Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Władysław Dudek, Kres działalności Baonu "Skała"


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek – „Lenard”, Wspomnienia okupacyjne. Cz. II.



Spis treści

Święta Bożego Narodzenia 1944

Z tego zapisu i innych m.p. 28.XII. 44

„Minęły święta. Święta, które na ogół przeszły nasze oczekiwania i dały nam pełne zadowolenie i uczucie, że trud nasz jednak nie idzie na marne, a w wysiłkach naszych nie jesteśmy odosobnieni. Na wieczór wigilijny zostaliśmy zaproszeni przez właściciela jednego z okolicznych dworów[1]. Miłe i serdeczne przyjęcie, jakie nam zgotowano, oparte zresztą na sympatii i zaufaniu, jakie nasz oddział posiada wśród miejscowego ziemiaństwa, dało nam namiastkę tradycyjnego wigilijnego nastroju. Poprzedzone krótką przemową gospodarza i wspólną modlitwą łamanie się opłat¬kiem było bodajże najbardziej wzruszającym momentem. Z dala od domu, od swoich najbliższych, związani z sobą węzłami wspólnych trudów i przelanej krwi, łamaliśmy się opłatkiem bez słów prawie, bo za nie starczyła świadomość, że jeden dla drugiego gotów na wszystko.

A tylko gdzieś po bokach zauważyć można było tych, co w tej chwili wspomnieli na swoje wymordowane rodziny, na męki najbliższych, na kaźnie Oświęcimia, Montelupich, Majdanka, Pawiaka i tyle, tyle innych więzień i obozów. Z oczu im spadały cicho łzy, skrycie, by nie zmącić ogólnego nastroju i nie wypłoszyć tych pozorów beztroski. Wieczerzę wigilijną zakończyliśmy odśpiewaniem przy choince kilku kolęd oraz wesołych żołnierskich piosenek, które znalazły gorące przyjęcie u naszych gospodarzy. Drugie święto przeszło bez większych wydarzeń, na przy go-towaniach i próbach do mającej się odbyć wieczornicy urządzonej przez nas dla „cywilów". Te nasze wieczornice zdążyły już uzyskać rozgłos w terenie, stając się tym samym jednym z poważnych środków propagowania naszych haseł i idei. Na gruncie humoru i śpiewu zasadziliśmy sobie sympatię dla oddziału, które oparta o nasze wzorowe zachowanie się w terenie, daje nam poza zadowoleniem także i materialne korzyści, wytrząsając kieszenie „karmazynów" na cele oddziału. Wieczornica świąteczna przygotowana została nadzwyczaj starannie i miała być w okolicy wydarzeniem na miarę sensacji, co zresztą później się spełniło. Program wieczornicy składał się z części poważnej i wesołej. Część poważna, na którą złożyły się wiersze, opowiadania i śpiew wzruszyła do głębi zebranych w dużym salonie dworskim gości. Stary hrabia z K... [2] i równocześnie stary nasz sympatyk, po każdym numerze płakał jak bóbr, choć i oczy wielu innych gości wykazywały dziwną skłonność do wilgoci. A gości mieliśmy wielu nad wszelkie oczekiwanie. Patrol miejscowej terenówki (b. liczny) patrol z II plutonu Baonu „SKAŁA", patrol z oddziału AK „Tobruk", ziemiaństwo z okolicznych dworów i rozmaici cywile.

Bodaj ze 150 ludzi. Postawiliśmy się jeszcze o tyle, że w czasie przerwy, między jedną a drugą częścią programu, poczęstowaliśmy gości dworską herbatą, kanapkami i ciastkami, nie licząc kilku litrów wódki. Część wesołą zasilił wybitnie „Ryś", dodając do swoich chłopskich i żydowskich kawałów numer, który był atrakcją dnia. Numerem tym było pojawienie się na scenie Hitlera we własnej osobie.

Po odśpiewaniu przez nasz chór szturmówki, zapowiedział ppor. „Kuba" gościom niespodziankę. I rzeczywiście, przed zdumionymi widzami staje Hitler w płaszczu wojskowym z autentycznymi bokobrodami i loczkiem, salutuje przez hitlerowskie uniesienie ręki zaczynając przemowę:

- „Meine Genossen Und Genossinnen! Seit fünf Jahren... ".

Nasi goście, na ogół dobrze wychowani, pootwierali jednak gęby na oścież. Pewne podobieństwo, większa dolność charakteryzacji i ułożenie twarzy dały bardzo udany obraz „führera". Za odchodzącym „führerem" zerwały się istne huragany oklasków i próśb o powtórzenie numeru. Ppor. „Kuba" zapowiedział wobec tego za chwilę ponowne ukazanie się Hitlera, które tym razem ma być „spodzianką". W międzyczasie „Wodnik" opowiedział parę dowcipów na temat Hitlera, zresztą bardzo udanych, zapowiadając w końcu ponowne ukazanie się Hitlera. Otwierają się drzwi (kurtyna), z których wychodzi führer z... drabiną, pędzlem i farbą mówiąc krótko:

„Und da bin ich wieder Maler von Beruf. - Widzowie dają upust swemu zachwytowi nieustającymi oklaskami. Stary hrabia plącze ze śmiechu. I znowu ,,Ryś" w końcowym numerze w roli Żyda - żołnierza dowcipnie wyciąga na światło dzienne wszystkie usterki w naszym życiu spowodowane przez niedbałość dowód¬ców i ludzi dla nas pracujących. Każdemu się dostało co należy, choć delikatnie ubrane w formę żartu, lecz swoje zrobi. O 11.00 w nocy zakończyliśmy wieczornicę, nie wyczerpawszy połowy programu. Na zakończenie palnął sobie jeszcze mówkę hrabia, zmuszony w połowie przerwać, z wielkiego wzruszenia. Z kolei parę słów, prostych żołnierskich słów, wypowiedział komendant terenówki ppor. „Klucz" - NN, dziękując nam za trudy i pracę oraz wzorowe zachowanie się oddziału w terenie i życząc nam szczęśliwego dotrwania kresu tej wojny.

Z rzeczy ważniejszych związanych z wieczornicą wspomnieć wypada o zakocha¬niu się „Wodnika" i któregoś drugiego partyzanta. Jeden w córce właściciela dworu a naszego gospodarza, drugi w krewnej hrabiego. Sprawa się jakoś dziwnie szybko wykryła i nieszczęśliwi zakochani stali się obiektem nieustannych żartów."


m. p. 1 I 45.

„Na zakończenie roku zostaliśmy zaproszeni do hrabiego. Nie wiem jak chłopa¬kom, ale mnie ten dzień dziwnie nie przyniósł zadowolenia. Może winien tu mój brak humoru, spowodowany bezustannie gnębiącymi mnie w tym dniu myślami o Kazku. Czułem się wybitnie źle wśród tej galerii hrabiowskich typów, wśród póz i konwe¬nansów. Złościło mnie że robią sobie z nas widowisko i zabawki, choć może krzywdę im robię tak oceniając ich dla nas sympatię. Spijałem po kątach wódkę, która jednak do łba jakoś nie szła, próbując w ten sposób zabić w sobie ten przykry nastrój, doprowadzony do punktu kulminacyjnego, składanymi nam wszystkim razem i każdemu z osobna z wybiciem północy życzeniami noworocznymi. W ogóle wszelkich tego rodzaju ceremonii nie znoszę, a już w czasie tej nocy doprowadziły mnie one do pasji. W Nowy Rok wśród chłopaków na melinie poprawił mi się jakoś humor. Wieczorem wyszedłem z „Wodnikiem", „Rysiem" i „Śrubą" na dziewczyn¬ki. ,,Wodnik" naopowiadał nam, że został zaproszony przez znajome warszawianki wysiedlone po powstaniu do sąsiedniej wioski i że nas chętnie z sobą zabierze. Czemu nie skorzystać jakby się dało. Wprowadził nas bestia w „towarzystwo" aż pachnie. Zastaliśmy w pokoju leżące na otomanie 3 indywidua, które z miejsca zakwalifikowałem jako podfruwajki pośledniejszego gatunku. Czwartą natomiast była matka jednej z nich, kobieta starsza, która jakoś dziwnie do tego towarzy¬stwa nie pasowała. Wrażenie to zresztą nie minęło do końca. Eskapada, dzięki tej właśnie kobiecie, zakończyła się tylko zjedzeniem pierogów, którymi nas poczęsto¬wano. „Panienki" co prawda dziwnie namawiały mamusię, aby się przeszła, czego jednak, ku naszemu niezadowoleniu nie zrobiła. Pożegnaliśmy się po godzinie obiecując wpaść przy okazji. Ale cośmy za to „Wodnikowi" krwi napsuli, to mu nikt nie odbierze. Zresztą w powrotnej drodze dał nam satysfakcję za pierwsze niepo¬wodzenie, wprowadzając nas do swoich znajomych, wysiedlonych z okolic Krako¬wa, na tańce przy patefonie. Wytańczyłem się wspaniale i bytem wdzięczny mojej partnerce za to. Cale nieszczęście, że jest mężatką i matką 3-letniego chłopaczka. Bardzo młoda ładna ślicznie zbudowana kobieta, widać było że brak jej ze strony, o wiele starszego męża, tego co kobiecie w jej wieku potrzeba. Przyznać muszę, że nie zazdroszczę temu mężowi, bawiącemu dziecko podczas gdy żona, otoczona kilkoma partyzantami bawi się w najlepsze. Świadomie, jemu na złość przylepiłem się do niej, nie odstępując prawie na krok, co mi tym łatwiej poszło, że tańczyłem najlepiej z mężczyzn tam obecnych. Byłem więc forowany, tym bardziej, że i moja „pani" wspaniale tańcząca, wyraźnie mnie wyróżniała. Robiła to jednak z jakimś subtelnym taktem, bez zwracania na siebie uwagi, co mnie do niej jeszcze lepiej nastroiło."

Z tego zapisu i innych wynikać by mogło, że byłem chłopcem trochę zepsutym, łasym na „baby". Tymczasem prawda jest taka, że we wspomnieniu jest trochę młodzieńczej chełpliwości. Jak wielu młodych ludzi miałem już wtedy kilka sporadycznych, incydentalnych doświadczeń, ale uważałem się za chłopca przyz¬woitego i do mojej „Chinki" żywiłem szczere uczucia. Prawdą jest natomiast, że zawsze - do dziś - żywiłem podziw dla kobiecej urody i każda z nich miała u mnie ipso, jakby z natury, już na początek dodatnie punkty, które w miarę bliższego poznania albo rosły, albo też znikały. Dla moich zamiarów matrymonialnych istniał jeden pierwszy, wstępny warunek - conditio sine qua non -, dziewczyna musiała mi się bardzo podobać fizycznie. Myślę, że resztę warunków traktowałem bardzo rozumnie.

Wypadało wreszcie odejść, aby nie nadużyć gościnności. Odchodziliśmy z ża¬lem, że już tak prędko to przeszło.


Inspekcja baonu przez majora „Skałę"

m.p.3.1.45.

„Dziś niespodziewanie odwiedził nas major „Skała" d-ca Baonu. Przywitanie bardziej może efektowne niż szczere, mile połechtało ambicje pana majora, który przyjął wszystko za dobrą monetę. Major przyjechał w towarzystwie łączniczki „Ani" oraz plutonowego Jana Wilczka „Kornika". Szef zarządził zbiórkę całego plutonu na melinie mojej drużyny dla wysłuchania pogadanki majora na tematy aktualne Baonu w ogóle, a plutonu w szczególności. Zaczęło się od słów uznania dla nas jako I plutonu za nasze akcje i wzorowe zachowanie się w terenie. Uznanie zresztą możemy sobie oddać tę sprawiedliwość, całkiem zasłużone. A po tym zabawa w ciuciubabkę. Obiecanki za obiecankami. To skafandry, to jednolite umundurowanie, to podniesienie stawek pieniężnych na głowę, to wizyta głów¬nodowodzącego AK, to sztandar Baonu, to premia 2000 zł. za ułożenie piosenki baonowej itd., aż do znudzenia. W końcu znalazła się i obiecanka pod adresem pchor. „Wodnika" a mianowicie nominacja na podporucznika. To się przy najmniej panu majorowi opłaciło, bo ziarno padło na grunt żyzny i „Wodnik" w rezultacie spłodził na odchodnym okrzyk: „Pan major niech żyje!". Pluton oczywiście okrzyk podchwycił i przepisowo lądował pan major pod sufitem. Jednocześnie mnie nie¬zmiernie ucieszyła z tej wizyty wiadomość o „Zawale". Major był u niego w Krakowie i opowiedział, że w stanie jego choroby nastąpiła pewna poprawa. To dla mnie więcej warte niż wszystkie tamte mrzonki, bo to już coś realniejszego.

Moja prywatna opinia o majorze „Skale" była przez cały okres służby w baonie bardzo pozytywna. Ceniłem jego patriotyczną postawę, odwagę, troskę o swoich żołnierzy i talenty organizacyjne. W tym zapisie w pamiętniku byłem pod względem niego niesprawiedliwy, a wynikało to z ogólnego złego samopoczucia mojego i bardzo wielu kolegów. Byliśmy pełni pesymizmu, spowodowanego beznadziej¬nością naszego losu już w najbliższej perspektywie. Dziś oceniam ten wpis jako niesprawiedliwy i nie obiektywny.


Listy do „Rysia" po latach

m.p5.1.45.

„Hurra! Hurra! Hurra! Jest cała kupa. Aż osiem sztuk. Budzę się zły jak czort. Bo cóż za zwyczaje w nocy tak pysk wydzierać. Otwieram oko, potem drugie i zdumiony zauważam, że to „Ryś". Co prawda z niego wariat nie mały, ale takich awantur jaszcze nie robił, jak pluton plutonem. Zdumiony dowiaduję się, że powo¬dem radości jest otrzymanie z domu wiadomości, pierwszych od pół roku, czyli od czasu ucieczki z Oświęcimia. Troska o losy kochanych rodziców często odbierała mu uśmiech z twarzy. Bo i miał powód by się martwić. Od czasu ucieczki z lagru wysłał, kilka kartek do domu, a odpowiedzi jak nie było, tak nie było. Może aresztowani, może wysiedleni, może nie żyją (rodzice jego mieszkają na terenach Rzeszy) i tak w koło gnębiły go często zwątpienia. Wreszcie jest, aż osiem kartek. I to od ojca, od matki, od znajomych. „Ryś" czyta kartki już może po raz setny, wpatrując się z nabożeństwem w charakter ojcowskiego pisma. Radością „Rysia" cieszymy się wszyscy, bo sprawa jego jest równocześnie sprawą każdego z nas. Wreszcie „Ryś" kładzie się spać. Ściskam mu bez słów serdecznie łapę. Rozumiemy się. Jeszcze długo w noc opowiada mi Rysiek o swoim domu, o rodzicach o bracie, kochanej dziewczynie i mieście rodzinnym. Daj Boże, aby zdrów i cały jak najwcześniej mógł wrócić do swoich „staruszków" po 4 łatach niewidzenia." [3]


m.p. 9.1.45.

„ Wyjeżdżam na nocny patrol do majątku K... [4] po ppor. „Kubę" wracającego z odprawy. Lubię tam strasznie jechać. Majątek, własność hrabiego M. jest azylem dla sporej gromadki wysiedlonych z rozmaitych stron Polski arystokratów, prze¬ważnie krewnych hrabiostwa. Jest tam tego cała republika. Całe to towarzystwo prześciga się w okazywaniu nam gościnności i serca, co jakkolwiek z dobrych płynie pobudek, śmieszy mnie okropnie. Bo i proszę sobie wyobrazić leśnych chłopaków, często w zabrudzonych łachach, a wokół nich krygujące się damy, namawiające do jedzenia i picia. I nas, regulaminowo wymawiających się, choć pomimo to ani jeden kieliszek za kołnierz nie idzie i w rezultacie zawsze zostawiamy szkło suche."


m. p. 10.1.45

„Nadchodzą coraz częstsze okresy pesymizmu, wywołane wskutek ogólnoświato¬wej sytuacji, a w szczególności z powodu coraz trudniejszych warunków w terenie. Z ostatniej odprawy przywozi „ Kuba " wiadomość o zamierzonej przez Niemców pacyfikacji powiatu miechowskiego. Zaczynamy coraz częściej zastanawiać się, czy upór majora utrzymania plutonów w terenie nie doprowadzi do katastrofy. Często zadajemy sobie pytanie: „ Co będzie dalej? ". I nie znajdujemy odpowiedzi. Sprawę komplikuje stanowisko... "

Tu kiedyś w latach powojennych wymazałem - nie do odtworzenia kilka zdań tekstu.


Sowiecka ofensywa

m. p. 14.1.45

„Mam znowu służbę a w związku z tym trochę czasu w nocy na uzupełnienie tych kart pamiętnika. Zaczęło się w piątek. Wracający z odprawy „Kuba" przywiózł wiadomość o rozbrojeniu przez oddziały AK kilkudziesięciu Niemców w okolicy. W ogóle w powietrzu coś wisiało. Nie wiedzieliśmy tylko co, choć atmosfera prze¬ładowana do ostatnich granic. Świt w sobotę przyniósł odgłosy dalekich wystrza¬łów, które w następstwie zamieniły się w regularną strzelaninę. Domyślaliśmy się pacyfikacji ze strony Niemców za rozbrojenie tych z Wehrmachtu. W końcu jednak zaczęliśmy się niepokoić. Odezwały się działa i ckm-y przy wzmożonej działalności w powietrzu. W południe spadły bomby w sąsiedniej wiosce Winiary, powodując spalenie się gospodarstwa i ofiary w ludziach. Tymczasem przyszły pierwsze sen¬sacyjne wiadomości o rozpoczęciu ofensywy bolszewickiej. Wiadomości zaczęły się potwierdzać. Przyszli pierwsi uciekinierzy z wiosek położonych przy szosie Kazi¬mierza - Miechów, donosząc o panicznej ucieczce Niemców na zachód. Strzelanina przybierała z każdą godziną na sile. Uświadomiliśmy sobie naraz wszyscy jeden fakt, że bolszewicy rozpoczęli marsz na zachód, mający być dla nas rewolucją w naszych dotychczasowych stosunkach. Rozpoczął się w naszym życiu nowy okres, nowa era osłonięta jednak mgłą niepewności, brakiem wyraźnych celów i wytycz¬nych. Ofensywa bolszewicka, jakkolwiek od miesięcy spodziewana, postawiła nas na rozdrożu. Brak wyraźnych dyrektyw wywołany niejasnością stosunków politycznych, zmusza nas po prostu do zastanawiania się nad położeniem. Znajdujemy się jednak w błędnym kole. Sytuacja przyfrontowa nie pozwala na utrzymanie małego oddziału pod bronią ze względu na niebezpieczeństwo natrafienia na jakąkolwiek silniejszą grupę Niemców wycofujących się z frontu. Marsz całością na zachód stwarza trudności prawie nie do przezwyciężenia, zaś rozmelinowanie broni i prze¬robienie się na cywilów, poza dużymi trudnościami, musi się spotkać ze zgodą dowództwa. Nie możemy także sobie pozwolić na spokojne oczekiwanie nadejścia bolszewików, bo w tej ilości w jakiej jesteśmy nie będziemy przedstawiać siły z którą by się chcieli liczyć. W rezultacie postanowił ppor. „Kuba" pojechać do dowództwa po dyrektywy. Panowie ze sztabu podobno nie bardzo jeszcze wierzyli w ofensywę, jednak na kategoryczne żądanie „Kuby" zdecydowali się na skoncen¬trowanie wszystkich trzech plutonów w promieniu kilku kilometrów. A tymczasem całą noc trwała gwałtowna strzelanina, zbliżająca się, coraz bardziej na zachód. Do rana urosła kanonada do rozmiarów potężnego koncertu z udziałem dział, ciężkiej broni maszynowej, czołgów i samolotów. W południe przyniesiono wiado¬mość o grupie Niemców znajdujących się w przemarszu o pół kilometra od nas. Patrzymy pytająco w oczy porucznika. - „Nie. Dostałem zakaz wdawania się w wałki. Nie zaczepieni, musimy im dać spokój, chyba, że sami na nas wlezą." -Rozumiemy sens zakazu. Nie możemy pozwolić sobie na otwartą walkę z tą ilością amunicji, jaką posiadamy, a po wtóre możemy się napatoczyć na silniejszy oddział frontowy, co nie byłoby zbyt przyjemnym dla nas. Ludność cywilna przynosi wiadomości, że żołnierze niemieccy zamieniają karabiny na ubrania cywilne. Fakt dla nas zresztą bardzo pocieszający. W południe obejmuję służbę podoficera służ¬bowego w atmosferze wielkiego zdenerwowania. Wszyscy komentują wypadki stawiając horoskopy naszej przyszłości, a pod maską humoru uważny obserwator zauważyć może ogromny niepokój i zdenerwowanie, starannie ukrywane. Wieczo¬rem dochodzą już dokładne wiadomości o nplu. Niemcy opuścili Racławice poło¬żone od nas kilka kilometrów na północ tak, że jesteśmy właściwie w tak zwanym „niemandslandzie"[5]. O 6-tej wieczór poszedł „Kuba" z ludźmi na odprawę do dowództwa. Czekamy z niecierpliwością jego powrotu i rozstrzygnięcia naszego losu."

W marcu 1985 podał mi „Wrona", że miejscowość w której zastał nas przecho¬dzący front wojenny nazywała się Lelowice. Stało się to dnia 14 stycznia 1945 r., a była to niedziela.


Rozwiązanie oddziału „Huragan"

Pamiętnik mój kończył się na dacie 14 grudnia 1944 r. Ale samo rozwiązanie Baonu nastąpiło 15 grudnia tego roku. Jak do tego doszło?

Otóż dla każdego z trzech oddziałów wydzielonych z dawnego baonu, które kwaterowały wtedy w różnych, choć niezbyt od siebie odległych miejscowościach, przebieg i forma rozbrojenia oddziału, z chwilą spotkania się z armią sowiecką, były inne. Ja byłem wtedy żołnierzem oddziału „Huragan", dowodzonego przez Ppor. „Kubę". Zastępcą jego był ppor. „Miś"!

„Kuba" nie zdążył już wrócić z patrolu do oddziału. Nazajutrz od rana strzelanina przyniosła jeszcze większe natężenie ognia. Nasze kwatery mieściły się w kilku chałupach, dość odległych od reszty wsi i drogi, stanowiących przysiółek nazywany Gacki. Sowieci umieścili we wsi lub w jej pobliżu baterię katiuszy (pocisków rakietowych) ostrzeliwujących z zajadłą natarczywością, przesuwającą się na za¬chód linię frontu. Czas wojny, od roku 1939 po początek roku 1945 oswoił mnie z mocnymi wrażeniami z teatru wojennego. Miałem już na koncie odgłosy bombar¬dujących samolotów, bomby, artyleryjskie baterie, serie z broni maszynowej, strza¬ły karabinów, pistoletów maszynowych i broni krótkiej i nie robiło to na mnie wrażeń przerażających. Ale katiusze to było coś całkiem nowego. W sekundowych odstępach przelatywały nad naszymi głowami pociski z katiusz przeraźliwym wyciem. Cały mój system nerwowy - po takiej serii - był sparaliżowany. Mówiąc obrazowo rozum mi się zatrzymał, a po całym ciele przebiegały dreszcze. Gdybym miał wśród huku i wycia katiusz przebywać przez dłuższy czas, to albo bym dostał rozstroju nerwowego - albo musiałbym się przyzwyczaić. Ppor. „Kuby", dowódcy „Huraganu" nie było: widocznie zaskoczył go zasięg i tempo sowieckiej ofensywy odciął mu drogę powrotu. Nie było również ppor. „Misia", bo przed kilkoma dniami oddelegowany został na jakąś akcję do Krakowa. Zostaliśmy w najważniejszym momencie sami - oddział „Huragan" bez dowódców. Melina mojej drużyny mieś¬ciła się najwyżej przy polnej dróżce wyznaczonej koleinami wozów konnych, a służącej do dojazdu do kilku chałup przysiółka. Licząc w kierunku spadku pagór¬ka melina drużyny pchor. „Orła" była trochę niżej i mieściła się po drugiej stronie dróżki, a niżej jeszcze, po tej samej stronie co i my, kwaterowali chłopcy pchor. „Słowika" (rzeczywiście wokalnie i muzycznie uzdolnionego) i obok niego była jeszcze kuchnia, ze „Śrubą", jako jej szefem i zarazem kucharzem.

Po głębokim namyśle poszedłem do „Orła" i przedstawiłem mu grozę naszej sytuacji. Stwierdziłem, że za 10 minut możemy mieć na karku bądź ilu krasnoar¬miejców, a nie da się przewidzieć, co z nami zrobią. „Orzeł" okazał się służbistą i stwierdził krótko, że on nie ma upoważnienia do rozbrojenia drużyny. Dał się jednak namówić, by wezwać „Słowika" i byśmy się razem zastanowili, co począć. Po chwili był już i „Słowik", który również jak i ja był zaniepokojony i skłaniał się do podjęcia takiej decyzji. Wreszcie ustąpił i „Orzeł". Zaproponowałem jak naj¬szybsze wydanie rozkazów o rozbrojeniu całego oddziału, Doszliśmy do wniosku, że broń maszynową (karabiny i pistolety maszynowe) oraz amunicję i granaty złożyć trzeba przy melinie „Słowika", na zewnątrz chałupy, a chłopców przebrać szybko w cywilne ubrania. Tak też zrobiliśmy. W ciągu kwadransa czasu, uzbroje¬nie złożone zostało na płachcie brezentowej obok meliny III drużyny „Słowika". Wszystko to odbywało się przy dość intensywnej strzelaninie od strony wojsk sowieckich.

Najgorzej było z przebraniem chłopców na cywilów. Wszystkie najbardziej zniszczone cywilne marynarki, a czasem i portki wymienialiśmy za nasze umundu¬rowanie. Pamiętam, że w akcji tej najwierniej towarzyszył mi „Ryś". Ale kłopotów było sporo. Umówiliśmy się też, że wszyscy już jako tako przebrani zaczną pojedynczo wychodzić z przysiółka, kierując się w dowolną stronę, by pomieszać się z miejscową ludnością. Było nas w sumie około 30 ludzi.

Żegnaliśmy się czule, wymieniając czasem adresy między zaprzyjaźnionymi partyzantami. Niektórzy nie chcieli pozbyć się broni krótkiej, zabierając sobie pistolety osobiste. Ludzie nasi zdawali sobie doskonale sprawę z niebezpieczeń¬stwa tych decyzji o zabraniu broni krótkiej i to z obu stron frontu. Zapamiętałem, że miałem chwilowe krótkie spięcie z „Czarnym", który był podoficerem gospo¬darczym oddziału. Wyszło na to, że nagle nie ma już żadnych zapasów w magazynie oddziałowym. Po godzinie oddziału już praktycznie nie było. „Ryś" trwał ze mną na służbie dalej, choć już w cywilnych ubraniach. Wymieniliśmy obaj na wszelki wypadek prawdopodobną wersję wydarzeń na przypadek spotkania z ruskimi. Nie chcieliśmy obaj zostawiać miejscowych ludzi z taką kupą broni, zdanych tylko na własną przemyślność. Wkrótce zostaliśmy tylko my obaj z „Rysiem", też przebrani już na cywilów. Postanowiliśmy, że po napotkaniu sowieckiego patrolu lub jakie¬goś oddziału przyznamy się że byliśmy w akowskim oddziale partyzanckim, który się wcześniej rozbroił, a ludzie się porozchodzili, i że sami opowiemy takim ruskim żołnierzom, gdzie jest złożona broń oddziału i wskażemy ją. To powinno nas uratować, a miejscową ludność uchronić od podejrzeń.

Wiedzieliśmy doskonale, że w miechowskiem spotykać musieli sowieci bardzo wiele takich oddziałów, bo teren był nimi mocno nasycony, więc do spotkań takich, jak nasz oddziałów, musiało dość często dochodzić na trasie przesuwania się frontu od wschodnich granic Polski. Mieliśmy też, niestety, wiadomości radiowe - z na¬słuchu stacji zachodnich uzyskane kanałami konspiracyjnymi. Były to na ogół przykre relacje o losach rozbrajanych polskich zgrupowań akowskich na Wołyniu, we Lwowskiem i na Wileńszczyźnie. Wymyślone wyjście na wypadek spotkania czerwonoarmistów wydawało się nam optymalne w konkretnych warunkach.

Strzelanina zaczynała się przesuwać coraz to dalej na zachód, a my nie widzie¬liśmy dotąd ani jednego żywego czy martwego Niemca, ale nie widzieliśmy też dotąd ani jednego czerwonoarmiejca. Ucichły również lub znacznie osłabły huki strzelających „katiusz". Okazało się, że fakt melinowania oddziału „Huragan" w maleńkim przysiółku Gacki, poza miejscowymi drogami, spowodował to, że cała frontowa awantura szczęśliwie nas ominęła. Już w cywilnych ubraniach wróciliś¬my obaj do chałupy gospodarzy naszej meliny. Nasze stosunki wzajemne układały się dotąd bardzo dobrze mimo faktu, że w małym ich mieszkaniu od kilku dni zasadniczą izbę mieszkalną zajmowało 10 młodych partyzantów. A rodzina ta prowadzić musiała w tym czasie normalne zajęcia gospodarstwa wiejskiego, hodo¬wać bydło i trzodę, karmić stado kur, przygotowywać opał do pieca i żywić dodatkowo przydzieloną im jedną dorosłą dziewczynę, wysiedloną z Warszawy przez Niemców w ramach zarządzeń pacyfikacyjnych po upadku Powstania War¬szawskiego. Staraliśmy się nie stwarzać gospodarzom dodatkowych trudności, a nawet świadczyć im drobne usługi w gospodarstwie.

Kuchnia oddziału znajdowała się w innym, nieco obszerniejszym domu, odle¬głym około 100 m od naszej meliny. Nie stanowiliśmy też żadnego obciążenia materialnego dla gospodarstwa, bo koszty naszego utrzymania ponosił Krakowski Okręg Armii Krajowej. Można powiedzieć, że nawet wspomagaliśmy trochę ich rodzinę płacąc solidnie za dostarczane środki żywnościowe przez wszystkie okoli¬czne gospodarstwa. Stąd wkrótce między naszymi partyzantami i okoliczną ludnoś¬cią nawiązały się więzi sympatii i wzajemnej przyjaźni. Nieco trudności stwarzała obecność wysiedlonej warszawianki. Była dorosłą dziewczyną, niebrzydką i przez to budziła w naszych chłopcach zrozumiałe zainteresowanie. Były próby zalotnych podskubywań, flirtów i dalej idących propozycji ze strony co jurniejszych egzem¬plarzy. Mieszkanie było małe. W izbie mieszkalnej na noc rozkładaliśmy słomę na gołej ziemi i to była nasza sypialnia. Rano trzeba było cały kram przenieść do stodoły, uporządkować izbę, by stanowić mogła pomieszczenie dla drużyny około 10-osobowej. Izba oświetlona była czasem lampą naftową. Warszawianka spała razem z nami w tej samej izbie, tyle tylko, że na podwyższonym, rozkładanym legowisku. Seksualnie wyposzczeni młodzi, silni i zdrowi mężczyźni, podnieceni jeszcze obecnością wśród nich młodej dziewczyny, próbowali indywidualnie do¬bierać się do miodu, ale Warszawianka spała czujnie i gwałtownie - choć szeptem - broniła się przed agresorami, grożąc wrzaskiem takim, że pobudzi cały przysió¬łek. Próbowali różni, mnie nie wyłączając, ale wątpię, czy któremuś udała się ta sztuka.


Końcowy etap rozbrojenia „Huraganu"

Rozpoczęliśmy obaj z „Rysiem" naradę z gospodarzem, co należałoby robić dalej. Na wsi wyciszyło się i dotąd nie widać było nigdzie żołnierzy sowieckich, a było już prawie południe. Gospodarz nasz zaproponował nam, by broń sprzed meliny drużyny „Słowika" przywieźć saniami do pojedynczej chałupy oddalonej nieco od przysiółka i schowanej za pagórkiem. Obiecał nam zorganizować konne sanie i wskazać tę chałupę. Tak też wkrótce zrobiliśmy. Obaj z „Rysiem" ładowa¬liśmy do sań całą broń „Huraganu". Czego tam nie było? Karabiny maszynowe (3 szt.), pistolety maszynowe, karabiny, granaty obronne i zaczepne, angielskie gamony i sporo (zwłaszcza większych) pistoletów krótkich, kaliber 9, 7.65, 6.35 i trochę luźnej amunicji różnych rodzajów. Warto może pokusić się o próbę - przybliżo¬nego choćby - wyliczenia tego arsenału. Założyć można, że wszystkie trzy oddziały partyzanckie Baonu „SKAŁA" w połowie stycznia 1945 r. liczyły około 100 ludzi. Na pewno każdy z nich - poza oficerami - miał własny egzemplarz broni długiej czyli karabin lub pistolet maszynowy. W oddziałach tych było 5 egzemplarzy karabinów maszynowych - czeski ckm zbrojowka, 2 niemieckie lekkie karabiny maszynowe MG-42 i MG-34, angielski lekki karabin maszynowy bren, polski rkm oraz kilkadziesiąt (chyba około 30) różnego rodzaju pistoletów maszynowych: niemieckie empi, bergmany i angielskie steny. Charakterystyczne, że w całym baonie nie było ani jednego pistoletu maszynowego produkcji radzieckiej (pepesza) i chyba też ani jednego radzieckiego pistoletu osobistego. Reszta składu osobowe¬go tych trzech oddziałów wyposażona była w karabiny różnych typów (polskie przedwojenne i niemieckie). Jeśli przyjąć, że około połowa stanu baonu (poza oficerami) miała pistolety maszynowe (około 45 sztuk), to stąd wypadnie, że w Baonie było czterdzieści kilka karabinów i chyba ze trzydzieści różnego rodzaju granatów.

Zajmę się bliżej bronią oddziału „Huragan" złożoną na brezentowej plandece przy melinie „Słowika", którą załadować na sanie musieliśmy obaj z „Rysiem". I tu muszę trochę popolemizować z moim bliskim kolegą i przyjacielem „Buńką", a właściwie z jego książką. Pisze „Buńko", że „Na uzbrojeniu oddziału znajdował się karabin maszynowy MG-34...". Otóż można łatwo udowod¬nić, że w „Huraganie" znajdowały się wtedy trzy karabiny maszynowe rkm brow¬ning, Ikm bren i Ikm MG-4.

Widać to na zachowanym u mnie zdjęciu, na którym „Jeż" leży przy rkm-ie „browning", „Wrona" przy „brenie" i „Boh" przy lkm-34. Pisze również „Buńko", że „Na uzbrojeniu oddziału („Huragan" - W.D) znajdował się karabin maszynowy MG-34..." i to jest prawda, ale oprócz tego mieliśmy rkm „browning" i lkm bren.

Były więc na tej kupie przed meliną „Słowika": 3 karabiny maszynowe, chyba około 10-12 pistoletów maszynowych i około 13-15 karabinów, kilkanaście grana¬tów i gamonów i sporo amunicji. Po załadowaniu transport ten przewieziony został konnymi saniami do wskazanej pojedynczej chałupy. Bieda w niej aż trzeszczała i biła w oczy. Zajmowało ją dwoje ludzi - gospodarz i jego żona. Właściwie nawet nie pytaliśmy ich o zdanie, bo tak byli wystraszeni poprzednimi dniami sowieckiej ofensywy i aktualną sytuacją. Broń złożyliśmy na glinianym klepisku zastępują¬cym podłogę i postanowiliśmy przespać tam do rana.

Wcześniej ja poszedłem jeszcze raz na melinę mojej drużyny. Jak już wspomnia¬łem panowała tam wyraźna wzajemna życzliwość gospodarzy do nas i na odwrót. Przy i wydatnej ich pomocy zdążyłem swój strój cywilny doprowadzić do względ-nej przyzwoitości, by nie razić wśród obcych ludzi, z którymi spotykać się będzie¬my w drodze do naszych domów.

Po pewnym namyśle postanowiłem poprosić gospodarza, by przechował czaso¬wo u siebie mój tornister, w który zapakowałem noszoną dotychczas bluzę podofi¬cerską, pistolet maszynowy empi z dwoma pełnymi magazynkami, parabellum, również z dwoma magazynkami, furażerkę, pas wojskowy, pamiętnik i parę róż¬nych drobiazgów osobistych. Na wymianę za cywilne ciuchy ofiarowałem im swój koc w bardzo przyzwoitym stanie.

Do plecaka przywiązałem sznurkiem parę nowych butów z filcowymi cholewa¬mi, które niedawno wyfasowałem z dowództwa baonu. Zresztą buty takie dostało jeszcze wielu kolegów. Doszedłem do przekonania, że butów tych mogę nie donieść do domu, bo mogą stanowić zbyt łakomy kąsek dla, byle jak na ogół, obutych krasnoarmiejców.

Noc z 15 na 16 stycznia przespaliśmy w cieple nowej naszej meliny. Umówiłem się z poprzednimi moimi gospodarzami, że wrócę po te rzeczy jak tylko to będzie możliwe. Bardzo mocno prosiłem, żeby zachowali ten plecak, bo zawiera on dla mnie rodzinne pamiątki. Dziś nie potrafię określić czy zdradziłem im szczegółowo całą jego zawartość.

Po plecak zgłosiłem się po miesiącu lub może nieco później, gdy zaistniały jakieś środki dojazdu. Jechałem pociągiem do najbliższej stacji. Były to Słomniki, a później około 10 kilometrów pieszo, na wschód. Oddali mi plecak nie naruszony. Chwała im za to. Szczegóły opowiem w części III Wspomnień okupacyjnych, o ile zdążę je napisać.

Nie pamiętam, czy w tej chałupie dostaliśmy choć po kromce chleba z mlekiem lub ciepłą wodą. Zrobił się już wieczór, a w chałupie z jednym małym oknem, było ciemno. Wydaje mi się, że była to jedyna spotkana w tamtej okolicy tzw. kurna chata, bez komina z ogniskiem palącym się na środku jedynej izby, a dym wydo¬stawał się przez nieszczelności strzechy.


Zamelinowanie broni

Postanowiliśmy obaj z „Rysiem", że prześpimy jakoś noc, a nazajutrz rano zawieziemy, znowu saniami, całą broń do dworu w Lelowicach. Było to duże ryzyko, bo właściciela dworu nie znaliśmy. A nuż trafił by się facet, co to od razu zgłosi ten fakt sowieckiemu oddziałowi. Ale jeszcze przed spaniem, wieczorem poszedłem do dworu. Bez większych wstępów przedstawiłem się właścicielowi jako podoficer oddziału Baonu „SKAŁA", który w ostatnich dniach kwaterował w kolonii Gacki. Domyśliłem się, że on o tym wiedział, bo dziwne by było, gdyby wiadomość o kilkudniowej kwaterze dużego oddziału akowskiego w odległości może kilometra od dworu, do jego właściciela nie dotarła.

Dwór był niewielki i niebogaty. Właściciel zaś w średnim wieku. Rozmowa nasza miała w przybliżeniu taki przebieg:

- Dobry wieczór! Proszę pana, jestem podoficerem akowskiego Baonu „SKA¬ŁA". Zdążyliśmy się przekształcić w cywilów, rozbroić i pojedynczo opuścić wieś. Nie ma tu już naszego oddziału i może pan rozmawiać ze mną bezpiecznie. Niech pan się nie dziwi mojemu strojowi, ale nic lepszego nie udało mi się wydostać od okolicznych chłopów.

A miałem na sobie jeszcze moje wojskowe spodnie, ale jak już wcześniej napisałem, były to spodnie ze zrzutowego materiału niby zielonego, ale o odcieniu koloru i rodzaju materiału różnym znacznie od polskiego sukna wojskowego. Tym razem portki te służyły za spodnie cywilne. Miałem na sobie sfatygowaną bardzo i trochę przyciasną cywilną marynarkę, bo pod nią włożyłem dwie koszule: jedną dawno moją, która naprawdę stanowiła przedtem własność Wehrmachtu i drugą podartą i mocno przybrudzoną koszulę wiejskiego chłopa. Był styczeń i ta druga koszula zastępować miała sweter. W połowie stycznia prawie nikt z nas nie miał żadnego płaszcza i marzło się niemiłosiernie.

Było trochę krótkich kożuszków dla służb wartowniczych i dyżurnych żołnierzy, ale mnie nie dostał się żaden.

Właściciel dworu skwitował uśmiechem moje wyjaśnienia i zapytał:

- Co chce pan z tym zrobić? - Odpowiedziałem, że liczę na jego pomoc, bo ta broń może się jeszcze przydać i nie powinna wpaść w ręce sowietów.[6]

Domyślałem się, że on - jak prawie wszyscy - właściciele lub rządcy okolicz¬nych dworów ma coś wspólnego z AK lub przynajmniej patriotyczną, obywatelską postawę. Odpowiedział mi:

- No dobrze. Niech pan to przywiezie, ale wcześnie rano przed świtem. A ile tego jest?

- Wyliczyłem mu składnie i aż złapał się za głowę.

- Proszę przed świtem przyjechać przed stodołę. Pokażę panu, gdzie będzie można wjechać. Wrota stodoły będą otwarte. Proszę to złożyć i przywalić grubo słomą, której jest pełno w stodole. W lewym przyczółku! - dodał - i niech pan nie wchodzi do dworu. Życzę bezpiecznego powrotu do domu. A gdzie?

- Do Krakowa - odpowiedziałem wymijająco.

Nie pamiętam już dziś, czy broń zawoziliśmy my sami obaj z „Rysiem", czy też ja z furmanem wskazanym mi przez gospodarza naszej meliny lub ja sam.


Rozwiązanie oddziałów „Błyskawica" i „Grom-Skok"

Każdy z tych oddziałów liczył po około 30 ludzi. Zachowano historyczne nazwy dawnych oddziałów partyzanckich, ale skład ich podobnie jak „Huraganu" był mocno przemieszany. Dowódcą oddziału „Błyskawica" został ppor. Bogusław Muniak - „Jacek" a jego zastępcą ppor. Bogusław Fiszer - „Bolek". Na uzbrojeniu oddziału „Błyskawica" znajdował się jeden ckm zbrojovka, 16 różnych pistoletów maszynowych, ponad 10 karabinów i kilkanaście rewolwerów osobistych, sporo granatów i gamonów.

Dowódcą „Gromu - Skoku" o podobnej liczebności żołnierzy został ppor. Cze¬sław Ciepiela - „Karp". W skład ich uzbrojenia wchodził niemiecki lkm MG-42 (spandau), 15 pistoletów maszynowych, 11 karabinów, prawie 20 pistoletów oso¬bistych różnych marek i około 40 granatowi gamonów. Podobnie jak „Huragan" dokonywali oni różnych drobniejszych akcji.

Wkrótce po reorganizacji baonu oddziały przeszły na nowe kwatery. „Huragan" znalazł się we Wrocimowicach (przysiółek Podgaje), „Błyskawica" pozostała nadal w Bolowcu, a „Grom-Skok" zawędrował do folwarku Janów. Później jeszcze kilkakrotnie zmieniane były meliny. Wspólne dowództwo nad tymi oddziałami, koordynujące ich działania objął ppor. „Wierzba". W skład jego pocztu wchodzili: N.N. - „Szelest", sierżant Tadeusz Kociołek - „Fetniak" i kpr. „ Wik" utrzymujący łączność z przedstawicielami BIP-u (Biuro Informacji i Propagandy) Komendy Głównej AK.

Stan taki trwał od początku trzeciej dekady listopada 1944 do czasu rozwiązania oddziałów Baonu „SKAŁA" w połowie stycznia 1945 r. Szczegółowiej opisa¬łem już działanie oddziału „Huragan", w skład którego wchodziłem.

W oparciu o książkę „Buńki" podaję skrótowo historię rozwiązania oddziału „Grom-Skok". W ferworze ciągłych potyczek i walk znalazł się oddział „Grom-Skok" niespodziewanie w strefie niczyjej - między walczącymi armiami radziec¬kimi i niemieckimi. 14 stycznia do kpt. „Powolnego" przybyła Maria Rusek - „Lawa", łączniczka od mjra „Skały" z rozkazem natychmiastowego przerzucenia oddziałów w rejon Ojcowa. „Powolny" wysłał natychmiast rozpoznanie w tym kierunku w osobach Ryszarda Strużyńskiego (Reniaka) - „Zielonego" (pochodzą¬cego z tych stron) i „Lawy". Wraz z por. „Dewajtisem" udali się oni zaraz do oddziałów „Błyskawica" i „Grom-Skok". O rozkazie mjra „Skały" powiadomili również spotkanego ppor. „Kubę".

Napór wojsk radzieckich był tak szybki, że „Powolny" i „Dewajtis" nie zdążyli dotrzeć do oddziałów. Już o świcie 15 stycznia 1945 r. ubezpieczenia oddziału „Grom-Skok" zameldowało, że „cała armia" posuwa się wprost w stronę kwater. W oddziale tym przebywał N.N. - „Iwan" i właśnie z mówiącym dobrze po rosyj¬sku Bolesławem Gąsiorkiem - „Ponurym" i „Iwanem" wysłał „Karp" patrol. Patrol wrócił po chwili z majorem Armii Czerwonej. Według ustnych relacji dawnych żołnierzy „Gromu-Skoku" przeżyli oni chwilę grozy i byli już pod lufami sowiec¬kich karabinów. Ostatecznie po wyjaśnieniach „Iwana" wszystko skończyło się dobrze i oddział „Grom-Skok" pomaszerował eskortowany zbrojnie przez żołnie¬rzy sowieckich do sztabu frontu radzieckiego w odległości około 6 km od meliny oddziału. Dowódca oddziału ppor. „Karp" uzyskał „bumagę" zezwalającą na powrót żołnierzy oddziału do Krakowa bez żadnych przeszkód ze strony napotykanych patroli radzieckich.

Wzmianki o rozbrojeniu oddziałów „Błyskawica" i „Grom-Skok" znajdują się w obu książkach („Powolnego" i „Buńki"), ale wymagają one pewnych wyjaśnień i uzupełnień. Jeśli chodzi o „Błyskawicę" to zasięgałem teraz pewnych informacji u dowódcy tego oddziału ppor. Bogusława Muniaka - „Jacka", a on skonsultował się ze Stanisławem Majewskim - „Majem", który był bezpośrednim świadkiem i uczestnikiem tego wydarzenia. Najlepiej będzie zacytować tu odpo¬wiedni fragment listu od „Jacka" do mnie w tej sprawie, z dnia 28 marca 1995 r. Wcześniej jednak wypada sprostować pewną pomyłkę, podaną w Upartych na str. 290 i powtórzoną w książce „Buńki" na str 133. Obaj autorzy piszą, że dowódcą oddziału „Błyskawica" był ppor. Bogusław Fiszer - „Bolek", Z mojego obecnego wywiadu od „Myślińskiego" wynika jednak, że dowódcą „Błyskawicy" był ppor. „Jacek", a jego zastępcą brat „Myślińskiego" ppor. „Bo¬lek".

Przypadkowa zbieżność ich imion mogła stać się źródłem tej pomyłki. Jest w Upartych chyba i druga pomyłka co do daty. Pisze „Powolny", że „Dnia 17 stycznia 1945 rano... " ubezpieczenia oddziału „Grom-Skok" zameldowało o zbli¬żających się dużych jednostkach pancernych, które okazały się sowieckimi. Było to zapewne o dwa dni wcześniej, czyli 15 stycznia.

Z informacji uzyskanych przez „Jacka"[7] od „Maja" wynika, że oddział wrócił do Bolowca. Tam w Bolowcu „Maj" z jakimś drugim partyzantem szli do zmiany wartowników i natknęli się po drodze na ośmiu krasnoarmiejców jadących na furmankach. Ci ich zatrzymali odebrali im pistolety i wydali zaświadczenie pisem¬ne o odbiorze broni i pojechali dalej. Oni zaś wrócili do oddziału „Błyskawica" i pod nieobecność „Jacka" zameldowali ppor. „Bolkowi" o przebiegu zdarzenia. „Bolek" zarządził spalenie jakichś dokumentów, wykopanie poza terenem folwar¬ku - głębokiego rowu, do którego złożono broń i zakopano. Po krótkiej ceremonii pożegnania, partyzanci porozchodzili się pojedynczo w cywilnych ubraniach w kierunkach swoich miejsc zamieszkania, bez kontaktu z żołnierzami sowieckimi.

Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że żołnierzami Baonu „SKAŁA" byli również moi współpracownicy z Akademii Górniczo-Hutniczej: dr inż. Zbigniew Nartowski - „Żaba" i dr inż Zbigniew Tadus - „Garbaty". Pracownikiem nauko¬wym AGH był również, wspominany w części I moich Wspomnień okupacyjnych, wcześnie zmarły, mgr inż. Eugeniusz Ptak - „X", brat profesora Władysława Ptaka - „Małego".


Przypisy:

  1. Był to dwór w Nadzowie.
  2. Alfred Morstin z miejscowości Kowary, gdzie świętowaliśmy Nowy Rok 1945.
  3. Rysiek istotnie powrócił zdrowo do swoich rodziców do Ząbkowic. Utrzymuję z nim do dziś przyjazne stosunki. Mieszka obecnie w Katowicach.
  4. Kowary
  5. Na frontach strefa niczyja między walczącymi stronami.
  6. Co nieco o losach pozostawionej w Lelowicach broni „Huraganu" dowiedziałem się dopiero w roku 1994, gdy wraz z moim synem Romanem bytem samochodem u obecnych gospodarzy dawnej naszej meliny. Pamiętali te zdarzenia i żyli w dobrym zdrowiu. Gospodarze ci nazywają się Józef i Natalia Kubikowie.
  7. W liście „Jacka" do mnie zawarta jest dodatkowo informacja, że podział Baonu „SKALA" na trzy samodzielne oddziały odbył się na pewno dnia 22 listopada 1944 roku.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi