Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Władysław Dudek, Akcja na żandarmów w Dalewicach


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek – „Lenard”, Wspomnienia okupacyjne. Cz. II.



Wieczorem zapowiedziano pogotowie marszowe. Czułem, że coś się święci, bo ppor. „Mars" nakazał mi pobrać całodzienne suche porcje żywnościowe dla druży¬ny i zdać zbędne rzeczy do magazynu.

W chwilę później dowiedziałem się, że o 3-ciej w nocy cała moja drużyna I, prócz „Śruby", który pełni funkcję kucharza i chorego „Piega" oraz po jednej osobie z drużyn II-giej i III-ciej, wychodzi jako patrol bojowy".

Wyjaśnię, że mimo pozorów beztroski, ciążyła na wszystkich pamięć niepomszczonej tragedii spod Pieczonóg. Krążyły wśród kolegów - partyzantów domysły i prowadzone były między nami rozmowy na temat Baumgartena i jego dalewickiej jaskini. Nie sposób jednak było rozgryźć ten problem frontalnym atakiem na liczący około setki żandarmów, silnie strzeżony Stützpunkt. „Powolny" pisze w Upartych, że przestraszony Baumgarten nie wychylał przez kilka tygodni nosa ze swej jaskini w Dalewicach. Każdy jego ruch był dobrze znany.

Był on obserwowany przez nasz wywiad i łączników z terenówki od „Olchy" (NN), którego nazywaliśmy też „Poznaniakiem" (NN), a w dworze w Dalewicach mieszkał stale, bodajże jego szwagier pełnił funkcję tłumacza.

Wracam do kart pamiętnika:

„ Dostaliśmy dodatkowo ściągnięte z pozostałych drużyn pistolety maszynowe, więc przeczuwamy grubszą robotę. Patrol w składzie 1+9 pod dowództwem ppor. „ Marsa" jest doskonale uzbrojony.

Uzbrojenie nasze stanowią:

l rkm polski „ browning " wzór 28 - „Jeż "

l pm niemiecki „ bergman " - „ Ryś"

l pm niemiecki „schmeisser" (empi) - „Lenard"

3 pm angielski „ sten " — „ Żnin ", „ Lach ", N.N.[1]

3 kb (karabiny) - „Zawala", „Piach", „Robert".

Mieliśmy znaczną ilość zapasowej amunicji oraz kilka sztuk pistoletów kaliber 9 („Mars" - FN 14-strzałowy, „Zawala" - FN 14-strzalowy, „Lenard" - Parabellum) i 10 granatów. Jak na nasze możliwości stanowi to cholerną silę ognia.

W nocy dyżurny podoficer przeprowadza pobudkę wyznaczonych na patrol. W parę minut jesteśmy gotowi do wymarszu. Wczoraj wieczorem przygotowaliśmy w całości ekwipunek i dlatego przygotowanie do wymarszu odbyto się mimo nocy

sprawnie. „ Mars " dokonuje krótkiego przeglądu patrolu przed meliną. Wszystko jest w porządku. Ruszamy.


Spis treści

Wymarsz na melinę

„Marsz mamy z początku bardzo trudny, idziemy bowiem na przełaj przez zama¬rznięte pole, a na dobitek złego teren jest pagórkowaty. Na szczęście noc jest dość jasna, a niebo wyiskrzone tysiącami gwiazd. Po przebyciu około osiemnastu kilometrów dochodzimy - prowadzeni na ostatnim etapie przez łącznika z terenówki - do wyznaczonej meliny.[2] Stukamy do drzwi i okien. Po chwili drzwi się otwierają i ukazuje się w nich stara kobieta z gromnicą. Na jej twarzy widać przestrach. Podejrzewa widocznie, że przyszli bandyci. Każemy sobie pokazać mieszkanie i wypytujemy o ilość domowników. Starowina płaczliwym głosem opowiada, że właśnie wczoraj umarł mąż i prowadzi nas do izby, w której na prostym katafalku leżą zwłoki zmarłego."

Dziś tak wspomina „Mars" ten epizod[3]:

„Spotkanie nieboszczyka stanowiło dodatkowo dramatyczny moment, w obliczu czekającej nas niezmiernie trudnej akcji, która miała być przeprowadzona w bli¬skim sąsiedztwie wykonywanej przez okupanta linii okopów i umocnień. Należało się też liczyć z niebezpieczeństwem niezachowania tajemnicy dotyczącej przebywa¬nia partyzantów w domostwie, w którym miały się odbyć uroczystość i pogrzebowe.

Nadchodzący świt wykluczył jednak możliwość poszukiwania innej meliny i z ciężkim sercem zdecydowałem się na zajęcie kwatery w domu z nieboszczy¬kiem."

I dalej według mojego pamiętnika:

,,Żałobne tło nie pasuje jakoś do naszych humorów. Kazek „Zawała" pyta staruszki:

- Babciu! A na cóż to dziadek umarł? - Słyszymy odpowiedź:

- Ano prose pana, dobrowolnie. - Zatykamy gęby kułakami, żeby się w głos nie roześmiać. Dobrowolna śmierć w tutejszym znaczeniu to po prostu uwiąd starczy.

Znużeni męczącym marszem decydujemy się na komórkę obok i kładziemy się spać.

Nastały mroźne dni na początku grudnia, a my byliśmy przecież bez zimowego oporządzenia w nieopalonej komórce na słomie. Zaczynało być głodno i zimno. Na strychu, gdzie pełniliśmy warty, stała na słomie druga trumna, a w niej... pełno drobnych smacznych jabłek, którym pożywiali się wartownicy. Domyślaliśmy się, że trumna ta przygotowana była przezornie dla babci, a na razie służyła do przechowywania jabłek.

W tej scenerii ujawnił dopiero „Mars" cel naszego przybycia na tą melinę odległą o około kilometr od żandarmskiego Stützpunktu w Dalewicach. Domyśla¬liśmy się tego wprawdzie, ale bez świadomości gdzie jesteśmy i jak mamy dobrać się żandarmom do skóry. Teraz rzecz stała się jasna. „Mars" swoim zwyczajem zreferował rzecz krótko i zwięzłe:

- Chłopcy! Tu się rozstrzygnąć muszą losy Baumgartena - i dodał zawieszając nieco głos - lub nasze. Inaczej go nie dostaniemy. Jesteśmy kilometr od Stützpunktu. Czekamy tu do skutku. „Lenard"! Zorganizujesz służby w uzgodnieniu ze mną. Reszta spać, jak kto może. Obowiązuje najściślejsza konspiracja. Moim zastępcą na okres akcji od tej chwili jest „Zawała ".


Przygotowania do akcji

Wracam teraz do kart mego pamiętnika:

„Na melinie zajętej w dniu 4.12.44 nad ranem przespaliśmy się parę godzin. Przed południem „Mars" i „Zawała" wyszli w cywilu na rozpoznanie terenu. Wrócili przed wieczorem po nawiązaniu kontaktu z miejscową terenówką.

Reszta patrolu w zamkniętej komórce cicho przesiedziała ten czas. Było nam bardzo zimno. Koło południa ugotowała nam gospodyni trochę kawy. Mieliśmy z sobą chleb i to było całe nasze pożywienie w tym dniu. Po swoim powrocie wysłał mnie „Mars" na rozpoznanie szosy prowadzącej z Dalewic do Słomnik, ponieważ istniał prawdopodobieństwo, że Baumgarten tamtędy pojedzie[4]. „Zawała" próbo¬wał namówić „Marsa", aby ten wyraził zgodę na wykonanie przez niego w poje¬dynkę zasadzki na Baumgartena w czasie dnia, gdyby udało się stwierdzić, że będzie wracał bryczką ze Słomnik.

W zapalonej łepetynie „Zawały" zrodził się iście szaleńczy plan akcji, na który jednak „Mars" swej zgody nie wyraził. Według planu „Zawały" miał on wyjść w cywilu na słomnicką szosę i w miejscu upatrzonym na akcję wrzucić do przejeżdżającej bryczki z żandarmami granat odrzutowy angielski typu „gammon", wy¬pełniony materiałem wybuchowym „plastic" o ogromnej sile detonacji. Plan nieuwzględniał jednego tylko „drobiazgu", a mianowicie, co stanie się z jego autorem, o ile zamierzenie się nie uda. Ale tego „Zawała" nie brał w ogóle pod uwagę, nic więc dziwnego, że „ Mars" planu, przynajmniej na razie, nie przyjął uzależnia¬jąc swoją decyzję od wyników rozpoznania szosy do Słomnik.

Wyszedłem już o zmroku w nieznany teren, mając przed sobą ponad 10 kilome¬trów drogi w jedną stronę. Szedłem na przełaj przez pola, przy pomocy kompasu „na kierunek", rozeznany poprzednio w melinie na mapie. Noc była tym razem ciepła, pogodna dżdżysta. Mżył drobny kapuśniaczek. Powiedzenie „szedłem" nie oddaje jednak wiernie mego posuwania się. Wyobrażenie o takim marszu przez pola w deszcz może mieć tylko ten, kto zna miechowskie drogi w jesieni. To nie marsz, a ustawiczne wyciąganie z ciężkiego, lepkiego błota zmęczonych nóg. Błota co w niektórych miejscach koniom po brzuchy dostaje. A przy tym noc zapadła strasznie ciemna. Dosłownie, nie było widać końca własnego nosa. Gwałtem nad własną wolą dopchałem się do szosy po to tylko, aby wrócić z niczym. Wykonywanie jakiegokolwiek rozpoznania terenu dla akcji dziennej w takich warunkach - to absurd. Niestety, uświadomiłem sobie to dopiero na szosie. Rozpocząłem odwrót. Na szczęście dogoniła mnie furmanka jadąca ze Słomnik. Musiałem chłopa nastra¬szyć pistoletem, gdyż na mój znak do zatrzymania się podciął konia w obawie, że ma do czynienia z bandytą. Miałem szczęście, bo furmanka szła do wioski Łętkowice, odległej zaledwie o około 2 kilometry od naszej meliny. Chłop udobruchał się w drodze na tyle, że w rezultacie zaprosił mnie do swego domu na herbatę, z czego skwapliwie skorzystałem. Trzeba podkreślić, że tutejsza ludność przyjmuje na ogól życzliwie chłopaków, zwłaszcza z oddziałów znanych w tych stronach z nazwy, i prawie zawsze po przełamaniu pierwszych lodów nieufności spotkanie kończy się nawzajem serdecznym rozstaniu.

Po wypiciu herbaty puściłem się wzdłuż rzeczki pokazana mi drogą w kierunku Kątów Dalewickich. Prawie cudem trafiłem na melinę po przebyciu tych dwóch kilometrów w czasie prawie 2 godzin, ze względu na wspomniane już grząskie błoto.

Patrol śpi. Melduję „Marsowi" wyniki przedsięwzięcia Widzę, że jest bardzo niezadowolony, nie tyle może z moich poczynań, ile w ogóle z perspektyw realizacji naszych planów. Drugi dzień przesiedzieliśmy prawie w bezruchu ze względu na żałobnych gości przybyłych na pogrzeb, a później na rodzinną stypę.

O drugiej w południe wysłał mnie „Mars" ponownie na to samo rozpoznanie. Napatoczyłem się tym razem na patrol szwabski przejeżdżający otwartym polem z kierunku od folwarku Wierzbica. Widząc z odległości kilkuset metrów Szwabów zsiadających z furmanki w otwartym polu i kierujących się w moją stronę skręciłem z miejsca w prawo w stronę wsi Łętkowice. Nie chciałem ryzykować spotkania. Byłem co prawda „po cywilnemu", ale miałem przy sobie „lewą" kenkartę i „parabellum". Stanowczo widziało mi się to za mało, a równocześnie za dużo, by ryzykować spotkanie.

I znowu melduję ppor. ,,Marsowi" rezultaty eskapady. On zaś postanawia upar¬cie, że pójdę jeszcze raz po północy na patrol. Grupa na melinie miała w między¬czasie pogotowie spowodowane przejazdem wojskowego patrolu niemieckiego po kontyngenty paszy i po zboże. Według posiadanych przez nas informacji patrol szwabski był bez broni. Patrole Wehrmachtu pojawiają się ostatnio w terenie niekiedy bez broni, licząc się z tym, że ze względu na znaczne siły partyzanckie unikną w ten sposób niewątpliwej strzelaniny i strat. Ta metoda chwyta oczywiście tylko z Wehrmachtem.. Żandarmi i inne formacje pojawiają się w terenie wyłącznie jako patrole silnie uzbrojone i liczne. „ Ryś" zdążył zakręcić się bliżej koło młodszej gospodyni, co w efekcie przyniosło nam obiad, jak na nasze wygłodzenie „bardzo smaczny".

W pamiętniku tego nie zapisałem, ale pamiętam, że tego samego dnia po południu odbyła się raz jeszcze próba przekonania „Marsa" przez „Zawałę" do proponowa¬nej przez niego metody likwidacji Baumgartena. A zaczęło się wszystko od analizy sytuacji przeprowadzonej przez „Marsa" wobec całego patrolu. Dziś domyślam się, że chciał on w ten sposób wysondować w jakim stopniu, wobec przeciągających się oczekiwań w bardzo trudnych warunkach, podległy mu zespół nastawiony jest na szukanie sposobu realizacji naszych zamierzeń. Myślę, że mógł być zadowolo¬ny, bo byliśmy jednoznacznie zdecydowani trwać tam do skutku, mimo zimna i głodu. Narada miała mniej więcej taki przebieg:

- Chłopcy, musimy się naradzić, co dalej. Tu melinować nie możemy zbyt długo, bo pomimo najgłębszej nawet konspiracji nasza tu obecność w końcu się wysypie w przysiółku - zaczął „Mars".

- O ile to się już nie stało - dodałem. - Przecież wychodziłeś już stąd Ty z „Zawałą", wychodziłem ja, nawet dwa razy, a nie mamy pewności, czy sami gospodarze się gdzieś nie wygadali, choćby do swoich kumotrów lub krewnych. Myślę jednak, że z tej strony wiele nam nie grozi, bo tu jest pewno powszechna nienawiść do żandarmów. Zmóc może na głód i zimno.

- Dziesięciu ludzi, choćby nawet chcieli, gospodarze nie wyżywią – zauważył któryś. I tu znowu włączył się Kazek - „Zawała":

- Zygciu! - zwrócił się niesłużbowo do „Marsa". - Co będziemy długo delibero¬wać. Niech Ci tylko doniesie „Olcha" jak Baumgarten wyjedzie ze Stützpunktu i spuść mnie ze smyczy, to on już na własnych nogach tam nie wejdzie.

„Mars" zamyślił się na chwilę i w końcu powiedział:

- To może wchodzić w grę jako ostateczność i po dobrym rozpoznaniu terenu pod kątem widzenia możliwości udania się zasadzki. Przecież tego nie można zrobić w tej wsi, albo innej, bo musi być jasne, że to zrobił Baon „SKAŁA". Inaczej wymordują całą wieś w pacyfikacji. O l-szej w nocy pójdzie na rozpoznanie szosy do Słomnik jeszcze raz patrol: „Lenard", „Żnin" i „Ryś". Liczę na to, że coś się dowiecie.

Naradę zakończył słowami:

- Więc jak? Zostajemy dalej? - Wszyscy byliśmy zdania, że trzeba zostać i czekać sprzyjającej okazji. W końcu przecież Baumgarten wyjść musi, a jak nie to trzeba będzie jego wyjście jakoś sprowokować. „Mars" podjął więc decyzję, że trwamy dalej na stanowisku.

I znowu tekst z pamiętnika:

„Przed 1-szą w nocy zbudziłem „Rysia" i „Żnina". Idziemy na patrol rozpo¬znawczy. Zabieramy ze sobą trzy pistolety maszynowe, broń krótką i granaty. Melduję „Marsowi" odmarsz i idziemy. Noc jest jasna, księżycowa. Droga nieco przymarznięta, więc posuwamy się stosunkowo szybko. Dochodzimy szosą aż za wioskę Brończyce, odległą kilka kilometrów od Słomnik. Nigdzie jednak nie widzi¬my warunków do akcji. Przede wszystkim brak odskoku. W drodze powrotnej skierowaliśmy się w poszukiwaniu terenu dla akcji w drugą stronę szosy, w kierun¬ku wsi Czechy. Nagle „Żnin" przypomniał sobie, że obok młyna znajduje się posterunek niemiecki. Na młyn została wykonana przed około miesiącem akcja dowodzona przez „Zawalę", w której „Żnin" brał udział. Od tego czasu młyn pilnowany jest przez posterunki niemieckie.

Niezdecydowani zatrzymujemy się na szosie. Wtem z odległości kilkudziesięciu metrów zauważyliśmy wszyscy prawie naraz sylwetkę obok młyna. Kierowani podświadomie wewnętrznym nakazem robimy bez słowa w tył zwrot. Spod młyna dochodzi nas krótkie „ Halt". Robimy jeszcze parę kroków do tyłu, a za nami dobiega „Wer da?". Robimy odskok. Podaję cicho komendę „biegiem". Za nami pada pierwszy strzał. Pocisk świetlny ze świstem przelatuje w bezpośredniej bliskości nas. A za nim dwa następne, już nieco zgórowane. Skręcamy w lewo za stodołę, ale drogę zamyka potok szerokości 2-3 metrów. Wobec tego decydujemy się ponownie na wybieg na szosę. Biegnąc osiągamy najbliższe chałupy. Tu czujemy się pewniej. Po ponad godzinnym marszu, już bez przygód dotarliśmy nad świtem do meliny. Po przyjściu zdaliśmy relację „Marsowi" i położyliśmy się spać.


Przebieg akcji

O godzinie około 12.30 w południe słyszymy stukanie umówionym sposobem do drzwi. Otwieramy je szybko. W drzwi wpada zdyszany łącznik z terenówki, „Ol¬cha", walając:

„Są... Niemcy... podobno sam... Baumgarten... z czterema... innymi". Padają gorączkowe pytania: gdzie, jak, kiedy, ilu? Okazuje się, że na przysiółek od strony Dalewic przyszedł patrol szwabski, rozbijając żarna w chałupach i ściągając kary od ludności. Znów ktoś wpada. To siostra „Olchy" z dokładniejszym rozpoznaniem. Potwierdza wiadomości przyniesione przez „Olchę".

Ppor.,, Mars" zarządza z miejsca alarm. Pomimo wszystko w patrolu zdenerwo¬wanie okropne. Wszak mogliśmy odejść z meliny bez niczego, a tu nagle spada taka gratka. Patrzymy wyczekująco na „Marsa", czekając jego decyzji. Wreszcie padają krótkie słowa: „Zawała", „Lenard", „Żnin", cywilne ubrania, pistolety maszyno¬we i za mną. Narzucamy szybko na mundury już poprzednio przygotowane kurtki. Dla mnie nie ma czapki, więc idę z gołą głową. Dowódcą reszty patrolu zostające¬go dla osłony odskoku zostaje pchor. „Ryś". „Mars" podaje jeszcze krótkie rozkazy „Rysiowi".

Schodzimy szybko po pochyłości w kierunku strumyka płynącego wzdłuż drogi. Posuwamy się początkowo wzdłuż niego doliną a następnie przeskakujemy na drugą stronę drogi i podchodzimy opłotkami od chałupy do chałupy. Tempo podchodzenia było bardzo ostre. Byliśmy zadyszani. Mijamy chłopów uciekających przed Szwabami ze wsi i wystraszone kobiety wiejskie, kryjące się w zakamarkach domostw. Ostrzegają nas: „Panowie, nie chodźcie tam, tam Niemce, ci najgorsi z „lojtmanem". Staramy się dowiedzieć konkretnie, w której chałupie, ale podają sprzecznie. W tym momencie zauważamy między domami żandarmów przechodzą¬cych do chałupy odległej od nas o około 100 metrów. Posuwamy się teraz opłotkami coraz dalej i dalej. Przed nami jeszcze dłuższa przerwa między budynkami. Prze¬skakujemy ją skokami i posuwamy się pod boczną ścianę domu. „Mars" wskazuje głową to tu! podczołgujemy się teraz pod boczną ścianę domu ku narożnikowi ściany frontowej. Klęczymy wreszcie przy samym narożniku. Naprzód „Mars", później ja, „Zawała" i „Żnin". Słychać w chałupie wrzaski szwabów i lament domowników. Słyszę szept „Marsa": nie ma co czekać, - peemy naprzód! Nacią¬gam iglicę, podniecony do najwyższych granic i podaję szeptem w tył do „Zawały": „Kazek, peemy naprzód". Widzę jeszcze podnoszącą się postać „Marsa". Zapal¬czywy „Zawała" wyskakuje gwałtownie przede mnie i „Marsa". Podrywamy się natychmiast. Szwaby wychodzą właśnie z chałupy. Już słyszę pierwszą serię. To ,,Zawała" wali ze stena do najbliższego Niemca. Jeszcze w przelocie widzę walące się cielsko. Następują dwa krótkie krzyki szwabów. W sekundę później znów strzał, tym razem od „Marsa" i w ułamku sekundy później dwie serie ze stena. To Kazek bije do następnych. Wyskoczyliśmy całą czwórką obok siebie i w pierwszej chwili tylko „Zawala" i „Mars" mogą złożyć się do strzału. Wyskakuję teraz dwa kroki w prawo. W momencie pierwszego strzału jeden z żandarmów i drugi w czarnym mundurze zaczęli natychmiast uciekać przejściem między domem i stodołą a dwóch następnych żandarmów w kierunku wrót stodoły. Oddaję długą serię w kierunku niebieskiego munduru żandarma uciekającego za stodole. Za późno... Wyskakujemy teraz ze „Żninem" obok szopy stojącej poprzecznie do stodoły za uciekającym w czarnym mundurze w kierunku wierzb nad rzeczką. Goniąc za „czarnym", który rwał co sił w kierunku Dalewic, zapomnieliśmy o grubym żandarmie. Ten nie zdecydował się na bieg, lecz ukrył się za stodołą. Przed domem pozostał ,,Zawała". Kazek wspomina, że krzyknął:

- Zygmunt! Trzeba sprawdzić, czy nie ma szwabów w chałupie. - „Mars" kiwnął na „Zawałę", wskazując mu ręką by tego dokonał, sam zaś pobiegł za nami."

Oddajmy teraz głos „Zawale", którego los kreował na główną „dramatis persona" dalewickiej akcji:

,,Skierowałem się więc w stronę wejścia do domu, ale przerażeni domownicy zapewniali mię solennie, że w środku nie ma żadnego Niemca. Wyszedłem więc z powrotem na podwórze i w tym momencie zobaczyłem dwóch żandarmów wychodzących ostrożnie z wrót stodoły z karabinami gotowymi do strzału. Nie było czasu na mierzenie, więc natychmiast z biodra posłałem ze stena serię w ich kierunku. Odległość wynosiła chyba około 12 metrów. Sten był wprawdzie doskonałym i niezawodnym pistoletem maszynowym, ale miał krótką lufę, a zatem i duży roz¬rzut. Moja seria okazała się tylko częściowo skuteczna. Jeden z żandarmów wypuś¬cił z rąk karabin i upadł na ziemię, ale zaczął czołgać się na łokciach wzdłuż stodoły w kierunku otwartych drzwi stajni dobudowanej prostopadle do stodoły. Drugi z żandarmów zdążył wskoczyć do stodoły. Ze stenem skierowanym na wrota stodoły obserwowałem równocześnie ruchy czołgającego się w stronę stajni. Był on przypuszczalnie ranny w nogi. Gdy zaczął znikać w drzwiach stajni pobiegłem za nim. Zastałem niespodziewanie dość niezwykłą sytuację. Przy ścianie stajni, obok kro¬wy, stała - jak mi się wydawało - młoda kobieta. Była ogromnie wystraszona. Czołgający się żandarm chował się za nią wpychając się, prawie dosłownie, pod jej spódnicę. Udało mi się wreszcie, bez narażania kobiety, skierować serię do żandarma. Kobieta stała oszołomiona. Wrzasnąłem wtedy na nią:

- Co pani tu robi? Uciekać stąd!

Kobieta natychmiast uciekła ze stajni na podwórze i prawdopodobnie dalej do chałupy. Wyglądnąłem za nią i wzrok mój zatrzymał się natychmiast na drugim z żandarmów, oglądającym się ostrożnie z karabinem gotowym do strzału. Nie dojrzał mnie widocznie, bo w głębi stajni było dość ciemno.

- No, mam cię sukinsynie -pomyślałem i bez namysłu wyskoczyłem przed stajnię z automatem gotowym do strzału. Pociągnąłem za spust i... cisza. Sten nie wypalił. Widocznie po ostatniej serii ze stena zwolniłem nacisk palca na język spustowy równocześnie z wystrzeleniem ostatniego naboju i nie zorientowałem się, że magazynek już jest pusty i trzeba go wymienić. Sytuacja była paradoksalna, bo będąc uzbrojonym po zęby, stanąłem nagle parę metrów przed lufą karabinu żandarma bezbronny jak dziecko pomimo, że miałem dwa pełne, zapasowe magazynki do stena, za pasem 14-nastostrzałowy pistolet typu FN, kaliber 9 mm, naładowany i nabity, na pasie zawieszony miałem angielski granat uderzeniowy typu, „gamon" i na dodatek jeszcze w prawej kieszeni spodni polski, zaczepny granat ręczny. A jednak byłem w istocie bezbronny wobec Niemca stojącego naprzeciw ze skierowaną na mnie lufą karabinu. Na skorzystanie z mojego uzbrojenia brakło czasu. Brakło jednej sekundy, a może nawet jej ułamka. Gdybym się wcześniej zorientował i wymienił magazynek u stena, lub gdyby został w jego magazynku choć jeden, jedyny nabój to wówczas dalsza część tego opowiadania byłaby bardzo krótka.

Ale cóż? Było jak było. W ułamku sekundy, zdałem sobie przeraźliwie jasno sprawę z tego, co się stało. Odbiłem się nogą od ziemi by uskoczyć z powrotem do stajni. Na wszystko było już niestety za późno. Żandarm szarpnął za język spustowy swego karabinu. Padł strzał, a po ułamku sekundy stwierdziłem, że leżę w stajni, tuż za progiem, plecami na nogach dobitego przed chwilą szwaba, a moja prawa noga znajduje się pod lewą i do tego skrzywiona w biodrze prawie pod kątem prostym w stosunku do osi dala. Byłem pewny, że za moment padnie strzał żandar¬ma kończący mój żywot. Takie są prawa walki. Jeżeli nie ja, to on mnie. Zresztą oswoiły nas z tą prawdą dziesiątki godzin oczekiwania na akcję w naszej ostatniej melinie.

Pamiętam, że rodzice mówili mi w młodości, jakoby w chwili śmierci człowieka, całe jego dotychczasowe życie jawi mu się przed oczyma. Nie potrafię ładnie opisać moich odczuć i moich myśli, ale doskonale pamiętam, że właśnie wtedy, właśnie w momencie gdy ciężko ranny oczekiwałem na kolejny strzał żandarma, przeleciały mi przez głowę jak błyskawica wszystkie moje grzechy. Stwierdziłem, że późno już na wszelką poprawę, nawet i na skruchę. Nie wiem jak długo trwał ten stan oszołomienia. Może sekundę, może dwie lub trzy, ale chyba nie dłużej. Ze zdziwie¬niem stwierdziłem, że jeszcze żyję, że szwab nie zbliża się, by mnie dobić, że sprawa jeszcze nie skończona, że muszę dalej walczyć o życie. Błysła mi myśl, że mam czym walczyć, że muszę się bronić. Wydawało mi się i chyba na pewno tak było, że Niemiec na którego nogach leżałem jeszcze się rusza. Przez moment powstała w mojej głowie nawet myśl, że to on mię postrzelił, że od niego oberwałem. Wyjąłem FN-a zza pasa i przez głowę oddałem do leżącego żandarma jeszcze dwa, a może trzy strzały. Ochłonąłem i już się nie bałem. Byłem uzbrojony i mogłem się bronić. Byłem tak skoncentrowany w oczekiwaniu na przeciwnika, że przez chwilę zapo¬mniałem nawet o bólu. Ale nikt mnie nie atakował, nikt do mnie więcej nie strzelał. Wokół domu „graby" automaty, walka trwała.

- Co stało się z żandarmem, który zaatakował mnie poprzednio po wyjściu z wrót stodoły? - myślałem uparcie, ciągłe spodziewając się z tej strony kolejnego ataku.

- Dlaczego zostawił mnie w spokoju? - Ucichły wreszcie strzały i wtedy zacząłem wołać:

- Zygciu, Zygciu, Władek! Jestem ranny."

Powróćmy znowu do mojej relacji. Jak już wspomniałem, pobiegliśmy obaj ze „Żninem", za Niemcem w czarnym mundurze, uciekającym w stronę Dalewic. W pamiętniku zapisałem:

„Żnin" już wali do niego serię ze stena. Oddaję spod pachy długą serię z empi i jeszcze, po jednej obaj ze ,,Żninem". Odległość początkowa około 60-80 metrów stale się zwiększa. Czarny rwie naprzód jak szalony. Ucieknie sukinsyn. Akcja trwa dotąd zaledwie sekundy. Rozglądamy się ze ,,Żninem" w kierunku chałupy. Nie widać tu jednak nikogo. Ja decyduję się na powrót przed dom, a „Żnin" podchodzi na narożnik stodoły. Nadbiega „Mars". Widzę go jeszcze ze „Żninem" na rogu stodoły. Podbiegam zza szopy w kierunku podwórza. Na placu przed domem 3 metry od progu widzę leżącego Niemca[5]. Gdzie Kazek? Nagle zza wrót stodoły wychyla się mundur żandarma. Przyklękam i walę w niego. Wyszła krótka seria i koniec. Zdenerwowany naciskiem język spustowy schmeissera. Bez skutku. Nagłym przebłyskiem świadomości rozeznaję, że magazynek wystrzelany. Schylony za płotem ze wzrokiem utkwionym we wrota stodoły naciskam czepik magazynka. Wtem szwab wychyla się ponownie i wali do mnie z karabinu spod pachy z odle¬głości około 20 metrów. Na szczęście strzał jest niecelny. Niemiec cofa się teraz dla zarepetowania. Lecz tym razem ja jestem pierwszy. Magazynek założony, czekam. Ostrożnie wychyla się naprzód lufa karabinu, za nią ręce i głowa. Zobaczył jednym okiem lufę mojego schmeissera, a już biję długą serię. Chyba dostał bo karabin nisko cofnął się za wrota. Biję jeszcze drugą serię po wrotach i podnoszę się. Nagle dobiegają mnie od prawej strony wołania:

- „Zygciu, Zygciu, Władek" - Rany Boskie! To Kazek.

Biegnę w stronę skąd dochodzą wołania. Przed szopą leży nieruchomo ciało cywila. Poznaj ę po ubraniu, że to nie żaden z naszych kolegów. Zza szopy dobiega również Zygmunt. Stoi tuż koło mnie. Chwilę nie możemy się zorientować skąd Kazek woła. Wpadamy do chlewa. Na ziemi leży Kazek - „Zawała", a obok niego żandarm niemiecki. Kazek jest ranny, szwab chyba nie żyje. Dla pewności „Mars" strzela do niego z FN-a."


Ranny „Zawała"

Wpadam jeszcze na klepisko stodoły w poszukiwaniu tego, który strzelał do mnie. Ale nie ma nikogo. Tylko na klepisku plamy krwi. Rozglądam się szybko po wszystkich zakątkach, ale żandarma nie ma. Sytuacja nie pozwala na dalszą zwłokę. Wszak cała akcja odbyła się zaledwie w odległości niewiele ponad pół kilometra od niemieckiego Stützpunktu ze znaczną załogą.

Nadchodzący „Żnin" i „Mars" podnoszą rannego „Zawałę". Cala twarz i ubranie sproszone żółtym proszkiem. Nie rozumiemy zupełnie skąd ten proszek. Okazało się, że kula wystrzelona przez Niemca strzaskała najpierw kość udową „Zawały", a następnie przeszyła granat znajdujący się w kieszeni jego spodni. Na szczęście

granat nie wybuchł a tylko żółty materiał wybuchowy - szedyt - pokrył ciężko rannego „Zawałę".

Sam „Zawała" tak wspomina tę chwilę:

„Znaleźli mnie koledzy w stajni ciężko rannego. Kula karabinowa trafiła mnie w pachwinę, strzaskała kość tuż poniżej stawu biodrowego. „ Mars" wysłał natych¬miast „Lenarda" po podwodę, niezbędną do ewakuacji rannego z terenu akcji. „ Mars" ze „Żninem" postawili mnie na lewą, zdrową nogę i oczekiwali na powrót „Lenarda" z podwodą. Ten wrócił po pewnym czasie, niestety bez podwody. „Mars" ponownie wysłał „Lenarda" i nakazał mu nie wracać bez wozu z końmi. Obydwaj ze „Żninem" zaczęli mnie wlec w stronę następnych domów. Zwisająca prawa noga wlokła się za mną i co chwilę musieli stawać i odhaczać but zaczepia¬jący o bruzdy i kamienie. Trudno wyrazić słowami ból jaki odczuwałem. Nie wie-dzieli, co ze mną zrobić. Na szczęście pojawiła się przy nas siostra „Olchy", która mieszkała dwa obejścia dalej i powiedziała „Marsowi", że u nich na strychu mają skrytkę, gdzie można by mnie ukryć. „Mars" natychmiast zdecydował się na takie rozwiązanie. Ale przetransportowanie mnie te sto czy może dwieście metrów, a zwłaszcza wywindowanie po wąziutkich schodkach na strych, to było coś strasz¬nego. Przy ogromnym wysiłku kolegów i mojej męczarni udało im się wreszcie ulokować mnie w skrytce w pozycji leżącej. O żadnym nawet najbardziej prowizo¬rycznym opatrunku nie było mowy. A krew sobie ciekła, aż wreszcie ustała, gdyż warunki do powstania skrzepu były korzystne. Panował kilkustopniowy mróz, strych nie był ogrzewany, a ja niczym nie okryty. Leżałem tak kilka godzin, a wzra¬stające pragnienie było dla mnie niesamowitą katuszą. Nie ból, nie potworne zimno, nie straszliwe chwytające mnie co chwilę kurcze, lecz pragnienie sprawiało mi największą mękę. Wszyscy mieszkańcy tego domu, zresztą prawdopodobnie i wszystkich innych chałup, uciekli z przysiółka, bojąc się zemsty Niemców. Po zapadnięciu zmroku (według mej oceny między godziną 16-tą i 18-tą) zaczęli się kręcić jacyś ludzie na dole w mieszkaniu. Słyszałem to wyraźnie i zacząłem wołać, prosić, błagać o szklankę wody. Nie wiem dziś, czy mnie nie dosłyszano, czy też brakło tym ludziom czasu lub po prostu odwagi. Po parunastu minutach odgłosy z dołu umilkły. A ja leżałem dalej czekając zmiłowania boskiego. A trwało to około sześciu godzin. Można sobie wyobrazić, co ja przemyśliwałem, jakie rozważałem prognozy i możliwości. Przecież gdyby Niemcy zaczęli szukać, to ślad w postaci strużki krwi doprowadził by ich łatwo od miejsca akcji, aż do samej skrytki. Przewidywałem i taką możliwość, tym straszniejszą dla mnie, że zabrali mi koledzy pistolet, pozostawiając granat uderzeniowy „ gamon". Po sześciu godzinach, to jest około 20-tej, usłyszałem jakieś odgłosy, a potem skradające się kroki. Przez szpary w deskach zobaczyłem światło latarek elektrycznych. Wiedziałem, że to nie moi koledzy-przyjaciele z oddziału, że nie „Lenard" ani nie „Mars". Oni by nie mogli zdążyć. A więc kto? Czekałem w napięciu - a broni prócz „gamona", jak już wspomniałem, nie miałem żadnej. Wreszcie usłyszałem przyciszone głosy:

Kolego, żyjesz?

Uff! - odetchnąłem.

- Żyję, jestem tu - odpowiedziałem słabym co prawda, ale wyraźnym głosem. Po chwili doszedł mnie szum odsuwanej grochowiny i deski nade mną zostały podnie¬sione. W oczy zaświeciły mi latarki elektryczne.

- Pić! Pić! - zawołałem - Dajcie pić!

- A przecież obok Ciebie stoją słoiki z kompotem - odpowiedzieli - czemu nie otwarłeś? I faktycznie, w zasięgu mojej ręki stał cały rząd słoików.

Ja, niestety, tego nie zauważyłem i - o ironio - prawie konałem z pragnienia. Wypiłem od razu z litr lodowatego kompotu. Ulżyło mi. Nie bardzo pamiętam jak mnie wydobyto ze skrytki, jak zniesiono i jak załadowano na wóz od gnoju. Do śmierci nie zapomnę, jak mnie wieziono tym wozem na gołych deskach podścielo¬nych kocem i nakrytego cienkim kocem. Trasa przejazdu ze względu na konieczny pośpiech wiodła na przełaj przez orne pola, po zamarzniętych na kamień grudach, przy kilkustopniowym mrozie ze strzaskaną kością udową bez opatrunku, bez ciepłego okrycia. To było gorsze niż wszystko co dotychczas przeszedłem. To była makabra, straszny ból, a na dobitek męczyły mnie nieustające kurcze i dreszcze, które wydawały się nie do wytrzymania. Dowódca patrolu miejscowej organizacji terenowej AK - bo to właśnie on mnie zabrał za skrytki w domu „Olchy" - pocieszał mnie jak mógł, ale to mi ulgi niestety nie sprawiało. I tak wieziono mnie przez jakieś 3 kwadranse do sąsiedniej wioski Łętkowice, gdzie mieszkał lekarz weterynarii, a może felczer. Tego już nie jestem pewny. Nazwiska nie znałem i nie znam. Wniesiono mnie do pokoju, do ciepłego (!) pokoju i zajęto się mną bardzo serdecznie. Gospodarze zrobili mi prowizoryczny opatrunek. Właściwego, prawid¬łowego opatrunku zrobić się nie dało, bo rana ogromna jak dłoń, była na tylnej stronie uda i trzeba by mnie całego podnosić, a tam z dorosłych prócz lekarza były tylko dwie kobiety. Patrol, który mnie przywiózł, natychmiast się oddalił. Przed odejściem prosiłem nad wszystko dowódcę, żeby dał znać do mojego oddziału, gdzie mnie zostawili. Powiedział, że kontakt ma, przyrzekł, a nawet na moją prośbę przysiągł, że przekaże natychmiast wiadomość gdzie trzeba. Gospodarze napoili mnie zaraz czymś gorącym i rozgrzewającym, dostałem jakiś zastrzyk, chyba mor¬finę. Co najważniejsze ustały te potworne kurcze zrobiło się lżej, tyle tylko, że nasiliła się gorączka. Przez całą pierwszą noc czuwali przy mnie gospodarze - lekarz na zmianę z żoną. Na drugi dzień przeniesiono mnie do innego pomieszcze¬nia i tam nadzwyczaj serdecznie opiekowała się mną głównie służąca gospodarzy. Tak przeleżałem w bardzo wysokiej gorączce i bólu trzy noce i dwa dni w ogro¬mnym zdenerwowaniu i obawie żeby mnie nie odkryli Niemcy. A przecież groziło to śmiercią domowników. Wszyscy jednak wierzyliśmy, że moi koledzy z oddziału znajdą mnie i zabiorą. I wreszcie trzeciej nocy nad ranem znalazł mnie mój przyja¬ciel „Lenard". Pamiętam, że rozpłakałem się wtedy. Niech więc on opowie jak do tego doszło".

Wracam zatem do mojego pamiętnika. Zgodnie z pamięcią „Zawały" istotnie „Mars" wysłał mnie, bym szybko zorganizował wóz z końmi dla wywiezienia rannego z miejsca akcji. W mym pamiętniku zapisałem:

,,Mars" daje mi rozkaz natychmiastowego zorganizowania podwody dla rannego „Zawały". Sytuacja nadzwyczaj groźna. Ten czarny, który uciekł, może nam ściąg¬nąć za parę minut na kark dziesiątki Niemców, a my mamy ciężko rannego. Wybiegam szybko dla zorganizowania podwody dla „Zawały". Zabieram jeszcze na plecy jego stena i po drodze ściągam z leżącego przed progiem szwaba pas oficerski i futerał z pistoletu. „ Mars", który zdążył już wcześniej zabrać mu pistolet i dokumenty stwierdził, że to sam Baumgarten. Przeszukałem pierwsze dwa domy, a potem chyba ze dwa następne, ale nie ma ani żywej duszy. W jednej stajni jest koń, ale nie ma uprzęży. A tu podwoda potrzebna natychmiast. Wracam biegiem przed dom, koło którego odbyła się akcja i melduję „Marsowi", że nie mogę znaleźć podwody. „Mars" patrzy na mnie zirytowany i mówi: „Lenard"! natychmiast sprowadź podwodę! - i dodaje - inaczej nie wracaj! Według „Żnina", ziry¬towany „Mars" miał wtedy krzyknąć: „To zaprzęgnij krowę". Pędzę znowu w kie¬runku najbliższych chałup. Dopiero w kolejnej dołapałem starego chłopa. Zmusiłem dziadka do złożenia wozu i zaprzęgnięcia konia. W kilka minut później podwoda jest już na miejscu. Od czasu akcji upłynęło już chyba ze dwadzieścia minut. „Mars" zatrzymuje mnie przed domem. Kazka ulokowali w międzyczasie w skrytce u ,,Olchy", który mieszka obok. Obawiamy się ciągle pogoni. Wszak cała akcja odbyła się pod nosem zaledwie o około 800 metrów odległego Stützpunktu. W dodatku uciekł jeden z Niemców.

Zmęczeni nieludzko wracamy w stronę meliny. Po drodze dołączyła do nas reszta naszego patrolu z erkaemem pod dowództwem „Rysia".

Szybkim marszem osiągamy wreszcie najbliższe wzgórze. Obserwujemy stąd, nie przerywając marszu, ewentualne ruchy nieprzyjaciela. Dopiero po przybyciu chyba ze dwóch kilometrów spostrzegliśmy konny patrol szwabski z kierunku Dalewic. Wchodzimy już jednak w teren zabudowany i czujemy się nieco bezpieczniej, zwłaszcza w pełnym składzie patrolu z erkaemem."

Tyle z kart mojego, pisanego w kilka dni później pamiętnika. Wyłania się niego obraz akcji ograniczony tym, co widziała moja para podnieconych walką oczu. Z późniejszych wypowiedzi uczestników akcji i z publikacji „Żnina" wy¬snuć można pewne uzupełnienia. Dają one pełniejszy obraz przebiegu akcji.

W pamiętniku swoim zapisałem pierwotnie, że po powrocie na podwórze domu strzelałem jeszcze do leżącego przed progiem domu Baumgartena, gdyż wydawało mi się, że on się poruszył. W kilka miesięcy później „Zawała" na tyle powrócił do zdrowia, że mogłem zapoznać go z treścią mojego zapisu. Uśmiechnął się tylko i wyjaśnił, że strzelałem na pewno do nieboszczyka. Istotnie w ferworze akcji, w której stawką jest życie, możliwe są różne imaginacje. Na pewno strzelałem, ale do nieboszczyka i stąd pewno i moja, bez złej woli pomyłka zapisana w pamiętniku, którą sprostowałem. Stąd też chyba pochodzą i inne, w detalach niezbieżne relacje uczestników tej akcji. Próba uwzględnienia ich prowadzi do przedstawionej niżej rekonstrukcji zdarzeń.

Pierwszym poległym, z ręki „Zawały" żandarmem był Baumgarten. Z pozostałej czwórki jeden żandarm (ten do którego ja strzelałem) i jeden w czarnym mundurze prosto z chałupy zaczęli uciekać za stodołę do drogi w kierunku Stützpunktu w Dalewicach. Ten czarny, młodszy zdecydował się na ucieczkę i jak to już opisałem, mimo pościgu mojego i „Żnina", ucieczka mu się udała. Był młody, widocznie fizycznie najsprawniejszy, uzyskał kilka sekund przewagi nad nami, bo w walce w ogóle nie brał udziału i zmykał najkrótszą drogą, podczas gdy „Żnin" i ja musieliśmy okrążyć budynki gospodarcze. Obaj ze „Żninem" mieliśmy tylko pistolety maszynowe, których zasięg skuteczności ognia jest dość niewielki. Gdyby któryś z nas obu miał karabin ucieczka czarnego prawie na pewno by się nie powiodła, bo teren był płaski i otwarty, a zasięg karabinu dużo większy niż peemu. Żandarm, starszy i otyły, zorientował się widocznie, że nie ma szans ucieczki i widząc „Żnina" i mnie zdecydował się ukryć się za stodołą. To prawdopodobnie on strzelił z karabinu do biegnącego za czarnym „Żnina" i przestrzelił mu niegroźnie ucho. Dwóch żandarmów wskoczyło do stodoły od strony podwórza przez otwarte wrota. Na nich to natknął się rozgrzany walką, zuchwale odważny „Zawała". Opis wydarzeń, które potem nastąpiły, zawiera podana już jego relacja. Skutki okazały się tragiczne, choć mogło być jeszcze gorzej. Kula niemiecka strzaskała kość udową „Zawały" tuż pod biodrem, wyrwała ogromną dziurę w no¬dze po stronie wylotowej i na dobitkę trafiła w granat znajdujący się w jego kieszeni. Na szczęście granat nie wybuchł, bo wtedy nie tylko „Zawałę", ale i znajdującą się w tym pomieszczeniu, ukrywającą się przed Niemcami gospodynię domu. Przypuszczalnie to właśnie ten żandarm w podobny sposób zastrzelił wcześ¬niej gospodarza domu, Ludwika Łokasa. On też zapewne strzelał do mnie i został przeze mnie ostrzelany przy wrotach stodoły po moim powrocie na podwórko. Niejasny dla mnie był los tego żandarma, który wraz z czarnym uciekł za stodołę. W mojej pamięci zachował się fragment obrazu, gdy na rogu stodoły znajdował się po jednej stronie „Mars" z pistoletem FN w prawej ręce, a po drugiej Niemiec z karabinem w sytuacji niewygodnej do strzału. A tak przedstawia to dziś „Mars":

„W chwili, gdy przy narożniku stodoły z jednej strony ukrył się Niemiec z kara¬binem, a z drugiej strony stal „Żnin" ze stenem i gdy ze względu na długość broni, żaden z walczących nie mógł się odsłonić, aby oddać skuteczny strzał, ja podszedłem od strony „ Żnina", przełożyłem dłoń z pistoletem poza róg stodoły, oddając śmiertelne strzały do Niemca.”

W wymienionej publikacji „Żnina" opisana jest jego walka z Niemcem na tyłach stodoły. Mógł być to żandarm raniony przeze mnie przy wrotach stodoły. A oto jak opisał ją „Żnin":

„Nagle uczułem, że całkiem z bliska ktoś do mnie strzelił, uczułem coś w rodzaju uderzenia w twarz; błyskawiczna myśl: czy żyję? Tak, żyję, czuję się całkiem dobrze. Instynktownie zorientowałem się, że wróg skrada się ku mnie, by oddać ponowny strzał z karabinu. Stałem na otwartej przestrzeni. Podbiegłem więc w le¬wo bliższej stodoły, trzymając stena z ręką na spuście. Wtem zza węgla stodoły wysunęła się lufa karabinu i mignęło ramię hitlerowca. Podbiegłem dwa kroki ku niemu, naciskając równocześnie spust stena. Seria pocisków przeszyła brzuch cielska, które osunęło się pod moje stopy. Pamiętam, jak spadła mu czapka, z której wysypały się „kennkarty" zabrane Polakom i jak upadając wypuścił karabin z rąk."

Z przeciwnej strony nadbiegł „Mars", trzymając w ręku pistolet gotowy do strza¬łu. „Żnin", jesteś ranny? - zapytał, przyglądając mi się z niepokojem. - „Nie, nic nie wiem! Dlaczego?" - odrzekłem, „Masz krew na twarzy i ramieniu. Jesteś ranny w ucho! Odruchowo złapałem się za lewe ucho i istotnie zauważyłem krew na dłoni. Miałem również lewe ramię pokrwawione. Zrozumiałem wtedy, że to jest skutek strzału oddanego do mnie przed paru sekundami. Strzał ten, choć oddany z bliska i chociaż zostałem trafiony w lewe ucho i draśnięty w szyję, nie wyrządził mi żadnej krzywdy."

Wracam znowu do kart mego pamiętnika, zapisałem w nim:

„ Ciężka była walka. Jej efekt końcowy: 3 zabitych szwabów, a wśród nich – cel naszej akcji - oberleutnant Baumgarten, oraz prawdopodobnie jeden zabity lub ciężko ranny. Zdobyty jeden pistolet maszynowy typu bergman, zabrany przez

„Żnina", jeden pistolet parabellum i zniszczone zamki karabinów niemieckich, których nie zdążyliśmy zabrać z miejsca akcji. Nasze straty - to bardzo ciężko ranny „Zawała", lekko ranny „Żnin", któremu kula niemiecka przestrzeliła ucho i zabity na podwórzu gospodarz domu Ludwik Łokas. Kula przeszła mu przez środek czoła. Wieczorem po przebyciu ciężkich 18 kilometrów przybyliśmy na melinę plutonu."

I znowu wspomnienia „Marsa":

„Po drodze poinformowałem wójta Gminy Palecznica o zlikwidowaniu Baumgartena i o przebiegu walki. Wiadomość ta spowodowała olbrzymi entuzjazm u władzy gminnej, jego domowników i sąsiadów. Niezwykła radość zapanowała również na tę wiadomość w plutonie."

A ja w moim pamiętniku zapisałem:

„ Ppor. ,,Mars" natychmiast po krótkim wypoczynku i posiłku zarządził alarm i wymarsz pod jego dowództwem silnego patrolu po „Zawalę". Ruszyliśmy na noc. Po przybyciu do wsi Kąty (był to przysiółek Kąty wsi Dalewice) okazało się, że w kryjówce „Zawały" nie było. Wszyscy mieszkańcy uszli ze wsi i nie można było dowiedzieć się, co się stało z rannym Kazkiem."

„Mars" tak wspomina to wydarzenie:

,,Sam moment otwierania kryjówki, w której pozostawiony był po akcji „Zawala" był dla mnie niezwykle dramatyczny. Otwierając w świetle latarki skrytkę nie wiedziałem, czy zobaczę „Zawałę" żywego czy umarłego. Musiałem również liczyć się z tym, że „Zawała" może być półprzytomny i że może mu się wydawać, iż poszukują go na strychu Niemcy. W takim przypadku mógł zdetonować swój potężny granat uderzeniowy ,,gamon", wysadzając cały dom w powietrze. Pusta kryjówka była dla mnie zaskoczeniem i dramatyczną niewiadomą, odnośnie losu „Zawały".

A to dalszy ciąg zapisu w moim pamiętniku:

„Na miejscu akcji „Mars" zawiesił ogłoszenie, że Baumgarten i jego żandarmi zostali zabici przez oddział „SKAŁY" w odwet za mord popełniony w dniu 4.XI pod Pieczonogami. Wróciliśmy nad ranem po przejściu ok.35-ciu kilometrów. Ze zmę¬czenia nie miałem sił aby rozsznurować sobie buty i rzuciłem się jak kłoda na słomę. Rano otrzymaliśmy wiadomość, że „Zawała" został zabrany z kryjówki przez miej¬scową terenówkę. O piątej po południu miał przynieść nam „Olcha" dokładne o nim wiadomości. Zapowiedziany na godz. 5-tą „Olcha" nie przyszedł. Czekamy zdenerwowani i zmartwieni, bo po pierwsze nie wiemy nic o dalszych losach „Zawały", a po wtóre straciliśmy jedyny kontakt z tamtejszą terenówką dla uzyska¬nia o nim jakichkolwiek wiadomości. Strasznie martwi się przede wszystkim „Mars", który rozkazem dowództwa musi w tym dniu odejść z oddziału, powołany do innych zadań. Wieczorem wezwał mnie do siebie i polecił mi zająć się losem „Zawały", a równocześnie nakazał plutonowi udzielić mi w tym wszelkiej potrzeb¬nej pomocy. Zygmunt wie, że i tak dla Kazka gotów jestem na wszystko. Nad ranem przewidziany jest wymarsz plutonu z Zagai Wrocimowskich na nową melinę we wsi Pałecznica, przysiółek Psi Rynek. Pluton żegna się z „Marsem", do którego przy¬wiązaliśmy się ogromnie w ostatnim czasie. Jadącemu na odprawę do dowództwa ppor. „Misiowi" wręczyliśmy petycję podpisaną przez cały pluton o pozostawieniu „Marsa" w plutonie. Petycję załatwiono jednak odmownie.

Po południu jesteśmy już na nowej melinie w Rynku. Przygotowuję się do wyjaz¬du po „Zawałę". Potrzebuję sanitariuszki. Na ochotnika zgłasza się Irena Pawlas - „Rezeda" z II-go plutonu „Błyskawica". Pojedzie ze mną również Tadeusz Kędzielski - „Robert", kuzyn „Zawały", który również zgłosił się na ochotnika. Wkładamy cywilne kurtki. Polecam zabrać pistolety maszynowe i broń krótką. Pojedziemy bez woźnicy, bo droga niepewna i chcemy być swobodni w podejmo¬waniu ewentualnych decyzji."

Warto tu dodać parę słów komentarza, których nie zapisałem w pamiętniku. Misja była diablo trudna i niebezpieczna. Zastanawiałem się długo jak zorganizować wyjazd. Miałem świadomość, że jeśli przypadek nie pomoże mogę wrócić z niczym. Nie można było wykluczyć gorszej jeszcze możliwości. Jechałem ze świa¬domością absolutnego obowiązku wobec najbliższego mi przyjaciela, ale nie wolny od myśli, że zajść mogły już fakty nieodwracalne. Kazek z bardzo ciężką raną ukryty został w ciemnej skrytce w jednym z sąsiednich domów, bez jakiegokol¬wiek opatrzenia rany, w stanie bliskim utraty przytomności. W domu akcji temperatura była poniżej zera, a skrytka była oczywiście nie ogrzewana. Należało się liczyć z upływem krwi, utratą przytomności, podskokiem temperatury ciała, maja¬czeniem itp. Rozważaliśmy w drodze powrotnej z akcji, czy jednak nie lepiej było zabrać go na podwodę. Musielibyśmy jechać szybko po zamarzniętych, wyboistych drogach, bez możliwości opatrzenia rany i jakiegokolwiek manewru ze względu na spodziewany pościg. Najprawdopodobniej kilkukilometrowej nawet jazdy by nie przetrzymał. Ale i pozostawienie go na miejscu w skrytce niczego lepszego nie rokowało. Były nikłe perspektywy odtransportowania go jeszcze w ciągu dnia w inne bezpieczne miejsce. Należało się spodziewać, że Niemcy po pierwszym szoku zorganizuj ą w końcu silną obławę z rewizją okolicznych domów, a wtedy los Kazka byłby przesądzony. Liczyć się musiałem z tym, że nie uda mi się uzyskać nigdzie po drodze żadnych o nim informacji i trzeba będzie dojechać na miejsce akcji, odległe zaledwie około kilometr od Stützpunktu z kilkudziesięcioosobową załogą. Teren jest być może penetrowany przez patrole niemieckie, a posterunki okupanta, jak sami stwierdziliśmy, znajdowały się prócz Dalewic, również w są¬siednim Niegardowie, we młynie w Waganowicach i chyba w innych jeszcze wsiach. Już patrol w pierwszą noc po akcji, dowodzony przez „Marsa", w którym zresztą brałem udział, mógł stwierdzić, że bez pewnych kontaktów niczego w tere¬nie dowiedzieć się nie da, a miejsce pobytu patrolu na kilometry obwieszczają światu wszystkie psy wiejskie. Wyjechać, zatem silnym patrolem z bronią maszy¬nową, czy też zdecydować się małą tylko grupką, by uzyskać jakieś rozeznanie o dalszych losach „Zawały"?

Zdecydowałem się, zresztą za radą „Marsa", na to drugie rozwiązanie. W pamiętniku zapisałem:

„Zabrałem ze wsi podwodę. Para niedużych, krzepkich, chłopskich koników wróży dobrą drogę. Nie uwzględniłem jednak w swoich przewidywaniach jednego, a mianowicie miechowskich dróg w słotnym jesiennym okresie. W tym dniu nastą-piła odwilż. Po kilku kilometrach forsownej jazdy, konie ustały i zaparły się okrakiem na środku błotnistej drogi. Próbuję więc jazdy ornym polem wzdłuż drogi. Zaczyna się już robić ciemno, a na drodze wiejskiej błoto sięga osi kół chłopskiego wozu. Próba wjazdu na orny grunt kończy się niefortunnie. Trudności są te same, a i woźnica ze mnie widocznie nieszczególny. Przy pierwszej próbie wysypałem całą zawartość wozu, to znaczy „Rezedę", „Roberta" i siebie do błota. Klnę w okropny sposób. Wreszcie udało się. Ostatecznie resztkami sił końskich dojecha¬liśmy do najbliższej wsi. Podjeżdżam do najbliższej, jak widać zamożnej chałupy i bez dłuższych wstępów zabieram nową parę koni. Poprzednie zaś zostawiam na popas. Druga parą dojechałem z biedą do dworu w Radziemicach. Żądam od właściciela czwórki dobrych koni i woźnicy. Nie potrafiłbym powozić czwórką koni. Początkowe opory znikają na zapowiedź, że wybiorę ze stajni sam. Zresztą na poparcie zapowiedzi jest schmeisser. Rozstajemy się ostatecznie w zgodzie. Właś¬ciciel dworu okazuje się powiązany dobrze z miejscowymi organizacjami terenówki akowskiej. Czwórką koni z woźnicą dojechaliśmy bez przygód na samo miejsce akcji do Kątów Dalewickich. Okoliczne domy były puste, a tylko psy ujadały straszliwie."


Transport rannego „Zawały"

Ten fragment pamiętnika był w rzeczywistości nieco bardziej skomplikowany.

Po rozmowie z Zygmuntem zacząłem zastanawiać się nad realizacją podjętego zadania. Nie miałem co do tego żadnej wątpliwości, że na najbliższe dni jest to mój największy obowiązek i, że to właśnie ja powinienem zrobić wszystko co możliwe, by ratować mojego przyjaciela. Zacząłem od spokojnej analizy sytuacji. Poddałem się sugestiom „Marsa", że trzeba pojechać wozem przystosowanym do przewiezie¬nia ciężko rannego. Stwierdził on również, że radzi mi wybrać się małym patrolem (3-4) osobowym. Przydałaby się do tego sanitariuszka.

Ale jak taki patrol zorganizować. Kogo ze sobą zabrać. Założyłem sobie z góry, że musi to być skład samych ochotników. Wyprawa będzie diablo trudna, długa i niebezpieczna, a warunki pogodowe (I dekada grudnia) mogą ją jeszcze dodatko¬wo skomplikować. A czas nagli. Ostatni patrol silnie zbrojny z „Marsem" na czele - w którym zresztą i ja brałem udział - niczego się o Kazku nie dowiedział. Stwierdziliśmy tylko, że nie ma go w chałupie wskazanej przez „Olchę", w której on został umieszczony z bardzo ciężką raną, bez żadnej opieki, w nieopalanej skrytce przy temperaturze na dworze bliskiej zeru lub nawet poniżej. Wiadomo było, że będzie to dla Kazka jego druga noc pod rząd w tych strasznych warunkach. Może miejscowa terenówka zdążyła go gdzieś ulokować w nieco lepszych warun¬kach? A jeśli wpadł w ręce dalewickich żandarmów, to chyba już nie żyje. Mam święty obowiązek, by go ratować, lub co najmniej dowiedzieć się coś o jego losie. Bez tego nie wolno wracać. Miałem dużo czasu do myślenia, bo na kolejną noc zarządzona została zmiana meliny i wyruszyć mogłem z niej dopiero nazajutrz nocą. A szansę ocalenia „Zawały" malały z każdą godziną.

Przed południem, już na nowej melinie w Pałecznicy (przysiółek Psi Rynek) ogłosiłem w oddziale, że przed wieczorem pojadę po rannego „Zawałę". W skrytości ducha liczyłem na to, że zgłosi się ktoś samorzutnie do wyjazdu ze mną na ten patrol. Przed wyjazdem - wiedząc już, że muszę liczyć tylko na własną drużynę - rzuciłem moim chłopcom pytanie, kto na ochotnika zdecyduje się pojechać ze mną na całonocny patrol. Nastała chwila ciszy po której ja dorzuciłem:

- Zbliża się odwilż. Na drogach będzie błoto koniom do kolan.

I wtedy niespodziewanie dla mnie, nieśmiałym głosem odezwał się „Robert" najmłodszy z mojej drużyny, który był jakimś kuzynem Kazka:

- Gdybym ja się mógł do czegoś przydać to chętnie pojadę.

Liczyłem na inny bieg sprawy, bo „Robert" był całkiem niedoświadczonym partyzantem, z krótkim bardzo stażem, ale odpowiedziałem:

- Dobrze, dziękuję Ci. W dwie godziny musisz być gotowy do drogi, szczegóły dogadamy.

Z sanitariuszkami było jeszcze prościej, bo w dyspozycji oddziału były tylko dwie. Pierwsza zgłosiła się Irena Pawlas - „Rezeda" i ona też dostała polecenie przygotowania się do drogi. Radziłem jej zabranie dużej ilości materiałów opatrunkowych, ale miała tylko niewielki ich zapas, więc było po problemie. Słusznie chyba doradzałem jej też, by ubrała się możliwie ciepło, bo pogoda jest kapryśna i dziś jest odwilż, to jutro może być mróz.

Dziś nie pamiętam kto zorganizował furmankę (taką jak na ziemniaki) zaprzężo¬ną w parę niewielkich, ale dobrze utrzymanych koni, wymoszczoną słomą. Na przedzie było wygodne siedzenie, też ze słomy, na którym zmieścić się mogła czwórka ludzi. Rzeczywiście pół godziny przed wczesnym grudniowym zmrokiem furmanka zajechała przed naszą melinę, ale bez woźnicy. Wyszło na to, że powozić będę ja sam i z tym zajęciem byłem dość dobrze obeznany. Wkrótce ruszyliśmy w drogę, której odległość od Pałecznicy wynosiła według mapy w prostej linii około 10 kilometrów. W rzeczywistości z uwagi na krętość dróg wiejskich musiała być co najmniej o połowę dłuższa.

Konie szły prawie po kolana w gęstym błocie, a próba wyjścia poza oś drogi na nieco twardsze pobocze zakończyła się wywróceniem wozu. To opóźniło dalszą jazdę o dobrych dwadzieścia minut. Ze zmęczenia konie pokryły się pianą i wreszcie ustały na środku drogi. Dobrze, że wydarzyło się to w środku wsi (chyba Gruszowa lub Imbramowic), ale i tak chwilę zastanawialiśmy się co robić dalej. Zdecydowałem się wejść do drzwi najbliższego zamożnego gospodarstwa. Byłem w najwyższym stopniu podniecony. Przypuszczam, że moja rozmowa z gospoda¬rzem (byłem w mundurze z pistoletem maszynowym zawieszonym przez szyję) mieć musiała mniej więcej taki przebieg:

- Dobry wieczór! Jestem podoficerem akowskiego Baonu Partyzanckiego „SKAŁA". Jedziemy po naszego kolegę ciężko rannego w walce z niemieckimi żandarmami. W drodze ustały mi konie w błocie i dalej nie pojadę. W imieniu dowództwa baonu proszę, byście dali mi swoje konie. W zastaw zostawię tę moją parę. Proszę je karmić i popaść. Za kilka godzin będę wracał tą drogą to zwrócę konie i zaprzęgnę swoje. Dowództwo batalionu zwróci koszty wypożyczenia koni. To wszystko.

Chłop kompletnie zaniemówił. Domyślam się, co działo się w jego głowie. Dać obcemu młokosowi w ręce parę koni, to nie mieściło się ani w głowie jego, ani jego rodziny. Nastała cisza, Którą ja zmąciłem ponagleniem:

- Nam się bardzo spieszy, bo tam czeka ciężko ranny. Później zaczęły się targi i zaczęło mnie to jeszcze bardziej podniecać. Nie wytrzymałem. Wziąłem empi przed siebie i powiedziałem: - Nie mam czasu na gadanie, bo tu idzie o życie. Zaprzęgać konie! A jak się okaże, że to mało, to za pół godziny będziecie mieli na karku cały baon.

Poskutkowało. Chłop szybko wyszedł ze mną do stajni i zaczął zakładać uprząż na konie. A ja już teraz spokojnie zacząłem mu tłumaczyć, że nie ma się czego obawiać, bo baon jest znany w tych okolicach i nikomu nie robi krzywdy, ale sytuacja jest trudna i my nie mamy innego rozwiązania. W nocy jeszcze wrócę i oddam jego konie nienaruszone, a swoimi pojadę dalej. Ruszyliśmy więc dalej z życzeniami szczęśliwej drogi od udobruchanego w końcu chłopa, ale znowu po kilkunastu kilometrach jazdy spocone konie zaczęły przystawać. Z największym trudem dojechaliśmy do dworu w Radziemicach. Właściciela dworu już gdzieś widziałem. Historia jak z poprzednią zmianą powtórzyła się tylko w łagodniejszej postaci, bo właściciel dworu współpracował chyba z AK i był dobrze zorientowa¬ny w sprawach baonowych. Z rozmowy wyszło, że zna on elementy akcji w Dalewicach. Z pewnym ociąganiem przyrzekł dać konie do dalszej jazdy i przy tym udzielił mi kilka dobrych rad.

- Parą koni to przy tej pogodzie i tym stanie dróg to pan daleko nie pojedzie. Tu trzeba umieć omijać większe grzęzawiska i znać drogi. A gdzie pan właściwie jedzie? - zapytał w końcu swoich instrukcji.

Po namyśle powiedziałem mu, że chyba pojadę do Kątów, na miejsce akcji. - Nie wiem nic, a chciałbym dowiedzieć się wiele i najlepiej odnaleźć rannego. Właściciel dworu chwilę się zamyślił, a potem powiedział:

- Sam pan tam nie dojedzie i trzeba pojechać czwórką koni, żeby je nie zajeździć na śmierć. Umie pan powozić czwórką? - zapytał na koniec. Przyznałem, że nigdy nie miałem tylu lejc w rękach.

- To pan sam nie może jechać. Dam panu woźnicę, który na dodatek zna drogę - dodał pojednawczo. Po chwili namysłu tak uzupełnił swoją wypowiedź:

- Pójdziemy teraz do stajni. Trzeba obudzić woźnicę. Niech pan zachowuje się w stosunku do mnie bardzo arogancko z pistoletem w ręce, tak by parobcy i woźnica byli przekonani, że jestem sterroryzowany. Ja nic nie będę do niego mówił o celu wyjazdu, a tylko gdzie ma pojechać.

Rzeczywiście tak się odbyło, ale później cała nasza trójka („Rezeda", „Robert" i ja) odnosiliśmy się do młodego woźnicy bardzo przyjaźnie, a ja wdałem się a nim w dłuższą rozmowę na temat rozkładu budynków dworu w Dalewicach i jak do niego dojechać. Z rozmowy tej wynikał jeszcze bardziej ogrom trudności tej eskapady. Byłem przerażony nie tyle niebezpieczeństwem własnym i mojego pa¬trolu, bo na to świadomie zdecydowałem się już wtedy, gdy zgłosiłem chęć wyjazdu po Kazka, ale tym bezmiarem niemocy, która towarzyszyła mojej wypra¬wie. Wiedziałem, że bez bliższych wiadomości o jego losie wrócić nie mogę. A jeśli nie zastanę go w schowku na miejscu akcji, to co zrobić dalej? Przecież nawet, gdy pobudzę wszystkich mieszkańców kilku chałup, które tworzą przysiółek Kąty, to jest mało prawdopodobne bym się coś o nim dowiedział. Co robić dalej, gdzie szukać? Głowa pękała mi z natłoku myśli. Przecież zaledwie dwa dni temu byliśmy tu silnym patrolem z „Marsem" i wróciliśmy z niczym. A jeśli już nie żyje, to gdzie został pogrzebany i jak go wydostać? W takim nastroju stwierdziłem nagle, że zbliżamy się do domów, w których miała miejsce nasza akcja. Tak szczęśliwie dojechaliśmy do Kątów Dalewickich. Kilka psów zaczęło przeraźliwie oszczekiwać nasze ruchy, a tu do Dalewic tylko kilkaset metrów a tam kilkudziesięciu doskonale uzbrojonych Niemców.

I znowu tu wstawka z pamiętnika:

„Przejazd czwórką koni w tak ciemną noc jak wówczas to czysta akrobacja dla ludzi i koni. Dopiero zabrana we dworze czwórka koni z trudem dowlokła się na miejsce akcji późno w nocy."

Jechałem całkowicie zdeterminowany. Brałem pod uwagę, że mogę na miejscu zastać żandarmeryjski posterunek, a tu na dodatek psy szczekały jak wściekłe. Zatrzymałem naszą podwodę. Chałupa, w której odbyła się ta akcja, podobnie jak i te kilka innych w przysiółku była ciemna. Mimo dość długiego dobijania się do drzwi nikt nie odpowiedział. Również w dwu dalszych wszystko było zamknięte. Wreszcie w którymś domu błysło światło i tam skierowałem swoje kroki. I tu fragment z mojego nie opublikowanego dotąd artykułu na temat akcji pod Dalewicami.

W pamiętniku zapisałem dalej, że: „po długich staraniach udało misia, w końcu dowiedzieć, że „Zawała" został umieszczony w domu lekarza weterynarii w Łętkowicach."

Nie było to jednak takie proste. W chałupie, w której odbyła się akcja, nie zastaliśmy nikogo z domowników. Tylko psy okoliczne rozwścieczone grupą noc¬nych intruzów przybyłych wozem i czwórką koni, ujadały z ogromnym jazgotem. A my tak chcieliśmy znaleźć się tam cicho i dyskretnie. Nie pomogły dobijania się do sąsiednich domów. Wreszcie w którymś z rzędu dopadłem żywą istotę. Młody chłop trzymany przeze mnie pod lufą pistoletu przysięgał, że nie wie nic o losach rannego. Doszedłem do przekonania, że Kazek nie dostał się w łapy Niemców. Ale co się z nim stało? Wyglądało na to, że zbudzony chłop nie wie nic o skrytce, w której Kazek został pozostawiony. Być może, a było to wielce prawdopodobne, że już nie żyje. Zygmunt wyjaśnił mi wprawdzie, w którym domu znajduje się ta skrytka, ale tak się złożyło, że w poprzednionocnym patrolu po Kazka ja wpraw¬dzie brałem udział, lecz znajdowałem się w ubezpieczeniu na drodze i nie byłem w tym domu i miejsca skrytki nie widziałem. Zresztą, gdyby tam był to wtedy znaleźlibyśmy go wówczas żywego lub umarłego. Mogłem podjąć decyzję o prze¬prowadzeniu dokładnych poszukiwań we wszystkich okolicznych domach, ale po ciemku, bez pomocy ludzi i tak bliskiej odległości od Stützpunktu było diablo niebezpieczne. Któryś z kolejno indagowanych ludzi wskazał wreszcie dom, gdzie według jego słów mogą coś wiedzieć. Obudzony chłop, klucząc ogromnie, wygadał się wreszcie, „że zdaje mu się że mogli go wywieźć do weteryniorza w Łętkowicach" i jak mógł objaśnił mnie jak mam tam dojechać. Na wpół cudem, nadnosząc wóz ogromnym wysiłkiem naszej trójki i woźnicy, oraz dzięki jego umiejętnościom udało nam się jakoś zawrócić czwórką koni z wozem na wąskiej drodze i po jakiejś pół godzinie pukałem już do drzwi domu weterynarza. Straszne brzemię ciężaru i odpowiedzialności, troski i niepewności zmalało gwałtownie, gdy lekarz powie¬dział, że Kazek żyje. Wzruszony oparłem się o ścianę, bo nogi odmówiły mi posłuszeństwa, a „luzy w kolanach" groziły utratą równowagi. Lekarz nie obiecy¬wał nic dobrego i z wielka powściągliwością rozważał możliwości dowiezienia Kazka na odległą melinę. Nie ukrywał przy tym, że dalszy pobyt „Zawały" u niego jest dla rannego najbardziej niebezpieczny. Niemcy orientują się bowiem doskona¬le, że w tej okolicy najprawdopodobniejszym miejscem opatrzenia rannego jest właśnie jego dom. W pamiętniku zapisałem:

„Lekarz, młody człowiek, wraz z żoną i dwoma synami okazali się ludźmi nad¬zwyczaj uczynnymi, dając nieznanemu im człowiekowi w zagrożonym terenie opie¬kę lekarską i wszelka pomoc. Propozycje zwrotu kosztów leczenia z mojej strony przyjęli omal, że nie z oburzeniem. Kazek ogromnie ucieszył się z naszego przyjaz¬du, gdyż zastaliśmy go przytomnego. Twarz strasznie zmieniona ze znamionami wielkiego cierpienia. Przed wyjazdem lekarz zmienił jeszcze opatrunek. Boże! Jak on przy tym cierpiał. W oczach rozpalonych gorączką widzę niemą skargę, skargę na ból ogromny. A on tylko jęczy.

Droga powrotna zaczęła się pod złym znakiem. Ujechaliśmy dopiero około kilometr drogi. „Rezeda" siedzi przy „Zawale", a ja obok woźnicy. „Robert" siedział razem z nami na przednim siedzeniu, tyłem do kierunku jazdy, zwrócony twarzą do „Rezedy" i leżącego na sianie „Zawały". Noc jest dosyć ciemna. W pewnej chwili słyszę z przeciwnej strony nadchodzące jeszcze nie wyraźne mę¬skie głosy. Jest ich zdaje się co najmniej kilka. Polecam woźnicy zwolnić i równocześnie podaję „Robertowi" krótkie dyspozycje. Głosy zbliżają się coraz bardziej. Nie rozeznaję jednak jeszcze pojedynczych słów i głosów. Sytuacja jest dość niewyraźna. Jesteśmy w terenie zagrożonym w odległości 2 do 3 kilometrów od miejsca poprzedniej akcji. Powoli narasta we mnie podniecenie. Jestem w pełni świadom beznadziejności naszej sytuacji na wypadek napatoczenia się na patrol szwabski. Wreszcie słychać kroki na drodze, postacie zbliżają się na odległość głosu. Słyszymy krótkie „halt". Kazek szepce do mnie: „ Władziu, zostaw mnie, wy pryskajcie ". Próbuje mnie przekonać, choć wiem, że to się stać nie może. Jednym skokiem jestem na dole za wozem z naciągniętą iglicą automatu. Sytuacja była dla mnie tragicznie groźna. Wprawdzie miałem w rękach empi z pełnym magazynkiem i dwoma zapasowymi na pasie, ale przede mną było - zresztą słabo widocznych 16 nóg końskich dworskiej czwórki. Tamci zatrzymali się również. Wreszcie wyrzucam krótkie: „ kto tam? " Następuje chwila ciszy, w czasie której słyszę tylko gwałtowne bicie własnego serca.

Wreszcie słyszę dwa głosy rozmawiające po polsku miejsco¬wą gwara i zapytanie: „Skąd jedziecie? Niech któryś podejdzie". Natychmiastowa reakcja napiętych dotąd nerwów powoduje chwilowe oszołomienie. Od trzech dni przespałem zaledwie parę godzin. Po chwili wraca mi spokój. Wychodzę naprzeciw. Okazuje się, ze to grupa miejscowych młodzików z bronią przypuszczalnie z orga¬nizacji terenowej. Wyjaśniam, że jadę z rannym i staram się wytłumaczyć im niestosowność tego słowa „halt" i jego ewentualne skutki, gdybym nie wytrzymał nerwowo i otwarł ogień. Widzę jednak, że słowa moje nie bardzo trafiają im do niedowarzonych łepetyn.

Po dwu godzinach dalszej jazdy, a jechaliśmy powoli, gdyż trzęsło bardzo na zamarzniętej grudzie, Kazek dostał wielkich dreszczy i skarży się bezustannie na zimno. Jest otulony dwoma kocami, ale gorączka i chłodna noc grudniowa zrobiły swoje, mimo okrycia. Nie widzę innej rady, tylko w najbliższej chałupie (wybrałem chałupę z wyglądu zasobną) każe sobie wynieść pierzynę. Widzę, że kobieta ustę¬puje tylko na widok pistoletu. Tłumaczę, że pierzyna będzie do odebrania jutro u sołtysa wsi, w której melinujemy. Sołtysa zobowiązałem nazajutrz, by dopilnował zwrotu pierzyny wymienionej z nazwiska gospodyni. Wreszcie podaję, że wiozę ciężko rannego i to najlepiej skutkuje. Dalsza droga powrotna przeszła na ogół spokojnie, dzięki „Rezedzie" i jej troskliwej opiece nad rannym. Na melinę doje¬chaliśmy dopiero około 8-mej."

Wspomnieć tu trzeba, że po drodze zatrzymaliśmy się we dworze w Radziemicach, by zwrócić wypożyczoną czwórkę koni. Zrobił się lekki mróz i wozem jechało się lekko. Ale dla Kazka jazda ta była wielogodzinną katorgą. Z troską zaglądałem, czy wiozę go jeszcze żywego na melinę. Po około 2 godzinach nastąpiła kolejna zmiana koni w tym gospodarstwie, w którym zabraliśmy je właś¬ciwie przemocą kilka godzin wcześniej. Od Radziemic powoziliśmy obaj z „Rober¬tem" na zmianę. Kontakt z Kazkiem ograniczał się do słuchania jego jęków przy większych wstrząsach wozu.

Wydawało mi się, że przez dłuższe okresy jazdy był półprzytomny.

W pamięci zostało kilka szczegółów nie zanotowanych w pamiętniku. Po kilku godzinach jazdy Kazek jakby tracił chwilami przytomność. Nie reagował na głos „Rezedy" i nie jęczał przy wstrząsach wozu na wyboistej drodze. Załamywał się głos „Rezedy", a ja i „Robert" z niepokojem wyczekiwaliśmy końca jazdy. Do Radziemic jechaliśmy czwórką koni. Powoził dworski woźnica. Od Radziemic powoziłem znowu ja parą zabranych po drodze chłopskich koni. Mimo nieustającej walki z samym sobą zasypiałem co chwilę. Cudem prawie rozpoznałem dom, z którego pochodziła ciągnąca nas para koni. Zwróciliśmy je i odtąd w zaprzęgu szła para, z którą rozpoczęliśmy wyprawę po „Zawałę". Żeby nie usnąć, oddałem lejce „Robertowi", a sam szedłem trochę koło wozu. Było już dobrze jasno, kiedy dojechaliśmy na melinę oddziału. Nie pamiętam dalszych szczegółów, bo sam byłem już ledwo przytomny ze zmęczenia.

Chciałbym tu nawiązać do problemu strachu, stanowiącego tytuł opracowania pt.: Bałem się. Czy ja się wtedy bałem? Oczywiście bałem się i czułem ten strach największy, ostateczny. Zadanie jakiego się podjąłem i okoliczności jakie towarzyszyły mi od samego początku strach ten jak najbardziej uzasadniały. Ale poczucie obowiązku względem mojego przyjaciela było mocniejsze niż ten strach. I wbrew faktom czułem jakąś satysfakcję wewnętrzną, że strach ten udało mi się pokonać. Cenię szczerość ludzi przyznających się do strachu, jeśli tylko nie prowadzi on do moralnej degradacji. Lukę tę wypełnię wspomnieniem z relacji „Zawały":

„Lenard" zabrał mnie do oddziału. Dopiero wieczorem tego dnia przyjechał lekarz z Pałecznicy, gdyż przez cały dzień był w terenie. Lekarz ten zrobił mi wreszcie porządny opatrunek, pierwszy po trzech dniach od chwili akcji."

Z pamiętnikowego zapisu datowanego: 10 grudnia 1944 wynika, że noc z dzie¬siątego na jedenasty grudnia pełniłem służbę podoficera służbowego plutonu. Zapis jest z godziny l.15 w nocy, czyli w zasadzie już 11 grudnia. Oto co zapisałem:

m.p. 10.XII.44

„Jest godz. 1.15 w nocy. Od kilku dni nie miałem chwili czasu na wpisanie dalszych zdań w pamiętniku. Dopiero dziś wypadła mi służba podoficera służbowe¬go plutonu i czas czuwania w nocy poświęcam pamiętnikowi. Jestem na melinie III drużyny, bo tu leży ranny Kazek „Zawała". Pisanie ciągle przerywają mi ciche pojękiwania. Chwilami słyszę bezwiednie wypowiadane w gorączce pojedyncze słowa:...„ Olcha"... Bierz broń!... Zygmunt!... Władek! moja noga...

I znowu wraca mu przytomność, a z nią świadomość bólu, strasznego bólu. Po chwili dobiega mnie cichy szept: Władziu! pić! Podnoszę mu głowę i podaję kompot. Gorączka wywołuje uporczywe pragnienie, więc historia powtarza się co parę minut. A w przerwach między piciem słyszę ciągle: Jezu!' jak boli... nie mogę... Jezus, Maria... Każdy ten jęk świdruje mi się głęboko w mózg, gdzieś na sam spód świadomości i przeraźliwie męczy. Przybierać na twarz wesoły wyraz i zdobywać się na pocieszenie, kiedy wszystko się wewnątrz targa i drze, a myśli krążą upor¬czywie wokół faktu, że Kazek ranny. I koncentrują się wszystkie krwawymi szlakami nad miejscem, którego nie ma. Tu, gdzie szwabska kula wyrwała z żywego ciała jego część. Kazek ma bardzo ciężką ranę. Kula karabinowa przeszła z kilku metrów przez udo od strony wewnętrznej, wyrywając u wylotu krwawy strzęp ciała wielkoś¬ci dłoni. Byłem przy opatrywaniu rany i stale stoi mi przed oczyma ten widok."

Przyznaję dziś, że wtedy nie wierzyłem w jego ocalenie w tych okolicznościach.


„Zawała" w szpitalu

Z relacji Kazka wynika, że:

„ Po sześciu dniach od chwili zranienia dostałem się do szpitala w Krakowie przy ul. Siemiradzkiego I. Na amputację nogi było absolutnie za późno, nie było żadnych szans na jej przeżycie."

Natomiast ja pod datą 11 grudnia 1944 napisałem w pamiętniku:

m.p.XII.44

„W nocy przyjechał z Krakowa ppor. ,,Danusia" z samochodem mającym zawieźć Kazka do szpitala. Oddychamy wszyscy swobodniej. Może już nie długo jego piekielnej męki. Do szosy dowozimy Kazka na wymoszczonym sianem wozie. Cierpi strasznie, bo droga zamarzła i wóz okropnie trzęsie na twardej grudzie. „Kuba", i ja idziemy jako ubezpieczenie transportu. Po przełożeniu do samochodu żegnamy się z Kazkiem. Daj Boże byś szczęśliwie dojechał. Zaperliły się łzy w jego oczach i naszych, w oczach które tak trudno zmusić do płaczu nawet w cierpieniu."

A tymczasem, życie biegło dalej. Niektóre jego fragmenty zawiera wpis do mojego pamiętnika pod datą 23 grudnia 1944:

„Dziś wróciłem do oddziału z tygodniowego urlopu, udzielonego mi przez ppor. „Kubę". Wróciłem w zaraźliwie złym nastroju, w jakim zresztą spędziłem cały urlop. Przyczyną tego jest bardzo zły stan Kazka. Przez cały okres urlopu w niecierpliwym napięciu czekałem codziennie na wiadomość o stanie Kazka. Wiadomości udzielała mi Jaśka (ps. „Kaczka"), dawna moja koleżanka, obecnie łączniczka naszego baonu, dziewczyna warta wszystkiego najlepszego w życiu za poświęcenie dla Kazka. Stan jego pogarsza się z dnia na dzień. Zdjęcie rentgena wykazało skomplikowane strzaskanie kości. Rana ropieje i zakażenie postępuje. Ropa dochodzi już w okolicę biodra. Najlepsi chirurdzy krakowscy (Kazek leżał w lecznicy przy ul. Siemiradzkiego, kierowanej przez profesora J. Glatzla.) nie robią dużych nadziei. W najlepszym wypadku, gdyby się udało zakażenie zlokalizo¬wać, utrata całej kończyny, aż powyżej pachwiny."

Będąc w Wieliczce zaszedłem wieczorem do matki Kazka. W domu zastałem również dwie jego siostry. W domu na razie o wypadku nic nie wiedzą. Ze względu na zły stan zdrowia jego matki, utrzymuję na razie całą sprawę w tajemnicy. A ja na pytania matki o jego zdrowie musiałem kłamać, bezczelnie kłamać, choć wszy¬stko rwało się we mnie. Lecz brakowało mi odwagi, by rzucić matce prawdę w oczy. Stchórzyłem, stchórzyłem sam wobec siebie. Te piętnaście minut kłam¬stwa kosztowało mnie więcej niż mogłem z siebie dać. Jeszcze jedno pytanie o jego zdrowie, a uciekłbym jak wariat bez pożegnania, bo nie wiem, czy potrafiłbym się opanować. Pokazywać uśmiechniętą twarz i ręczyć, że Kazek czuje się dobrze, a równocześnie być świadomym, jak on strasznie cierpi, widzieć jego przekrzywioną bólem twarz to ponad siły ludzkie. Drugi raz już do nich nie poszedłem. Brakowało mi odwagi, stchórzyłem. W dzień odjazdu z Wieliczki do oddziału postanowiłem wstąpić do szpitala, mimo ostrzeżeń ze strony znajomych, że w Krakowie bardzo niebezpiecznie. Ciągłe obławy i legitymowanie, aresztowania itp., a ja miałem tylko „lewe" dokumenty na nazwisko: Tadeusz Bitka. Miałem schowane w domu jeszcze jedne „lewe" dokumenty - i to kiepskie - na nazwisko Stefan (?) Górski. No, ale trudno. Tego już sobie odmówić nie potrafiłem. Na szczęście odbyło się bez wypadku. U Kazka zastałem Jaśkę. Ucieszył się bardzo na mój widok, widziałem, że sprawiłem mu swym przyjściem przyjemność, a to już opłacało ryzyko.

Kazek strasznie zmizerowany. Wpłynął na to upływ krwi, a poza tym trawiła go bezustannie gorączka, dochodząca wieczorem do 39,5 stopnia. Ale to wszystko jeszcze nic w porównaniu z bólem, który on cierpi. Dziwię się, że w głos nie krzyczy. On nawet nie skarży się na ból i tłumaczy się wciąż, żeby mu nie brać za złe, że się krzywi, że nie chce, ale wytrzymać nie może. Noga spuchnięta, a z rany leje się cuchnąca ropa. Każdy, bodaj najmniejszy ruch powoduje straszny ból, który on znosi po prostu z anielską cierpliwością. Jedynym objawem, to ta skrzywiona bólem twarz i łzy wyciśnięte z rozpalonych gorączka oczu. Kazek zdaje sobie sprawę z możliwości utraty nogi i przyjmuje to po męsku, lecz nie zdaje sobie biedak sprawy z tego, że wszystko może się gorzej skończyć. Po godzinie musiałem odejść ze względu na pociąg mający mnie zawieźć do plutonu. A w uszach brzmią mi jeszcze słowa: „Władziu, nie pożałowałbym jeszcze i drugiej nogi, gdy by jeszcze raz było to potrzebne." Nie pamiętam już dziś, czy w czasie urlopu spotkałem się z moją „Chinką", ale sądzę, że i tego obowiązku dopełniłem. Zdaje mi się nawet, że „Chinka" pochwaliła się mną przed swoimi koleżankami i sąsiadkami: Marysią i Stasią Galas. A było się czym pochwalić, bo byłem - jak nigdy przedtem ani potem - w doskonałej kondycji fizycznej i wyglądałem jak pączek w maśle.

Również i „Mars" usłyszał podobne słowa od „Zawały" parę tygodni później. Wspomina dziś:

„W podobny sposób wyraził się Kazek do mnie, gdy odwiedziłem go w szpitalu w styczniu 1945 r. zaraz po wyzwoleniu Krakowa. Na moje zapytanie, czy nie ma żalu do losu i towarzyszy broni, że został tak ciężko ranny i tak bardzo cierpi, podczas gdy inni koledzy są zdrowi i cali - Kazek odpowiedział: „Zygciu! - dałbym sobie jeszcze drugą nogę przestrzelić, aby przeżyć podobną sprawiedliwą walkę".


Przypisy:

  1. W pamiętniku nie zapisałem pseudonimu żołnierza z III drużyny. Według ostatnich ustaleń był nim Tadeusz Leżański - „Wilk".
  2. Zajęliśmy melinę we wsi Dalewice, przysiółek Kąty, w domu gospodarza Juliana Wabika nie należącego do terenówki AK.
  3. Pisemna relacja Z. Kaweckiego – „Marsa".
  4. Baumgarten wyjeżdżał dość często do pobliskiego miasteczka Slomniki, zawsze bryczką w asyście żandarmów silnie uzbrojonych.
  5. Był to oberleutnant Baumgarten, który zginął od serii „Zawały" ze stena, zaraz na początku akcji.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi