Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Władysław Dudek, Władysław Dudek, W drodze na pomoc walczącej Warszawie


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek – „Lenard”, Wspomnienia okupacyjne. Cz. II.



Spis treści

(Decyzja o marszu na pomoc walczącej Warszawie)

Wieść o wybuchu Powstania Warszawskiego w dniu l sierpnia 1944 r. dotarła do baonu w pierwszych dniach sierpnia. Przyjęliśmy ją niemal entuzjastycznie, bo zdawała się wróżyć rychły koniec wojny. Do Warszawy zbliżała się już wtedy armia sowiecka. W formacjach akowskich powstanie wzbudziło stan ogólnego podniecenia i wzmogło aktywność akowskiego podziemia, a w szczególności jego licznych oddziałów partyzanckich. Ale stan euforii gwałtownie opadł. Stało się to za przyczyną wyraźnego osłabienia aktywności sowieckiego frontu na tym kierunku i mniejszego od oczekiwań dowództwa powstania wsparcia lotniczego ze strony zachodnich sojuszników.

Z przerażeniem obserwowaliśmy kolejne porażki wojskowe obrońców Warszawy, upadki kolejnych dzielnic wyzwolonych wcześniej w bohaterskich walkach Armii Krajowej. Do walki stanęła cała, zdolna do noszenia broni ludność stolicy. Cudów męstwa dokonywali również najmłodsi jej obrońcy, żołnierze harcerskich Szarych Szeregów, tysiące dziewcząt w służbach: łączności, zaopatrzenia w broń i amunicję, dostaw żywności żołnierzom w bezpośrednich walkach ulicznych i sanitariuszek.

Już 14 sierpnia 1944 r. Komendant Główny AK, gen. Tadeusz Komorowski - „Bór", zwrócił się do podległych mu formacji akowskich w całym Generalnym Gubernatorstwie z apelem o odsiecz dla walczącej Warszawy. W Upartych podaje „Powolny" fragment tego apelu:

„... W związku z przedłużającą się walką Warszawy oddziały dobrze uzbrojone powinny udać się najszybszymi marszami na pomoc walczącej stolicy, zaatakować niemieckie posterunki na krańcach miasta oraz przebijać się celem wzięcia udziału w walkach ulicznych w centrum... ". Wezwanie to dotarło nieznaną mi drogą do mjra „Skały". Był on gorącym patriotą, bojowym oficerem i apel zrobił na nim zapewne duże wrażenie. „Powolny" pisze w Upartych, że pewien wpływ na postawę mjra w tym względzie miał drugi jego adiutant, ppor. „Piotr", który zasugerować miał mu projekt marszu baonu na pomoc Warszawie. D-ca Grupy Operacyjnej - Kraków" płk „Garda" nie sprzeciwił się wymarszowi i l września 1944 zapadła stosowna decyzja. Żołnierze baonu dowiedzieli się nazajutrz o zamierzonym marszu. Sięgam do własnej pamięci, by przypomnieć sobie reakcję na ujawnioną decyzję. Wydaje mi się dziś, że przyjęta ona została z aprobatą i podnosiła jeszcze nasze morale, które i tak było bardzo wysokie. Znakomitą większość żołnierzy stanowili młodzi ludzie, którzy trafili do baonu z głębokich pobudek patriotycznych, przejęci myślą walki o wolność okupowanej Ojczyzny i nie bardzo przygotowani do oceny zagrożeń wynikających z zamierzonego marszu kilkusetosobowego Baonu „SKAŁA" w kierunku Warszawy. Zbliżający się do Wisły front wschodni spowodował duże nasycenie trasy przemarszu wojskami niemieckimi. W różnych miejscach Generalnego Gubernatorstwa budowane były linie okopów i niemieckie umocnienia obronne. Baon nasz nie doczekał się obiecywanego zrzutu broni i zaledwie w jednej trzeciej składu osobowego był jako tako uzbrojony. Do dłuższej walki brak było amunicji. Byłem podoficerem broni w komp. „Huragan". Amunicji nie starczyło by nawet na jedną godzinę ciągłego prowadzenia ognia.

Myślę, że podobnie było w pozostałych kompaniach, ale w walczącej Warszawie było jeszcze trudniej. Warszawa wzywała pomocy, mieliśmy moralny obowiązek na wezwanie to zareagować. Całe okupacyjne podziemie było walką Dawida z Goliatem, ale walka ta trwać musiała, nieustępliwie i na każdym skrawku polskiej ziemi.

Do pokonania mieliśmy - licząc w prostej linii, około 300 kilometrów, a przecież kręte drogi zamierzanego przemarszu omijać musiały większe skupiska ludzi, miasteczka i miasta, w których spodziewać się było można mniejszych lub większych garnizonów niemieckich. Drogi wieść nas musiały leśnymi duktami i ścieżkami polnymi od wioski do wioski.

W praktyce podwajało to rzeczywistą odległość od Warszawy, a marsze - ze względu na bezpieczeństwo - odbywać się mogły tylko w krótkich letnią porą godzinach nocnych, od zmroku do świtu. Zakładać trzeba było mimo to nieuchronność zbrojnych utarczek z drobnymi niemieckimi patrolami Wehrmachtu i posterunkami żandarmerii i granatowej policji. W zamierzeniach dowództwa miał to być zarazem sposób na stopniowe dozbrajanie baonu zdobyczną bronią. R. Nuszkiewicz podaje w Upartych, że po reorganizacji nasz baon liczył około 450 ludzi i 9 wozów taborowych. W jednym z nich mieścił się również mój „magazyn broni".


(Pierwszy etap drogi w stronę Warszawy)

Są to dzisiejsze moje rozważania. Wtedy nie miałem ich ani ja, ani większość moich kolegów - partyzantów, ani nawet przypuszczalnie większość oficerów. Przed wymarszem przeprowadzona została szybka reorganizacja baonu. Przekazano formacjom macierzystej terenówki akowskiej niektórych starszych wiekiem oficerów. W terenie pozostały punkty sanitarne i część służb łączności. Część nieuzbrojonych żołnierzy przeszło wcześniej do działających w tamtym terenie oddziałów 106 Dywizji Piechoty AK. Inni, zrażeni brakiem broni i zniechęceni trudnymi warunkami partyzanckiego bytowania, zgłosili chęć powrotu w tereny rodzinne. Nastały dni pogorszenia pogody, spać trzeba było w lesie pod gołym niebem, pod lichą ochroną drzew.

Pamiętam jedną taką noc. Wspomniałem już o mojej przyjaźni z „Wirem", sympatyzującym wtedy z młodziutką sanitariuszką „Fiołek". Spaliśmy we trójkę obok siebie. Ja miałem koc przytroczony w marszu do plecaka, a „Wir" skórzaną kurtkę, która w ową noc służyła jako przykrycie dla całej trójki. Koc rozłożyliśmy na trawie, „Fiołek" ułożyła się w środku, a my po obu jej stronach. Było bardzo zimno, mżył drobny deszczyk. Skórzana kurtka „Wira" stanowiła ochronę, głównie dla „Fiołka". Ułożyliśmy się całą trójką na jednym boku, przytuleni wzajemnie do siebie, a mimo wszystko dokuczliwe zimno długo nie pozwalało usnąć. Ścierpnięci na jednym boku, odwracaliśmy się, co jakiś czas, równocześnie całą trójką na drugi bok. Wreszcie zmęczenie spowodowało, że usnęliśmy. Sen nie trwał chyba jednak długo, bo deszcz się nasilił, a kurtka „Wira" tylko w pozycji stojącej starczała do nakrycia całej trójki. Wreszcie zaczęło świtać i deszcz przestał padać. Nieludzko zmęczeni wyszukaliśmy pod gęstym drzewem kawałek suchszego miejsca. Nie można już jednak było usnąć ponownie. Tylko niewielu szczęśliwcom udało się przed snem zbudować z gałęzi prowizoryczne szałasy, chroniące jako tako przed przemoknięciem. Wymarsz baonu w kierunku Warszawy nastąpił ostatecznie późnym wieczorem 3 września 1944 r. O ile pierwsze dni po podjęciu decyzji o wymarszu na pomoc walczącej stolicy podziałały na mnie, a domyślam się, że na większość żołnierzy Baonu „SKAŁA", podniecająco, to już sam wymarsz, rwetest organizacyjny i długachna kolumna marszowa ludzi i wozów taborowych podziałały przygnębiająco. Miałem opiekować się wozem, w których jechała „broń kompanijna". Niebezpieczne były zwłaszcza butelki Mołotowa z łatwo zapalnym materiałem. Zapakowałem je do wyszabrowanej gdzieś skrzynki i poprzegradzałem różnymi szmatami i słomą, by zabezpieczyć szkło przed stłuczeniem. Sam nie korzystałem nigdy zjazdy na wozie i trzymałem się towarzystwa z l plutonu ppor. „Kuby".

Niewiele pamiętam z kolejnych etapów marszu na północ. Pozostało wspomnienie ogromnego zmęczenia, niedojedzenia i niedospania. Każdej prawie nocy robiliśmy 20 do 30 kilometrów trudnego marszu, najczęściej polnymi lub wiejskimi drogami. Marsz trzeba było gęsto ubezpieczać, bo nie było czasu na kontakty z miejscowymi placówkami terenówki akowskiej. Wyżywienie ograniczało się praktycznie do jednego, lichego najczęściej, posiłku gorącego. Czasem śniadanie i kolacje jadało się na sucho: kawałek chleba i sera, albo suchej kiełbasy. Zdarzały się przydrożne owoce na drzewach. Patrole żywnościowe korzystały z gościnności okolicznych gospodarstw. Za ciepłe słowa i uśmiech pod adresem gospodyń, przymilne karesy i zalotne uściski napotkanych dziewcząt, zdarzały się obfite poczęstunki lub nawet „na strzemiennego" po kieliszku bimbru. Ale tych biorących udział w patrolach było niewielu, reszta partyzanckiej braci po prostu bywała głodna.

W ciągu tych dni marszu na północ mnie tylko raz udało się wejść w skład patrolu, ale tak szczęśliwie, że pojadłem za dwa dni - na zapas. Najlepiej mieli się zwiadowcy konni ppor. „Karpia". Ci nie bywali głodni, a wielu z rozrzewnieniem opowiadało o romansowych sukcesach. Ale też tyrali ogromnie i godzinami nie schodzili z koni. Nasze bezpieczeństwo w dużym stopniu zależne było od ich zadań zwiadowczych, kontaktów z terenówką, przekazywania i odbierania meldunków.

Byliśmy strasznie umęczeni. Tylko niewielu goliło brody. Kontakty z wodą należały do rzadkości. Ja jednak pamiętam, że w czasie tych marszowych dni nie dokuczała, na szczęście, niepogoda. Ale za to zdarzały się zimne noce, a spaliśmy prawie zawsze „pod chmurką", na gołej ziemi, a właściwie na podściółce z leśnego runa. Zżyła się jeszcze bliżej nasza trójka: „Fiołek", „Wir" i ja. Byłem pełen podziwu dla Wieśka - „Wira", który z ogromną troskliwością dbał o to, by zminimalizować uciążliwości partyzanckiego bytowania Klimy - tak zwracał się do niej - w okresie nocnych marszów na północ.

Ciężary marszu rzutowały szczególnie dotkliwie na samopoczucie i stan psychiczny kompanijnych łączniczek i sanitariuszek. Nasi chłopcy lepiej radzili sobie bez codziennej, minimalnej choćby toalety osobistej, bez wody, mydła, grzebienia, troski o wygląd zewnętrzny i higieny osobistej. Kobietom braki te doskwierały szczególnie mocno. Z natury potrzebna im była choćby odrobina intymności w chwilach odpoczynku po nocnych marszach, możliwości przeprania i wysuszenia bielizny. Bardziej niż dla chłopców dokuczliwe dla nich były atakujące nas co raz śmielej insekty. Zawszone było całe nasze otoczenie. Łączniczki i sanitariuszki sporo miały zajęcia z drobnymi, na szczęście, ale bardzo dokuczliwymi otarciami nóg i innymi mankamentami stanu zdrowia. Dźwigały też często ważniejsze, niezbędne elementy codziennej baonowej egzystencji lub amunicję. Trafiały się przypadki koniecznej, szybkiej interwencji z igłą i nitką. No i wreszcie im, podobnie jak i nam, dokuczały zimne lub deszczowe noce i dni.

W naszej Kompanii „Huragan" towarzyszyły nam w marszu dwie młodziutkie łączniczki „Fiołek" i „Dzidzia" oraz nieco starsza „Mariu".

„Powolny" wymienia w Upartych jeszcze cztery dalsze: z Kompanii „Błyskawica" oraz „Grom-Skok" Irenę Pawlas (Gregulis) - „Rezedę", Irenę Gajewską (Malinowską) - „Anię", „Lucynę" i Helenę Haber - „Halinę". W swojej książce pt. W oddziałach partyzanckich i Baonie „SKAŁA " wspomina „Buńko", że po bitwie pod Złotym Potokiem, przekazano do oddziału terenowego „Malinowski" 29 partyzantów...". Wśród nich była jedna sanitariuszka, 18-letnia Aniela Rąpała-„Żmijka". W mojej pamięci z tamtych dni pozostała „Bobo", starsza siostra „Dzidzi", oraz „Stasia" [1].


Jeszcze o starszym ułanie „Serce”

Zdarzało się czasem, że dzień w czasie tych marszów, baon spędzał nie w lesie, lecz w jakimś odludnym przysiółku, złożonym z kilku gospodarstw. Przysiółek bywał mało widoczny dla okolicy, z kiepskim dojazdem, bliskością lasu itd. Zachowywaliśmy wtedy i tak dość ścisłą konspirację. Siedzieliśmy zwykle przez cały dzień w stodołach i tylko pojedynczy partyzanci służbowi kręcili się wokół gospodarstwa. W takich to okolicznościach zdarzył się pewnego dnia zabawny przypadek. Wspomniałem już wcześniej, że w Kompanii „Huragan" obowiązki woźnicy pełnił starszy ułan „Serce", którego z sympatii najczęściej nazywaliśmy „Srajduszkiem". Został on, prawdopodobnie w towarzystwie innego partyzanta, wysłany wozem do najbliższej wioski po prowianty dla baonu. Pojechali zapewne w cywilnych ubraniach. Pisałem już, że miał on trochę szwejkowatą posturę i mentalność. Bladoniebieskie wypłowiałe oczy i podgłupiasty uśmieszek, przydawały jego gębie cechy dobroduszności i wzbudzały ogólną sympatię. Miał starszy ułan „Serce" również trochę wad i słabości. Po pierwsze do nich zaliczyć trzeba było ciąg do kieliszka i nie omijał żadnej okazji, w której było coś do wypicia. Po drugie nie stronił od płci nadobnej, choć maniery w tym względzie miał niezbyt dworskie. Zdarzało się więc, że z wyjazdów wracał w dobrym lub za dobrym humorze. Jeszcze gdzieś, w okolicach Sadek, wrócił z wyjazdu na miękkich nogach, spóźniony i pieszo. Po drodze zgubił gdzieś wóz, konie i prowiant, po który był wysłany. Rano z miną niewinnego oseska zameldował o przygodzie szefowi kompanii. Był wtedy w mundurze, choć bez broni. Nie pamiętam, czy i jak był ukarany. O przygodzie opowiadał w sposób wzruszający, z wyrazem głębokiego przekonania we własny pech i nieprzychylność losu oraz wiarą we własną niewinność. Konie i wóz jakoś się później odnalazły.

Innym razem usnął na wozie i konie same dowiozły go do obozowiska. Tym razem w porę i zdrowo wrócił z wyjazdu, tyle, że był mocno na gazie. Kompanie baonu rozmieszczone były w kilku stodołach. Byliśmy po długim, wyczerpującym marszu nocnym. Chłopcy przeważnie spali na słomie i „Srajduszko" ulokował się gdzieś między nimi. Po południu dyżurny podoficer podsłuchał jakoś w dowództwie baonu, że przed wieczorem ogłoszony ma być alarm pozorowany dla zbadania dyscypliny i sprawności wojska.

Któryś z dowcipnisiów wymyślił, że „Srajduszce", który spał snem kamiennym (a może pijackim) trzeba delikatnie zdjąć spodnie i schować w słomie. Jak ogłoszą alarm, będzie on musiał stanąć na zbiórce w gaciach. Tak też istotnie się stało. Gwałtownie przebudzony „Srajduszko" szukał bezskutecznie swoich portek. Prawie płakał ze swojego nieszczęścia i prosił kolegów, by mu pomogli w poszukiwaniach.

- Pomóżcie koledzy - błagał. Jak wyjdę na zbiórkę w dwuszeregu bez spodni? Kapitan postawi mnie do raportu - biadolił zrozpaczony. - Chłopcy popędzali go jeszcze, żeby się spieszył, bo jak jest alarm, to pewnie zbliżają się Niemcy. Inni dorzucali:

- I kapitan będzie miał rację, bo to wstyd, żeby żołnierz i do tego starszy ułan, tak się upił.

- Raport karny będziesz miał, ale grozić ci może sąd polowy - dorzucił jeszcze inny.

Gdzieś z boku padła i taka propozycja:

- Ty się lepiej przyznaj jak to się stało, że wróciłeś bez portek. Pewno dobierałeś się do jakiejś baby i chłopy cię przegnali.

„Srajduszko" był zrozpaczony, a my zaczęliśmy go jeszcze poganiać i pojedynczo wybiegać przed stodołę. Zrezygnowany zapiął nerwowo pas na bluzę, spod której wystawały długie, ongiś białe, kalesony niemieckiego Wehrmachtu, jakie nosiła spora grupa partyzantów.

Uformował się wkrótce dwuszereg. Ppor. „Kuba" złożył raport kpt. „Koralowi". Większość partyzantów wiedziała, że cały ten alarm to pic na muchy i przed nocnym marszem jeszcze będzie jakaś kolacja i chwila odpoczynku.

Po raporcie „Kuby" kapitan wojskowym obyczajem przeszedł między dwuszeregiem, no i oczywiście zatrzymał się przed st. ułanem „Serce". Rozmowy ich nie słyszałem, bo byłem za daleko, ale kpt. „Koral" kończąc alarmową zbiórkę nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Po odwołaniu alarmu wróciliśmy do stodoły. Ktoś poddał myśl, by jeszcze raz poszukać sercowych portek.

„Srajduszko" w kalesonach i kompletnej reszcie ekwipunku partyzanckiego, na oczach rozbawionych kolegów udzielał wskazówek dotyczących miejsca snu w stodole i przekonywał nas, że na pewno wrócił na kwaterę w spodniach. No i portki się znalazły.

Po bitwie z Niemcami pod Złotym Potokiem koło Częstochowy, kilka dni później starszy ułan „Serce" stracił się gdzieś z moich oczu. Nie potrafię dziś odtworzyć dalszych jego losów.


Choroba „Zawały”

W jednym z ostatnich dni (a właściwie nocy) marszu pojawiły się u Kazka - „Zawały" oznaki choroby nazywanej czerwonką. Objawy nasilały się z każdą godziną. Zachodziłem do niego w wolnych chwilach na postojach wypoczynkowych. Kazek maszerował ze swoimi „specami". Jednego dnia koledzy rozłożyli Kazkowi koc w przyjemnym miejscu pod rozłożystym drzewem. Podpatrywałem go z daleka spodziewając się, że może drzemie po męczącym nocnym marszu, ale później zauważyłem podejrzane manipulacje przy plecaku. Zauważył mnie również on i przywitał uniesieniem ręki. Zbliżyłem się i dostrzegłem zmęczoną twarz. Widać było, że cierpi i jest bardzo osłabiony. Nie wiedziałem od czego zacząć rozmowę. Zacząłem więc od zdawkowego:

- Jak się czujesz?

Po chwili z zaciśniętych warg padło tylko krótkie:

- Źle - i nie zanosiło się na dłuższą odpowiedź. Żeby jakoś nawiązać dalszą rozmowę zapytałem:

- Może mógłbym ci w czymś pomóc, może przynieść coś do picia albo do zjedzenia? - Poskutkowało, bo odpowiedział, że jeść nic nie może.

- Potrzebny byłby lekarz, żeby ustalić jakąś dietę, zmierzyć gorączkę i opanować biegunkę z krwawieniem. Wiem od Zygmunta, że wieczorem idziecie dalej - odpowiedział cicho, i ciągnął rozmowę dalej:

- Na to trzeba sporo czasu, by znaleźć lekarza, może i daleko po niego jechać. Naprzód trzeba by wiedzieć, czy można z nim o mnie rozmawiać. Nie jest pewne, czy chciałby przyjechać - wyrażał swoje wątpliwości. Mówił z trudem, ale spokojnie. Był wyraźnie zrezygnowany. Nie przerywałem mu, zdając sobie sprawę, że istotnie niewiele tu mogę zrobić. Byliśmy w tym terenie po raz pierwszy, bez nawiązanych znajomości, a ewentualne kontakty z akowską terenówką mógł nawiązać tylko mjr „Skała". W sytuacji dalekiego marszu na odsiecz powstańcom Warszawy nie mogłem w żadnym wypadku zwrócić się do dowództwa o pozwolenie zostania z Kazkiem dla zapewnienia mu opieki.

„Zawała", po dłuższej chwili milczenia kontynuował swoje myśli:

- Wy pójdziecie dziś dalej, a ja pewno zostanę tu. Jeśli nie zdarzy się jakiś cud, to się pewno skutecznie wykrwawię. Jestem coraz słabszy. Wolałbym zginąć w walce z Niemcami, a jak się nie da, to trzeba pomyśleć o innym rozwiązaniu.

Zatkało mnie w gardle, ale spróbowałem jeszcze trochę go pocieszać, że młody, silny organizm może sobie jakoś poradzić z chorobą.

- Tyle już przeszedłeś i jakoś się wykaraskałeś, to pewno i teraz tak będzie. Major załatwi ci kwaterę w jakimś okolicznym dworze, a tam i o opiekę łatwiej będzie i może trafić się ktoś, kto ma choćby dostęp do apteki. W razie potrzeby farmaceuta też może skutecznie podziałać - rozważałem pocieszające prognozy.

Tym razem nic nie odpowiedział, a ja zacząłem snuć całkiem inne, od wypowiedzianych, domysły. Znałem Kazka tak dobrze, że wiedziałem doskonale co może się zdarzyć. Gdyby doszło do jakiejś wpadki, to on, póki potrafi utrzymać pistolet w garści, żywcem się wziąć nie pozwoli.

A zdarzyć się może różnie. Pod pretekstem poprawienia mu koca i jakichś szmat pod głową zamiast poduszki, zrobiłem lekkie przeszukanie. I rzeczywiście, pod jego poduszką ze szmat znalazłem ogromny, czternasto-strzałowy pistolet, belgijski FN. W baonie były dwa takie pistolety. Jeden wisiał zawsze na pasie u „Marsa", drugi dźwigał „Zawała". Były to ogromne pistoleciska, kaliber 9 mm, sprawiające respekt już samym widokiem.

Zrozumiałem, że przemocą nic nie wskóram. Padło jeszcze z obu stron parę zdań drętwych i moja zapowiedź, że przed odmarszem jeszcze do niego przyjdę. Postanowiłem, że od Kazka pójdę wprost do „Marsa". Odnalazłem go wśród „speców", odciągnąłem pod jakimś pozorem na bok i podnieconym głosem opowiedziałem mu, że wracam właśnie od Kazka. Stwierdziłem, że Kazek jest w złym stanie ducha i opowiedziałem mu, że ma on pod poduszką swojego FN-a z naładowanym magazynkiem. Zygmunt przejął się tym bardzo i poszedł zaraz w stronę jego legowiska w cieniu drzewa. Nie byłem przy ich rozmowie, ale dowiedziałem się, że Zygmunt zdołał przekonać Kazka, by sobie pozwolił zabrać pistolet. W moim przekonaniu było to ostatnie moje spotkanie z Kazkiem przed bitwą z Niemcami pod Złotym Potokiem koło Częstochowy w dniu 11 września 1944 r.

A oto wspomnienia współczesne głównego aktora tej sceny (w lutym 1995 r.). Na moją prośbę Kazek napisał relację z tego wydarzenia, jaka zachowała się w jego pamięci. Przypomnieć trzeba, że miało ono miejsce przed ponad 50 laty[2].


Kazimierz Lorys - „Zawała", „Pod Złotym Potokiem nie byłem"

„ Od szeregu dni chorowałem na czerwonkę. Taka choroba w partyzantce w dodatku w okresie dużego zagrożenia - to poważny problem i dla chorego i dla jego kolegów. Tragedia rozpoczęta się w pierwszych dniach września 1944 r., gdy batalion ,,SKAŁA" przekroczył szosę i linię kolejową trasy Kraków-Warszawa i kierując się na północny zachód ruszył na pomoc walczącej Warszawie. Odbywaliśmy wtedy forsowne marsze, prawie na głodno, robiąc po 20-30 km w każdą noc. Zaraz na początku tej wyprawy najadłem się w drodze jakichś gruszek i od razu na drugi dzień poczułem boleści brzucha. Zaczęła się biegunka. I jedno i drugie nasilało się. Do marszu w najbliższą noc już nie byłem zdolny, a lekarz batalionowy dr N.N. „Jarema" orzekł, że chwyciłem czerwonkę. Z lekarstw miał do dyspozycji tylko cibazol w pastylkach i tym mnie karmił. Koledzy wymościli mi posianie na jednym z wozów taboru baonowego i tak w boleściach, co jakiś czas zwlekając się z wozu celem wypróżnienia, dojechałem na nowe miejsce postoju baonu. Pogoda była paskudna, bo siąpił, jak pamiętam, drobny kapuśniaczek. Na postoju ppor. „Mars" polecił kolegom - partyzantom umościć mi posłanie z jedliny w pewnym oddaleniu. Tuż obok mojego posłania wykopano w ziemi dół, spełniający rolę mojej osobistej latryny.

Ostatni etap nocnego marszu, gdy jechałem na wozie, był ciężki ale dzień następny stał się wprost makabryczny. Od samego rana miałem straszne boleści brzucha i parcie na stolec. Więc trzeba było się zwlec do dołu obok. A efekt: kilka czy kilkanaście kropel krwi i lekka ulga. Po mniej więcej kwadransie znowu to samo, okropne boleści, rżnięcie wnętrzności, spuszczanie spodni i zsuwanie się do latryny. I tak przez wiele godzin.

Nie mogłem tego wytrzymać. Zdawałem sobie sprawę ze swojego stanu beznadziejności. Wiedziałem, że jestem ogromną kulą u nogi oddziału, a w dodatku zagrożeniem dla kolegów z uwagi na możliwość zarażenia. Tym bardziej, że było to w terenie, gdzie wodę kucharze dowozili beczkami z odległych wiosek i nie było mowy żeby jej starczyło na jakieś mycie. Woda była tylko do gotowania.

Doszedłem do wniosku, że muszę ze sobą skończyć. Po prostu postanowiłem się zastrzelić. Miałem w plecaku pistolet 14-strzałowy, kaliber 9 mm, leżałem na uboczu z dala od kompanii, więc problemów z wykonaniem tej decyzji nie było. Ale podjęcie tej decyzji nie przyszło mi łatwo. Mocowałem się z tymi myślami przez dłuższy czas. Przecież byłem wierzącym, choć nie jestem już dziś pewny czy w tym aspekcie analizowałem mój problem. Wreszcie, nie wiem już dziś czy po godzinach, czy po kwadransach tych dramatycznych rozmyślań, podjąłem decyzję: muszę się rozwalić!

Z wielkimi trudnościami - z uwagi na boleści i osłabienie - zacząłem rozpakowywać plecak. Ale jak się okazało, przez cały czas obserwował mnie mój przyjaciel „Lenard", któremu moje zachowanie wydało się wielce podejrzane. Jak się zacząłem dobierać do swego plecaka (a może jak już wyjąłem pistolet) natychmiast zawołał naszego dowódcę, meldując mu o moim dziwnym zachowaniu. „Mars" nie namyślając się długo, podszedł do mnie, zabrał mi pistolet i wyjął z plecaka granat zaczepny i granat specjalny uderzeniowy typu „gamon", sztorcując mnie przy tym solidnie.

Tu już mój system nerwowy nie wytrzymał. Rozryczałem się jak bóbr, jak ciężko skrzywdzone i zrozpaczone dziecko. Po uspokojeniu się stwierdziłem, że Władek „ Lenard" po raz drugi ocalił mi życie.

Jak potem było nie wiem. Pamiętam tylko, że pogoda się poprawiła i chyba u mnie nastąpiło przesilenie choroby, bo w czasie kolejnego nocnego marszu baonu, jadąc na wozie, nie miałem już tych piekielnych bólów. Na drugi dzień - pamiętam to doskonale - pogoda była ładna i oczywiście już w innym lesie, stanowiącym miejsce postoju Baonu - nasze sanitariuszki i łączniczki: „Stasia", „Bobo ", „Dzidzia" i „Lucyna", nazbierawszy w lesie zeschłych borówek, postanowiły mnie leczyć wywarem z tychże. Ja, czując się już prawie zdrowy, chętnie popijałem to nowe lekarstwo."

Również w pamięci „Marsa" zgadzają się wszystkie zapisane tu zdarzenia, lecz uważa on, że nieco inna była chronologia tych faktów. Według niego nie zgadza się z tą częścią relacji „Zawały", w której „po odebraniu przez „Marsa" broni „Zawała" jechał jeszcze pod opieką sanitariuszek razem z maszerującym Baonem".

Pisze on dalej: „Jak pamiętam odebrałem broń „Zawale" podczas pięknej pogody, na parę godzin przed dalszym marszem Baonu, mając pełną świadomość, że z konieczności musimy pozostawić „Zawałę" do wyleczenia w okolicznej terenówce AK".

A oto dalsza relacja „Zawały":

„Kolejna noc nie była nocą marszu i rano zbudziłem się, co prawda słaby, ale już z wilczym apetytem. Na obiad kucharze wyszykowali jakieś pierogi duże, ogromniaste, bodajże z mięsem. Nie mogłem się opanować i zjadłem ćwiartkę takiego pieroga - no uprosiłem któregoś z kolegów, by mnie poczęstował i mimo ostrych ostrzeżeń i zaleceń lekarza o ściślej diecie - zjadłem ten wspaniały kąsek. Jak to zobaczył, a może skądś się dowiedział, nasz baonowy lekarz, to się wściekł. Zaczął mi tłumaczyć, że czerwonka to ranki na jelitach i zjedzenie czegoś takiego może mieć tragiczne skutki.

- No jakie? – spytałem

- Możesz umrzeć! - wykrzyknął rozzłoszczony.

No to ja mu się wtedy roześmiałem w nos. No bo mnie, mnie straszyć śmiercią?! Ten mój śmiech go już całkiem wyprowadził z równowagi i wydał opinię, że „dla takiego wariata szkoda było tych pastylek" - lekarstw, których przecież nie mieliśmy w nadmiarze, a mogłyby się przydać dla kogoś mądrzejszego.

Na pewno to było głupie z mojej strony, i sam fakt jedzenia (ależ mi smakował ten pieróg!) i niegrzeczna odpowiedź na troskliwe słowa „Jaremy". Ale na szczęście nic mi po tym nie było i choroba się skończyła. Byłem tylko słaby, bardzo słaby. Toteż dowództwo postanowiło mnie odesłać do terenowego punktu sanitarnego.

Pamiętam, że była to niedziela, a ponieważ kilkunastu innych kolegów także miało być odesłanych w teren na leczenie, pozostający w oddziale partyzanci na pożegnanie zorganizowali uroczyste ognisko z recytacjami własnych wierszy, a może i innych utworów. Pamiętam, że występowali m.in. ppor. „Dewajtis" i „Alf".[3]

Na podwodzie dostarczonej przez miejscową ludność z przewodnikiem z terenowych oddziałów AK odwieziony zostałem na punkt sanitarny w jakimś dworze. Niestety, nie pamiętam nazwy miejscowości, wiem tylko, że było to gdzieś w rejonie Mstyczowa.

Przyjęto mnie bardzo serdecznie. Dostałem osobny mały pokoik i możliwość używania łazienki. Było to maleńkie pomieszczenie, w którym jednak można się było dobrze umyć.

Właściciele nie byli za dobrze sytuowani, bo w czasie posiłków, podawanych dla chyba 15-18 osób, na stole pojawiało się sporo talerzy, talerzyków, spodeczków, filiżanek, dzbanuszków, salaterek i tym podobnych akcesoriów, ale na talerzach tylko ciut, ciut. Porcyjki mikroskopijne. Przynajmniej mnie się tak zdawało. A może jeszcze celowo utrzymywano mnie w stanie dietetycznego postu? W każdym razie wstawałem od stołu zawsze głodny. A apetycik już wtedy miałem, że ho, ho! Na szczęście, darzący mnie sympatią lokaj, parę razy dziennie podrzucał mi po kromeczce chleba. Zacząłem wychodzić na spacery, dochodząc stopniowo do sił. Po jakimś tygodniu, a może wcześniej, zostałem odwieziony bryczką przez samą panią dziedziczkę, na stację kolejową do Jędrzejowa (oczywiście z dworskim woźnicą). Dziwiłem się, że odwieziono mnie aż tam, ale powiedziano mi, że tak będzie najbezpieczniej. Wręczono mi bilet do Krakowa i zostawiono w pobliżu stacji. Czułem się ogromnie głupio - bez broni i bez dokumentów. Ale dojechałem szczęśliwie do domu rodzinnego w Wieliczce, gdzie już wzięły mnie pod opiekę najdroższe mi osoby: Mama i siostry: Zosia i Nela.

Zastanawiałem się potem, dlaczego w tym dworze, gdzie się kurowałem, nie powiedziano mi o bitwie Baonu „SKAŁA " pod Złotym Potokiem. Przecież to było bardzo blisko i mieszkańcy dworu musieli o tak ciężkiej walce dużego oddziału AK słyszeć. Do dziś tego nie wiem.

O samej bitwie, częściowym przeorganizowaniu baonu, zmniejszeniu stanu osobowego, dowiedziałem się dzięki „Marsowi", który przysłał do mnie kogoś, ale nie pamiętam kogo. Ten „ktoś" w Wieliczce przekazał mi kontakt do wsi Cianowice w okolicy miejscowości Skała ok. 20 km na północ od Krakowa. Będąc już w pełni sił udałem się natychmiast do batalionu. Przywitanie z kolegami było serdeczne, ale nie radosne."

W relacjach „Zawały" i moich o tym wydarzeniu są drobne różnice. Ja w swoich notatkach z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, czyli w kilka lat później napisałem, że historia owa miała miejsce w jednym z ostatnich dni przed naszym rozstaniem. On zaś wspomina, że było to kilka dni przed odejściem baonu na północ w stronę Warszawy. Któryś z nas zapewne trochę się myli, ale to w niczym nie zmienia prawdziwości ich przebiegu. I jeszcze jeden drobiazg. W swojej relacji napisał „Zawała" (str. 82), że wtedy to właśnie, po raz drugi uratowałem mu życie. Ja myślę, że zdarzyła mi się wtedy taka okazja po raz pierwszy. W tym, o którym myśli Kazek, jako o pierwszym, tak naprawdę nie wiadomo czy to on mnie, czyja jemu uratowałem wtedy życie. A działo się to w maju 1944 roku. Całą sprawę opisałem szczegółowo w części I moich Wspomnień Okupacyjnych. Przypominając rzecz pokrótce, było to tak. Zostałem aresztowany przez niemiecką żandarmerię w Wieliczce przy przewożeniu rowerem z Gdowa do Wieliczki - na zlecenie „Marsa" - lekarstw dla Kazka, który znajdował się wtedy w szpitalu. Nieświadom byłem tego, że wiozę z sobą również sporą ilość trucizny zwanej cjankali. Żandarmi przekazali mnie krakowskiemu gestapo, mającemu swą siedzibę w Krakowie przy obecnej ulicy Wybickiego (wtedy nazywała się ona ulicą Pomorską). Ja analizując swoją sytuację, doszedłem do wniosku, że muszę przyznać się do tego, że wiozłem lekarstwa dla mojego kolegi Kazimierza Lorysa, znajdującego się aktualnie w szpitalu, ale twierdzić, że nie wiem skąd w pakuneczku zawierającym te lekarstwa znalazło się cjankali, którego ja w aptece nie żądałem. W rzeczywistości domyśliłem się, oczywiście, że jest to przesyłka konspiracyjna od „naszego" aptekarza, którego wówczas nie znałem (Zygmunta Krzyżanowskiego – „Lecha") dla „Marsa", a ja byłem tylko gońcem. Nie byłem pewny, czy przetrzymam tortury przy śledztwie, jeśli postanowię nic nie mówić. Wymienić nazwisko Kazka zdecydowałem się w czasie nieprzespanej nocy spędzonej jeszcze w wielickim areszcie. Była to decyzja straszliwa dla mojego sumienia i świadomości, ale wydała mi się jedyną, rokującą jakiś cień nadziei, na uratowanie życia. Istotnie takie wielogodzinne śledztwo się odbyło, w wyniku którego późną nocą podtrzymywany przez mojego oprawcę, w stanie niepełnej świadomości, sprowadzony zostałem na resztę nocy do aresztu w piwnicy budynku zajmowanego przez gestapo. Do końca utrzymałem taką wersję moich zeznań. Gestapo przeprowadziło szczegółową rewizję i śledztwo w domu moich Rodziców, którzy wiedzieli już o tym, że zostałem aresztowany. Gestapowcy byli podobno również w aptece we Gdowie, ale aptekarz zeznał, że wydał mi cjankali omyłkowo, a przygotowane je miał dla jednego z liegenschaftów (majątków ziemskich pod niemiecką administracją). Miał dokumenty zezwalające mu na zaopatrywanie liegenschaaftów w cjan-kali, które wykorzystywały je do trucia szczurów, stanowiących plagę ich magazynów zbożowych. Gestapowcy przeprowadzili również śledztwo w szpitalu u chorego „Zawały". Pokazali mu podstępnie pudełko z cibazolem i zapytywali, czy on prosił o przywiezienie mu tego leku. Kazek odruchowo zaprzeczył, robiąc sobie potem wyrzuty sumienia, że tym oświadczeniem mnie pogrzebał. Wypytywali go szczegółowo, kto go odwiedzał i kogo o co prosił. Kazkowi - na moje szczęście - „wypskło" się jakoś, że wśród odwiedzających go członków jego rodziny i kolegów byłem również i ja. I wtedy oni, niespodziewanie dla niego, natychmiast śledztwo zakończyli i poszli.

A Kazek? Przekonany, że wsypał swojego najbliższego przyjaciela, mimo ciężkiego stanu zdrowia po krwotoku, zmusił - omal, że nie terrorem - siostrę szpitalną - zakonnicę do natychmiastowego wydania mu jego cywilnego ubrania i prawie szalony z przekonania, że winien będzie mojej śmierci, pojechał najbliższym pociągiem do Wieliczki do moich Rodziców, którzy w międzyczasie dowiedzieli się wcześniej od mojego serdecznego kolegi Józefa Sieczki - „Lecha" o aresztowaniu mnie przez wielickich żandarmów. Klasę odwagi Józka potwierdza fakt, że natychmiast po otrzymaniu informacji o moim aresztowaniu, poszedł do domu moich Rodziców, powiadomił ich o tym i z własnej inicjatywy przeprowadził przeszukania moich rzeczy w mieszkaniu, w obawie, że mogę tam trzymać rzeczy kompromitujące (np. broń lub konspiracyjne gazetki).

I w taki to sposób, krąg zdarzeń po moim aresztowaniu, zdawał się potwierdzać moje zeznania na gestapo. Na drugi dzień byłem z rana jeszcze raz krótko przesłuchiwany przez tego samego gestapowca. Skończyło się na wrzaskach i „łagodnych" poszturchiwaniach... po czym puścili mnie wolno do domu.

A Kazek szalał z rozpaczy, nie wiedząc o tym, że gdyby nie owo „wypsknięcie", gdyby potwierdził, że prosił o cibazol i gdyby zaprzeczył, że go odwiedzałem i że prosił mnie o przywóz lekarstw, to być może nie pisał bym dziś tych Wspomnień Okupacyjnych, bo chyba i mnie i tych wspomnień po prostu by nie było. W najlepszym przypadku zaliczył bym jeszcze obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. W taki to sposób trudno dziś rozsądzić, czy to wówczas ja jemu, czy on mnie, uratował wtedy życie. Wieczorem przed odmarszem myślałem jeszcze o „Zawale". Miałem świadomość, że może to być rozstanie na długo, a może i na zawsze. On był ciężko chory i pozostać musiał w obcym środowisku, wśród ludzi przypadkowych. W okupacyjnych warunkach czerwonka stanowiła poważny problem nawet w rodzinnym otoczeniu i przy dostępie do opieki lekarskiej. My zaś, wraz z całym Baonem „SKAŁA" oddalać się będziemy w każdą noc o 20 do 30 kilometrów na północ w marszu do Warszawy. Jakoś nie brałem pod rozwagę, że przedsięwzięcie nasze może się nie udać, że jest nikła szansa dotarcia do celu, a jeszcze mniejsza na szczęśliwy powrót. To zmartwienie pozostawiłem dowództwu baonu, podobnie jak i ponad 450 kolegów - partyzantów.


Uzbrojenie baonu

W dniach marszu na pomoc Warszawie na uzbrojenie naszego wojska składało się: 5 karabinów maszynowych, l niemiecki, lekki karabin maszynowy (lkm), wzór MG-42 typ spandau, l ciężki karabin maszynowy (ckm) zbrojovka, produkcji czechosłowackiej, l angielski lkm typu bren, l polski, ręczny karabin maszynowy (rkm) browning, wzór 28, l niemiecki lkm MG-34.

Ilość amunicji do tych karabinów maszynowych i zwykłych karabinów nie starczyłaby na jedną średnią bitwę. Około 35% składu osobowego baonu posiadało karabiny lub pistolety maszynowe, również z ograniczoną ilością amunicji. Dalsze około 20% oficerów, podoficerów i żołnierzy dysponowało krótkimi pistoletami różnych typów i kalibru, albo tylko granatami. Reszta żołnierzy liczyła na broń zdobyczną na Niemcach. Kalkulacja taka nie pozbawiona była podstaw, bo prócz rkm-u browning, który zachował się w ziemi jeszcze od kampanii wrześniowej 1939, wszystkie karabiny maszynowe i prawie wszystkie pistolety maszynowe, większość karabinów i pistoletów krótkich oraz granatów była bronią zdobyczną w bitwach stoczonych z Niemcami przez oddziały partyzanckie „Błyskawica", „Grom", „Skok" i „Huragan", albo zabranych przemocą pojedynczym żołnierzom Wehrmachtu, żandarmom, lub granatowym policjantom. Kilkanaście angielskich pistoletów maszynowych typu sten otrzymał „Skok" od akowskiego oddziału partyzanckiego, dowodzonego przez kpt. Stanisława Padło - „Nieborę". Była to forma wdzięczności za pomoc w odbiorze i ubezpieczeniu zrzutu, który otrzymał ten oddział od Wojska Polskiego we Włoszech w końcu maja 1944 r.

Już po wojnie dowiedziałem się, że wśród pojemników zrzutowych dla oddziałów partyzanckich znajdowały się dość często skrzynki z bronią niemiecką, zdobytą w licznych walkach na wielu zachodnich frontach wojsk alianckich. Nie zetknąłem się nigdy z sowieckimi pepeszami, a wśród żołnierzy Baonu „SKAŁA" nie mieliśmy prawdopodobnie ani jednej sztuki broni pochodzenia sowieckiego.


Pierwsze etapy marszu

Jak już wspomniałem marsz batalionu na północ rozpoczął się wieczorem 3 września 1944 r. Chyba po raz pierwszy prawie cały baon kwaterował blisko siebie w stodołach. Brak czasu na nawiązywanie bliższych kontaktów z terenówką i okolicznymi dworami utrudniał zaopatrzenie w żywność tak dużej ilości żołnierzy.

Któryś z kolejnych etapów wiódł przez znaną mi okolicę. Na północ od stacji kolejowej Tunel, na trasie Kraków - Warszawa leży Kozłów. Jest to mała stacyjka przed Sędziszowem. W latach 1940-41 jeździłem tą trasą dość często, uprawiając tzw. handel paskarski. Przy drodze prostopadłej do linii kolejowej, w pobliżu stacji Kozłów leży wieś Przysieka. Woziłem tam sól z Wieliczki, a z powrotem różne towary spożywcze i tytoń. Zależnie od koniunktury i opłacalności bywała to mąka, zboże, różne kasze i mięso wieprzowe (tzw. rąbanka). Bardzo opłacalne było handlowanie suszonymi liśćmi tytoniu z licznych, w tamtej okolicy plantacji, ile i bardzo niebezpieczne i ostro karane w razie wpadki, w czasie licznych kontroli policyjnych i kolejowych. Tamtejsi chłopi uprawiali dwa gatunki tytoniu. Suszone liście „Virginii" były żółte, te drugie ciemnobrązowe. Pierwsze były droższe, ale papierosy z nich robione były słabe. Nazwy tego drugiego gatunku tytoniu nie pamiętam, ale dla mnie papierosy z niego skręcane były za mocne.

Przygody z tego handlu stanowić by mogły barwną opowieść. Właśnie w Kozłowie-Przysiece przekraczaliśmy mocno strzeżoną linię kolejową Kraków - Warszawa. Jak udało się przeprowadzić tą trasą 450-osobowy oddział partyzancki z kilkoma wozami taboru pozostanie tajemnicą dowództwa baonu i boskiej opatrzności. Nad ranem dotarliśmy do lasów krzelowskich. Zajęliśmy kwatery w rejonie majątku Wojciechów. Pisze „Powolny" w Upartych, że dla zmylenia Niemców zastosował mjr „Skała" udany trick wojskowy, polecając jednej kompanii krążenie wokół miejscowości Klimontów kilka razy. Podobno trick się udał, bo niemieccy konfidenci oceniali nasze siły na 15 tysięcy ludzi. My, prości żołnierze, nie zdawaliśmy sobie oczywiście sprawy z tych wojennych manewrów.

W niewielkich garnizonach i placówkach Wehrmachtu w terenie oraz w posterunkach żandarmeryjskich i policyjnych, takie podstępy mogły skutkować obniżeniem ich aktywności, zwłaszcza nocą. Prawdą jest, że nocą rzadko dochodziło do kontaktów zbrojnych z Niemcami.

W okolicy Mstyczowa nasz patrol napatoczył się na konny wóz, na którym jechało 7 żołnierzy niemieckich z formacji lotniczej. Nasi żołnierze z Kompanii „Grom-Skok": „Judasz", „Myśliński" i „Orlik" zdecydowali się na podjęcie walki. Niemcy zostali ostrzelani z peemów (pistoletów maszynowych). Niemcom udało się uciec, choć pozostawili l zabitego i l peem. Według informacji z tamtejszej terenówki akowskiej zginęło wtedy 3 Niemców.


Zmiana kierunku na zachód

Baon maszerował dalej na północ, w kierunku Sędziszowa, na linii kolejowej Kraków - Warszawa. I wtedy właśnie zapadła decyzja o zmianie kierunku marszu. Byłem za nisko w hierarchii baonu, by wiedzieć o podjętej decyzji lub znać przyczyny jej podjęcia. Z późniejszych opowiadań i powojennych wspomnień skałowców wynikałoby, że na trasie marszu baonu w stronę Warszawy istnieć miała silna linia okopów niemieckich, budowanych w tamtym rejonie, jako linia obronna przed przewidywaną ofensywą wojsk sowieckich na froncie wschodnim.

Jak już wspominałem, niespodziewanie dla mnie zorientowałem się jednej nocy, że znajdujemy się w znanej mi dobrze okolicy. Była nią stacja kolejowa Kozłów, pierwsza na północ za powszechnie znaną stacją Tunel na linii Kraków-Warszawa. Tuż za stacją Tunel wjeżdżają pociągi w długi 768 metrowy tunel. Właśnie niedaleko od stacji Kozłów przekraczaliśmy, mocno strzeżoną na tym odcinku, linię kolejową Kraków-Warszawa.

W Upartych napisał „Powolny": „W nocy z l0 na 11 września I944 r. Samodzielny Batalion Partyzancki,, SKAŁA", uszczuplony do stanu 420 ludzi, dochodzi do lasu Złoty Potok-Nadleśnictwo Zrębie. Było to w odległości kilkunastu kilometrów na południowy wschód od Częstochowy".

W moich powojennych notatkach z początkowych lat 50-tych zapisałem: „Długi, wyczerpujący marsz batalionu w zimną noc wrześniową w ciężkiej, rozmokłej deszczami ziemi. Wreszcie las, wysokopienny las liściasty o gęstym podszyciu. Weszliśmy do niego, nad ranem w dniu 11 września 1944 r., z uczuciem ulgi, że tu wreszcie zatrzymamy się na dzienny postój. Kolumna posuwała się wolno szeroką przecinką, wymijana co jakiś czas przez przejeżdżających kłusem zwiadowców konnych. Kompania „ Huragan " szła w tym dniu jako ochrona wozów taborowych. Usłyszeliśmy od czoła kolumny rozkaz „Stój"! Kpt. „Koral" wezwał dowódców plutonów i szefa kompanii. Podano polecenie rozmieszczenia ludzi na postój.”


Kwatera w partyzanckich szałasach

„Chłopcy rozleźli się na wszystkie strony szukając dla swych drużyn miejsc na legowiska. I tu trafiła się przyjemna niespodzianka. Odnaleziono w pobliżu kilka zadaszonych szałasów z drzewa, a w nich sporo drobnych szczegółów wskazują-cych na to, że weszliśmy na opuszczone niedawno obozowisko partyzantów. Były drobne tego dowody w postaci niedopałków papierosów, pojedynczych sztuk amunicji itp. W innych szałasach zajmowanych przez kompanie „Błyskawica" i „ Grom-Skok" znaleziono nawet podobno jakiś karabin i kilka granatów. Na nasze warunki znaczyło to więcej niż komfortowy hotel.

„Fiolek", „Wir" i kilku innych kolegów zajęło jeden z szałasów. Poprosiłem ,, Wira", by zajęli miejsce i dla mnie, a sam udałem się do taborów rozmieszczonych na pobliskiej malej polance, by dopilnować wozu amunicyjnego. Nasza kompania miała dwa wozy taborowe. Jeden, oprócz kotłów i sprzętu gospodarczego woził moje skrzynki. Było w nich około 2500 sztuk amunicji do karabinów (kb). Prawie w całości była to amunicja zdobyczna na Niemcach, podobnie jak i około 800 sztuk amunicji, kaliber 9 do pistoletów maszynowych różnych marek. Miałem trochę amunicji do pistoletów krótkich, kaliber 9 i 7,65, a nawet małych 6,35. Były też dwie rakietnice i około 30 sztuk rakiet, skrzynka materiałów minerskich i dywersyjnych, pochodzenia angielskiego ze zrzutów, oraz dwie skrzynki butelek zapalających. Znużeni ułożyliśmy się na legowisku przygotowanym przez „Fiołka" dla naszej trójki. Obaj z ,,Wirem" mieliśmy spać niecałe 4 godziny, ponieważ dwie drużyny pierwszego plutonu Kompanii,, Huragan ", czyli drużyna „Wira " i „Łęczyca" pełnić miały w tym dniu służbę w kuchni, a ja miałem przejąć później funkcję podoficera służbowego kompanii. Rozpoczęły się przygotowania do „upichcenia" gorącego posiłku dla wygłodzonej kompanii.

Podoficer służbowy kompanii zbudził nas rzeczywiście między 8 a 9 rano. Z trudem zwlekliśmy się z szałasu na wpół tylko przebudzeni. Reszta obozu, poza służbami wartowniczymi i drużynami służbowymi w poszczególnych kompaniach, spała twardo, nakryta kocami, po całonocnym nużącym marszu. Wielu spało w obłoconych butach. Za poduszki służyły chlebaki, lub plecaki z osobistymi rzeczami partyzantów."


Przypisy:

  1. Na jednym z copiątkowych obecnie spotkań skałowców uzyskałem od kolegów informację, że wśród nich była również Teresa Wójcik – „Teresa".
  2. Lorys Kazimierz -„Zawała”: Pod Złotym Potokiem nie byłem. Relacja pisemna, luty 1995.
  3. A było to 10 września 1944 r. na jeden dzień przed najcięższą i najkrwawszą bitwą Samodzielnego Baonu Partyzanckiego „SKALA" AK stoczoną pod Złotym Potokiem koło Częstochowy.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi