zostawić młodą żonę. Do uczucia tęsknoty za krajem, dołączy się jeszcze jedno: tęsknota miłości. Jasiek czuje, że młodej kobiecie dzieje się krzywda, ale – cóż? - Helu, szepcze cicho – Helu, to prawie nasz ostatni wieczór. Za parę dni ... Łzy zasłaniają oczy, jakiś skurcz krtani i nagły wybuch żałości. Hela patrzy; łzy – ból – rozpacz. – Czemuż tak ciężko układa się dla niej życie? Czy wróci? Zostanie sama; nie, nie sama. Będzie matką, a gdy dziecina przyjdzie na świat, ojciec będzie już – może daleko – może zapomni o niej, – może była tylko igraszką. Złe słowa już mają wybuchnąć. Odwraca oczy, by te słowa śmielej wypowiedzieć. Wzrok pada na skowronka, unoszącego się w powietrzu, choć dzień ma się ku schyłkowi, i zmrok zacznie zapadać; uniósł się w powietrzu i śpiewa. Modlitwa to, czy przestroga? Jasiek i Hela zasłuchani; wszystko złe, jakby od nich odeszło. Wszak i on jest tym ptakiem przelotnym, dla którego chleba nie ma w ojczyźnie. – Jasiek spogląda na żonę. Złe błyski w oczach przepadły; tylko łzy się wnich perlą i coś jakby trwoga w nich się czai. - Czy wrócisz? – pyta Hela. - Wrócę ... Niech Bóg o mnie zapomni, gdybym ciebie zapomniał. Mgły szarym welonem zasnuwają dolinę, staczają się z wierzchołków gór, – otulają dwoje młodych ludzi, którzy wracają do domu pogodzeni, chociaż żałośni, smutni, lecz ufni. Jasiek odjeżdża, Hela odprowadza go na kolej. - Pisz z Gdyni, – pisz jak przyjedziesz do Kanady, pisz, jak tylko dostaniesz pracę, a po tym zabierz mię. Jasiek pisał; pisał z Gdyni, pisał gdy przyjechał do Kanady. Pisał, że pracy znaleźć nie może, bo jego miejsce zajęte. Ukraińcy pracujący w kopalni dopuścili się nadużycia i teraz dyrekcja nieprzychylnie patrzy się na Polaków. Pisał o swej tęsknocie, że gdy przyjechał to tak smutno było, że “nie było ciebie Helu, że aż mi się zapłakało”. Cała kolonia zleciała się do niego. Ten pytał o brata, ten o żonę i dzieci, ten o starych ojców, a inny jakie duże zboże w kraju, “wreszcie wypytywali się o ciebie, i tu już wytrzymać nie mogłem”. – “Jakżeż ja bym Cię zapomniał?” . I po tym przychodziły listy, jeszcze smutniejsze, że zachorował, że nawet o pracę starać się nie może, bo boi się, żeby lekarz nie kazał mu wrócić do kraju. Mijały dnie ciężkie – koszmarne, niespokojne. Jasiek donosił, że i w Kanadzie trudno o pracę, że pokątnym agentom trzeba płacić 150 dolarów za możność otrzymania pracy, że czasem 500 ludzi czeka przed dyrekcją kopalni, by dostać pracę. Aż wreszcie przyszedł list radosny; znalazł prace w kopalni, cięższą niż miał poprzednio, bo w dymie i w prochu, ale dobrze płatną, bo 5 dol. za ośmiogodzinny dzień pracy, i że już może starać się na przyjazd Heli. Heli ręce opadły. Nie czas jej w drogę. Dziecina płacze. Jakże to z nim tak daleko, aż za morze? Do Kanady! Boże! - Cicho córuś, cichoj, słyszy głos matki ... – Nie pora ci tera jechać na gazdowanie w świat. Ostań jeszcze w domu. Ja ci nie bronię, ale jakże cię mam teraz taką samiuteńką puścić w świat? Któż mi oczy zamknie do wiecznego snu? Ptaki przylecą do nas z daleka, a ty odejdziesz? By tam w Kanadzie tęsknić ... Hela powoli uspakaja się. Zostaje. “Jakże tak sama, z dzieckiem, i tak daleko ...” Zostaje jak w żałobie. Serce woła za morze. Ale to samo serce woła: zostań. Dlaczegóż człowiek tylko jedno ma serce? Białka Tatrzańska, czerwiec.


Na dno. Los dziewcząt służących

(Felieton ogłoszony w "Głosie Narodu")

Panie domu mają jeden przywilej – “narzekania”! Ile razy spotykam się ze znajomymi, zawsze słyszę starą piosenkę: “ach te nasze Kasie i Marysie, zawsze tłuką, przypalają, – takie nieporządne, niepunktualne, tak nam utrudniają życie”. Nie dawno całe szpalty pism były poświęcone sprawie służby domowej; nie poruszono tam jednakże najżywotniejszej kwestii, to jest sprawy moralnego prowadzenia się pracownic domowych. Z pewnością i ja nie poruszyłabym tej sprawy, gdybym ostatnio nie natrafiła na bardzo nieodpowiedni sposób spędzania “spoczynku niedzielnego” przez pewną grupę służących – na “plantach dietlowskich” w Krakowie. Po tym jednym doświadczeniu stwierdzić muszę, że wszystkie przypalone pieczenie, nadbite filiżanki są niczym. Dziewczęta wieku 16, 17 lat “odpoczywały” w towarzystwie swobodnych miejskich “donżuanów” w późny jesienny wieczór. Mgła jesienna dokuczała chłodem, ale cóż to może szkodzić Kasi lub Marysi? Ma prawo do “wychodnego” i tego jej nie może zabronić jej pani. Ma lat 16, myśli że ten “sposób” zachowania ułatwi jej zamążpójście. Nie zna niebezpieczeństwa życia miejskiego, pragnie rozrywek po całotygodniowej pracy. Nie miała sposobności zapisać się do katolickich stowarzyszeń pomocnic domowych. A zresztą, któż się troszczy o te dziewczęta, które rok rocznie na jesień udają się ze wsi podgórskich, z nędznych chat, do miasta na zarobek. Cały tragizm ich życia polega na tym, że nie mają pojęcia o pracy, której się podejmują, ani o pokusach wielkiego miasta. Wprawdzie istnieją urzędy pośrednictwa pracy, ale cała ich działalność polega na daniu zajęcia, bez względu na wartość moralną rodziny, jak również i pomocnicy domowej. Dziewczyna zaś jak przyjdzie do miasta, stara się przede wszystkim “przebrać się”. Na wieś, jeśli nie znajdzie miejsca, już nie wróci; gotowa jest pójść na służbę do żydów na wet za 10 zł miesięcznie. Żydówka obiecuje, że ja ubierze i da jej wolność. I tak niestety 16-letnia dziewczyna wykorzystywuje “wolność” bardzo dokładnie, o czym świadczą o wieczornej porze planty “dietlowskie” i podmiejskie restauracje. Miasto, zamiast pracy ułatwia jej upadek i staczanie się na dno. I wierzyć mi się nie chce, że w czasach, w których się tyle mówi o kulturze społecznej, nie ma ustawy o opiece obyczajowej dla dziewcząt niepełnoletnich. A przecież jest to kwestia paląca. Pomocnica domowa mieszka z naszymi dziećmi, styka się z nimi, i wnosi w nasze domy wszystkie ujemne skutki swej “wolności”. Nie wystarcza możność łatwego wypowiadania miejsca służącej, bo przez to zła się nie usunie. Ot, zresztą niebezpieczeństwo, które czyha na młodą, niedoświadczoną dziewczynę, trzeba uchylić w ten czas, kiedy zepsucie dopiero zagrażać zaczyna. Należy żądać opieki obyczajowej nad nieletnimi pomocnicami domowymi na tych odcinkach miasta, gdzie warunki służbowe sprzyjają nadużywaniu wolności w bezkrytycznych latach młodości.


Sylwetki kobiet – Świętych Polskich. Salomea Piastówna

Błogosławiona Salomea, królowa halicka, księżna polska. (Felieton ogłoszony ww "ZA i Przeciw" Nr28 z dnia 12 lipca 1959 roku).

Romański kościół św. Andrzeja przy ul. Grodzkiej jest jednym z najstarszych kościołów Krakowa. Stoi jakby na środku ulicy, przyciąga oko przechodnia, wskazuje odległe czasy i zwraca myśl do dawnych dziejów. Kościół św. Andrzeja został zbudowany koło 1100 roku, przez sławnego wojewodę krakowskiego Sieciecha. W tym stanie “kościół – twierdza” dotrwał do naszych czasów. O jego mury rozbiły się hordy tatarskie, on jeden ocalał ze spalonego przez Tatarów Krakowa za panowania księcia Bolesława Wstydliwego w 1241 roku. W roku 1320 potomkowie fundatora Sieciecha oddali kościół wraz z zabudowaniami S.S. Klaryskom. Do tego czasu Klaryski mieszkają w klasztorze, zachowując regułę i pamięć swej założycielki błog. Salomei. Z mroków średniowiecza, z zapisków archiwalnych klasztoru i kronik wyłania się przepiękna postać Salomei Piastówny, księżniczki – zakonnicy. Z tej racji była przedmiotem utworu poetyckiego Juliusza Słowackiego pt. “Srebrny sen Salomei”, również Stanisław Wyspiański poświęcił jeden ze słynnych witraży w kościele OO. Franciszkanów błogosławionej Salomei. Salomea, córka Leszka Białego i Grzymisławy, przeznaczona od dziecka do życia klasztornego, na skutek politycznej sytuacji zostaje narzeczoną króla Kolomana, syna władcy Węgier. Salomea miała wówczas 3 lata, Koloman siedem. Dzieci wychowują się razem na dworze węgierskim, a po dojściu do pełnoletności czeka ich władanie Rusią Czerwoną tzw. Halicką. Salomea przeżywa w głębi swej duszy rozterkę. Dochodziła do wieku, w którym wobec kościoła i państwa narzeczeństwo miało przejść w fazę ważnego małżeństwa. Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że jej związek z Kolomanem jest sprzeczny z pierwotnymi intencjami rodziców i jej własną skłonnością. Najchętniej wstąpiłaby do klasztoru. Nie uczyniła jednak tego ze względu na posłuszeństwo rodzicom, jak również by zabezpieczyć pokój ojczyźnie. Czas był niespokojny, pełen zamieszek polityczno – rodzinnych, toteż małoletni małżonkowie nieraz uciekać musieli ze swego królestwa. Ciężkie przejścia wyrobiły w Salomei i Kolomanie wielki hart ducha. Ponadto Salomea nie wyzbyła się swych marzeń o klasztorze i służeniu Bogu. Odcina się od swego otoczenia skromnością i bogobojnością i uzyskuje od swego małżonka zgodę na dochowacie dozgonnej czystości. W 1226 roku Koloman zostaje wielkorządcą Sławonii, Dalmacji i Chorwacji, gdzie panowały zamieszki wyznaniowe i rozpowszechniało się sekciarstwo. Królowa halicka – Salomea nie może przejść nad tym do porządku i za zgodą swego małżonka sprowadza zakony Dominikanów i Franciszkanów, których działalność apostolska zwalczyła herezję i uciszyła walki religijne. Niedługo jednak cieszono się spokojem. Zburzył go pierwszy najazd Tatarów, który był o wiele groźniejszy na Węgrzech niż u nas. Królowi Węgier poszedł na pomoc Koloman i zginął w jednej z bitew. Salomea wróciła po śmierci męża do stron rodzinnych. Założyła Klasztor Klarysek o bardzo surowej regule. W dokumencie wystawionym w roku 1267 znajdujemy już Salomeę jako zakonnicę, której życie upływało w zamknięciu, na pracy ręcznej, na wychowaniu dziewcząt i rozmyślaniu. Trudne życie obrała Salomea – ongiś władczyni i udzielna księżna, zamieniła dostatek na ubogie życie na wzór Chrystusa i św. Franciszka. Pod koniec życia przenosi się błog. Salomea do wybudowanego świeżo klasztoru w Skale koło Ojcowa i tam umiera. Brat jej książę Bolesław Wstydliwy przenosi jej szczątki do kościoła Franciszkanów w Krakowie, gdzie dotąd spoczywają w kaplicy jej imienia, otoczone powszechna czcią. Siostry Klaryski zaś mogą się poszczycić 4 – wiekową tradycją pedagogiczną, prowadząc szkoły przyklasztorne dla dziewcząt. W okresie międzywojennym szkoła w Krakowie została przekształcona na gimnazjum krawieckie żeńskie, a w 1937/38 na czteroletnie gimnazjum dla dziewcząt.. Trud, wysiłek i radość sióstr Klarysek z dobrze prosperującej szkoły – zniweczyła okupacja niemiecka.


Królowa i mniszka

(Felieton ogłoszony w "Przewodniku Katolickim", Nr 47 z dnia 21 listopada 1959 roku).

Z mroków średniowiecza, z zapisków archiwalnych klasztoru, z kronik wyłania się przepiękna postać Salomei-Piastówny – księżniczki-zakonnicy. Była ona córką Leszka Białego i Grzymisławy z pochodzenia księżniczki ruskiej. Jak zaznaczają współczesne kroniki miała życie pełne niezwykłych zdarzeń, pełne wyrzeczenia – życie, które można nazwać heroicznym. Rodzice jej, przeznaczyli ją do życia klasztornego i w tym duchu wychowywali. Jednakże pod wpływem wypadków politycznych zmienili swoja decyzję. Leszek Biały mieszał się często w sprawy ruskie, przez co naraził się królowi Węgier, Andrzejowi. Bojarzy haliccy ofiarowali tron halicki Kolomanowi, synowi Andrzeja, króla węgierskiego. Aby uniknąć wojny, Leszek Biały wystąpił z propozycją wspólnego zjazdu, co nastąpiło na Spiszu. Tutaj doszło do porozumienia pomiędzy obu panującymi – postanowiono, że Koloman i Salomea zawrą małżeństwo, mimo, że są jeszcze małoletni. Był to zresztą zwyczaj w średniowieczu, małżeństwo nieletnich miało znaczenie zaręczyn, dopiero z chwilą dojścia do pełnoletności stawało się obowiązującym i nierozerwalnym. Mała Salomea miała wówczas lat trzy, a Koloman siedem! Król węgierski wysłał list do papieża Innocentego III z prośbą o zatwierdzenie układu, papież zgodził się na przyspieszenie zaręczyn. Obrzędu dokonał zamiast legata papieskiego – arcybiskup z Ostrzyhomia. W 1214 r przybyła Salomea do Węgier. W tym samym roku odbył się uroczysty akt zaręczyn z Kolomanem. Odtąd wychowywali się razem na dworze węgierskim. Salomea otrzymała równorzędne wykształcenie z Kolomanem. Król Andrzej wraz z wojskiem dwukrotnie osadzał na tronie halickim Kolomana i Salomeę – dwukrotnie Rusini wypędzali młodych władców. Powody były dwa; regent Filija, który w imieniu małoletnich sprawował rządy – nie umiał pozyskać ludu, jak również i to, że akt koronacyjny został dopełniony przez katolickie duchowieństwo. Ruś halicka nie pozostawała wówczas w unii z Rzymem, ale podlegała Carogrodowi, czyli jak się dziś mówi była prawosławna. Młodzi wrócili przeto do Węgier i chociaż jeszcze dzieci – Koloman miał lat 13 a Salomea 10 – nabyli dużo hartu i poznali ludzi z ich dobrej ale też i ze złej strony. Życie na dworze węgierskim w tym okresie również było przykre dla nich z powodu niesnasek rodzinnych. Salomea sama w głębi swej duszy żyła w rozterce. Dochodziła do wieku, w którym wobec kościoła i państwa narzeczeństwo miało przejść w fazę ważnego małżeństwa. Rodzice przeznaczyli pierwotnie Salomeę do stanu zakonnego i już jako dziecko zdawała sobie sprawę, że jej związek z Kolomanem jest sprzeczny z pierwotnymi intencjami i jej własną skłonnością. Najchętniej wstąpiłaby do klasztoru. Nie uczyniła tego ze względu na posłuszeństwo dla rodziców, jak również by zabezpieczyć pokój ojczyźnie. Różni kronikarze różnie podają daty, kiedy małżeństwo Salomei i Kolomana stało się ważnym. Zresztą data nie przedstawia w tym wypadku praktycznego znaczenia, gdy małżonkowie dochowali czystość dozgonną. O tym wspomina bulla papieża Honoriusza III do króla węgierskiego w 1222 r., w którym układ spiski postanawiający małżeństwo jego syna Kolomana nazywa wprost matrimonium czyli małżeństwem. Salomea, mimo panującego na dworze węgierskim przepychu, ubierała się ubogo, nosiła szarą suknię uszytą z lichej materii i ostrą włosiennicę. Była inną od otoczenia, toteż drwiono i ośmieszano ją. Jednak co najważniejsze, mimo to starała się wytrwale iść własna drogą i na tę drogę życia prowadziła też Kolomana. Rok 1226 stał się nowym etapem w jego życiu. Został on wielkorządcą Sławonii, Dalmacji, Chorwacji. W krajach tych panowały zamieszki, a powodem ich była herezja tzw. Kateranów. Sektę tą, nie nową, cechowała nienawiść do Kościoła. Niepokój i walki rozdzierały własnych wyznawców herezji. Salomea, która Boga ukochała całym sercem, nie mogła przejść nad tym zagadnieniem obojętnie. Czyż Bóg i szatan mogą być porównani jako równe sobie potęgi? Koloman i Salomea – dwoje szaleńców bożych staje w obronie Boga i Jego Praw. Zapomnieli o sobie, widzieli tylko “sprawę”. Walka, której się podjęli po dziewięciu latach panowania (około roku 1234), trudna była do przeprowadzenia. Wiedziała dobrze Salomea, że duszy człowieka nie można zmienić przymusem, walką orężną i dlatego też wpłynęła na Kolomana, aby sprowadził dwa świeżo powstałe nowe zakony Dominikanów (1216) i Franciszkanów (1209). Te dwa zakony rozwinęły tak skuteczną działalność apostolską, – że ucichła walka religijna, herezja została zwalczona i przywrócony został spokój w rodzinach i w narodzie. Niedługo jednak cieszyli się pokojem. W 1241 r obiegła wieść, że dzikie hordy przeszły Karpaty i dotarły do Węgier. Nikt z nimi nie umiał walczyć. Tatarzy grabili, palili, zabierali ludzi do niewoli. Strach padł na panujących. Mimo wezwania papieża, aby pospieszyli z pomocą napadniętemu królowi węgierskiemu, nikt nie odważył się na walkę z nieznajomymi hordami, oprócz Kolomana ze Sloweńcami. Węgrzy ponieśli klęskę, a Koloman umarł wskutek poniesionych ran. Salomea po śmierci męża wróciła do stron rodzinnych. Założyła klasztor Klarysek o regule bardzo surowej. W dokumencie wystawionym w r. 1267 znajdujemy już Salomeę jako zakonnicę “Siostra zakonu św. Klary”. Życie w klasztorze upływało w zamkniętych murach na ręcznej pracy, na wychowywaniu dziewcząt, powierzonych opiece zakonnic, na rozmyślaniu. Obowiązane były do wspólnych pacierzy o północy i jutrzni, do milczenia i do posłuszeństwa. Trudne życie obrała Salomea – ongiś władczyni, która tylko przywykła rozkazywać. – Udzielna władczyni zamieniła dostatek na ubogie życie na wzór Chrystusa i św. Franciszka. Pierwszy klasztor był wybudowany w Zawichoście, potem przeniosła się Salomea do Skały koło Ojcowa i tam wybudowała klasztor, w którym dokończyła życia. Błog. Salomea została pochowana w kościele w Skale pod chórem, aż do czasu, kiedy brat jej książę Bolesław Wstydliwy. Przeniósł szczątki do kościoła Franciszkanów w Krakowie, gdzie dotąd spoczywają w kaplicy błog. Salomei, otoczone powszechną czcią. Gdy wejdziemy do franciszkańskiego kościoła – wzrok nasz pada na witraże przy wielkim ołtarzu. Witraż błog. Salomei zaprojektowany przez Stanisława Wyspiańskiego wywołuje potężne wrażenie. Zda się, że postać Błogosławionej – jakby unosiła się w przestworzu. zaduma na twarzy, ekstaza i oderwanie się od świata, z rąk ascetycznych usuwa się korona. Tak wielki artysta oddał hołd błog. Salomei królowej a zarazem pokornej służebnicy Chrystusa.


Felietony brata mojego Stanisława Fiszera ogłoszone w “Głosie Narodu

Dziesiątego kwietnia ...

(Wywiad z kuratorem Bratniej Pomocy studentów UJ, prof. Gwiazdomorskim Głos Narodu Nr 93 4.IV.1935 str.5)

Ferie świąteczne akademickie rozpoczęły się kilka dni temu. Uniwersytet Jagielloński opustoszał, tylko na korytarzu I-go piętra stoją grupki młodzieży smętnie zapatrzonej w tablice z ogłoszeniami. Korytarz ten ma już u akademików ustalona opinię; tu bowiem znajdują się ogłoszenia kwestury i komisji dyscyplinarnej. Kilkuset akademików dziś czyta wyrok na przyszłe studia, a może i życie. “OSTATECZNY termin wyboru drugiej raty opłat za rok akademicki 1934-1935, wyznacza się na mocy rozporządzenia ministerstwa W.R. i O.P. na dzień 10 kwietnia 1935 r. Do dnia tego zechcą P.T. Studenci uregulować swe zobowiązania pod rygorem skreślenia z listy studentów” itd. - Oto święcone i radość z okazji Wielkiej Nocy, zachęta do pracy młodej, polskiej inteligencji, przyszłych filarów społeczeństwa. Przypatrzmy się bliżej, co mówi o położeniu materialnym znany i popularny wśród akademików, wielki jej przyjaciel kurator Bratniej Pomocy prof. prawa cywilnego, dr Gwiazdomorski. - Proszę Pana, z młodzieżą stykam się stale, mówi mi profesor Gwiazdomorski, na terenie Bratniaka, którego jestem kuratorem. Obecna młodzież jest naprawdę w strasznym położeniu, nie tylko bowiem ma bardzo ciężkie warunki finansowe, ale widoki przyszłej posady są bardzo niewyraźne, na skutek kryzysu. Ja znam największą nędzę, gdyż w Bratniaku mieszka młodzież poza krakowska, rekrutująca się przeważnie z rodzin chłopskich, urzędniczych i drobno – mieszczańskich. Najlepszym może siqnum nędzy to pościel, bielizna i “inne manatki”; walające się po portierniach domów akademickich. W ten bowiem sposób zarząd Bratniaka zmusza do zapłacenia mieszkania “opornych dłużników”. Niewątpliwie drakoński ten sposób, jest skuteczny, ale wielu ze studentów musi się błąkać przez kilka dni po kolegach, zanim “wyrwie” tych kilka złotych na zapłacenie czynszu. W warunkach takich co mówić o opłacie za studia? W obecnej chwili Zarząd “Bratniej Pomocy” zawalony jest podaniami o pożyczki. Podania uwzględnia się w jak najszerszym zakresie, naturalnie o ile pozwalają na to warunki finansowe. Pożyczki te zwrotne po ukończeniu studiów i oprocentowane, są jednak bardzo małe; średnio wynoszą po 20 zł. Za to ma student zapłacić mieszkanie i jedzenie, oraz opłatę za studia. To przecież jest tragiczne. - Panie profesorze, przerywam, czy przy rozdziale tych pożyczek kieruje się zarząd przynależnością “partyjną” starającego się? - Proszę pana, odpowiada prof. Gwiazdomorski – politykę w jakiejkolwiek by formie występowała na terenie Bratniaka, tępię bezlitośnie. Bratniak przecież jest instytucją samopomocową, a nie polityczną. O nastawieniu politycznym przy rozdziale pożyczek finansowych, jak i innych pomocy, mowy nie ma. Najlepszym tego dowodem było stwierdzenie na Walnym Zgromadzeniu Bratniaka apolityczności Zarządu, przez przedstawiciela młodzieży ludowej p. Mierzwę. - Proszę pana, mówi dalej profesor Gwiazdomorski, pomoc finansowa jest tylko jedną z udzielanych pomocy: Bratniak prowadzi również kuchnię we własnym zarządzie, która wydaje kilkaset obiadów dziennie, po cenach bardzo przystępnych; normalny bowiem obiad z trzech dań mięsny kosztuje 85 groszy, w abonamencie zaś 80 groszy – jarskie obiady kosztują znacznie taniej bo 45 i 40 groszy. Jeżeli jesteśmy już przy “kuchni” to muszę zaznaczyć, że z wielką pomocą przychodzi nam Wojewódzki Komitet Powodziowy, który dla akademików pochodzących z terenów powodziowych, przyznał pewne quantum w formie materiałów spożywczych i pomocy finansowych. Naprawdę, młodzież akademicka jest biedna i godna poparcia – kończy swój cenny wywiad prof. Gwiazdomorski, może Czytelnicy “Głosu Narodu”, którzy tak ofiarnie pośpieszyli z pomocą przy opłacie pierwszej raty i teraz okażą młodzieży akademickiej zrozumienie, w jej ciężkiej sytuacji, a pomoc ta umożliwi ukończenie studiów najbardziej potrzebującym.


Ferment wśród “młodych narodowców” w Krakowie

(Głos Narodu Nr 113. 27.04.1934)

W związku z powstaniem “Obozu Narodowo-Radykalnego” i fermentem w Stronnictwie Narodowym, zwróciliśmy się do przedstawiciela młodego pokolenia narodowców w Krakowie p. Świderskiego z zapytaniem, jakie stanowisko zajęło Stronnictwo Narodowe na terenie Krakowa i województwa wobec dokonanego rozłamu. - Od dłuższego czasu – mówi p. Świderski – rysowały się tarcia w łonie Stronnictwa Narodowego między starszymi a młodszymi jego przedstawicielami. Nie wynikały one jednak z różnic ideowych, ale taktycznych i organizacyjnych. Wynikiem tych tarć jest powstanie grupy warszawskiej zupełnie samodzielnej pod nazwą “Obozu Narodowo-Radykalnego” oraz pewne usamodzielnienie się grupy poznańskiej p.n. “Związku Młodych Narodowców”. Inne wreszcie drobniejsze fermenty, jakie powstały we Lwowie, zapoczątkowane przez pp. Hrabyka i Stahla są bez większego znaczenia, albowiem wymienieni przywódcy nie mają zupełnie poparcia w szerokich masach młodzieży narodowej. Zupełnie inny charakter – mówi dalej nasz informator – posiada Stron. “Wielkiej Polski” w Poznaniu z p. Howorką na czele; grupa ta nie ma i nie miała nic wspólnego z Obozem Narodowym. - Czy ruch secesjonistów przyniósł jakąś szkodę Stronnictwu Narodowemu? - W stosunku do całego ruchu narodowego tzw. “odłamy” można ocenić jako drobne “odpryski”, które na razie nie przedstawiają żadnego znaczenia.. Tzw. “Młodzi” Stronnictwa Narodowego, którzy są spadkobiercami idei Obozu Wielkiej Polski w olbrzymiej większości zostali przy Stronnictwie Narodowym, stojąc na stanowisku jednolitości ruchu narodowego. W każdym razie wielkiego znaczenia tym drobnym – jeszcze raz powtarzam – “odpryskom” przypisywać nie należy. - Jak ustosunkują się – zdaniem pana – grupy secesyjne do obozu rządzącego? - Zupełnie niewłaściwym jest dopatrywanie się w tych zjawiskach jakiegoś rozsadzania Ruchu Narodowego na korzyść obozu rządzącego. Niewątpliwie pewne jednostki szeregi ruchu narodowego opuszczą, lecz będą to tylko jednostki. Nadzieje zaś ze strony rządu uzyskania ogółu tych tzw. “secesjonistów” są płonne. Zwłaszcza jeżeli chodzi o grupę warszawską p. Mosdorfa, to można raczej liczyć na zaostrzenie kursu tej grupy wobec panującego reżimu, niż na jego złagodzenie. W takim świetle – mówi p. Świderski – przedstawione tzw. “tendencje odśrodkowe”, o których tyle pisze prasa., a zwłaszcza prorządowa, nie stanowią najmniejszego niebezpieczeństwa osłabienia całości Ruchu Narodowego. - Powracając do zasadniczego pytania, jak się przedstawia sytuacja w Krakowie i województwie, muszę z całą stanowczością stwierdzić, że na tym terenie nie przyszło nawet do najmniejszego rozłamu. Nastawnie grupy Młodych Stronnictwa Narodowego na tutejszym terenie idzie w kierunku organizowania mas w ramach Stronnictwa, zdecydowanej, konsekwentnej walki z żydostwem i sanacją. Kraków i województwo nie ma po prostu czasu na tzw. “wielką politykę” tym bardziej, że powszechnie się uważa, że chwila obecna jest ciężka i na tarcia wewnętrzne choćby najbardziej uzasadnione nie można sobie pozwolić. - Jeżeli chodzi o moje prywatne zapatrywania – o które mnie Pan pyta – na fakt tzw. “rozłamu”, to uważam, że wyjdzie on tylko na zdrowie Ruchowi Narodowemu. Takie wydarzenia konsolidują wewnątrz Obóz Narodowy, a co najważniejsza, zmuszają do przeprowadzenia daleko idących zmian organizacyjnych i taktycznych, jakich obecna chwila wymaga.


Na zakazanych kopalniach węgla

(Głos Narodu Nr 111 z dnia 25.04.1934).

I. Zjawisko bieda-szybów jest w całym tego słowa znaczeniu zjawiskiem nowym, wywołanym bezpośrednio przez olbrzymie bezrobocie w ośrodkach węglowych. Obecnie, kiedy tak w Zagłębiu jak i na Śląsku pracuje (w najlepszym razie) co dziesiąty człowiek, a młode pokolenie zupełnie jeszcze nie pracowało zarobkowo, nie ma się co dziwić, że bezrobotni nie bacząc na własne niebezpieczeństwo i na zakazy władz administracyjnych, chwytają się wszelkich możliwości pracy, miedzy innymi idą do bieda-szybów. Dziś bieda-szyby stanowią poważną konkurencję dla kopalń; to też ciężki przemysł dokłada jak największych starań, by tych małych “piratów”, początkowo lekceważonych, znieść za wszelka cenę. Stale interweniują u władz i domagają się stosowania jak najostrzejszych rygorów wobec swoich konkurentów. Władze administracyjne przy współudziale policji likwidują te szybiki, ale bardzo powoli i to tylko te, które zagrażają życiu pracujących w nich bezrobotnych. Zlikwidowanie wszystkich bieda-szybów, np. w Zagłębiu Dąbrowskim, wymagałoby z jednej strony wielkich nakładów pieniężnych (bieda-szybów jest w Zagłębiu do 10 tysięcy). Do tego celu trzeba byłoby użyć kilku tysięcy ludzi i olbrzymiej ilości materiałów wybuchowych, a sami likwidatorzy narażeni byliby na niebezpieczeństwo ciężkiego kalectwa, a nawet utraty życia. Z drugiej zaś strony bieda-szyby, to jedyne “karmicielki” bezrobotnych. Z punktu widzenia prawa bieda-szyby są zwyczajną kradzieżą terenów, albowiem bezrobotny nie patrzy, do kogo należy dany teren, tylko kopie odkrywkę i wydobywa węgiel. Właściciele terenów, zarządy kopalń, po porozumieniu z urzędem górniczym, wysyłają co pewien czas specjalne drużyny górników, które maja niszczyć te szybki. Akcja ta zazwyczaj się nie udaje i bardzo często przychodzi do większych starć między wysłanymi drużynami a bezrobotnymi, którzy schodzą na dół i w ten sposób uniemożliwiają wysadzanie tych szybików. Wycieczka moja na bieda-szyby zaczęła się bardzo lekkomyślnie. Cała wyprawa zaczęła się od... kolacji, spędzonej w nadzwyczaj miłym gronie. Wypytywałem się skrzętnie mych towarzyszy o bieda-szyby w Zagłębiu. Ktoś żartem zaproponował mi: - Jedź z nami do Dąbrowy Górniczej (byłem na razie w Sosnowcu), to w nocy, w warunkach bardzo romantycznych, zobaczyć pracę na szybikach. Zapaliłem się do tej myśli i pojechałem autem z całym rozbawionym towarzystwem... Wszystko doskonale się składało i bawiło mnie dopóki byłem w wesołej kompanii. W doskonałym humorze przejeżdżamy przez Sosnowiec, mijamy polską Palestynę – Będzin i tu mimo późnych godzin wieczornych na ulicach panuje ożywiony ruch. Rozkrzyczane żydziaki i poważne żydy nic nie robią sobie ze sygnałów naszego wozu i wchodzą wprost pod koła. Przejeżdżamy “całym gazem” koło oświetlonej remizy tramwajowej, położonej na krańcu Będzina i wjeżdżamy do Dąbrowy. Mijamy kopalnie “Paryż”, której sylwetka na rozgwieżdżonym niebie prześlicznie się rysuje. Zatrzymujemy się wreszcie przed Hutą Bankową, od której bije łuna świateł. Wysiadam i żegnam się z wesołym towarzystwem. Dotąd czułem się doskonale. Ale teraz gdy zostałem sam na opustoszałej ulicy, cały humor spada poniżej zera. Żałuję, że się wybrałem. “Och, żeby tu był Konrad, mój towarzysz wszystkich włóczęg! Byłoby jakoś raźniej” – myślę. Ale trudno, trzeba iść w kierunku bieda-szybów Józefowa. Kroczę pustymi ulicami, aż do szkoły górniczej, położonej na górce. Oglądam się za siebie, przystaję na dłuższą chwilę, olśniony widokiem. Na całym horyzoncie widać tysiące świateł; – to kopalnie. Widać delikatnie rysujący się kościółek w Gołonogu, położony na górce niczym jakieś dawne zamczysko stojące na straży zaczarowanej krainy, pełnej migotliwych zwodniczych światełek. Czas ucieka, trzeba iść dalej. Dotąd miałem jako tako oświetlone ulice, mniej więcej znany mi teren, a obecnie muszę wejść w szczere pole. Wokół mnie ciemności egipskie. Co pewien czas mijają mnie ludzie z kilofami na ramieniu; pracownicy bieda-szybów. Nastrój staje się coraz bardziej ponury; przypominam sobie, że właściwie na drodze do Józefowa niedawno kogoś “sprzątnęli”. Brrr ... Niezbyt przyjemnie byłoby skończyć i to jeszcze w Dąbrowie. Pocieszam się tylko, że byłaby to śmierć na posterunku: dziennikarz idący po materiał – zabity! Nagle dolatują mnie przytłumione uderzenia kilofem; to zapewne już tu...


===W dusznym mroku bieda-szybu=== 

(Głos Narodu Nr 117. 1.05.1934).

III. Siedzę na dnie szybiku, przecieram oczy, na razie nic nie widzę. Wokół ciemno. Słyszę tylko wyraźne, głuche, ciężkie uderzenia i syczący świst oddechu ludzkiego. Wytężam wzrok, chcąc przebić nim tę potworną ciemność i dojrzeć przyczynę tych odgłosów. Po chwili spostrzegam omdlewający płomyk karbidówki, spowity gęstą chmurą pyłu węglowego. Powietrze – choć to tak niegłęboko – jest straszne. Stęchlizna, wilgoć, pomieszana z miałem, który osadza się na wargach, języku, krtani, płucach – nie pozwala złapać tchu. W międzyczasie świeżo poznany znajomy zjeżdża na dół i proponuje mi zwiedzenie całej “kopalni”. Teraz to się już wzdrygam; z przyjemnością wróciłbym na górę, by odetchnąć świeżym, orzeźwiającym powietrzem. Jednak trudno, powiedziałem “a”, musze powiedzieć i “b”. Idę zgarbiony za mym przewodnikiem, zaopatrzony w migotliwy, czerwony płomyk lampki i co chwilę uderzam głową o twarde ściany podziemnego korytarzyka tak, że na moment rozjaśnia mi się przed oczami. Dojście do bieda-szybu, to był komfort, teraz dopiero jest mordęga. Woda podskórna sączy się wąskim strumykiem pod nogami, a raczej kolanami, albowiem już teraz nie idziemy, ale czołgamy się i raczkujemy. Suchej nitki niema na ubraniu, a przeciąg i wilgotny, przenikający do szpiku kości chłód, przyprawia mnie o drżenie całego ciała. Skostniałymi rękami dotykam zimnych, mokrych ścian przejścia. - Stary! – woła donośnym głosem mój przewodnik. – Przyszedłem Cię zluzować. Dopiero na te słowa odwraca się i spogląda na nas swym wypłowiałym, zmęczonym wzrokiem. W nikłym, czerwonym świetle górniczej lampki rozpoznaję rysy jego twarzy. Twarz czarna od pyłu, przeorana siecią zmarszczek daje obraz jakiegoś złego bożka. Przyglądam się jego pokrwawionym, opuchniętym rękom i ze wstydem chowam moje, niespracowane. - Wybiłem już dziury – powiada zluzowany górnik – zwracając się do nowoprzybyłego, – a teraz ty będziesz musiał wetknąć sznurek. Towarzysz mój przez chwilę umocowuje lont. Zakłada ładunki prochu do otworów i powiada: – Teraz musimy zebrać “giry” i umykać do góry. Po tych słowach zapala przygotowany lont i wszyscy w popłochu przeciskamy się przez wąską gardziel przejścia. Ogarnia mnie gorączkowy niepokój, że może przed naszym wydostaniem się na powierzchnię nastąpi wybuch. Z mojego zdenerwowania wyśmiewają się moi towarzysze, którzy chcąc napędzić mi jeszcze większego strachu opowiadają o niedawnym wypadku, w którym przy podobnej okazji zostało zasypanych dwóch górników ... Na szczęście jesteśmy już przy wiaderku. Pierwszy wsiadam z radością, a gdy wreszcie wydostaje się na powierzchnię – oddycham z ulgą. Za chwilę wyjeżdżają po kolei na powierzchnię moi towarzysze. Następnie chwila dręczącego oczekiwania, a potem głuchy huk wybuchu i podziemny wstrząs. Górnicy siadają na ziemi, zapalają fajki i cierpliwie czekają na oczyszczenie się szybiku powietrza z dymu i pyłu. - Skąd bierzecie materiały wybuchowe? – pytam się – Przecież w handlu nie można prochu kupić. - Zawsze można jakiś “Matland” zrobić, a żyd każdemu sprzeda, co trzeba. - Przecież wasza robota jest bardzo niebezpieczna. - Co robić, panie – odpowiadają – jeść się chce, rodzina czeka, zarobić coś trzeba, a reszta – to wszystko jedno ... - Ile wydobywacie węgla za jedną noc? - Raz więcej, raz mniej. Zwykle około 80 wiaderek. (wiaderko ma około 15 kilo, a więc plon całonocny wynosi blisko tonę). – Wydobyty węgiel wozi się ręcznymi wózkami, względnie nosi się we workach do miasta, a stamtąd furami do Krakowa, Częstochowy, Kielc itd. - Ile kosztuje furka węgla? - Ile się da utargować; najmniej bierzemy 18 złotych. (Ceny dekretowe Konwencji Węglowej wynoszą 32 złote za tonę. Ponieważ na wydobycie jednej tony składa się praca kilku robotników i w dodatku trzeba opłacić woźnicę, to przeciętny zarobek na jednego górnika za całą noc wynosi około 4 złotych). Żegnam się z moimi przygodnymi znajomymi i odchodzę w kierunku miasta. Blady świt przeciera ciemne niebo od wschodu – rodzi się nowy dzień.


Zagłębie mówi...

(Głos Narodu Nr 47, 18.02.1934).

Reportaż z Zagłębia... Mam zebrać wiadomości o “Ochotniczych drużynach robotniczych” w Zagłębiu i na Śląsku. Wsiadam w Krakowie do pociągu podmiejskiego, o podejrzanej czystości, ma mnie zawieść do stolicy Zagłębia, stutysięcznego Sosnowca. Od pierwszej chwili, jak przystało na młodego adepta dziennikarskiego, staram się zbierać “materiał”. Niestety – współtowarzysze moi (naturalnie nie mam na myśli jednej i jedynej przedstawicielki płci pięknej) są mocno nieciekawi. Moje vis a vis, to – sierżant sztabowy o paznokietkach wylakierowanych na krzyczący szkarłat, które raz po raz obgryza. Nie był apetyczny widok. Reszta zaś towarzystwa to mniejszość narodowa, od której wionie silny zapach śledzia i czosnku, zalecanego co prawda na sklerozę, ale mnie do sklerozy jeszcze daleko, więc wolę usadowić się od nich jak najdalej. Zawiedziony w nadziejach siadam przy oknie i bezmyślnie patrzę na szaro – brudne bezśnieżne pole. Od Trzebini krajobraz zaczyna się zmieniać. Coraz to częściej widzi się smukłe kominy fabryk, nad którymi gdzieniegdzie tylko wąska smuga dymu. Nieczynne fabryki, ofiary wszechwładnego kryzysu. Szczęśliwie ląduję na sosnowieckim bruku. Pierwszy mój sukces tutaj, to – wygrana batalia z dorożkarzem, zakończona wytargowaniem 50 groszy. “Dorożkarze wszędzie są jednakowi” – robię cenne spostrzeżenie. Kaczym galopem jadę przez ulicę 3-go Maja, tutejszą promenadę. Jest niedziela, więc ludzi kręci się masa, jak po krakowskiej A-B. Ludzie ubrani na ogół przyzwoicie. Zajeżdżam jednokonnym wehikułem do znajomych, skąd mam robić wypady dziennikarskie. Pierwszym moim “wyczynem” jest rozmowa z jednym z kierowników samorządu. Jadąc tramwajem (wszystkie ważniejsze ośrodki w Zagłębiu połączone są linią tramwajową, należącą do kapitału angielskiego) przypatruję się mijanej po drodze okolicy. Wszędzie te same czerwone domy, przeznaczone dla urzędników lub robotników, kominy, fabryki i szyby. Tramwaj mknie szybko (oby krakowska “dwójka” wzięła z niego przykład!), mijam Będzin, polską Palestynę i dojeżdżam do Dąbrowy Górniczej. Kolosalna różnica w porównaniu z Będzinem! Na pierwszy plan rzucają się w oczy olbrzymie kompleksy zabudowań Huty Bankowej. Huta Bankowa, która zrobiła na mnie, na przeciętnym mieszczuchu, duże wrażenie, jak wszystkie większe obiekty ciężkiego przemysłu, znajduje się w ręku obecnego kapitału. Nie dziwię się hasłom upaństwowienia przemysłu w programach partii skrajnie radykalnych (nie wyłączając komunistów), które doszły w latach 1924 –28 do steru zarządu w gminach. Pożyczały bowiem na prawo i lewo, nie patrząc w przyszłość. W obecnej chwili również utrudnia utrzymanie równowago budżetowej Fundusz Pracy, który domaga się 1% całego budżetu. A ha, zapomniałbym o sławnych na terenie Zagłębia i Śląska “bieda – szybach”... Zakazy władz administracyjnych nie odnoszą żadnych skutków, gdyż prawo do życia jest silniejsze od pisanego. Mimo, że tyle ofiar przyciągają za sobą “bieda – szyby”, są jednak, jak mówią wtajemniczeni, źródłem utrzymania 20-30 000 osób na terenie samego Zagłębia. Uzyskawszy te informacje żegnam Zagłębie i udaję się na Śląsk. W drugim dniu mego pobytu dążę “per pedes” w kierunku Mysłowic, dla “odkrycia” “ochotniczych drużyn robotniczych”, tworzonych przez władze administracyjne z baz robotniczych. Po drodze zagaduję jakiegoś osobnika, idącego za mną w jednym kierunku. Z rozmowy, dowiaduję się, że jest stróżem parku jednej z największych kopalni w Zagłębiu. W myśl reklamy Monopolu Tytoniowego, że “papieros zacieśnia przyjaźń i koncentruje myśli” częstuje go “płaskim”. Po chwili mój nowy znajomy (a zwłaszcza dowiedziawszy się, że jestem z “gazety”) otwiera swe serce. Pracuje (czytaj Szanowny Czytelniku: siedzi w budce) 13 godzin na dobę, nie wyłączając niedziel i świąt, bez przerwy obiadowej i dostaje za to 2 zł. dziennie. Stróż ten jest człowiekiem młodym i pełnym energii, tymczasem jest skazany na bezczynność. Nic zatem dziwnego, że filozofuje na swój sposób. Dowiaduję się od niego, o strasznym rozgoryczeniu wśród warstw robotniczych, których jedynym marzeniem jest “wyrżnięcie burżujów”. Ponieważ na razie na rewolucję się nie zanosi, a nie chcąc dalej tak wegetować, pragnie się chwycić za “coś praktyczniejszego” czym w jego mniemaniu, jest bandytyzm. Ma znajomego, który od dawna “pracuje w tym interesie” i nie złapali go, to i “mnie na pewno nie ciupną!” – mówi mi. Czas minął szybko na tak charakterystycznej rozmowie – jestem w Mysłowicach przy “Drużynach Pracy”! Tu dopiero zaczyna się właściwie reportaż z wielkich przygód, ale – o tym innym razem.


Życie Polaków na Śląsku niemieckim

(Głos Narodu Nr 90, 4.04.1934).

Potężny gmach przy ul. Gliwickiej niczym prawie nie różni się od reszty szarych domów przy tej ulicy, chyba tylko tym, że ma skromną wywieszkę z napisem “Gospoda polska”. Dom, w którym bije serce kolonii polskiej w Bytomiu jest własnością kolonii polskiej, poprzednio znajdował się tu generalny konsulat polski, przeniesiony teraz do Opola. Dom ten ma też znaczenie historyczne dla Polaków, gdyż tu zaczęło się pierwsze powstanie śląskie. Z twierdzy oręża polskiego zmienił się w bastion polskości ... Otwieramy ciężkie, żelazne wejściowe drzwi i wchodzimy do dużej sali Gospody – restauracji. Jeden tylko stolik jest zajęty przez grupę starszych mężczyzn siedzących przy piwie i rozmawiających przyciszonym głosem. Rozglądam się ciekawie dokoła. Wszędzie panuje wzorowa czystość. Na ścianie wisi dużych rozmiarów plakat, wzywający Polaków, by mówili mową swych ojców. Podchodzimy do bufetu. Szukamy kogoś, kto by nas poinformował o życiu Polaków w mieście i okolicy. Wreszcie udaje nam się znaleźć pożądanego informatora. Przedstawiamy się z kolegą. Nasz informator bada (!) nasze legitymacje dziennikarskie, bada je bardzo skrupulatnie, w końcu dopiero decyduje się skierować nas do odpowiedniego informatora. Naprzód nowo – poznany przeprasza za chłodne przyjęcie. - Nie ma się co dziwić – mówi – na każdym kroku spotykamy się z prowokacją. Obecnie nastąpiło pewne odprężenie. Zelżał na razie przymus fizyczny, ale nie zelżał jeszcze przymus moralny. Do ostatnich dni pod oknami naszej “Gospody” mieliśmy demonstracje hitlerowców, wybijano nam szyby a specjalną “opieką” otaczano napis “Gospoda polska”, który zazwyczaj padał ofiarą dzikich instynktów młodzieży hitlerowskiej. Niedawno podarto nam znowu wywieszkę... Teraz korzystając z odprężenia, wywołanego paktem polsko – niemieckim, staramy się u władz o uzyskanie pozwolenia na przybicie wielkiego szyldu. Dopiero od wczoraj (nasza rozmowa była prowadzona dwa tygodnie temu) – mówi nasz informator – wolno sprowadzać dzienniki polskie. Rozmowę naszą przerywa na chwilę telefon. Rozmówca nasz odpowiada tylko półsłówkami: “Dobrze, jutro, zrobione” itd. - Zapewne dziwi panów moja rozmowa – zaczyna na nowo swoje opowiadanie nasz rozmówca. Musimy bardzo uważać przy rozmowach telefonicznych. Zasadniczo nie można mówić nic dyskretnego, bo istnieje podsłuch. Razu pewnego telefonuję do mojego znajomego, a tu zamiast jego numeru (naturalnie przez niedopatrzenie) zgłasza się policja w Gliwicach. Ten fakt już sam za siebie mówi. Również na treść listów musimy uważać, albowiem wszystkie są przeglądane. Pytamy o narodowe uświadomienie Polaków na Śląsku opolskim. - Tu wszyscy właściwie są Polakami z pochodzenia, ale prawdziwych, myślących kategoriami Polaków nie jest zbyt dużo. Nic w tym dziwnego. Taki przymus i odpowiednie germańskie wychowanie potrafi zabić duszę każdego rodaka. Wsie wszystkie są rdzennie polskie – wszyscy mówią po polsku, ale zapytać się – kim jesteś, Polakiem czy Niemcem, – głośno przy wszystkich odpowie: jestem Niemcem, przy tym splunie za siebie i w duchu na pewno sobie powie, że jest Polakiem. Co jest może najsmutniejszym to fakt, że w domu rodzice mówią ze sobą po polsku, ale z dziećmi już po niemiecku. Z tym właśnie walczymy, ile mamy sił. Spotykamy się jednak z jak największym oporem ze strony władz niemieckich i całego niemieckiego społeczeństwa. - Na żadne zebranie polskie nie można znaleźć lokalu, nawet gdy się je chce urządzać w lokalach restauracyjnych. Właściciel restauracji, któryby dał swój lokal na ten cel, naraziłby się na bojkot i w końcu musiałby zwinąć swój interes. - Proszę Pana – pytam – jak przedstawia się kwestia żydowska na terenie Bytomia? - Zasadniczo gros handlu znajduje się w ręku żydowskim. Obecnie żywioł żydowski jest mocno tępiony. Skutkiem tego żydzi zabiegają gwałtownie o nasze względy i przyznają się do polskości. Jedyną naszą prośbą pod adresem polskiego społeczeństwa jest nie wprowadzać fermentu partyjnego w nasze szeregi. Nie chcemy żadnych polityków. Chcemy być tylko Polakami. Pracujemy dla polskości z całych sił, pracujemy, nie robiąc z siebie żadnych bohaterów, oddajemy się szarej codziennej pracy, która niedługo przyniesie swoje plony.


Jak Kraków dostaje wodę?

Reportaż z terenów wodociągowych na Bielanach. (Głos Narodu Nr 105, 16. 04.1935).

Dzięki uprzejmości pana Prezydenta miasta senatora inż. Skoczylasa i dyr. inż. Orzelskiego, przedstawiciel Red. “Głosu Narodu” zwiedził tereny wodociągu krakowskiego na Bielanach. Wyruszamy autem sprzed budynku Zarządu Wodociągu krakowskiego z panem inż. Kielanowskim, kierownikiem działu filtrów i arch. Sikorskim, celem zwiedzenia terenów wodociągowych na Bielanach. Wodociąg krakowski został ukończony i oddany do użytku mieszkańców w roku 1901. – W pierwszej fazie rozwoju produkcja wody oparta była na uzyskiwaniu wody podskórnej ze specjalnie na ten cel zakupionego terenu na Bielanach. W tym okresie pompowano wodę za pośrednictwem kilkunastu studzien. W miarę wzrostu miasta, zwiększyło się zapotrzebowanie wody i wtedy wybudowano cały szereg studzien położonych w odległości 30 – 50 metrów od Wisły. Otrzymano w ten sposób duże ilości wody z tzw. “filtracji brzegowej”, tj. wody rzecznej przesiąkającej przez grunt między rzeką a studniami. Jedyną bodaj wadą była zbyt wysoka temperatura w okresie letnim. - Panie inżynierze – pytam p. inż. Kielanowskiego w drodze – czy system “filtracji brzegowej” jest obecnie stosowany? - Owszem, odpowiada, ale oprócz tego zostało wykopanych 10 zbiorników – filtrów, o wymiarach wahających się od kilku do kilkunastu tysięcy metrów kwadratowych. - Ile wody przypada na jednego mieszkańca na dobę? - Około 120 litrów, a obecnie nawet 150 litrów – odpowiada p. inż. Kielanowski. Jesteśmy już na Bielanach. Zwiedzamy zbiorniki – filtry. Filtry te o szkarpach wybetonowanych, zaopatrzone są w urządzenia umożliwiające napełnianie ich wodę pochodzącą z rzeki. Każdy filtr wysłany jest warstwą czystego piasku. Specjalne pompy elektryczne, zainstalowane w hali położonej tuż nad Wisłą, pompują dzień i noc wodę, która przy pomocy kanałów rozprowadzających kierowana jest w miarę potrzeby na poszczególne filtry. Z chwilą napełnienia filtra, woda zaczyna przechodzić przez warstwę piasku, którym wysłane są filtry i dzięki pewnym procesom biologicznym, które się na powierzchni i w piasku odbywają, woda ta filtruje się nasycając cały przylegający do filtra teren. Następnie woda ta przechodzi przez dalsze warstwy piasku i żwiru, a wreszcie dostaje się do otaczających filtr studni, skąd za pomocą pomp tłoczona jest do głównego zbiornika. Ponieważ otrzymana ze studni woda jest zwykłą gruntową wodą, lecz nie pochodzi z opadów czy innych czynników naturalnych, a została sztucznie w ten grunt wprowadzona, zatem nazywają ją “sztuczną wodą gruntową”. Woda z Wisły zanim zostanie przesłana na poszczególne filtry nawadniające, przechodzi przedtem przez zbiornik-osadnik, w którym z wody tej osadzają się grubsze zanieczyszczenia mineralne i organiczne; ma to na celu zaoszczędzenie pracy filtra, który zbyt prędko uległby zamuleniu, ulega zamuleniu po okresie 4-8 tygodni. - System ten, który pan widzi – objaśnia p. inż. Kielanowski – to system “sztucznej wody gruntowej”, w Polsce nie ma on zastosowania. Systemem tym pracuje się np. w Niemczech, przede wszystkim w Zagłębiu Ruhry. Następnie przychodzimy na brzegi Wisły. Leży tutaj największe niebezpieczeństwo dla wodociągu krakowskiego, nie ma bowiem żadnego obwałowania Wisły, a przy powodzi całe tereny wodociągowe mogą ulec zalaniu, co grozi Krakowowi pozbawieniem wody. Podczas zeszłorocznej powodzi Zarząd wodociągu dorywczo sypał wał ochronny. Grozę niebezpieczeństwa zrozumiało województwo; obecnie wykonuje konieczne roboty ziemne dla obwałowania Wisły. Z nad brzegów Wisły przechodzimy do chlorowni, gdzie przy pomocy najbardziej nowoczesnej aparatury woda podlega dezynfekcji. Dezynfekcji dokonuje się przy pomocy chloru. Stosuje się go jednak w tak małej ilości, że nie daje się wyczuć smakiem, a wykryć go można tylko przy pomocy badań analitycznych. - Panie inżynierze – pytam... W jaki sposób dostaje się do Krakowa woda oczyszczona przez filtry i chlorownie.? - Po procesie chlorowania, odpowiada p. inż. Kielanowski, przesłana jest woda dwoma rurociągami tłoczonymi do zbiornika głównego, który znajduje się pod Kopcem Kościuszki, a stamtąd grawitacyjnie przechodzi do Krakowa. Jeszcze pokażę panu, mówi p. inż. Kielanowski, chlubę wodociągu krakowskiego, jedyne w Polsce tego rodzaju laboratorium. Laboratorium wodociągu, to istotnie cacko już na pierwszy rzut oka. Zaopatrzone jest w najnowsze przyrządy chemiczne, w przeważnej części wykonane w warsztatach wodociągowych, a zadaniem jego jest badanie wody w poszczególnych fazach. Przede wszystkim wzorowa czystość i porządek. Powinnyśmy prowadzić wycieczki z zagranicy, by pokazać nasz dorobek kulturalny i techniczny.


Artykuły mojego Ojca – Jana Fiszera

ogłoszone w “Głosie Narodu” w roku 1934.

“Młynówka królewska” w Krakowie

(część I – Głos Narodu nr 333 z dnia 4.12.1934)

I. Najaktualniejszą i najkonieczniejszą inwestycją w dziedzinie inżynierii miejskiej w Krakowie, jest przeprowadzenie regulacji tak zwanej “Młynówki królewskiej” – w granicach Wielkiego Krakowa, – ujęcie wód Młynówki królewskiej dla assanizacji miasta, usunięcie i zasypanie koryta młynówki w obrębie starego miasta. Sprawa regulacji młynówki jest w Krakowie bardzo dawną i ciągnie się od roku 1909 – projekt jednak regulacji i ujęcia młynówki – nie mógł być zrealizowanym z powodu braku funduszów. Obecnie, dzięki usilnemu staraniu Prezydium miasta, regulacja młynówki została uznaną przez “Fundusz Pracy” za inwestycję konieczną i celową, zatem prawdopodobnie, zostanie przyznana Gminie m. Krakowa odpowiednia pożyczka z Funduszu Pracy, co umożliwi Zarządowi miasta przeprowadzenie realizacji projektu regulacji Młynówki królewskiej już w roku przyszłym.

Z historii Młynówki królewskiej.

Historia powstania i uprzywilejowania koryta Młynówki, tak zwanej królewskiej – sięga bardzo odległych czasów. Najstarsze zapiski w tej sprawie znajdują się w przywileju, nadanym klasztorowi OO. Dominikanów przez Leszka Czarnego w r. 1286 – mocą którego klasztor otrzymał prawo sprowadzenia wody Rudawy do poruszania młyna, znajdującego się wewnątrz klasztoru (kodeks dypl. katedry krak. św. Wacława t. I m. 86 i Krystyna Pieradzka, w dziele p.t. Garbary – Przedmieście Krakowa). Treść i osnowa powyższego przywileju dowodzi, że rzeczywiście go wykonali OO. Dominikanie, jak również, że odnosi się to do Młynówki jako sztucznego koryta dla odprowadzenia części wody z rzeki Rudawy. Świadczy o tym także koniec przywileju, który brzmi: “... aby ją dostatecznie na swe potrzeby i pożytki z rzeczonej rzeki Rudawy od Mydlnik prowadzili...” (Dawne kierunki rzek pod Krakowem – dr Klemens Bąkowski, str. 24). Że koryto to – od Mydlnik do Bronowic przeprowadzono gdzieś koło roku 1286, dowodzi dokument z roku 1304, w którym Marcia z Woli i inne dziedzice z Chełmu zeznali przed rajcami krakowskimi, że sołtysowi w Bronowicach sprzedali “wodę utrzymaną w ich dziedzictwie, Chełmie, a wyprowadzoną z rzeki Rudawy”. Przypuszczać należy, że Młynówka ta istniała przynamniej lat kilkadziesiąt – w ten sposób zbliżamy się do daty uporządkowania i rozbudowania miasta Krakowa po napadzie tatarskim w roku 1257. Miasto otoczone murami, nie posiadające dostatecznej ilości wody, nasunęło myśl Mikołajkowi Gurlakowi – młynarzowi królewskiemu, żyjącemu za czasów króla Wł. Łokietka, sprowadzenia wody Rudawy do miasta (Hydrografia Miasta Krakowa i Jego okręgu Wł. Franciszek Marczykiewicz z roku 1847). W roku 1327 – nadaje król Łokietek swemu młynarzowi Greslakowi 1/3 wszystkich młynów na Rudawie koło Krakowa – jakie wybudował i wybuduje (księgi tabul. Sądu Cyw. w Krakowie) Greslak sprowadził wodę Młynówki od Łobzowa ku miastu. Zyskała ona nazwę Młynówki królewskiej, ponieważ służyła do poruszania młynów królewskich. Przy dawnych Górnych Młynach (naprzeciw kościoła XX Zmartwychwstańców, przy ul. Łobzowskiej) rozpadała się Młynówka na dwa ramiona. Jedno główne ramię szło w stronę klasztoru OO. Reformatów, następnie wzdłuż murów miasta do klasztoru OO. Dominikanów, drugie ramię płynęło korytem przez Piasek ku ujściu Rudawy, przecinającej błonia. To ramię utrzymało się do dnia dzisiejszego, jako koryto Młynówki królewskiej, które obecnie wpada do kolektora miejskiego w ulicy Gancarskiej, obok tak zwanych “Dolnych Młynów”, położonych przy ul. Krupniczej. Młynówka ta zwała się “małą Rudawą”, po niemiecku Faulrade (leniwą). Kiedy to ramię powstało ściśle nie wiadomo – podczas gdy K.Grabowski przenosi jego powstanie na wiek XVII, między rokiem 1647 – 1650 – to jest do czasu, w którym wykonano “Wolny młyn królewski”, źródła jednak historyczne rozwiązują tę sprawę inaczej, a mianowicie, łączą go z rozwiniętym przemysłem garbarskim, na tak zwanych Garbarach (dzisiejsza ulica Garbarska). Przemysł ten usadowił się wzdłuż Młynówki – czyli powstanie tej Młynówki należy odnieść do XIV wieku, ale ścisłej daty jej powstania podać nie można.


“Młynówka królewska” w Krakowie

(część II- Głos Narodu nr 334 z dnia 5.12.1934)

Stare wodociągi krakowskie.

II. Jak we wczorajszym numerze wspomniano, Młynówka królewska rozgałęziała się przy tak zwanych Górnych Młynach na dwa ramiona, jedno szło do tak zwanych Garbar, drugie zaś w stronę klasztoru OO. Reformatów – i napełniało “rurmasse”, skąd wodę czerpano do wielkiej skrzyni – zbiornika (rząpi) – podniesionego wysoko nad poziom. Z tego to zbiornika rozprowadzono wodę po mieście już w wieku XIV podziemnymi drewnianymi rurociągami do licznych studzien publicznych, a w wieku XV, także do domów prywatnych. Podczas budowy kanalizacji ulicznej napotkano na te rurociągi, które znajdowały się w bardzo dobrym stanie w głębokości około 1,5 m. Przekrój tych przewodów był kołowy o średnicy około 10-12 cm. To ramię Młynówki, tak zwane Dominikańskie, rozdzielało się – przy klasztorze OO.Reformatów i zwracało się w stronę ulicy Kanoniczej, aby dostarczyć wody łaźniom królewskim – dalej biegło na młyn królewski, znajdujący się między “Kurzą Stopką”, a kościołem św. Idziego – a płynąc ku południowi – obsadzało dalszy młyn “pod Bernardynami”, następnie zaś płynąc w stronę Wisły, łączyło się z głównym ramieniem Dominikańskim. Ramię tak zwane “Dominikańskie” z pod Górnych Młynów płynęło ku wschodowi rowami otaczającymi mury miejskie pod furtką Mikołajską obracało młyn, zwany młynem “Kutkowskim” – a dalej ku południowi obracało młyny Dominikańskie – wreszcie zwracając się na wschód, wpływało do stawu “św. Sebastiana”, a po połączeniu się odnogą Młynówki z pod Bernardynów – wpływało do Wisły. Młynówka Dominikańska rozdzielała się znowu na dalsze ramię, obok furtki Mikołajskiej, biegnąc w stronę kościoła św. Mikołaja, a następnie na dalsze młyny Gierlaka, położone w okolicy dzisiejszej ulicy Wiślisko, skąd odpływała prawdopodobnie do rzeki Prądnickiej (Białuchy). Wody Młynówki służyły do napełnienia fos i jako siła poruszająca młyny. Dla umocnienia fortyfikacji przyczyniła się Młynówka nie wiele, bo ilość wody była niewystarczająca na to, aby zapełnić głębokie i szerokie fosy fortyfikacyjne. Wojny szwedzkie zniszczyły ramię Młynówki, płynącej w stronę ulicy Kanoniczej. Komisja miejska przeprowadzona w Krakowie w roku 1679, stwierdza istnienie tylko młyna powyżej kościoła OO. Karmelitów i “Młyna Górnego” oraz “Młyna Dolnego” poniżej kościoła OO. Karmelitów.

Z historii młynów “Górnego Królewskiego” i “Dolnego Królewskiego”.

W księgach tabul, znajdujących się w Sądzie Cywilnym w Krakowie wspomniane jest też iż w dniu św. Wawrzyńca, w roku 1327, Łokietek nadał młynarzowi Gierlakowi prawo do trzeciej miarki z młynów na Rudawie wystawionych lub wystawić się mających. Z dalszych zapisków okazuje się, że w roku 1412 – Katarzyna Dawidowa – ofiarowała połowę 1/3 miarki z “Młyna Kutkowskiego” – Klasztorowi Bożego Ciała na Kazimierzu. W roku 1413 – Maciej Polak darowuje wspomnianemu klasztorowi – drugą połowę 1/3 miarki z Młyna Kutkowskiego. Te darowizny zostały zatwierdzone przywilejem Władysława Jagiełły w roku 1414. Dalsze zapiski stwierdzają, że w roku 1432 sprzedali Feliks i Agnieszka wspomnianemu klasztorowi znów połowę trzeciej miarki w młynach “większym i mniejszym” na rzece Rudawie. Posiadane przez klasztor Bożego Ciała – prawo pobierania z Młynów królewskich zostaje zmienione w dniu 20 – czerwca 1799 przez “Komisję pełnomocną austriacką Galicji zachodniej” na ¼ dochodu z tak zwanej suchej taksy – który przyznano młynom krakowskim. Decyzją namiestnika królewskiego w Królestwie Polskim z dnia 20 stycznia 1816 r. przechodzą oba młyny królewskie “Dolny” i “Górny” na rzecz Rządu Rzeczypospolitej Krakowskiej. W tymże akcie spisano, że oddaje się ¼ intraty z tychże młynów klasztorowi Bożego Ciała na Kazimierzu. Umową z dnia 12 listopada 1819 – zobowiązał się Rząd Rzeczypospolitej wypłacać po wieczne czasy wspomnianemu klasztorowi – kwotę 4.200 złotych rocznie z kasy rządowej, za zrzeczenie się dochodu z suchej taksy. Po zajęciu Krakowa przez Austrię w roku 1846 – rząd austriacki objął w posiadanie oba młyny – wraz z ciężarem płacenia wspomnianej kwoty konwentowi Kanoników Luterańskich. Aktem licytacyjnym z dnia 27 lipca 1864, L. 10353 – rząd austriacki sprzedał oba młyny Chasklowi Eibenschiltowi i Wolfowi Schonbergowi i Tow., ci zobowiązali się do płacenia klasztorowi Bożego Ciała kwotę 4.200 zł. czyli 1.050 złr. a rocznie – jako dalszy ciąg zniesienia suchej taksy. Powyższa kwota została wypowiedziana 2-go czerwca 1874 r. w Sądzie Krajowym – za jednorazowy kapitał 21.000 złr. i wykreślona z karty ciężarów. Właściciele Wolnych Młynów zmieniają się często. W roku 1905, 7-go kwietnia – na mocy dziedzictwa – właścicielami zostają Maurycy Schunberg i inni. Dolne i Górne Młyny Królewskie wraz z siłą wodną Młynówki królewskiej z wszystkimi prawami jakie tym młynom do tej młynówki przysługują – nabyła Gmina m. Krakowa na własność, na mocy uchwały Rady m. Z dnia 19 i 20 lipca 1906, za sumę 270.000 koron.


“Młynówka królewska” w Krakowie

(część III – Głos Narodu nr 335 z dnia 6.12.1934) Stan dzisiejszej Młynówki

III Woda uregulowanej rzeki Rudawy, spiętrzona jazem w kom 6+ 470 rzeki Rudawy w gminie Mydlniki, wpływa śluzami spustowymi, umieszczonymi w lewym wale ochronnym rzeki Rudawy, do koryta roboczego, tj. do Młynówki Królewskiej. Młynówka biegnie przez gminę Mydlniki, Bronowice Małe, a następnie przez gminę Wielki Kraków, w szczególności zaś przez dzielnicę Łobzów, granicą miedzy dzielnicami Nowa Wieś a Krowodrzą, wkracza na terytorium starego miasta i płynie przez podwórza realności, położonych przy ul. Łobzowskiej, Staszica, a następnie przez blok domów, położonych przy ulicy Garbarskiej i Dunajewskiego. Dalej przekracza ona ulicę Karmelicką i płynie podwórzami realności położonych przy ulicy Krupniczej i Rajskiej. Przy zbiegu ulicy Krupniczej i Garncarskiej wpada do kolektora w ulicy Garncarskiej, zbudowanego ad hoc, przez gminę miasta Krakowa, a następnie do zasklepionego starego koryta Rudawy w ulicy Retoryka – stąd do kolektora lewobrzeżnego i następnie kanałem zdąża wraz z wodami brudnymi z miasta, do dzielnicy Dąbie, gdzie w 81 km rzeki Wisły, wylotem kolektora wpływa do Wisły. Pierwotnie w granicach starego miasta Krakowa poruszała Młynówka dwa młyny, znajdujące się przy ulicy Łobzowskiej, tak zwane Górne Młyny i przy ulicy Krupniczej tak zwane Dolne Młyny, zostały one jak już wspomniałem, wykupione przez gminę miasta Krakowa kosztem przeszło 270 000 kor. Obecnie te młyny już nie istnieją. Długość koryta Młynówki między jarem a Mydlnikami, a dawnymi Dolnymi Młynami wynosi 9 707 km. Spad Młynówki wynosi 27 cm na 1 km – czyli 0,27 promile. Spad dna koryta Młynówki jest równomiernie rozprowadzony, a wysokość dna jest utrwalona w charakterystycznych punktach “palami markującymi” urządzenie przekroju. Wybudowanie koryta o tak małym spadku budzi podziw dla tych prac, wykonanych przed wiekami. Średnia normalna objętość wody w Młynówce wynosi około tysiąc litrów na sekundę. Oprócz tej wody z rzeki Rudawy zabiera Młynówka wody ze zlewni północnej sięgającej do działu wód potoku Sudołu – a wynoszącej około 10 km kw. Objętość wody tej zlewni oblicza się na 1,6 m sześć. na sekundę – czyli tak zwana wielka woda Młynówki wynosi dziś 2.60 m. Czyli 2 600 litrów na 1 sekundę. Koryto Młynówki nie ma żadnej komunikacji z wodą zaskórną – względnie gruntową – na terenach wzdłuż Młynówki położonych – świadczą o tym wykonane studnie, wzdłuż Młynówki w gminie Bronowice Małe. I tak poziom wód w studniach, jest o 4,5 m niższy od zwierciadła wody w Młynówce, obok studni przepływającej.

Służebności Młynówki Królewskiej

Służebności Młynówki Królewskiej (wedle zapisków w księdze wodnej) można podzielić na istniejące poza granicami Wielkiego Krakowa, oraz na służebności leżące w granicach Wielkiego Krakowa. Służebności Młynówki Królewskiej poza granicami Wielkiego Krakowa są następujące; 1. W Bronowicach Małych wydaje Młynówka Królewska około 300 litrów na sekundę rurą drewnianą tak zwaną “trąbą” umieszczoną w prawym brzegu Młynówki, w gminie Bronowice Małe, obok drogi wojskowej łączącej Wolę Justowską z Bronowicami Małymi. Woda ta poruszała już dziś nieczynne młyny Baczyńskiego w Bronowicach Małych i Rygielskiego w Woli Justowskiej oraz zasilała stawy należące do parafii N.P. Maryji w Krakowie, a znajdujące się na terenie gminy Bronowice Małe i tamże znajdujące się stawy należące do państwowego zarządu wodnego. 2. Do Młynówki Królewskiej odprowadzone są wody z opadów atmosferycznych z fortu wojskowego Nr 15, znajdującego się na granicy Bronowic Małych i Wielkiego Krakowa (to prawo wodne jest warunkowe).

Służebności Młynówki Królewskiej w obrębie Wielkiego Krakowa 1. Skarb wojskowy – posiada prawo do poboru wody z Młynówki Królewskiej, w lecie dla zasilania wodą basenu pływalni w szkole kadeckiej na Łobzowie jak również posiada prawo do odprowadzenia tej wody do koryta Młynówki. 2. Gmina miasta Krakowa posiada prawo do napełnienia czterech płukadeł – wodą z Młynówki Królewskiej. Prawo to wodne posiadały od niepamiętnych czasów: gminy Łobzów, Nowa Wieś i Czarna Wieś. Mieszkańcy zaś tych dzielnic posiadali prawa poboru wody z płukadeł dla własnych celów – a ilość poboru wody określona była miarami np. “pół łokcia wody do jednego łokcia wody”. Jaką to ilość oznacza na litry sekundowe – stwierdzić obecnie nie można.

Pierwotni mieszkańcy tych dzielnic, ogrodnicy, używali tej wody dla płukania jarzyn stąd nazwa “płukadła”. Rzadko używali jej do nawadniania swoich pól i ogrodów. Po przyłączeniu tych dzielnic do Krakowa, prawo to wodne przypadło gminie m. Krakowa. Nadto właściciele gruntów położonych wzdłuż koryta Młynówki otrzymują od Zarządu miejskiego zezwolenie na pobór wody z Młynówki, na ściele określony czas dla nawadniania ogrodów i pól uprawnych. Pobór wody odbywa się przy pomocy lewarów, z rur żelaznych, o przekroju o od 2 – 3 cm. umieszczonych na wierzchu grobli. Woda wpływa do odpowiednich zbiorników, względnie rozprowadzona jest po całej powierzchni przy pomocy systemu rowów. Ten pobór wody oddaje nieocenione usługi ogrodnikom podczas suchego lata.

3. Mieszkańcy dzielnicy Krowodrza posiadają prawo “poidła” – dla koni i bydła z dzielnicy Krowodrza. 4. Klasztor P.P. Karmelitek Bosych, przy ul. Łobzowskiej – posiada prawo poboru 22 litrów na sekundę wody z Młynówki dla zasilenia swoich stawów wodą, nadto posiada prawo odprowadzenia tej wody do tak zwanego stawu przegrzewacza, położonego u wylotu ulicy Lenartowicza i Alei Słowackiego, z którego to stawu znowu wody, już przegrzane, odpływają do pływalni miejskiej w Parku Krakowskim. Odpływy stawów wymienionych i pływalni uchodzą do kolektora w Alei Mickiewicza. 5. Klasztor P.P. Wizytek, położony przy ulicy Biskupiej i Krowoderskiej posiada od niepamiętnych czasów prawo do poboru wody z Młynówki do zasilenia swoich stawów klasztornych rurą o powierzchni 11 cm kw. Klasztor ten posiada też prawo odpływu wód ze stawu i ogrodu – do koryta Młynówki. 6. Oprócz tych służebności istnieją jeszcze trzy realności które mają odpływy z wychodków do Młynówki, a mianowicie: przy ul. Garbarskiej 24, oraz Karmelickiej 15 i 17. Kiedy Gmina miasta Krakowa objęła w roku 1906 koryto Młynówki w swój zarząd Młynówka była obciążona odpływami z wychodków z 66 realności, stojących nad nią. Z tych ciężarów zdołano znieść dotąd 63.

W razie regulacji Młynówki, niektóre prawa wodne i służebności istniejące na korycie Młynówki, mogą być nadal zachowane, inne zaś być muszą bezwarunkowo usunięte, co dotyczy jeszcze trzech pozostałych realności, które posiadają odpływy do koryta Młynówki. Właściciele tych realności, tj. realności przy ul. Garbarskiej 24 i Karmelickiej 15 i 17, otrzymali prawomocne nakazy Magistratu do odwrócenia połączeń do Młynówki połączenia ich z kanałami miejskimi ulicznymi, lecz dotąd nakazy te nie odniosły skutku., z powodu wniesionych przez tychże rekursów. Gmina miasta Krakowa, jako właścicielka nabytych praw wodnych od pierwotnych właścicieli Górnych i Dolnych Młynów przejęła wszelkie prawa i obowiązki z posiadaniem tego koryta związane, a zapisane w starej księdze wodnej. Zatem Gmina posiada prawo “wyrażania” wody z koryta Młynówki tj. zamykania dopływu wody do Młynówki. Ma ona poza tym obowiązek konserwowania i czyszczenia koryta Młynówki, ma prawo zużytkowania wód Młynówki dla celów gospodarki miejskiej. Prawa powyższe na podstawie wymogów ustawy wodnej z dnia 19 września 1922 roku Nr 102 Dz.U.R:P. – zgłosiła Gmina m. Krakowa do wpisu do nowej księgi wodnej, mając na względzie zużytkowanie w przyszłości całej objętości wody Młynówki dla celów assanizacji miasta Krakowa, a w szczególności do mechanicznego czyszczenia ulic i płukania sieci kanałowej oraz użycia wód Młynówki dla odciążenia sieci wodociągowej miejskiej. Wydział Budowlany Zarządu Miejskiego opracował generalny projekt regulacji Młynówki Królewskiej na terytorium Wielkiego Krakowa – ujęcia Młynówki Królewskiej i wpuszczenia jej do starego kolektora w Alei 3-Wieszczów- oraz projekt zasypania koryta Młynówki w obrębie starego Krakowa tj w ul. Łobzowskiej wzdłuż realności położonych przy ul. Garbarskiej i ul. Karmelickiej.


“Młynówka królewska” w Krakowie

(część IV – Głos Narodu nr 336 z dnia 7. 12. 1934 )

Zasady projektu ujęcia Młynówki

IV. Projekt regulacji Młynówki królewskiej – przewiduje przede wszystkim usunięcie i zasypanie koryta Młynówki przepływającej w obrębie starego miasta, tj. od Alei Trzech Wieszczów (Słowackiego) do ujścia do kolektora w ulicy Garncarskiej. Młynówka tu, przechodząc przez bloki domów, narażona jest na zanieczyszczenia wodami, brudami i odchodami z realności przyległych do niej. Dlatego to, ze względów sanitarnych i porządkowych musi być ta część Młynówki usunięta z miasta i zasypana. Powyżej Alei Trzech Wieszczów aż do granic Wielkiego Krakowa Młynówka ma być pozostawiona w stanie otwartym i ma być ujęta w odpowiednio ukształtowane koryto betonowe. Zasada projektu ujęcia Młynówki przedstawia się następująco: Stopień 3 metrowy, istniejący przy Górnych Młynach (naprzeciw kościoła XX Zmartwychwstańców) – przeniesie się wstecz, poza Aleje Słowackiego i tam przy pomocy odpowiedniego kanału wprowadza się wodę z Młynówki do starego kolektora w Alei Trzech Wieszczów, przy równoczesnym wyłączeniu tego kolektora z sieci kanałowej – i przeznaczeniu go wyłącznie na przeprowadzenie wód Młynówki. Istniejące połączenia domowe i wodościeki uliczne, włączone do tego kolektora muszą być przełożone do nowo wybudowanego kolektora w Alei Trzech Wieszczów. Kolektor stary, który ma ująć Młynówkę, musi być na pewnej partii zrekonstruowany i uszczelniony. Pojemność tego kolektora, uwolnionego z istniejących połączeń domowych, wystarcza na przeprowadzenie 2 600 litrów na sekundę wielkiej wody Młynówki, składającej się ze stałej wody Młynówki w ilości 1 000 litrów na sekundę i z 1 600 litrów ze zlewni północnej, przyległej do Młynówki. Przy stopniu trzech metrowym przewiduje projekt założenia turbiny dla wykorzystania siły żywej jaką posiada Młynówka. Woda z Młynówki o objętości 1 000 litrów na sekundę, spadając z trzech metrowej wysokości, potrafi samoczynnie wywindować około 33 litry na sekundę na wysokość 30 metrów do zbiornika umieszczonego w północnej, najwyższej części miasta. Woda ze zbiornika rozprowadzona będzie po mieście dla czyszczenia ścieków i nawierzchni ulicznych, oraz sieci kanałowej miejskiej, dla zasilenia stawów, pływalni, strumieni zdobniczych, dla fontanny itp. oraz dla celów gospodarczych, aby odciążyć sieć wodociągową miejską. Najważniejszym jednak zadaniem ujętej wody Młynówki będzie samoczynne, grawitacyjne czyszczenie i płukanie sieci kanalizacji miejskiej. Aby kanalizacja miejska właściwie działała, musi być odpowiednio utrzymywana, musi być sporadycznie czyszczona. Obecnie czyszczenie sieci kanałowej odbywa się sposobem ręcznym, częściowo wodami burzowymi. W przyszłości czyszczenie i płukanie sieci kanałowej odbywać się będzie wodami z Młynówki królewskiej. Czyszczenie sieci kanałowej sposobem ręcznym a zwłaszcza kanałów o małym przekroju, połączone jest z wielkimi trudnościami i jest bardzo uciążliwe dla personelu zajętego przy tych czynnościach. Cała nowa sieć kanałów miejskich jest tak wykonana i powiązana ze sobą, że możliwe jest czyszczenie i płukanie sieci kanałowej wodami z wodociągu, względnie wodami Młynówki. Młynówka królewska dochodzi prawie do centrum rozbudowanego miasta. Zwierciadło wody u wylotu ulicy Łobzowskiej i Alei Słowackiego znajduje się na wysokiej rzędnej, wynoszącej około 210,50 ponad poziom morza Adriatyckiego, zatem teoretycznie cała sieć kanałowa, znajdująca się poniżej tej rzędnej, może być samoczynnie już czyszczona. Wymagane jest jednak urządzenie sieci rurociągu dla rozprowadzenia tej wody z Młynówki. Kanalizacja uliczna położona w dzielnicach Nowa Wieś, Łobzów i Czarna Wieś na powierzchni zawartej miedzy korytem Młynówki a Aleją 3 Maja na obszarze około 4,5 km może być już płukana wodami z Młynówki, wymaga to jednorazowych niewielkich wkładów na wykonanie odpowiednich szybów i zasuw przy Młynówce. Zarząd miasta wykonuje już te urządzenia, aby można było przepłukiwać sieć głównych kanałów położonych w pobliżu koryta Młynówki. Ujęcie Młynówki ze stacją pomp i turbiną projektowane jest w pobliżu tak zwanej “Modrzejówki”, w pobliżu wylotu ulicy Łobzowskiej i Alei Trzech Wieszczów (Słowackiego).


“Młynówka królewska w Krakowie”

(część V- Głos Narodu nr 337 z dnia 8. 12. 1934 Jak zostanie urządzona otwarta część Młynówki.

V. Powyżej stacji pomp I turbiny Wielkiego Krakowa, o których pisałem w artykule poprzednim – aż do granic Wielkiego Krakowa koryto Młynówki jest prowadzone sposobem otwartym. Dno koryta otwartego projektowane jest z betonu, odpowiednio wyprawionego szczelną zaprawą. Nadto przewidziane jest dodatkowe uszczelnienie warstwą iłową całego przekroju nowego koryta. Wzdłuż koryta, wykształcone zostaną obustronne skwery i Aleja równoległa (Aleja Grottgera) zaopatrzona w równoległe kolektory. Koryto zostanie wykonane w trasie nieregularnej, zbliżonej do dzisiejszego dzikiego stanu, a powstałe obszary między Młynówką a wykształconemi skwerami mają być odpowiednio zadrzewione. Ażeby woda w uregulowanym korycie była czysta, przewidziane jest urządzenie odpowiednich oczyszczalni powyżej granic Wielkiego Krakowa. Zarząd miasta projektuje wykształcenie otwartego koryta Młynówki i przynależnych sukcesywnie wraz z posuwającą się rozbudową miasta. Ujęcie wody Młynówki i wprowadzenie jej do kolektora starego w Aleji Trzech Wieszczów umożliwi dopiero zasypanie koryta w obrębie starego miasta. Ze względu jednak na. istniejące prawa wodne, jakie posiadają klasztory PP. Karmelitanek Bosych i PP. Wizytek projekt regulacji Młynówki przewiduje odpowiednie ekwiwalenty, doprowadzenia i odprowadzenia wody do powyższych klasztorów. Gmina miasta Krakowa chcąc przystąpić do wykonania regulacji Młynówki królewskiej i ujęcia jej na terenie Wielkiego Krakowa, musi uzyskać konsens prawnowodny z Województwa.

Młynówka opuściła łożysko którym płynęła 600 lat (Głos Narodu nr 194 z dnia 18. 07. 1937)

We czwartek, o godz. 10.15 odbyło się wpuszczanie Młynówki Królewskiej prowizorycznym ujściem do kolektora, znajdującego się opodal kolonii “Modrzejówka”. Kolektorem tym Młynówka płynie obecnie Al. Słowackiego, Mickiewicza i Krasińskiego i dalej lewobrzeżnym kolektorem wpada do Wisły. Równocześnie Miejskie Wodociągi przystąpiły do zasypywania w obrębie starego Krakowa koryta, którym Młynówka płynęła od r. 1286. Obecnie zatem na ul. Łobzowskiej i Garbarskiej, gdzie przez podworce licznych realności przebiegła Młynówka, oraz między realnościami położonymi na przestrzeni ul. Rajskiej i Krupniczej zasypane zostanie stare koryto, a uzyskane w ten sposób tereny będą mogły być wykupione od miasta i zużytkowane przez właścicieli, nie jednokrotnie dla celów rozbudowy realności. Ostatecznego ukończenia pierwszego etapu robót przy Młynówce Król. oczekiwać należy za kilka tygodni. Wówczas bowiem sfinalizowane zostaną prace przy budowie komory turbinowej osadnika, prowadzone u zbiegu Al. Słowackiego i ul. Łobzowskiej. Dzięki temu woda Młynówki po koniecznym spiętrzeniu będzie rozprowadzona i zużytkowana dla celów asenizacyjnych i in. Obecnie jednak specjalne zasuwy umożliwiają spożytkowanie jej dla płukania sieci kanałowej na obszarze położonym między Młynówką, Rudawą i Aleją 3 Wieszczy. Ważny fakt ujęcia Młynówki Król. i skierowania jej z koryta, którym biegła przez ponad 6 wieków do nowego kolektora wpisany został do księgi robót Wodociągów i Kanalizacji Miejskich. -- Pod protokołem złożyli podpisy wicedyr. inż. Tokarski, naczelnik inż. Fiszer, kierownik budowy st. inspektor Oleś i in.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi