Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Obwód II - „Ront” Kedywu w akcjach


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek, Wspomnienia okupacyjne, Cz. I.



4. Obwód II - „Ront” Kedywu w akcjach


Okupacyjny terror w całym Generalnym Gubernatorstwie trwał nadal. Wsie i miasta polskie pełne były miejsc kaźni, łapanek ulicznych, egzekucji i szubienic. Odpowiadaliśmy na nie, podejmując walkę na śmierć i życie, likwidując zdrajców i donosicieli, oraz tworząc zbrojną partyzantkę. Historycy oceniają, że polskie podziemie wiązało w Kraju 12 do 20 niemieckich dywizji, osłabiając ich siłę uderzeniową na frontach wojennych.


Spotkanie z „Bąkiem”

Z początkiem roku 1944 ujawnił mi „Mars” osobę swego zwierzchnika. Okazało się, że jest nim dobrze mi znany wielicki nauczyciel, Mieczysław Cieślik - „Bąk”. Był już wtedy kapitanem Armii Krajowej. Przed wojną ich rodzina mieszkała na Kolonii Górniczej, gdzie i ja się wychowywałem. Ojciec „Bąka” był górnikiem wielickim. Z moim ojcem utrzymywał bliską znajomość. W sobotnie, a czasem i niedzielne popołudnia chodził mój Ojciec do jego ojca na karty. Grywali w „zechcika”. Czasem wypijali przy tym po parę kieliszków. Stary Cieślik nazywał kieliszki „czupkami” i stąd przyrosło do niego - w każdym razie w naszym domu - dobrotliwe przezwisko - „Czupek”. Mieczysław Cieślik przygotowywał w domu moją siostrę do egzaminu eksternistycznego z zakresu szkoły podstawowej.

Pierwsze moje spotkanie z „Bąkiem”, w charakterze podkomendnego, było bardzo serdeczne. Miałem wykonać dla niego jakieś drobne zlecenie. W późniejszych miesiącach było ich sporo więcej.

Dziś z pewnym trudem odtworzyć można historię powstania w Wieliczce komórki sabotażowo-dywersyjnej, akowskiej organizacji o kryptonimie Kedyw. Bezpośredni mój dowódca Zygmunt Kawecki - „Mars” ukończył w roku 1937/38 Szkołę Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie w stopniu plutonowego-podchorążego. W roku akademickim 1938/39 rozpoczął studia w Krakowskiej Akademii Górniczej, na wydziale hutniczym. Zmobilizowany w dniu 3 września 1939, został ciężko ranny w transporcie wojskowym już w dniu 4 września. Według jego relacji w konspiracji rozpoczął działania w roku 1940, organizując grupę wywiadowczą w Wieliczce, w Korpusie Obrońców Polski. Od roku 1941 organizował, szkolił i dowodził plutonem, a następnie kompanią terenową Związku Walki Zbrojnej (ZWZ), przekształconym w roku 1942 w Armię Krajową (AK). Do Kedywu zwerbowany został wiosną w roku 1943. Był dowódcą grupy dywersyjnej Kedywu, Obwód II - „Ront”, działającego w rejonie: Wieliczka, Niepołomice, Bochnia, Gdów. Wtedy właśnie Kazimierz Lorys - „Zawała” zwerbował mnie do wielickiego Kedywu. Jak już wspomniałem dowódcą „Rontu” był kpt. Mieczysław Cieślik - „Bąk”. Na podstawie zachowanych zdjęć wnosić można, że „Bąk” był kolegą Jana Pańczakiewicza - „Skały”, z podchorążówki piechoty.

„Skała”, używający również wcześniej pseudonimów „Zimowit” i „Grzegorz” był oficerem Kedywu w Krakowskim Okręgu AK. Do Kedywu należał również Stanisław Matuszyk - „Tajny”, „Twardy”, mieszkający wówczas w Wieliczce. „Tajny” był mężem wieliczanki Maryli Kozubskiej. Poprzez jej brata Henryka Kozubskiego doszło do kontaktu „Marsa” z „Tajnym”, ten zaś przedstawił „Marsa” dowódcy „Rontu” - Mieczysławowi Cieślikowi - „Bąkowi”. Od tej chwili datuje się ścisła współpraca „Marsa” z „Bąkiem”.


Akcja „pralnia”

Chyba w połowie 1943 roku otrzymałem od „Marsa” nowe zadanie, które i trwać miało, jak się potem okazało, do lipca 1944 roku. „Mars” zlecił mi bym w krótkim czasie zorientował się, czy w dawnej salinarnej pralni worków na sól, zmienionej w tym czasie na pralnię niemieckich mundurów wojskowych, nie udałoby się nawiązać kontaktów, dla uzyskania tą drogą zapasów wojskowej bielizny, mundurów, skarpet itp. Na okazane moje zdziwienie z powodu tych handlowych transakcji wyjawił mi, że chodzi tu o gromadzenie zapasów dla mających powstać oddziałów partyzanckich Krakowskiego Okręgu Kedywu Armii Krajowej. Przy okazji zostałem trochę zorientowany w strukturze naszej formacji.

„Mars” miał bardzo oszczędny język do ujawniania stanowiących tajemnicę informacji o ludziach wchodzących w skład naszego ugrupowania, o ich działaniach i o strukturach organizacyjnych. Mówił tylko tyle ile było potrzebne do zrozumienia i wykonania zadania. Dziś wiem, że była to bardzo słuszna, a nawet konieczna praktyka konspiracyjna. Z powojennej lektury wspomnieniowej wiadomo jak często ludzie, którzy wpadli w ręce gestapo, wiedzieli za dużo. Jeśli nie wytrzymali terroru gestapowskich śledztw i przesłuchań, ujawnić mogli wiele faktów wykorzystywanych do masowych aresztowań. Historia okupacyjnego podziemia zna wiele takich przypadków, które przyniosły ogromne straty i posłużyły Niemcom do masowych likwidacji ogniw akowskiej organizacji. O ludziach tworzących naszą wielicką grupę Kedywu dowiadywałem się od „Marsa” zwykle wtedy, gdy spotykaliśmy się przy wykonaniu określonej akcji lub wtedy, gdy z własnych obserwacji już i tak czegoś się wcześniej domyśliłem.

W konkretnym przypadku, któremu nadać by można kryptonim „Pralnia” solidnie przemyślałem całą sprawę i bystro wziąłem się do dzieła. Od Michała dowiedziałem się, że kierownikiem pralni jest sztygar Franciszek Jankowski, zaś jego zastępcą Stanisław Zając. Pierwszego w ogóle nie znałem, drugi był przed laty moim kolegą szkolnym, w podstawówce. Było to za mało, by zaczynać z którymś z nich tak delikatną sprawę. W tym samym dniu poprosiłem Michała, by zabrał mnie ze sobą do pralni pod pretekstem przeglądu silników elektrycznych stanowiących napęd obrotowych, poziomych, ogromnych bębnów, w których prały się w wodzie ogromne ilości bielizny i mundurów wojskowych. Obsługę tych bębnów, które nazywano kalandrami, stanowiły kobiety. Miałem dużo czasu, by porozglądać się po hali pralni z kilkoma wielkimi kalandrami. Przy jednym z nich spotkałem ładną dziewczynę. Nie zauważyłem jej wcześniej, ale Michał powiedział mi, że jest to jedna z kilku córek maszynisty wyciągowego z szybu „Kinga”, Bronisława Gawora. Zagadnąłem jakoś do niej. Odpowiedziała zalotnym uśmiechem. Wdałem się w krótką rozmowę pełną - z mojej strony - komplementów. Dowiedziałem się, że ma na imię Jasia, i że ona mnie zna i wie gdzie pracuję. Odtąd, ilekroć ją spotkałem, starałem się ostro ją uwodzić. Michaś poradził mi jednak bym, dla dobra moich interesów w pralni, nie afiszował się z tym zbyt mocno przy sztygarze Jankowskim. Dowiedziałem się już po wojnie, że Jasia została później panią Jankowską.

Michał powiedział mi, że obaj - Jankowski i Zając - są pewnymi ludźmi. Za drugim razem Michał zaszedł ze mną do pokoiku obu kierowników i postawił pół litra gorzałki na biurku. Wypiliśmy po dwa kieliszki. Wyciągnąłem stąd wniosek, że Michaś ma również własne interesy w pralni.

Na wielickiej tandecie można było kupić, od wielu miesięcy, pojedyncze sztuki wypranych wojskowych koszul, kalesonów, skarpet, a nawet części mundurów „feldgrau”, które po przefarbowaniu i przerobieniu dobrze służyły wieliczanom. Od Jasi dowiedziałem się, że brudne sorty mundurowe przychodzą w wagonach co kilka dni, że zdarzają się również zielone mundury drelichowe, a czasem również i koce. Materiał do prania jest najczęściej bardzo brudny, pokrwawiony, zdarza się, że trafi się w nim cuchnący kawałek ręki lub nogi. Pracujący znajdują czasem pojedyncze sztuki amunicji.

W czasie któregoś z kolejnych pobytów w pralni zagadnąłem Staszka Zająca, czy nie można by nabyć trochę tych ciuchów. Połknął haczyk i zapytał mnie o jakie rodzaje ciuchów chodzi i jakie by to miały być ilości. Dość łatwo uzgodniliśmy cenę hurtową, ale sprawa załamała się, gdy doszło do uzgodnienia miejsca odbioru. Staszek godził się jedynie na osobisty odbiór przeze mnie na pomoście wyładowczym przy bramie pralni, na którym wyładowywane były wagony z brudną bielizną i załadowywane paczki z czystą. Odebrać miałem paczki opakowane już w papier (o wadze około 3-4 kilogramów). Rozliczenie miało następować w ciągu najbliższych dni po odebraniu. I tu zaczynał się problem. Po pierwsze byłaby to dla mnie diablo niezdrowa sprawa, gdybym na terenie kopalni został przyłapany z taką paczką. Trzeba by ją szybko przenieść do warsztatu lub innego schowka i stamtąd pojedyncze sztuki przenosić przez bramę wartowni na sobie. Umundurowani strażnicy przemysłowi mieli prawo rewizji podejrzanych. Szefem ich był wówczas czeski volksdeutch Emanuel Kessler, gruby i leniwy, ale nie bardzo szkodliwy. Wszyscy w Wieliczce wiedzieli, że pracownicy kopalni wynoszą na sobie pojedyncze sztuki bielizny i sort mundurowych, by w ten sposób dorobić do żebraczej pensji. Pokątna sprzedaż miała miejsce na różnych targowiskach miejskich, a nawet bielizna wywożona była z Wieliczki w małych ilościach, w ramach kwitnącego handlu paskarskiego. Wiedziałem, że pokątnie handlują tymi ciuchami również i niektórzy strażnicy przemysłowi w różnych mafijnych układach.

Takie osobiste wynoszenie pojedynczych sztuk bardzo rozciągnęłoby całą akcję w czasie. A tymczasem „Mars” liczył na zaopatrzenie hurtowe, co najmniej po kilkadziesiąt sztuk miesięcznie. Pieniądze na transakcje przekazywał m „Mars” z funduszów konspiracyjnych. Pierwszych parę sztuk koszul, kalesonów i skarpet wyniosłem na sobie, ale było to bardzo uciążliwe. Z pisemnej relacji Kazka wynika, że przypomina on sobie, iż w skład zakupów dokonywanych przeze mnie w pralni wchodziły często wojskowe skarpety wehrmachtu Były one ciemno popielate i miały charakterystyczne białe paski w zakończenie części wystających z butów.

Wkrótce wpadłem na pomysł wywozu całych paczek na zewnątrz zamknietych terenów salinarnych przy szybie „Kinga”. Przez cały dzień wjeżdżała wyjeżdżała z tych terenów mała, salinarna lokomotywka parowa-ciuchcia która wywoziła wagony z solą, węglem, różnymi materiałami budowlanymi bielizną wojskową z pralni. Maszynisty nie znałem, ale palaczem na ciuchci był Władysław Woroń, szwagier mojego kolegi Mariana Michalika, u którego często bywałem w domu. Władysława Woronia znałem dobrze, bo mieszkał on w drugiej połowie domu Mariana przy ul. Klaśnieńskiej 23. Przy najbliższe okazji zagadnąłem go w tej sprawie i uzgodniłem szczegóły.

O umówionej godzinie, wieczorem ciuchcia wjeżdżała pod rampę, ja zabierałem paczkę od Staszka i tylko podawałem ją Woroniowi. Następnie szedłem do swojego domu w Bogucicach przy tartaku, tuż obok toru linii kolejowej do Krakowa. Ciuchcia często zestawiała składy pociągów, wyjeżdżając poza most nad szosą do Krakowa i ludzie przywykli do jej fukania przy pracach manewrowych w pobliżu domu moich Rodziców. O umówionej godzinie spacerowałem wzdłuż toru. Podjeżdżała ciuchcia, a pan Woroń schodził i podawał mi jedną lub dwie paczki. Jeśli wieczór był ciemny, zrzucał mi je z lokomotywy pod nogi. W ten sposób u mnie w domu paczki melinowały do czasu, dopóki nic przekazałem ich Władysławowi Kurkowi - „Mocarnemu”, z Koźmic. U niego bowiem znajdował się konspiracyjny magazyn wielickiego Kedywu.

W taki to sposób dwa lub trzy razy odebrałem transport z salinarnej pralni. Rzecz ucięła się wkrótce, bo niemiecki zarząd kopalni otrzymał skądś informację o wykorzystywaniu lokomotywy do szmuglu rożnych rzeczy z terenu kopalni i lokomotywa była od czasu do czasu rewidowana.

Zagadnąłem jednego razu w sprzyjających okolicznościach pracownika straży przemysłowej Stanisława W., z którym znałem się dość dobrze, czy nie wie gdzieś o kilku sztukach bielizny z kopalnianej pralni. Obiecał rozglądnąć się i udzielić mi odpowiedzi za kilka dni. Tak się też stało. Paczkę odebrałem w jego mieszkaniu i sympatycznie załatwiliśmy resztę interesu. Podobną transakcję zawarłem dwa lub trzy razy z innym strażnikiem Mieczysławem C. Towar też odbierałem już zapakowany, wieczorami w jego mieszkaniu. Był jeszcze jeden mundurowy strażnik, którego nazwiska nie pamiętam, ale okazał się mało sympatyczny i dość chytry na pieniądze.

W okresie transakcji z kierownikiem pralni wyszło jakoś na to, że mają kilkanaście sztuk różnego rodzaju amunicji wybranej z pranych mundurów, i że mają z tym sporo kłopotów przy urzędowym przekazywaniu jej władzom niemieckim. Byłem wtedy u nich razem z Kazkiem „Zawałą”. Zaproponowaliśmy im, że skoro mają z tym kłopoty to możemy im w tych kłopotach ulżyć i zabrać ją od nich. Stało się tak istotnie, może nawet dwa razy. Sprawa była trochę ryzykowna, bo dotąd mogli mieć przekonanie, że byliśmy tylko handlarzami, ale ta amunicja pewno nieco rozchwiała to przekonanie. Były nadal dwa trudne problemy. Jeden to miejsce na czasowe ukrycie paczek odebranych z pralni, drugi to sposób ich wyprowadzenia za murowane i strzeżone ogrodzenie terenów przy szybie „Kinga”, na których znajdował się nasz warsztat, szyb i maszynownia wyciągowa, pralnia, kotłownia, elektrownia, warzelnie i wiele innych pomieszczeń przemysłowych. Paczek przybywało i sprawa mogła się wysypać. Z pomocą Michała przechowywałem je częściowo w przywarsztatowym magazynie na wysokich półkach wśród panującego tam ogromnego bałaganu i ciasnoty. Ale tam często zaglądali pracownicy warsztatu w poszukiwaniu różnych detali i urządzeń, a może i zaglądali w podobnych do naszych, ciemnych interesach. Należało więc paczki te jak najszybciej usunąć.

Poprzez Józka Sieczkę, który zatrudniony był w laboratorium chemicznym, mieszczącym się wówczas w narożnym budynku salinarnym przy narożniku ulic Dembowskiego i Matejki, poznałem pracownika tego laboratorium Władysława Michalika. Miał wówczas chyba około 40 lat. Pamiętam, że w salinarnej orkiestrze dętej grał na dużej trąbie.

Otóż z panem Władysławem spotykałem się dość często, bo nasze miejsca pracy były usytuowane dość blisko siebie, a ja czasem zachodziłem tam na pogwarki i byliśmy sobie przyjaźni. Zapytałem go pewnego razu w sprzyjającej chwili, czy przez okno laboratorium nie można by któregoś dnia wyrzucić nieduże paczki.

- Mam tu trochę pralnianych ciuchów, które wyciągnąłem od dziewczyn - dodałem wyjaśniająco. - Jakoś trzeba sobie pomóc, by powiązać koniec z końcem - próbowałem się usprawiedliwić. Pan Władysław był człowiekiem wesołym i dodał:

- To juz lepiej tyle, żeby zostało i na randki i na ćwiartkę, którą możemy wypić choćby w moim laboratorium.

Dogadaliśmy szczegóły i w umówiony dzień przyniosłem do laboratorium trzy paczki. Z Kazkiem uzgodniłem, że zwerbuje on jeszcze ze dwóch naszych kedywowców, bo było by lepiej, gdyby przechodzili pod oknem w małych odstępach wieczorem, gdy już będzie ciemno i żeby jeden nie niósł zbyt dużego pinkla.

Tak się też stało. Nie pamiętam kto z Kazkiem „Zawałą” odbierał te paczki. Był tam prawdopodobnie Jan Flak – „Stokowski” i Leszek Bajorek - „Czarny”, może i Zbyszek Kostecki - „Mirek”.

Ćwiartkę wliczyłem „Marsowi” w koszta operacyjne, wypiłem kieliszek z panem Władysławem i podziękowałem mu pięknie. Nie pamiętam już dziś, czy operacja taka była jeszcze powtarzana. Kazek przypomniał sobie jednak drugi raz. Wtedy też z grupą naszych kolegów odbierał paczki przerzucane przeze mnie i Michała przez wysoki mur ogrodzenia z terenu kopalni na stronę stawu parkowego.

Ostatnie paczki z wojskową bielizną i zielonymi niemieckimi mundurami, jakie nosili w Afryce żołnierze korpusu feldmarszałka Rommla, miałem zamelinowane w piwnicy hali maszyny wyciągowej szybu „Kinga”. Pomagał mi je ulokować w zakamarkach betonowych fundamentów maszyny wyciągowej Michał Opolski (Oprych). Przy końcu szychty o godzinie 14-tej udało mu się jakoś na parę minut wymanewrować obu zmieniających się maszynistów. Nie zdążyłem już wynieść tych paczek na zewnątrz salin, bo 21 lipca poszedłem do Oddziału Partyzanckiego „Huragan”. Opiekę nad ciuchami zleciłem Michałowi.

W końcowych dniach lipca wydelegowany zostałem przez dowódcę O. P. „Huragan” ppor. Zbigniewa Kwapienia - „Kubę” do Wieliczki. Szliśmy obaj w cywilnych ubraniach z Kunic, przez Dobranowice, Chorągwicę, Mietniów. Kwaterę założyliśmy sobie na ulicy Górskiej. Ja pod numerem 4, w domu rodziców Marysi Hauschild, mojej ówczesnej sympatii, a „Kuba” w pobliżu, przy ul. Ogrodowej u p. Konopków. Był tam punkt kontaktowy O. P. „Błyskawica”. Punkt powstał prawdopodobnie w wyniku uzgodnień Staszka Lasslera - „Kani” z „Błyskawicy”, z jego kolegą Staszkiem Konopką, niejako po sąsiedzku.

Wieczorem, chyba za sprawą Marysi Hauschild spotkaliśmy się obok, w mieszkaniu przy ul. Górskiej 6, gdzie mieszkały dwie bardzo miłe koleżanki Marysi, siostry Galasówny, starsza też Marysia i młodsza Stasia, która jest dziś panią Kwapieniową. Widać, że kwatera „Kubie” trwale przypadła do gustu.

W Wieliczce skontaktowałem się z Michałem. Doniósł mi, że na moje paczki natknęło się dwóch pracowników warsztatu i uznali je za swoją własność, choć Michał powiedział im do kogo należą. Podał mi nawet ich nazwiska. Starałem się je zapomnieć. Niech im ziemia lekką będzie.

Nasuwa się pytanie, ile też mogło być tej zakupionej przeze mnie dla Kedywu niemieckiej wojskowej bielizny, skarpet i mundurów. Paczki były zwykle około 3-4 kilogramowe, ale i zdarzały się cięższe. Kupowałem je z kilku różnych źródeł. Na pewno około 5-6 razy kupowałem je od Staszka Zająca, bezpośrednio z pralni lub pośrednio, wywożonych przez salinarną lokomotywkę. Co najmniej po jednej paczce zakupiłem u strażników salinarnych Stanisława W., Mieczysława C., i tego, którego nazwiska nie pamiętam. Był wśród tych paczek jeden nowy koc, pochodzący z wojskowych magazynów niemieckich w podziemiach kopalni, który dotarł do mnie za pośrednictwem ojca Marysi Hauschild. No i przede wszystkim były zielone, drelichowe niemieckie mundury, podobne kolorem do mundurów armii polskiej. Różniły się głównie krojem bluz, przystosowanych do noszenia krawatów, jak w cywilnych marynarkach. O te zielone mundury zabiegałem przy każdym zakupie. Nosili je żołnierze niemieccy, walczący w Afryce pod dowództwem generała, a później feldmarszałka Erwina Rommla (Afrika Korps). Wszystkie moje nabytki wędrowały do konspiracyjnego magazynu u „Mocarnego”. Ile z nich dotarło do naszych żołnierzy w oddziałach partyzanckich „Błyskawica”, „Grom”, „Skok” i „Huragan” i powstałego z nich później Baonu Partyzanckiego „SKAŁA”, podległych dowództwu Krakowskiego Okręgu Kedywu, a może i do wielickiego, akowskiego Oddziału Partyzanckiego „Potok” i innych biwakujących w lasach Podgórza, znanych dziś pod kryptonimem „Zgrupowanie Kamiennik” tego powiedzieć nie potrafię. Wiem natomiast, że gdy zaciągnąłem się do Oddziału Partyzanckiego „Huragan” w dniu 21 lipca 1944, zastałem tam ponad dwudziestoosobowy oddział, prawie w całości umundurowany w zielone mundury afrykańskiego korpusu Rommla. Również dowódca „Huraganu” ppor. „Kuba” nosił taką bluzę, do niej cywilne, ale w zbliżonym kolorze bryczesy i oficerskie buty z cholewami. Gdy w parę tygodni później spotkałem pozostałe oddziały Kedywu to i w nich żołnierze mieli sporo zielonych bluz poniemieckich. Na jednym ze zdjęć żołnierzy „Potoka” stwierdziłem, że i niektórzy z nich umundurowali się w wielickiej pralni salinarnej.

W dniu 7 maja 1993 gościł w moim domu w Krakowie mgr Zbigniew Kwapień - ówczesny ppor. „Kuba”, do dziś bliski mój przyjaciel. Wspominaliśmy dawne czasy. „Kuba” potwierdził, że zielone mundury „Huraganu” pochodziły z magazynu Kedywu u „Mocarnego” w Koźmicach.

Wiem, że partyzanci O. P. „Potok” kontaktowali się z „Mocarnym”. Chyba pod koniec sierpnia 1944 „Zawała” wydelegowany został przez majora „Skałę” do Wieliczki. Miał przywieźć od „Mocarnego” część złożonych tam mundurów i bielizny. Według relacji Kazka były to cztery duże paczki. Przy przenoszeniu tych paczek do pociągu w Wieliczce Kazek, jego siostra Nela i jej koleżanka Zosia Antosówna zostali zatrzymani przez żandarmów niemieckich. Oni w końcu się wydostali, ale paczki przepadły. Przygoda ta jest opisywana przez „Zawałę” w drugiej części tego opracowania.

Akcja „Pralnia” toczyła się na zasadach handlowych. Pieniądze na zakup otrzymywałem od „Marsa” i jemu składałem sprawozdanie. W przeprowadzaniu jej pomagał mi bezinteresownie Michał Oprych (Opolski). Udział w przenoszeniu paczek do „Mocarnego” mieli też członkowie Kedywu: Kazimierz Lorys - „Zawała”, Jan Flak - „Stokowski”, Leszek Bajorek - „Czarny”, Zbigniej Kostecki - „Mirek”, Kazimierz Zapiór - „Żaba” i może jeszcze inni.

Akcja „Pralnia” zakończyła się z chwilą mojego odejścia do „Huraganu”. Wspomnieć muszę, że ja sam nie chodziłem w poniemieckim mundurze. Od wspomnianego tu już mojego wujka, Józefa Sitko (seniora), udało mi się wyłudzić, schowaną gdzieś na strychu, podoficerską polską bluzę wojskową jednego z jego synów, podoficerów rezerwy. Zabrałem ją ze sobą do „Huraganu” i paradowałem w niej do końca partyzantki (15 styczeń 1945). Spodnie miałem też nie poniemieckie. Przez pierwszych kilka dni chodziłem w moich własnych butach z cholewami i czarnych bryczesach, a później w zielonych spodniach uszytych podobno z czaszy angielskiego spadochronu, który jakąś drogą (prawdopodobnie od cichociemnego) dostał się do Kraju. Było to pierwsze moje zetknięcie z materiałem ze sztucznego włókna. Spodnie były miękkie, wygodne i przyjemne, ale tylko na sucho. Po zamoczeniu - a w partyzantce deszcze też się zdarzały - materiał stawał się twardy, szeleszczący i nieprzyjemny w użyciu. A przebrać się nie było w co, bo każdy z nas miał tylko jedne portki.


Zlecenie od „Bąka”

Po służbowym zapoznaniu się z kpt. „Bąkiem” przybył mi nowy dysponent! Zdarzało się teraz, że oprócz „Marsa” rozkazy wydawał mi także „Bąk”. Były to zadania na ogół drobne, ale czasem trudne do zrealizowania. Pamiętam, że kiedyś chyba już w roku 1944, „Mars” umówił mnie na kontakt z „Bąkiem”. Dostałem polecenie bym nazajutrz rano czymś przyjechał do Krakowa i punktualnie o wyznaczonej godzinie wszedł do kościoła o.o. Franciszkanów na placu Wszystkich Świętych. Miałem usiąść w którejś ławce i coś tam takiego robić, czego się w kościele nie robi. „Bąk” określił mi co to ma być. Pani, która będzie już wcześniej siedzieć w tej ławce, wkrótce wstanie i (np. trzy razy) się przeżegna. Miałem wyjść za nią i ona coś tam miała powiedzieć. Później normalnie z nią rozmawiając o byle czym, miałem ją przywieźć do Wieliczki w umówionym miejscu pożegnać. Pani nie zjawiła się w kościele.

„Mars” nauczył już nas, że takie drobiazgi, jak czym gdzie pojechać, jak zwolnić w miejscu pracy, skąd wziąć czas na wykonanie polecenia itp., są to sprawy niegodne omawiania. A my przecież byliśmy zatrudnieni, komunikacji prawie żadnej nie było, bywały natomiast randki lub spotkania wcześniej umówione i wszystko to trzeba było odwołać.

Chyba wczesną wiosną 1944 roku zlecił mi „Bąk” wyszukanie w tempie ekspresowym mieszkania dla niewiasty w wieku około 45 lat. Z wyglądu miała być urzędniczką. Pieniądze za mieszkanie zapłaci sama. Może nawet zapłacić z góry za każdy miesiąc. Pokój musi mieć choćby minimum wygody. Ma być samodzielny z osobnym wejściem, lepiej gdzieś na peryferiach Wieliczki i u przyzwoitych, spokojnych ludzi. Tym razem zabił mi „Bąk” nie byle ćwieka w głowę. To było zadanie dość trudne i do tego miało być wykonane szybko. Domyśliłem się oczywiście momentalnie, że chodzi o osobę z kręgów konspiracji zapewne, „spaloną” gdzieś w Generalnym Gubernatorstwie. „Bąk” powiedział, że dokumenty będzie miała w porządku. Zachodziłem w głowę jak wziąć się do rzeczy i od kogo zacząć. W moim bliskim otoczeniu nie widziałem nikogo spełniającego podane mi warunki.

Rano poszedłem do pracy. Mój współpracownik Władysław Poda, z którym nie miałem żadnych związków konspiracyjnych, ale któremu bardzo ufałem, zapytany o to, czy nie wie gdzieś o wolnym pokoju dla bardzo przyzwoitej pani wyraził przekonanie, że być może będzie mogła mieszkać w jego domu rodzinnym, bo mają akurat wolny pokój. Zadał mi kilka pytań, na które jakoś odpowiedziałem i z kolei ja dowiedziałem się o wysokości czynszu i różne, inne drobiazgi. Umówiliśmy się, że jeszcze tego samego dnia po pracy pójdę z nim obejrzeć pokój. Dom rodzinny Władka stał za parkiem Mickiewicza przy drodze do Krzyszkowic (dziś ulica T. Kościuszki). Spełniał w moim przekonaniu warunki podane mi przez „Bąka”. Ojciec Władka Eugeniusz Poda był maszynistą w kopalnianej elektrowni. Znałem prawie całą rodzinę i uważałem ich za bardzo zacnych ludzi. Już chyba nazajutrz, na umówionym spotkaniu z „Bąkiem”, zdałem mu sprawę z powierzonej mi misji. Na drugi dzień miałem tą panią odebrać i zaprowadzić do domu p. Podów i przedstawić gospodarzom.

Pani ta mieszkała u nich do czasu mojego odejścia do partyzantki. Z początku kilka razy zapytałem Władka jak im się żyje z nową lokatorką. Byli zadowoleni. „Bąk” nigdy mi nie powiedział kim była ta osoba. Po powrocie z lasu pytałem jeszcze Władka o nią, a później w wirze spraw bieżących zapomniałem o całej sprawie. Jeśli żyje jeszcze ktoś z rodziny Władka, pamię-tający lokatorkę z 1944 roku, mógłby to wydarzenie potwierdzić.

Nasuwa się tu na myśl pewien problem moralny. Czy my, członkowie akowskiej konspiracji, mieliśmy prawo narażać różnych, najczęściej bliskich lub przyjaznych nam, ludzi na skutki zagrożeń wynikających z naszej działalności. Zacząć trzeba od tego że wstępując do AK, a szczególnie do sabotażowo-dywersyjnej jej formacji, jaką był Kedyw, zdecydowaliśmy narazić samych siebie, granicznie na śmierć. Do podjęcia takiej decyzji mobilizowało nas uczucie patriotyzmu wobec zniewolonej Ojczyzny. Zdarzyć się mogły przypadki lekkomyślności, ale przyjąć można, że stanowiły one mały margines. I ginęli licznie młodzi i starzy żołnierze Kedywu. Młodzi zostawiali swoich rodziców i bliskich, starsi własne rodziny i dzieci. Świadomie godziliśmy się na zagrożenie większe od dość powszechnych przecież organizacji konspiracyjnych Armii Krajowej i innych ugrupowań, a tym bardziej od reszty polskiego społeczeństwa. Narażaliśmy najbardziej samych siebie i nasze rodziny. Okrutne prawa wojny sprawiają, że giną na niej żołnierze, ale także ludność cywilna. Walka z hitlerowskim najeźdźcą była bezpardonowa. Mieliśmy świadomość, że każda akcja sabotażu, każdy zdobyty na wrogu pistolet, nabój, wszystkie zadane wrogowi straty materialne i ludzkie przybliżają dzień wyzwolenia, skracają dni wojny. Walka z Niemcami wywoływała represje. Polskie miasta i wsie roiły się od grobów ludzi rozstrzelanych, od szubienic, kaźni gestapowskich i obozów koncentracyjnych. Ginęli w nich najczęściej ludzie z ulicznych łapanek, wysiedlani z terenów niemieckiej ekspansji, i wreszcie tych, których jedyną winą byłe to, że byli Polakami, Żydami, Cyganami. Konieczna była walka na śmierć. Zbrojny i cywilny opór naszego narodu sprawił, że według opinii historyków, w okupowanym Generalnym Gubernatorstwie utrzymywali Niemcy 12-20 dywizji które nie mogły brać udziału w walkach frontowych. To był nasz wkład do światowej walki z hitlerowską nawałą. Zaniechanie oporu ułatwiłoby tylko Niemcom działalność eksterminacyjną w stosunku do ludności polskiej i przedłużyłoby czas wojny.

Z takiego rozumowania wychodząc, świadomi byliśmy nieuchronności strat i ofiar wśród mniej zaangażowanej w walkę części cywilnego społeczeństwa. Z takiego rozumowania powzięła się moja decyzja o ulokowaniu, bez wiedzy gospodarzy, w ich domu osoby mogącej stanowić zagrożenie dla ich bezpieczeństwa.


Górniczy materiał wybuchowy donarit

Było to kiedyś na przełomie lat 1943/44. Kolejne spotkanie z „Marsem” stało się początkiem mojego nowego zadania. Zygmunt wypytywał mnie na temat moich znajomości z wielickimi górnikami, pracującymi w przodkach wydobywczych, używających górniczych materiałów wybuchowych. Znajomości takich praktycznie nie miałem, ale obiecałem „Marsowi”, że zorientuję się w sprawie i złożę mu sprawozdanie. Dziś już nie pamiętam, czy był przy tej rozmowie „Zawała”, czy też podzieliłem się z nim moimi kłopotami później. Z przeglądu naszych młodych znajomych górników wyszło, że prawdopodobnie dostęp do materiałów wybuchowych może mieć nieco starszy od nas Franciszek Iskra. Nie wiem, czy był on już wtedy członkiem AK, czy też został dopiero w tym celu zwerbowany przez Kazka do Kedywu. Zacząłem się z nim spotykać coraz częściej. Przyjął pseudonim „Kwiat”. Franek mieszkał przy obecnej ulicy Mietniowskiej. Po jakimś czasie oswoił się z myślą, że trzeba będzie - przy ogromnym ryzyku - dostać się do silnie strzeżonego i skrupulatnie rozliczanego materiału wybuchowego. Zadaniem był mocno podniecony i niespokojny. Nie wtajemniczał mnie w szczegóły nagrywania całej sprawy, ale dowiedziałem się, że każdy pojedynczy ładunek „donaritu”, bo tak nazywał się górniczy ładunek wybuchowy, był protokolarnie przekazywany górnikom przodkowym i również protokolarnie musiało być potwierdzone jego użycie w wyrobisku górniczym.

Pewnego dnia dostałem od Franka wiadomość, że mam być na nadszybiu szybu „Kinga” w godzinach wyjazdu zmiany górniczej (około godziny 14). Wypatrywałem go wśród wychodzących z klatek górników, manipulując coś tam przy właśnie montowanych nowych urządzeniach sygnalizacji szybowej. Po zakończeniu montażu nowej, automatycznej centrali telefonicznej zostałem wyznaczony do współpracy z monterem firmy Siemens-Halske, przy budowie nowoczesnej sygnalizacji szybowej w szybie „Kinga”. Brygadę moją stanowili ci sami ludzie, którzy wcześniej zatrudnieni byli przy montażu centrali telefonicznej. Siemensowski monter nazywał się Władysław P. Nie wiele dobrego mógłbym o nim powiedzieć, niech więc pozostanie zaszyfrowany pierwszą literą nazwiska.

Sygnaliści szybowi widywali mnie dość często na nadszybiu, więc nie dziwili się chyba mojej obecności. Wreszcie wśród umorusanych górników dostrzegłem wypatrującego mnie Franka. W ciżbie wyjeżdżających z dołu górników, przeszliśmy koło siebie kilka metrów i w tym czasie zdążył mi podać małe, zawinięte w brudny papier, zawiniątko. Później każdy z nas poszedł w swoją stronę.

W sprzyjających warunkach rozpakowałem zawiniątko. W środku znajdowało się ciemno-bordowe opakowanie, podobne z wyglądu do sprzedawanej w sklepach cykorii, używanej jako domieszka do powszechnie wtedy stosowanej kawy zbożowej. Opakowanie przekazałem „Marsowi”. Pamiętam, że w niedługim odstępie czasu dostarczył mi „Kwiat” co najmniej jeszcze jedno opakowanie „donaritu”. Dziś już natomiast nie pamiętam, czy były tam również spłonki. „Kwiata” przekazał mi „Zawała”. Dalszy los obu ładunków donaritu nie jest mi znany.

W miarę bliższego poznawania „Marsa” rodził się we mnie, stale się pogłębiający, szacunek i zaufanie do niego. Różniły nas wyraźnie temperamenty i sposób życia. On był młodym człowiekiem, poważnym, o dość surowych zasadach. My z Kazkiem mieliśmy bardziej pstro w głowach, nie stroniliśmy od rozrywek. Znajdowaliśmy czas na spotkania z koleżankami i randki, miewaliśmy swoje, zmieniające się czasem sympatie. Zdarzały się nam częste kontakty z wielicką knajpą „u Grochalki”, naprzeciw magistratu, grywaliśmy w karty. Zygmunt nie brał udziału w takich okazjach i najwyraźniej ich nie akceptował.

Ale przekonywał swoim zaangażowaniem w działalność konspiracyjną, rozwagą, troską o podległy mu zespół, a przede wszystkim osobistym przykładem. Nie dbał zupełnie o swoje osobiste interesy.


Działania w terenie

Opisuję tu działalność wielickiego Kedywu, z którą miałem bezpośredni kontakt, i która utrwaliła się w mojej pamięci. A przecież równolegle szła ożywiona działalność wywiadowcza, wiele interwencyjnych akcji przeciw zarządzeniom niemieckiej administracji (np. niszczenie akt gminnych dotyczących tzw. kontyngentów, czyli przymusowych dostaw żywności przez chłopów itp.). Wywierane były różnego rodzaju naciski na tych przedstawicieli polskiej administracji terenowej, którzy zdradzali zbytnią uległość wobec Niemców, lub nawet podejmowali różne działania o charakterze kolaboracji. Formy tych nacisków zależne były od stopnia przewinień. Stale prowadziliśmy akcję małego sabotażu. Dotyczył on głównie transportu kolejowego. Dostaliśmy termitowe ładunki zapalające do niszczenia łatwo palnych towarów przewożonych kolejami (np. siano, słoma, drewno itp.).

Z relacji „Marsa”, który kierował sabotażem kolejowym w wielickim II Obwodzie - „Ront” Kedywu Okręgu Krakowskiego wynika, że wybranym żołnierzom „Rontu” dostarczone zostały ładunki termitowe z zapalnikami chemicznymi, które po zgnieceniu odpowiedniej rurki powodowały po kilku godzinach zapalenie się ładunku termitowego o bardzo wysokiej temperaturze płomienia. Wagon zapalał się zwykle, wtedy gdy pociąg był już daleko od miejsca założenia ładunku. Miejscem zakładania ładunku był najczęściej dworzec towarowy w Prokocimiu, lub wagony towarowe formowane w pociągi na stacji Wieliczka. Ten sam zespół wsypywał różne szkodliwe substancje chemiczne lub piasek do smarownic łożysk osi wagonów. Powodowało to, po dłuższej jeździe pociągu zatarcie łożysk i pożary wagonów. Sporo takich akcji wykonał Wilhelm Goetel - „Lusiek”, który był prawdopodobnie przedwojennym podoficerem, a w czasie okupacji pracował na dworcu towarowym w Prokocimiu.

Drobne sabotaże w administracji terenowej Generalnego Gubernatorstwa (np. w sprawach tzw. kontyngentów obowiązkowych, czyli przymusowych dostaw żywności przez rolników do dyspozycji niemieckiej administracji) miały miejsce dość często, ale uszły już pamięci. Wielicki Kedyw wykonał w jesieni 1943 akcję sabotażową na urząd gminny w Koźmicach Wielkich. W wyniku akcji nocnej spalone zostały listy kontyngentowe uniemożliwiające administracji odtworzenie stanu realizacji dostaw kontyngentowych.

Kiedyś, na przełomie lat 1943/44, polecił mi „Mars” złożyć dwa zdjęcia legitymacyjne bez podpisu. Powiedział, że potrzebne będą do „lewych kennkart” - okupacyjnych dowodów tożsamości. Po jakimś czasie odebrałem od „Marsa” dwie moje kennkarty: jedną na nazwisko Tadeusz Bitka, a drugą na nazwisko Stefan Górski. Na pierwszej byłem nieco młodszy, na drugiej starszy. Na obu skądś tam pochodziłem, gdzieś się urodziłem i mieszkałem, miałem jakichś rodziców itd. Dostałem dyspozycję, bym nigdy nie nosił przy sobie dwu kennkart. „Lewą” należy mieć przy sobie na akcjach, a w normalnych warun-kach prawdziwą. Miałem nauczyć się na pamięć obu moich, nowych personaliów i adresów oraz przemyśleć sobie stosowne życiorysy. Zygmunt przypominał mi kilka razy, bym od czasu do czasu powtarzał sobie nowe życiorysy. Praktycznie korzystałem tylko z tego na nazwisko Tadeusz Bitka. Z tym też „lewym” dowodem spędziłem później półroczny okres w partyzantce.

Wiosną 1944 roku otrzymaliśmy do zażywania pewne ilości witaminy C pod nazwą „cebion”. Wcześniej bojówki Kedywu dokonały skoku na niemieckie zakłady farmaceutyczne „Pharma” w Krakowie. Z tego skoku dostaliśmy służbowe przydziały cebionu.

Pamiętam, że przed którąś akcją dostaliśmy od „Marsa” po kabzułce silnej trucizny „cyjankali” - na wszelki wypadek. Zwróciliśmy je po akcji.

Było to w jesieni 1943 roku lub może wiosną 1944. Po południu szedłem sobie od poczty w kierunku apteki na ul. ks. Goliana. Z naprzeciw zjawił się niespodziewanie Zygmunt. Wkrótce po przywitaniu się i wymianie kilku zdań, zawrócił w stronę poczty i konfidencjonalnie przyciągnął mnie do siebie.

- Władek, a właściwie „Lenard”, mam dla ciebie nowinę – powiedział zagadkowo i po chwili dodał:

- Gratuluję ci awansu w imieniu kapitana „Bąka” i swoim. Od dziś jesteś starszym strzelcem.

Przyznać dziś muszę, że byłem bardzo zadowolony. To był mój pierwszy awans w służbie Rzeczypospolitej. Pierwszy i choć mały, ale cieszył. Jakoś w tym samym czasie dowiedziałem się, że czeka mnie wycieczka do Raciborska. Raciborsk był majątkiem Krzysztofa Morstina - „Pługa”, w odległości około 7 kilometrów od Wieliczki. Obok Raciborska jeździłem wiele razy furmanką do Dobranowic, w których mieszkał mój dziadek w swoim gospodarstwie rodzinnym. Później zorientowałem się, że jest tam stały punkt kontaktowy Kedywu, a może nawet coś więcej. Do Raciborska jednak nie zostałem wysłany, wido-cznie coś się zmieniło.

Wspomnieć warto, że w dniu 11 lipca 1944 wykonana została w Krakowie akcja zamachu na zastępcę generalnego gubernatora, generała SS Wilhelma Koppego. Długo i starannie przygotowywany zamach wykonywała grupa AK „Parasol”, przy wsparciu przygotowawczym krakowskiego Kedywu. W Wieliczce, przez kilka dni przed akcją, kwaterowała kilkuosobowa grupa żołnierzy „Parasola”. Ulokowani oni byli w domach: „Małego”, „Żaby”, „Bza” i innych. Ostrzelany został samochód Koppego w okolicy placu Kossaka i ul. Powiśle. Akcja się nie udała i Koppe zdążył się uratować. Były duże straty w zabitych po obu stronach, również w czasie odskoku zamachowców.

Akcja opisana została w książce pt. „Dynamit, Część druga”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1967.


Akcja na Ulricha

Jesienią 1943 roku mieliśmy odprawę u „Marsa”. Było nas wtedy kilku w tym „Zawała” i ja. „Mars” zapowiedział nam, że celem ostatecznym tego spotkania będzie wykonanie zamachu na zamieszkałego w Wieliczce (przy obecnej ul. Sienkiewicza) Ulricha, kierownika Wydziału Rolnictwa i Wyżywienia w starostwie krakowskim. Ciążyło na nim wiele przestępstw i zbrodni w stosunku do narodu polskiego. Wyrokiem sądu Polski Podziemnej skazany został na karę śmierci.

Z informacji jakie posiadał „Mars” wynikało, że udać się może zasadzka na Ulricha jadącego samochodem do Gdowa na służbową inspekcję w tamtym terenie. Co najmniej dwukrotnie brałem udział w kilkuosobowych patrolach pod dowództwem ppor. „Marsa”. Zamierzaliśmy spowodować wybuch wiązki granatów pod kamiennym słupkiem przydrożnym i w ten sposób zniszczyć samochód Ulricha i jego samego.

Raz wypróbowaliśmy odpalanie zdalne granatu za pomocą lontu i spłonki na rozległych, niezamieszkałych terenach piaszczystych na wschód od Wieliczki. Tereny te nazywały się „winnicą”, nie wiem z jakiego powodu. W skład patrolu próbującego granaty na „winnicy” pod dowództwem „Marsa” wchodził Kazek i ja.

Akcja miała mieć miejsce na szosie Wieliczka-Gdów, licząc od Wieliczki około 500 metrów za Biskupicami. Został mi w pamięci śmieszny epizod, który zdarzył się w czasie przygotowywania pierwszej zasadzki. Wiązkę granatów wkopywał pod kamiennym słupkiem, najlepiej wyszkolony przez „Marsa” - Kazek „Zawała”. Odpalenie granatu nastąpić miało zdalnie z ukrycia na poboczu szosy. Przy wykonywaniu pierwszej zasadzki, byłem tuż obok Kazka, gdy rękami próbował wybrać ziemię wokół betonowego słupka po prawej stronie szosy dla założenia ładunku granatów. W pewnym momencie Kazek szpetnie zaklął i rozeźlony powstał z pozycji klęczącej. Złorzecząc ciągle, zaczął ze złością wycierać rękę w kępkach przydrożnej trawy. Zdarzyło się bowiem, że w ciemnościach nie zauważył, że właśnie pod tym słupkiem ktoś narżnął sporą kupę. Rozgnieciona ręką Kazka zasmrodziła na krótko najbliższe otoczenie.

Według relacji „Marsa”, zamach był przygotowany na szosie Wieliczka-Gdów na niezamieszkałym odcinku między Biskupicami a Trąbkami. Granaty założone były przy bocznym słupku kamiennym na największym wzniesieniu drogi, gdzie kierowcy zazwyczaj zwalniali prędkość jazdy samochodem dla dokonania zmiany biegu. W miejscu przygotowanej akcji, na stromym zboczu po prawej stronie drogi (licząc w kierunku Wieliczka-Gdów), rósł las. „Mars” uznał, że będzie to najlepsze miejsce dla dokonania zamachu, ostrzelania samochodu i odskoku. Można było przypuszczać, że zamach w tym miejscu nie spowoduje represji, bo teren na długości kilku kilometrów był nie zamieszkały i zamach może zostać przypisany partyzantom. „Zawała” wspomina, że trzykrotnie w odstępach kilkudniowych przygotowywano zasadzki, połączone z długim oczekiwaniem na przyjazd samochodu. Ulrich nie przejeżdżał w tym czasie ani raz. Sygnalizować przejazd miał „Zawała” znajdujący się około kilometra na zachód od przewidywanego miejsca akcji na przeciwległym wzgórzu i dobrze widoczny dla „Marsa”. Kazek miał w przypadku rozpoznania jadącego Ulricha przebiec trzykrotnie w poprzek szosy. Znał on typ samochodu Ulricha i jego numery rejestracyjne. Odpalenia granatu dokonać miał dowódca patrolu ppor. „Mars”, a następnie samochód miał być ostrzelany. Pierwszy raz na zasadzce byli: „Mars”, „Jacek”, Adam Krzysiak - „Bez”, oraz dwóch żołnierzy z Oddziału Partyzanckiego „Błyskawica”, a mianowicie Bolesław Filo - „Rybka I” i Mieczysław Czerniak - „Michalski”. Drugi i trzeci raz prawdopodobnie tylko „Mars” i „Bez”.

Do akcji w tym dniu nie doszło bo samochód Ulricha nie nadjechał od strony Gdowa pomimo, że czekaliśmy na niego chyba ze dwie godziny.

„Mars” doszedł w końcu do przekonania, że należy się liczyć z ewentualną koniecznością wykonania akcji przed domem Ulricha w Wieliczce, w pobliżu domu przy obecnej ulicy Sienkiewicza, gdzie mieszkał w tym czasie Ulrich. Dostałem zadanie przeprowadzenia szczegółowego rozpoznania terenu i zorientowania się w obyczajach Ulricha. Pomyślałem, że dobrze byłoby mieć w pobliżu jakąś bazę. I znowu okazało się, że trzeba będzie skorzystać z pomocy Michała. Był on wtedy samotnym, starszym już nieco kawalerem. Wynajmował pokoik u rodziny Borowców, przy ul. ks. Goliana 10 prawie naprzeciw prosto-padłej do niej ulicy Sienkiewicza. Zaszedłem raz do niego niby przypadkowo. Michaś nie zdziwił się i zgodnie z jego obyczajem, przy rozmowie na różne tematy wypiliśmy po kieliszku, a może po dwa. Z okna obserwowałem czy od strony ul. ks. Goliana nie będzie wjeżdżał (na ślepą wtedy ulicę Sienkiewicza) jakiś samochód osobowy. Na tej ulicy nie było wówczas prawie żadnego ruchu samochodowego i każdy pojedynczy samochód był łatwy do zauważenia.

Wieczorem, gdy już dobrze się ściemniło wychodziłem od Michała i powolnym spacerem szedłem do końca ulicy Sienkiewicza. Po lewej stronie znajdowała się tam żelazna brama wjazdowa, a za nią około 50-metrowy podjazd w kierunku dużego parterowego domu. Dom i przynależny do niego ogród był ogrodzony. Po drugiej stronie ulicy stał w odległości około 10-metrów od chodnika nieduży murowany dom parterowy rodziny Albińskich. Do wejścia prowadził mały ganek na który wchodziło się po kilku betonowych schodkach. Dom był zamieszkały.

Wybrałem sobie miejsce pod tymi schodkami jako punkt obserwacyjny. Przez kilka dni, wyczekiwałem tam dla zorientowania się jak odbywa się wjazd samochodu przez bramę. W ciągu tych kilku dni obserwacji samochód z Ulrichem wjeżdżał tylko trzy razy. Dwa razy szofer otwierał bramę, a później samochód wjeżdżał przed okna domu. Słychać było otwieranie i zamykanie drzwi, jakieś rozmowy, zaświecało się światło i wreszcie wszystko się uciszało. Jeden raz brama była już otwarta i samochód wjechał przed dom. Po opuszczeniu kryjówki wychodziłem cicho w kierunku ulicy i wracałem do mojego domu. Wyniki moich obserwacji relacjonowałem „Marsowi”. Bałem się tylko jednego, by nie obszczekał mnie jakiś przypadkowy pies. Wtedy mogłoby dojść do wykrycia mojej kryjówki pod schodami.

Dnia 16 listopada 1943 roku przyszedłem, jak zwykle, rano do pracy w salinarnym warsztacie elektrycznym. Po wejściu do kantorka werkmistrza Nawrota przywitał on mnie, ni w pięć, ni w dziewięć, słowami: - Kazek, strzyloj! Nie rozumiałem co to znaczy, ale na wszelki wypadek uznałem, że słowa te nie do mnie się odnoszą. Niedługo potem do kantorka weszło kilku monterów, którzy z przejęciem opowiadali, że na ulicy Sienkiewicza była wczoraj strzelanina. Przyjechało potem kilka samochodów niemieckich z żołnierzami i po jakimś czasie wszystko się uspokoiło.

Domyśliłem się natychmiast, że była to akcja na Ulricha. Z wypowiedzi werkmistrza Nawrota do mnie wynikało, że w czasie akcji musiał ktoś słyszeć wezwanie do Kazka, żeby strzelał. Było dla mnie jasne, że w akcji brać musiał udział „Zawała”. Jeszcze w tym samym dniu dowiedziałem się od Kazka nieco szczegółów. Istotnie patrol w składzie: „Mars”, „Zawała” i „Bez” dokonał poprzedniego dnia wieczorem około godziny 21-ej zamachu na Ulricha przed bramą domu przy ulicy Sienkiewicza.

Podaje tu pisemną relację Kazka na temat tej akcji:

„Otóż było to tak: Akcję samą, to znaczy zastrzelenie Ulricha, mieli wykonać „Mars” i „Bez”, a ja „Zawała” miałem być na ubezpieczeniu. Gdy samochód zajechał, wysiadł z niego kierowca (Polak, znajomy werkmistrza Nawrota) i w świetle reflektorów otwierał ciężką, żelazną bramę. W tym momencie padł strzał, jeden jedyny! i nastąpiła cisza. Nie wiedząc co się dzieje skoczyłem naprzód na prawą stronę samochodu („Mars” i „Bez” byli po lewej stronie). Zobaczyłem Ulricha siedzącego przy kierownicy po lewej stronie. Zacząłem przez szybę prawych, przednich drzwi samochodu szybko strzelać. Po pierwszych moich strzałach, z lewej strony otworzyły się przednie drzwi i najpierw wyskoczył ogromny pies wilczur, a zaraz potem Ulrich zwalił się na ziemię. Wtedy ja zacząłem krzyczeć: Adam strzelaj! Adam strzelaj! Niestety i „Marsowi”, i „Bezowi” pistolety się zacięły i oni - moment przed otwarciem ognia przeze mnie - odskoczyli do tyłu. Więc Adam nie strzelał do leżącego na ziemi Ulricha, który po chwili wstał i zataczając się szedł w kierunku furtki w bramie wilii. Ja wystrzeliłem do niego jeszcze dwa a może trzy razy, opróżniając magazynek pistoletu FN kał. 7,65. Ale odległość była już dosyć spora, osiem i a może dziesięć metrów. Ulrich znalazł się w cieniu, a ja nie miałem czasu mierzyć do niego, l nie trafiłem go chyba.

Ja wykonałem odskok do „międzucha” (takiej wąskiej dróżki między ogrodzeniami) w stronę szosy, dziś ul. J. Piłsudskiego. A „Mars” i „Bez” wcześniej wycofali się w przeciwną stronę. Poczekali chwilkę na mnie po ustaniu prowadzonej przeze mnie strzelaniny i bojąc się o mnie zawrócili obaj na miejsce akcji, mimo że z willi wybiegali Niemcy strzelając na ślepo z pistoletów. Mars" i „Bez” obawiając się, że jestem ranny zaczęli mnie szukać wołając przy tym: Kazek! Kazek!

Ale mnie już przy samochodzie nie było, bo po wystrzeleniu całego magazynku uciekałem co sił w nogach w kierunku dzielnicy Lekarka. Przez cały czas akcji kierowca, który miał otworzyć bramę, stał przytulony do słupa bramy, wszystko widział i słyszał. Pomyliły mu się widocznie dwa okrzyki: mój „Adam strzelaj!” i poszukujących mnie kolegów wołających „Kazek, Kazek!”

W pamięci zostało mu „Kazek strzelaj!”

„Mars” i „Bez” wycofali się już pod ostrzałem wybiegających z willi Niemców w kierunku południowym, gdzie były pola uprawne. Kierowca Ulricha (znajomy, może krewny Leopolda Nawrota) opowiedział tak jak sobie nasze okrzyki skojarzył. Na drugi dzień w warsztacie elektrycznym, z naciskiem na słowo Kazek opowiadał mi Nawrót, zresztą nie tylko mnie całe wydarzenie.

Ulrich nie został w tej akcji zlikwidowany, a tylko ranny w rękę. Ale swoją bandycką działalność na terenie Wieliczki i okolic skończył, gdyż został przeniesiony niewiadomo dokąd.”

Nazajutrz, w dniu 6 listopada 1943 roku rozstrzelali Niemcy dziesięciu młodych Polaków, przywiezionych z więzienia na Montelupich, znajdującego się w rękach krakowskiego gestapo. W miejscu tym stoi dziś pomnik ku czci rozstrzelanych.

Według „Marsa” źle się stało, że akcja na Ulricha nie została wykonana według pierwszego scenariusza, na szosie na wschód od Biskupic, gdzie miała wszelkie szansę powodzenia. Ryzykowna akcja wykonana w Wieliczce przy ul. Sienkiewicza została pośpiesznie zorganizowana w związku z naciskiem władz Kedywu o jej sfinalizowanie. Nie było czasu i możliwości na sprawdzenie broni.

Ciśnie się do głowy myśl, którą już poprzednio rozważałem. Czy ofiara jednego już nawet życia, a nie aż dziesięciu młodych Polaków, warta była próbie zlikwidowania Ulricha. Po pierwsze: sąd Polski Podziemnej wydał na niego wyrok śmierci. Żołnierze wielickiego Kedywu mieli być wykonawcami tego wyroku i podjęli się tego zadania, mimo że to właśnie oni najbardziej ryzykowali własnym życiem. Ulrich miał na swym sumieniu śmierć wielu niewinnych ludzi w wyniku swej zbrodniczej działalności. Po wtóre Niemcy mordowali lub rozstrzeliwali w Generalnym Gubernatorstwie codziennie wielu niewinnych ludzi. To stanowiło filar okupacyjnego terroru i element planu wyniszczania narodu polskiego. Powojenny bilans strat polskich wśród ludności cywilnej sięga kilku milionów ludzi, którzy zginęli w licznych obozach koncentracyjnych i kaźniach gestapo. Represyjne, publiczne akcje odwetowych rozstrzeliwań, miały głównie cel zastraszający i propagandowy. Przyjąć można, że szansę przeżycia tych, których tu niewinnie rozstrzelano, były bliskie zeru. Byli to na ogół ludzie z wydanymi już wcześniej wyrokami śmierci. Tylko bezwzględna walka na śmierć i życie skracała okres okupacji i niewoli naszej Ojczyzny. Dotyczyło to wszystkich frontów walki, od sabotażu i dywersji w okupowanej części Polski, poprzez działania partyzanckie i powstańcze, aż po działania polskich formacji wojskowych na wszystkich frontach alianckiej wojny antyhitlerowskiej.


Śmierć Kesslera

W dniu 2 grudnia 1943 roku szedłem, jak codziennie rano, do pracy w warsztacie szybu „Kinga”. Musiała dochodzić godzina 6 rano, bo znajdowałem się już na ulicy Matejki w pobliżu stawu w parku Mickiewicza, a praca zaczynała się o 6-tej. Nagle posłyszałem odgłos strzału pistoletowego z kierunku ulicy Dembowskiego. Strzał został oddany gdzieś w okolicy parterowego domku przy ul. Dembowskiego.

Przyśpieszyłem nieco kroku, a po wejściu na teren kopalni, poszedłem zaraz do budynku administracji, gdzie na pierwszym piętrze znajdowało się Biuro Techniczne. Zdałem „Marsowi” krótką relację z tego wydarzenia. Już po niedługim czasie wiedzieliśmy, że w drodze do pracy postrzelony został czeski volksdeutch Emanuel Kessler, komendant kopalnianej straży przemysłowej.

Nazajutrz przywieziono znowu dziesięciu młodych więźniów z Montelupich i rozstrzelano ich przy nasypie kolejowym na ul. Dembowskiego, w pobliżu warzelni soli. Był to natychmiastowy mord odwetowy za zamach na umundurowanego Niemca. Dziś na tym miejscu stoi pomnik ku ich czci. Nazwiska rozstrzelanych figurują na pomniku, bo Niemcy podali je na rozlepionych w mieście afiszach śmierci.

W mieście zaroiło się od umundurowanych funkcjonariuszy gestapo i formacji SS. „Mars” zarządził w południe alarm dla naszej grupy „Kedywu”. Dostałem od niego polecenie, bym na dole kopalni zorganizował jakieś ukryte pomieszczenie dla kilku osób z perspektywą noclegu. Byłem w tym okresie zatrudniony przy montażu nowej sygnalizacji szybowej w szybie „Kinga”. Montażem kierował wspomniany już przez mnie wcześniej monter firmy Siemens-Halske z Krakowa Władysław P., a ja byłem szefem brygady kopalnianej, znowu w składzie tym samym, jak przy montażu centralki telefonicznej. Na jednym z poziomów (chyba III) istniała niewielka komora w pobliżu szybu, o której mało kto wiedział i wejście do niej było prawie niewidoczne. Sygnalizacja szybowa miała własne połączenie telefoniczne, nie połączone z ogólnozakładową siecią telefoniczną. Wziąłem jeden z telefonów sygnalizacyjnych i podłączyłem go równolegle do aparatu tego podszybia, na którym znajdowała się kryjówka. Mieliśmy w ten sposób zapewnioną łączność telefoniczną z powierzchnią kopalni poprzez maszynownię lub nadszybie szybu „Kinga”. Pamiętam, że Zygmunt na razie został na górze, a ja i Kazek oraz Zbigniew Kostecki - „Mirek” i nie będący członkiem Kedywu, pracownik Biura Technicznego Stanisław Majewski czekaliśmy na dole na dalszy rozwój wypadków. Chyba gdzieś około 16-tej Zygmunt odwołał alarm. Poszliśmy do swoich domów.

Reakcja „Marsa” na mój poranny meldunek wskazywała na to, że nie znał on wtedy przyczyny zastrzelenia Kesslera. Wieliczanie nazywali go „Bubką” bo był niski, tłusty i brzuchaty. Nie było wyraźnych powodów do jego likwidacji, bo był nie bardzo szkodliwy, czasem nawet rubaszny i nie uciążliwy dla podległych mu strażników.

O przyczynie zastrzelenia Kesslera dowiedziałem się dopiero w partyzantce. Podobno Kessler zginął przy próbie odebrania mu pistoletu przez partyzantów O. P. „Błyskawica”. Według relacji „Marsa” nie było wyroku śmierci na Kesslera. Został on tylko postrzelony w nogę przy próbie odebrania mu pistoletu. Odbieranie pistoletów Niemcom, było jednym ze sposobów dozbrajania Armii Krajowej i to dość często stosowanym. Zwykle polegało to na sterroryzowaniu pojedynczego mundurowego Niemca i odebraniu mu pistoletu bez potrzeby użycia broni palnej. Nie znane są przyczyny dla których doszło do postrzelenia Kesslera. Miał on w kilka godzin później zemrzeć na atak serca. Próby rozbrojenia dokonać mieli z własnej inicjatywy dwaj żołnierze O. P. „Błyskawica”. Jednym z nich był wieliczanin Stanisław Lassler - „Kania”, jeden z najbardziej bojowych żołnierzy tego oddziału. Według mojego rozeznania drugim był żołnierz O. P. „Błyskawica” Stefan Jura - „Słowik”. Była to ich indywidualna akcja, a do wystrzału doszło przypadkowo w czasie odbierania Kesslerowi pistoletu. Rana nie była śmiertelna i Kessier zmarł po kilku godzinach na atak serca.

Przebieg akcji nie został do dziś wyjaśniony. „Kania” był zbyt doświadczonym dywersantem i nie ma podstaw do przypisywania mu wyłącznej odpowiedzialności za ten incydent.

Wiosną 1944 bywałem często w domu, adorowanej wówczas przeze mnie Marysi Hauschildówny, przy ulicy Górsko 4. Tamta okolica miała kontakty z wspomnianym tu już kedywowskim oddziałem partyzanckim „Błyskawica”. Poprzez Marysię poznałem bliską jej sąsiadkę, Hankę Lasslerównę, mieszkającą przy ulicy Ogrodowej. To właśnie jej brat Staszek - „Kania” brał udział w akcji na Kesslera. Wtedy o tym nie wiedziałem, ale później, już w partyzantce, dowiedziałem się od żołnierzy O. P. „Błyskawica”, że patrol ich oddziału - zapewne za sprawą „Kani” był wiosną 1944 przynajmniej dwa razy w Wieliczce. Zatrzymywali się na kwaterze u państwa Konopków, przy ulicy Ogrodowej. Punkt kontaktowy mieli tam również „Kuba” i „Wir” z „Huraganu”. W „Błyskawicy” bywała też Hanka Lasslerówna (Herian) - „Zawieja” wtedy, gdy przebywali w Miechowskiem, we wsi Stradów.

Okoliczności śmierci Kesslera są dziś nie do końca wyjaśnione, gdyż Stanisław Lassler - „Kania” był jednym z najbardziej bojowych i zuchwale odważnych żołnierzy Oddziału Partyzanckiego „Błyskawica”. Żywił on wręcz obsesyjną nienawiść do hitlerowskich okupantów. Miał na swym koncie wiele zwycięskich walk z pojedynczymi Niemcami i udziałów w patrolach bojowych i walkach „Błyskawicy”.

Stanisław Lassler - „Kania” zginął w walce z Niemcami pod Czasławiem koło Raciechowic w Myślenickiem. Był w tym czasie żołnierzem Oddziału Partyzanckiego dowodzonego przez „Żółwia”. Po wojnie staraniem rodziny zwłoki „Kani” zostały ekshumowane i dziś znajdują się w grobowcu w Wieliczce.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi