Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Matka wspomina swoich synów


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Artykuł pt. “Wspominam moich synów”, ogłoszony w "Tygodniku Powszechnym" w 1957 roku, przytoczony w: Józef i Wanda Fiszerowie, Nasze korzenie i my. Saga rodzinna



Dzisiaj jest 25 rocznica urodzin Janka. Wspominam. Myślę o moich synach, o moich czterech synach.

Dwaj są już po tamtej stronie życia. Nigdy się nie dowiem, gdzie są prochy Stasia. W jakim mieście, w jakim dniu dosięgła go kula. Czy naprawdę musiał uciekać z obozu? Tylu przecież przetrwało. Pozostało na świecie jego dziecko.

Janek spoczywa na cmentarzu krakowskim, we wspólnej żołnierskiej mogile. Gdy padł na skraju lasu, nie prosił kolegów o ratunek, tylko rzucił krótkie słowa komendy: “cofajcie się, jestem ranny”. Znane było w oddziale jego powiedzenie: “nie bójcie się, gdy trzeba się bać – to ja wam powiem”. Obietnicy dotrzymał, ale wróg dobił go rannego. Wraz z nim poległo 11 kolegów, uratowany został jednak oddział liczący ponad 300 ludzi. A ich broń? “Karabinek”. Śmieszne.

Z wakacji 1939 r wróciliśmy wcześniej, już 15 sierpnia byliśmy w Krakowie. Janek który był właśnie po maturze, miał jechać na obóz Junackich Hufców Pracy do Augustowa. Ja nie chciałam go puścić, ale on bronił się twierdząc, że jak ma nakaz wyjazdu, to musi go wykonać. Ustąpiłam. Pojechał. 29 sierpnia zatelefonował Staś: “mamo wojna i to już nieodwołalnie – opiekuj się Jadzią i Ewunią – nie mogę przyjechać, by pożegnać się z Wami – idę do wojska”. Potrafiłam tylko powiedzieć “Bóg z Tobą”.

Wydaje mi się wprost, że dziś jest 1 wrzesień 1939 roku. Godzina 5 rano, budzi nas warkot samolotów nad Salwatorem. Zrywamy się choć jesteśmy pewni, że to krążą nasze RWD. Bomby padają na lotnisko, burzą i palą. Panika. Boguś wyrusza do pułku. Najmłodszego Józika zabierają państwo B., którzy jak tysiące mieszkańców opuszczają Kraków. Zostajemy sami ze staruszką matką. Dowiadujemy się, że Staś walczy w Warszawie. Warszawa pada. Straszne dni. Żadnych wiadomości. Wreszcie otrzymujemy od Bogusia kartkę z Tarnowa – żyje, jest internowany. W mieście zaczyna rozwijać działalność Czerwony Krzyż.

Postanawiam szukać syna na własną rękę. Zaczepiam każdy transport jeńców jadący przez miasto. Za jednym idę aż do Dąbia. Robi się wieczór. Niemcy nie pozwalają rozmawiać, ale udaje mi się zdobyć wiadomość że są tam również jeńcy z Tarnowa. Na drugi dzień idę znowu do Dąbia. Obóz otoczony drutem kolczastym, a młodzi jeńcy wyciągają ręce do kilku zgrupowanych kobiet. Słychać szepty “jesteśmy głodni”. Ręce jeńców ociekają krwią. Kobiety mieszkające bliżej przynoszą chleb, kroją – wszystko za mało. Zrozpaczone czekamy na komendanta obozu. Gdy przychodzi wreszcie, zaczynamy rozmowę i prosimy o przepustki. W rozmowie dowiadujemy się, że jest Wiedeńczykiem, więc nacieramy coraz śmielej. Po długich pertraktacjach ustępuje. Ja i jeszcze dwie szczęśliwe matki otrzymujemy pismo, z którym mamy się zgłosić w magistracie po przepustki. W domu zastaję wiadomość, że Boguś jest w obozie w Kobierzynie. Nie zwlekając pędzę do magistratu, oddaje pismo i czekam na swoją kolejkę.

Czas wlecze się okropnie, myśli tłuką się w mózgu, wreszcie odchodzę. Oficer patrzy na mnie badawczo, woła tłumacza i rozpoczyna przemówienie, w którym dowodzi, że woda w całym mieście jest zatruta. Polacy napadają na Niemców i rabują magazyny, a wszystko dlatego, że my matki, źle wychowałyśmy synów. Mam tego dość, bez namysłu przerywam mu słowami, że to nie prawda że woda jest zatruta, jestem żoną inżyniera z wodociągów, gdyby tak było, sami byście się potruli. I nie dając sobie przerwać ciągnę dalej: “Panie oficerze, widzę że pan jest żonaty, ma więc pan zapewne i dzieci. Gdyby syn pana znalazł się w takim położeniu jak mój, czy matka nie chciałaby się zobaczyć ze swoim dzieckiem? Obowiązek matki, Polki czy Niemki, jest zawsze taki sam” Oficer spuszcza oczy i mówi, że jeńcy nie jedli od trzech dni. “Jeśli tak jest – odpowiadam – to trzeba, żeby pan dał przepustkę dla mnie i dla stowarzyszenia charytatywnego, my chleba dostarczymy”.

Wracam do domu z przepustkami.

Nazajutrz po zebraniu św. Wincentego a Paulo, przedstawiam stan jeńców i dostaję pieniądze. Sklepy wciąż pozamykane, ale od czegóż są tylne drzwi. Kupcy bardzo chętnie sprzedają żywność dla jeńców i dodaję sporo od siebie. Prowiantów jest tyle, że trzeba zamówić dorożkę. Gdy ja biegam po mieście, mąż w domu przygotowuje plecak dla Bogusia.

Do Kobierzyna wyjeżdżamy wczesnym rankiem. Mnie wciąż się wydaje, że wszystko jest za mało, więc jeszcze wstępuję do sklepów, a mąż woła w puste ulice, że jedziemy do jeńców. Ludzie wybiegają z domów, przynoszą chleb, papierosy, wino, czekoladę. Dorożka obładowana po brzegi dojeżdża do Kobierzyna. Co robić?, nie mamy przepustek dla woźnicy, a prowiantów jest za dużo by zabrać ze sobą. Po krótkim namyśle wjeżdżamy odważnie – wartownicy nie robią nam żadnych trudności. Trudności pojawiają się z zupełnie nie oczekiwanej strony. Podchodzi do nas delegatka Czerwonego Krzyża, (nazwiska dowiedziałam się później) i kategorycznie żąda, żebyśmy wszystkie prowianty oddali niemieckiemu oficerowi. Mąż sprzeciwia się temu stanowczo i zostaje przy dorożce, podczas gdy ja w towarzystwie dwóch uzbrojonych oficerów idę szukać syna. Spotykam Bogusia, którego powiadomili już koledzy o naszym przyjeździe i wracamy. Tymczasem delegatka sprowadziła oficera niemieckiego i zabierają nas do komendanta obozu. Mąż uśmiecha się zadowolony, bo zdołał przekazać wszystkie prowianty polskiemu oficerowi i nie ma już śladu po nich. Komendant obozu krzyczy, drze przepustki, przegląda legitymacje. Grozi, że każe nas rozstrzelać, jeśli w obozie znajdzie się broń. Ponieważ nie odpowiadamy, każe nam natychmiast wyjeżdżać i oddaje mężowi legitymację. Krakowski dorożkarz, który obserwował całą scenę, kiwa na nas i woła żeby “wyrywać”. “Wyrywajmy” – powtarzam odruchowo, wskakując do dorożki i od razu całe napięcie nerwowe mija. Pogrążamy się w myślach. Wiem, że z mojej działalności charytatywnej nie będzie już nic i że nie będę mogła zobaczyć syna. Co dalej? Jak postąpić? Czy i w jaki sposób powiadomić Czerwony Krzyż o działalności takiej pani delegatki? Dochodzę do przekonania, że trzeba pójść do Czerwonego Krzyża i porozmawiać z majorem o całym zdarzeniu.

W domu pustka, milczymy. Mija długa, ciężka noc, usypiam nad ranem. Nagle budzi mnie pukanie do drzwi, otwieram i oczom nie wierzę: na progu stoi Boguś z kolegą. Obydwaj w podartych bluzach i zakazanych czapkach. Słyszę zmęczony, ale spokojny i ciepły głos Bogusia: “mamo jeść, przyprowadziłem kolegę, musi u nas odpocząć”. Siadamy do śniadania, a chłopcy opowiadają, że zwolnieni żołnierze wzięli ich pomiędzy siebie i tak wydostali się na wolność. Przed samą policyjną godziną. Zapukali do najbliższego robotniczego domu, przyjęto ich, przebrano i o świcie wyruszyli w drogę.

Odtąd dom nasz staje się miejscem schronienia dla zbiegów z Kobierzyna.

Ostatniego października wraca z wędrówki Józio. Jego trzynastoletnie nogi zrobiły wiele kilometrów, ale trzyma się dzielnie.

11 listopada wraca Janek. Boże jak ja się cieszę. Dziękuję Matce Bożej, że go przyprowadziła do domu. Na mszy św. leżę krzyżem.

Brakuje tylko Stasia. Niebawem otrzymujemy od niego kartkę, w której donosi z rozpaczą, że jest w niewoli w Niemczech.

Od powrotu Janka zaczyna się codzienne okupacyjne życie, szare a jednak pełne głębokich wstrząsów. Pierwsza okupacyjna wigilia jest wprost tragicznym przeżyciem. Zima wyjątkowo ciężka, trzaskający mróz. W Poznańskiem Niemcy zaczynają wysiedlanie Polaków, a przez Kraków jadą zaplombowane wagony, w których pod kocami leżą zmarznięte dzieci. Do stołu wigilijnego siadamy wraz z matką i siostrą męża, która uciekła z Białegostoku z tym tylko, co unieść mogła. Łamiemy się opłatkiem, a potem chwila milczenia. W myśli łączymy się z tymi, którzy oderwani przemocą od swoich rodzin, o głodzie i w tęsknocie oczekują wybawienia. Usiłujemy śpiewać kolędy – nie sposób – dławi w gardle. Po świętach czuję pewne odprężenie, ale życie staje się coraz cięższe.

Z wiosną 1940 roku sytuacja bardzo się pogarsza, brak węgla, tłuszczu, mąki, ziemniaków. Niemcy wprowadzają kartki na artykuły pierwszej potrzeby – wywożą wszystko. Kraków zalewają niemieccy urzędnicy, a w tramwajach i na kolejach kłują w oczy napisy “Nur für Deutsche”. Na humor nie ma na szczęście kartek, świetne dowcipy krążą po mieście, a na cmentarzu pojawia się napis “Nur für Deutsche”. Krzątam się około spraw domowych. Jedne rzeczy wynoszą na sprzedaż, inne zdobywam, kupuję. Nie są ważne pierścionki, ważne jest to, żeby chłopcy mieli dom. Ja ich przecież muszę zatrzymać! Nie! Nie pozwolę! Nie puszczę żadnego. Już dość, Staś męczy się w niemieckim obozie. Listy jego są pełne rozpaczy. Nie może znieść niewoli, a rana wyniesiona z walki o Warszawę zaczyna jątrzyć się i dokuczać. Listy Jadzi, która przebywa z Ewunią w Sosnowcu u matki, są również rozpaczliwe. Błaga, bym starała się o zwolnienie dla Stasia. Posyłam paczki, a równocześnie biegam po urzędach niemieckich, staram się o zaświadczenie pracy dla niego, ale wszystko na próżno. Jedna jest tylko droga do zwolnienia tj. przejście na “Volksdeutschów”. – Na to nikt z rodziny nie daje zgody.

Janek pracuje już w Krakowie, w Miejskim Zakładzie Wodociągów i Kanalizacji jako pomocnik techniczny, ale wciąż wybiera się za granicę. Ja nie chcę nawet wiedzieć o tym, gniewam się, protestuję lub tłumaczę. Wreszcie ulega.

Cieszę się i jestem pewna, że uratuję wszystkich trzech synów. Przecież od początku okupacji, zaklinam ich i proszę, żeby do żadnej organizacji nie należeli. Ciągłe rozstrzeliwania świadczą o tym, że wszędzie jest zdrada. Ostatnio na miejsce straceń wybrali Niemcy gliniankę w pobliżu nas, za Salwatorem. Czy i oni maja się znaleźć tam pod tą ścianą śmierci? Nie! Nigdy!

Nie długo byłam jednak pewna swego. Robię kiedyś porządki w domu i nagle wpadają mi w rękę jakieś skrypty o treści wojskowej. Zmartwiałam. Z biciem serca czekam na powrót Janka. Wieczorem pokazuję mu skrypty, pytam czy jego, nie zaprzecza. Wkrótce dowiaduję się, że Janek i Boguś uczą siebie i innych na kursach wojskowych “Chłopcy! Błagam Was trzymajcie z dala od tych spraw Józia, on ma dopiero 16 lat”. “Niech mama będzie spokojna – zapewniają mnie, to jeszcze taki smyk”. Nie było mi jednak dane zaznać spokoju. Jednego dnia Józiu, który uczęszczał do szkoły technicznej, wraca tuż przed godziną policyjną, Ja żądam wyjaśnień, ale Józio wykręca się i dopiero przyciśnięty do muru przez braci przyznaje się; brał udział w “akcji”. Okazuje się, że młodzi chłopcy, przeważnie harcerze, zatykali szybkoschnącym cementem dziurki w zamkach przy niemieckich sklepach, aby rano nie można ich było łatwo otworzyć.

Kładę się spać i myślę – więc wszyscy trzej pracują w konspiracji od samego początku okupacji, a ja wciąż się łudzę. Wiem, że w 39 roku jeszcze młodsi walczyli, wiem że nie jestem jedyną matką, która męczy się w niepewności i trwodze, ale nie chcę o tym myśleć, ogarnia mnie bunt, nawet nie mogę się modlić. Rano budzę się jednak spokojniejsza, odsuwam czarne zasłony z okien i pytam nieśmiało – Boże, czy Ty nas ocalisz?

Bojąc się dla synów pracy konspiracyjnej, nie miałam o niej pojęcia. Także nie miałam pojęcia jakie życie prowadzą moi synowie, żyjący obok mnie. Miałam się tego dowiedzieć znacznie później, z listów, które Janek pisywał do Isi. Niektóre z nich przepisuję tu. Nie, nie przechodziło mi nawet przez myśl, że młodzi mogli pracować w takich warunkach. Muszę przyznać, że przepisuję ten list z pewna przykrością.

Ostatni tydzień, a zwłaszcza trzy jego wieczory miałem wyjątkowo “przyjemne”. Miałem możność znaleźć się wśród mieszkańców Kazimierza: ulic Meiselsa, Józefa, Bawół i innych najciemniejszych zakamarków Krakowa. Kazimierz - przed wojną główna siedziba Żydów – dziś ognisko typów spod ciemnej gwiazdy, zawodowych szulerów, mistrzów pokątnych ruletek, koryntianek we wszystkich wydaniach i ich opiekunów – słowem najgorszych mętów społecznych. Byłem tam niejako intruz, którego trzeba się wystrzegać, lecz jako ich człowiek, jako swój, tak samo jako oni ubrany, w brudnym zasmarowanym ubraniu roboczym, z umorusaną twarzą – mówiąc tym samym językiem, co słowo to cholera, co zdanie to cyknięcie śliną przez zęby w bok, i dlatego widziałem więcej niż kto inny i poznałem ich lepiej.

Ot, obrazek. Siedzę sobie pod wieczór na progu wstrętnej nory z kolegami i gwarzę o tym i o owym. Nagle słychać przeraźliwy krzyk nienawiści. Z przeciwnej bramy wybiega mężczyzna z nieprzytomnymi oczyma i ciągnie za sobą młodą niewiastę, za nimi jeszcze jeden mężczyzna i niewiasta. Wszystko to zwala się na ulicy do rynsztoku, tarza się w błocie. Deszcz leje jak z cebra, słychać nabrzmiałe wściekłością słowa. Ty draniu, ty ... synu, ja ci pokaże, zasapane oddechy, głuche odgłosy uderzeń i co chwila nieludzkie wycie pokrzywdzonej samicy. W pewnym momencie temu drugiemu udaje się kułakami zdzielić bijącą się parę. Kobieta usuwa się do nóg rozjemcy, chwyta go kurczowo za nogi i błaga najmilszym głosem: “mój najukochańszy Władeczku – ty mnie bij, bij, czekam, ty mnie możesz zabić, ale nie daj mnie bić temu opojowi.” Kobieta rzuca się już na skrwawionego męża, a następnie dosłownie drze mu twarz pazurami. Chcę się ruszyć, aby ich rozdzielić, mój kompan trąca mnie lekko w bok: “Ech stary da se rade, u nich tak zawsze – trochę się poturbują a później spokój”.

Albo siedzę w sobotę w najgorszego rzędu knajpie zadymionej, brudnej. Przy stoliku obok siedzi czterech mężczyzn i grają “w oko”. Przed każdym z nich kupka pomiętych banknotów, litrówka “monopolu” – na środku stołu kieliszki. Są już pijani, gra jednak toczy się poważnie, z napięciem wodzą oczyma za kartami, który bankier tasuje. W banku 950 zł. – nie byle gratka. Wreszcie ciągnie gracz trzy karty i tak po kolei. Odkrywają karty; bankier ma 18, gracze równe 21, więc bank ich. Bankier blednie, patrzy i patrzy na kartę wygrywającego, oczy mu się rozszerzają i nagle wydziera się na całe gardło: “draństwo, as żołędny nie z tej talii! Ty Józek zaraz dawaj forsę, bo ...” nie kończy. Józek z miejsca replikuje: “ty.... synu, ty kanalio, ty mi będziesz zarzucał”? Reszta słów ginie w ogólnym rozgardiaszu – jeszcze moment, już nóż na wierzchu, brzęk tłuczonych flaszek, rumor podnoszonych ławek, mieszanina najordynarniejszych wyzwisk i nagle rozdzierający, chrapliwy krzyk: “Rany Boskie – ludzie, moje oko”. Jeszcze chwila – knajpa pustoszeje. Tylko na podłodze leży nieszczęsny bankier, pokiereszowany, skrwawiony z szaro siną lepką cieczą zamiast oka.

I cóż, czy dziwisz się, że po takich dniach (na szczęście nie często się zdarzają – idę z obowiązku) wyrywam w niedziele za miasto, by wypocząć i odetchnąć…


Z takimi sprawami, z takim życiem spotykają się codziennie moi synowie. Mnie zaś troski i kłopoty dnia codziennego pochłaniają coraz bardziej. Umiera matka męża, a później Niemcy wyrzucają nas z mieszkania na Salwatorze. Na przeprowadzkę idą ostatnie nasze zapasy finansowe. Mąż pozostaje nadal na swym przedwojennym stanowisku kierownika Wydziału Odwodnienia Miasta, bo Niemcy nie mają fachowca, żeby go zastąpić. Pensja jego wystarcza jednak skromnie na jeden tydzień. Nie chce przyjąć żadnej dodatkowej pracy na zlecenie Niemców. Odmawia nawet gubernatorowi Frankowi wykonania planów przebudowy wodociągów i kanałów na Wawelu. Niemcy oburzeni tą odmową, każą mu napisać historię odwodnienia Krakowa. Tę pracę mąż przyjmuje chętnie i ciągnie ją w nieskończoność, aby nigdy nie oddać Niemcom.

Zarobki synów są również śmiesznie małe, mam za to do nich żal, cały ciężar utrzymania domu spoczywa na mnie. Postanawiam robić to, co robią matki i żony prawie wszystkich inteligentnych rodzin. – zaczynam handlować. Chłopcy cierpliwie tłumaczą mi, pytając, czy wolałabym żeby paskowali, a przy tym pili i hulali, jak wielu. Mam do nich również cichy żal, że tak mało opowiadają mi o swojej pracy, znikają nie wiem gdzie, wracają, milczą. Boguś, pogodny i bardziej skłonny do zwierzeń, jest mi w tym czasie o wiele bliższy. Więcej też pomaga mi w zajęciach domowych. Natomiast spokój Janka, lekki uśmiech, z którym obserwuje świat i moją krzątaninę, drażni mnie niepomiernie. Jest dla mnie zagadką, której nie mogę rozwikłać. Czuję doskonale, że więcej odpowiada mu ojciec. Janek pracuje w tym czasie w wodociągu na Bielanach. Gdy wraca, opowiada ojcu o ważniejszych pracach, o nastrojach i sytuacji robotników, małe zarobki i wyzysk. Czuje, że musi coś przedsięwziąć. Organizuje na miejscu wyżywienie dla całej załogi i stara się o wszelkie przydziały jakie tylko są możliwe. Zostaje ulubieńcem robotników i posiada ich całkowite zaufanie.

Droga na Bielany prowadzi koło glinianki zwanej ścianą Śmierci. Janek przechodzi tamtędy dwa razy dziennie, a w sercu narasta chęć odwetu, zemsty. Raz wraca do domu już o zmroku z jakimś dużym pakunkiem pod płaszczem i idzie wprost do pokoju ojca. “Tatusiu, popatrz co zdobyłem na pewnym grubym Niemcu. Zaskoczyłem go z kolegami nad Wisłą, gdy zabawiał się z jakąś młodą dziewczyną. Krzyknąłem “Hande hoch” i odebrałem mu rewolwer wraz z pasem. Potem kazałem mu położyć się na 15 minut na ziemi pod groźbą zastrzelenia przez obserwujących go kolegów. Sam uszedłem szybko z moja zdobyczą. Gdy już z daleka oglądałem się za siebie, widziałem, że jeszcze leży bardzo pokornie”.

Tymczasem sytuacja staje się coraz cięższa. Strasznym wstrząsem jest pierwsze masowe rozstrzelanie młodzieży w Krakowie. Nie pociesza nas nawet coraz większe bombardowanie Niemiec.. Myślimy o Stasiu, który podobnie jak tysiące innych szeregowców i oficerów siedzi wciąż w obozie. Już czwarty rok, kiedyż ta wojna się skończy?. Jadzia jeszcze w marcu ubiegłego roku przysłała nam kartę z Dősel k/Wartburga. Teraz otrzymujemy list, w którym opisuje obszernie swoją wyprawę do Stasia. Dzięki pomocy Niemek. Pod gradem bomb, udało jej się dotrzeć do obozu i uzyskać krótkie widzenie z mężem. Błagała go, by nie uciekał. Rozumiem ją i podziwiam jednocześnie.

Chłopcy coraz mniej są w domu. Widzę wyraźnie, że praca konspiracyjna pochłania ich coraz bardziej. Janek wygląda źle. Cieszę się, że w październiku wyjedzie na osiem dni urlopu w góry. Do Bogusia przychodzi często kolega zwany Władkiem. Jednego dnia nie wytrzymuję nerwowo i wygarniam: “Szaleni co robicie? – przecież za jednego zabitego Niemca ginie dziesięciu”. Słyszę dojrzałą, wprost mentorską odpowiedź Władka: “Naród który nie umie się bronić, który się płaszczy, nie uzyska wolności. Zginą setki, tysiące, może i ja, ale Niemcy muszą się bać buntu i muszą trzymać wojsko w okupowanych krajach. Za Majdanek, Oświęcim, za wszystkie zbrodnie, muszą się bać odwetu”.

Minęło zaledwie kilka dni od tej rozmowy, gdy do domu wpada Boguś ze słowami, że Władek aresztowany, jest na Montelupich. Boguś przygnębiony strasznie, choć stara się panować nad sobą. Po kilku dniach znów przynosi wiadomość – Władek wywieziony do Oświęcimia, ale udało mu się przekazać nazwisko zdrajcy. Dziwna rzecz, po tym wypadku przestaję się już buntować, nie bronię i nie tłumaczę – tylko o uśmiech coraz trudniej.

Janek ma znów innego przyjaciela Sobkowicza. Stanowią silny kontrast. Janek ma oczy ciemne, pełne żywych energicznych błysków – Sobkowicz wielkie rozmarzone i bardzo niebieskie. Patrzę w te oczy i staram się wyczytać czy nie ma w nich wyroku śmierci. Gdy przychodzą do domu, przemoknięci, z plikiem małych gazetek, zasadzam ich do stołu, podaję herbatę. Sobkowicz szczery i bezpośredni opowiada o sobie “Gdyby Pani wiedziała – zwraca się raz do mnie – jak moja mamusia bardzo się o mnie boi. Wyprawiła mnie z domu do Krakowa, tylko dlatego, że by mnie zachować. Gdyby ona wiedziała, w jakim ja tu jestem w niebezpieczeństwie!”.

Mijają słotne jesienne dni, przerywane dźwiękiem trąbki, który poprzedza komunikat radiowy o Polakach skazanych na śmierć. Od listopada do połowy grudnia jestem prawie nieprzytomna – nie ma już dawno listu od Stasia, a wiemy, że próbował ucieczki z obozu. Staram się wierzyć, ze nie spotkało go nic złego. Któregoś wieczoru siedzimy z mężem w milczeniu, skuleni, bo chłód jesienny daje się we znaki, gdy wpada Janek zdenerwowany i mówi że Sobkowicz aresztowany. “Ja i Boguś musimy opuścić dom. Może nie wytrzymać badań, tak jak nie wytrzymał kolega, złapany przy roznoszeniu broni”. W niespełna 10 minut znikają.

Mimo tortur Sobkowicz nie wydał. W ciemną noc popłynął głos trąbki i przez radio ogłoszono rozstrzelanie ich kolegów.

Pod wrażeniem tej tragicznej śmierci pisany był list Janka do Isi w grudniu 1943 roku.

Przykro mi było, żeś nie odpisywała. Swoją drogą, że to co pierwej nazwałbym nieszczęściem, to w porównaniu z nieszczęściem innych prawie nic. Niewesoło było jednak. Kilkutygodniowy żywot koczowniczy, choroba z musu, a przy tym praca ciągle w trudniejszych warunkach, dały mi radę. Jednak w najgorszym położeniu są ludzie, którzy nie patrząc na siebie starają się pomóc innym. Muszę stwierdzić, że zdarzają się charaktery tak silne jak stal, których aż po ostateczny kres nic złamać nie potrafi. Okazuje się, że jest na tym świecie jeszcze wiele jednostek z gruntu porządnych. Obecnie czuję się źle, w najbliższą przyszłość patrzę się czarno, jest możliwe, ze z początkiem stycznia, w razie gdyby zaszły dalsze komplikacje, będę musiał wyjechać z Krakowa. I cóż więcej mam powiedzieć? – Chcę gorąco przetrwać wojnę, bo jestem jeszcze młody i wierzę w piękno życia, bo chcę jeszcze coś pożytecznego zrobić, ale z drugiej strony zdaję sobie jasno sprawę z nieubłaganych konsekwencji czasu obecnego, przed którym nie chcę i nie mogę uciec.

…ginie tylu tysięcy młodych ludzi, którzy życie widzieli w tęczowych blaskach, ludzi takich jak my, z całym zapałem, z entuzjazmem, z wszystkimi swoimi ukochanymi, tęsknotami, dla nich niewinnych swego losu śmierć nie może być przecież końcem istnienia. Ich ofiara nie może być daremna. Życie i śmierć mają swój sens – im bardziej się to rozumie, tym mniej śmierć jest straszna.

Przed samymi świętami Bożego Narodzenia synowie wracają do domu, wigilia bardzo skromna, ale jesteśmy szczęśliwi, bo jeszcze jesteśmy razem. Myślimy o Stasiu, gdzie jest, czy jeszcze w obozie. Czy może już za granicą? Po świętach w handlu zastój, a w domu pozorny spokój. Całymi dniami biegam po śniegu i błocie, żeby coś zarobić, tylko wieczorem wraca uparta myśl o Stasiu. Widzą całą moją bezradność – już nic zrobić nie mogę. Zostaje mi modlitwa. Modlę się tak jak tylko matka może się modlić do Boga o zmiłowanie. Czasem Janek stara się rozweselić mnie opowiadaniem wesołych anegdot, ale to nie pomaga. Mnie wystarcza jak widzę ich obecność w domu przed policyjną godziną. Stosunkowo najspokojniejsza jestem o Józia, który pracuje obecnie w Rabce jako technik. W domu znajduję coraz cięższe walizki, tak ciężkie, że nie trudno domyśleć się ich zawartości. Na szafach widzę jakieś szpulki owinięte zielonym drutem. Raz w szale porządków o mało nie pozrzucałam i nie wymiotłam tego wszystkiego. Synowie śmieją się i mówią: “Ma mama szczęście, bo przecież nie byłoby co zbierać, bo to dynamit do wysadzania pociągów”.

W tym okresie zaczyna przychodzi do Janka kolega, który z samego już wyglądu budzi moją niechęć. Raz wpuszczając go do mieszkania mówię: “Pan w tej skórzanej kurtce to wygląda jak gestapowiec”. Janek ma mi to nawet trochę za złe, bo ukrywał się u niego przez pewien czas i darzy go pełnym zaufaniem. Nie wiem, o czym rozmawiają, ale czuję jak niepokój łaskocze mnie pod sercem. Synowie nie chcą bym była przy odwiedzinach kolegów. Widząc w koło tyle zdrad, boją się rewizji i wolą, bym nie wiedziała zbyt wiele.

Nadchodzi wiosna 1944 roku. Chłopcy coraz więcej w terenie. Pamiętam dobrze jeden taki wiosenny wieczór. Janek wraca z terenu niezwykle zmieniony, a na drugi dzień nie wstaje z łóżka. Powoli, dowiaduję się, co zaszło. Janek został wysłany w teren, by wykonać trudną “robotę” i wziął ze sobą młodszego kolegę – Jurka. Zadanie wykonali, ale Jurek zginął. Po tym wypadku Janek długo nie może otrząsnąć się z przygnębienia.


Pod wrażeniem tego ciosu pisze do Isi:

W poniedziałek, spadło na mnie nieszczęście – ale już trochę ochłonąłem. Z pewnością nie potrafiłbym Ci szczerze napisać o radości, o entuzjazmie młodości, bo wciąż widzę oczy Jurka. Ale widzę znów życie, czuję jego tętno i ono mnie pociąga, więc chcę żyć, żyć jak poprzednio. Te pięć lat przeszło dla mnie jak sen. Może one nie całkiem zmarnowane, zwłaszcza trzy ostatnie lata były jak sen, chwilami groźny, przygnębiający ale w całości piękny. W tym ostatnim okresie nie posiadałem własnego, osobistego życia…

…śmierć, jaka by nie była, zawsze jest śmiercią i nieraz trzeba dużo nerwów, by się opanować i przejść spokojnie tuż obok niej. A z drugiej strony są w życiu momenty, jaki niedawno przechodziłem, kiedy świat dla człowieka staje się obskurnym, życie w swym bezmiarze nieszczęściem – męką, przyszłość piekłem, bez wyjścia. – Wtedy śmierć nie jest straszną, wydaje się sama w sobie jedynym rozwiązaniem sytuacji. Tym bardziej, że dzisiaj to można zrobić tak łagodnie, elegancko, nawet możesz to urządzić z patosem bohaterstwa. Ale i w takich chwilach za żadną cenę nie chcę być tchórzem, bo przecież obranie takiej drogi niczym innym nie jest, jak wycofaniem się samowolnym przed czymś, co wydaje mu się cięższym. Tak, żyć wtedy jest ciężko, bardzo ciężko, ale właśnie dlatego nie wolno ustąpić….


Tymczasem zbliżają się piąte Święta Wielkanocne.

Niebawem dowiadujemy się, że gestapo jest na śladzie synów, wobec czego muszą opuścić dom. Boguś oświadcza stanowczo, że idzie do oddziału, ale Janek waha się i zastanawia, czy nie ukrywać się jeszcze na razie w Krakowie. Wtedy ja decyduję: “idźcie razem, będzie wam lepiej, bezpieczniej”. Nadchodzi dzień odjazdu. Wybieramy się razem do kościoła. Boguś i Janek przystępują do Stołu Pańskiego. Krótkie pożegnanie, proszę by się wzajemnie wspomagali. Janek zabiera fotografię Isi i wtedy dowiaduję się o jego uczuciach, datujących się jeszcze z czasów szkolnych. Ostatnie słowa Janka; “mamo módl się za mnie”. Nie mogę wysiedzieć w domu, nie chcę, by Stefa lub współlokatorki zauważyły łzy. Idę do kościoła, a następnie błąkam się kilka godzin po mieście. W domu zastaję męża w opłakanym stanie. Mówi do mnie ze smutkiem, że i ja go opuściłam, a dom taki pusty. Potem opowiada mi, że gdy pożegnał chłopców, usiłował wskoczyć do tramwaju, ale stracił równowagę i wóz ciągnął go za sobą kilka metrów. Obiecuję, że już zawsze będę w domu. Mija tydzień. Trzeba zawiadomić biura, w których pracują synowie. Z ciężkim sercem biorę to na siebie, bo przecież wiem, że dadzą znać Niemcom. Po trzech tygodniach słyszę w nocy kroki w pokoju chłopców. Godzina 11. Do naszego pokoju wpada dwóch ludzi z latarkami w rękach. Wiedzą gdzie kontakt, zapalają światło. Mąż się budzi. Jeszcze na wpół przytomnego biją kolbami rewolwerów po głowie. “Gdzie synowie?” Mąż milczy – oni biją bez miłosierdzia. Nie mogę się patrzeć, wreszcie mam dość tego widoku. Złą niemczyzną krzyczę: “czy jesteście ludźmi? – jak możecie bić starego człowieka?” Niemcy osłupieli, aż wreszcie jeden mówi: “Sie sind frech, ich kőnne ihnen sofort schűssen”. Lufa rewolweru skierowana ku mnie, palec na cynglu. Mimo to mówię: “strzelajcie – prędko – mnie już nie chodzi o życie”. Szczęśliwa jestem, że nie mogą katować i aresztować synów. I czuję pewną dumę – mogą mnie zastrzelić, ale nie wydrą co myślę. Ciągłe razy spadają na męża. Wychodzą do drugiego pokoju, by przeprowadzić rewizję, a ja, nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe, zasypiam. Po chwili budzi mnie światło. Patrzę mąż śpi. Pytam co się stało. Napięcie nerwowe wywołało chwilowy zanik pamięci. Jest rewizja. Chwila osłupienia, ach tak – pamięć wraca. Brzęk przewracanych rzeczy – szelest papieru (zasłony przeciwlotniczej, gdzie chowali broń), badanie współlokatorek, wszystko już słyszę. Trwa to dość długo. Pomału przychodzi zupełne otrzeźwienie. Za chwile przychodzi Niemiec, rozkazuje ubierać się i czekać. Ubieramy się i żegnamy. Wiemy co znaczy śledztwo. Ja myślę tylko o tym, by nie załamać się przy badaniach. I tak płyną godziny.

Pusty mój dom. Płaczę. Na drugi dzień przyjeżdża Józio z Rabki. Wpuszcza go sublokatorka i opowiada o rewizji. Przesypia noc w kuchni, by nas nie budzić, a wcześnie rano zastaję go już ubranego i gotowego do wyjścia. “Józio – mówię – Bóg cię strzegł; gdybyś o jeden dzień przyjechał wcześniej, wpadłbyś w ręce gestapo”. Opuszcza nas. I on nie ma już domu.

W kilka dni później była największa nagonka na synów, wpada do nas pani S. z wiadomością, że przyjechali chłopcy. Nie chce im odmówić schronienia, bo córka jej jest narzeczoną Bogusia, ale nie może zapanować nad sobą. Jej zdenerwowanie udziela się mnie. Wiadomość o aresztowaniu Wilkoszów, która właśnie rozeszła się po Krakowie, i o strasznym znęcaniu się nad nimi spotęgowała u mnie uczucie lęku o synów. Mój Boże, zdawało mi się, że daleko w głębi lasu są takie uroczyska, gdzie młodzi chłopcy będą mogli przetrwać wojnę. Jakoś nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z tego, że lasy są ochroną, ale tylko czasową, a ich życie “koczownicze” jest pełne tylu niebezpieczeństw i niewygód. Jeszcze tego samego dnia spotykam się z Bogusiem, a potem z Jankiem w kościele Dominikanów. Boguś usposobiony jest pesymistycznie, z goryczą opowiada o stosunkach i sytuacji w partyzantce. Janek przeciwnie, jest dobrej myśli i o niczym nie wyraża się źle. Te dwie różne postawy dezorientują mnie i nie nalegam na pozostanie w Krakowie. Po trzech dniach odjeżdżają.

W tym czasie Józio zostaje powołany do Krakowa, do “Baudienstu”. Jeżdżę do niego codziennie na lotnisko, a wartownik – Bawarczyk daje mi przepustkę i zezwala, by Józio zjadał posiłek w domku robotniczym. Widzę, że jest pogryziony na całym ciele przez insekty i niewyspany. Zaczynam kołatać do znajomych, by zechcieli go czasem przenocować. Niestety tylko siostra męża zgadza się na to, ale i tam nie jest zbyt bezpiecznie, bo siostrzenica także pracuje w konspiracji. Z pomocą przychodzi mi Wiedenka, żona nieżyjącego już profesora Akademii Górniczej i u niej znajduje Józio chwile prawdziwego wytchnienia. Z “Baudienstu” chce jednak koniecznie uciekać. Codziennie słyszę to samo: “mamo, nie wytrzymam”. Codziennie tłumaczę mu, by tego nie robił, a jeśli już koniecznie, to niech wraca z powrotem do Rabki i stamtąd próbuje. Idzie za moją radą, dostaje przeniesienie do Rabki i wkrótce ucieka do oddziału, do braci.

Mój wychuchany w dzieciństwie, chorowity, ale pełen patriotyzmu syn, ma za sobą już trzy lata pracy w AK ukończoną konspiracyjną Szkołę Podchorążych, no i dziewiętnaście lat.

Godzina 10. Wpadają gestapowcy, grożą rewolwerami pytają, gdzie synowie. Milczę, grożą mi aresztowaniem. Badania przeplatają wyjmowaniem rewolweru.

W międzyczasie słyszę, że uciekła Stefa. Jestem uradowana. Niemcy spostrzegają to dopiero po chwili i ogarnia ich wściekłość. Biją mnie po twarzy. Tracę przytomność. Nie przeciągam zemdlenia. Wstaję i pytam Niemca – czy miał matkę? Widzę jego zmieszanie. Zabierają mnie do pokoju, gdzie przeprowadzają ścisłą rewizję i badanie. “Pani ma – czterech synów”. “Tak – jeden w niewoli – dwóch wyszło z domu i nie wróciło, a czwarty (nie mogą dostrzec mojego wahania) – czwarty w “Baudienście”. Opuszczają mój dom. Cała kamienica zlatuje się do mnie. Znów trzeba zapanować nad sobą, by za wiele nie powiedzieć. Wraca Stefa, przeprasza mnie, przykro jej tym bardziej, że widzi na mojej twarzy odbicie pięciu palców Niemca. “Dobrześ zrobiła, żeś uciekła, nie masz papierów, zaaresztowaliby ciebie. I czy to ulżyłoby cokolwiek mojej niedoli?”. Wydaje nam się, że ta rewizja była w związku z Józiem, więc postanawiamy go ostrzec. Siostrzenica męża ofiarnie podejmuje się jechać do Rabki. Niebawem wyjaśnia się, że powód był całkiem inny. Janek przyjechał na jeden dzień do Krakowa, by ratować “spalonych” kolegów, a ktoś natychmiast zawiadomił o tym gestapo.

W tym czasie, tj. z końcem lipca 1944 roku, mąż zostaje wezwany do biura ówczesnego niemieckiego dyrektora budownictwa, dr Sthala, gdzie zastaje niemieckiego pułkownika Wehrmachtu i gestapowca. W ich obecności dr Sthal rozkazuje mężowi wydać plany istniejącej sieci kanałów ulicznych w Krakowie delegowanym oficerom, którzy zgłoszą się po ich odbiór w biurze za 20 minut. Po powrocie do swego biura mąż powiadomił o wszystkim współpracującego z nim inżyniera Antoniego Łagińskiego i oświadczył, że plany pod żadnym warunkiem nie mogą być wydane Niemcom, bo wówczas opanowaliby całą podziemną powierzchnię miasta. Po upływie 20 minut zgłaszają się istotnie dwaj oficerowie niemieccy, z pismem Miejskiej Komendy Wojskowej upoważniającym ich do odbioru planów. Mąż wyjaśnia im, że żądane plany na początku wojny zaginęły i wręcza w zamian sytuacyjny plan Krakowa, na którym zaznaczone były etapy realizacji projektowanych kanałów. Na planie tym nie były podane: głębokość kanałów, przekroje ani też kierunki spadków. Oficerowie oburzeni wychodzą miotając przekleństwa i zostawiając wręczony im plan, podczas gdy plan właściwy leży spokojnie w biurku męża.

Zbliża się jesień, 4 październik przynosi wiadomość o upadku Powstania Warszawskiego. Przeżywamy to bardzo boleśnie – płaczemy.

W sierpniu 1944 roku łączniczki przywożą list od Janka. Nie mam niestety jego listów pisanych do mnie, bo wszystkie musiałam spalić. Przepisuję tu więc tylko listy pisane “z lasu” do Isi. Te – w Sosnowcu – przetrwały.

List z 13 kwietnia 1944 roku pisany w czasie trzydniowego, służbowego pobytu w Krakowie.

Tyle i tyle zmieniło się w moim życiu. Kiedy tak spojrzę w tył, aż dziw mnie bierze, że tak niedawno, bo przecież niespełna miesiąc temu byłem sobie jeszcze normalnym zjadaczem chleba. Zbieg najróżniejszych wydarzeń, których początek sięga gdzieś początków listopada ubiegłego roku, smętne przeżycia z lutego, ich następstwo, wszystko to zmusiło mnie do zmienienia posady. Obecnie pracuję w moim dotychczasowym fachu. Tam daleko za Krakowem życie płynie zupełnie innym biegiem, a ja sam nie bardzo jestem podobny do poprzedniej formy. Pracy niewiele, choć to co jest, jest wystarczające. Jest ciekawa, jakkolwiek nie zawsze przyjemna. Koledzy w pracy, wszyscy w moim wieku, zgrani co do wykształcenia i inteligencji, weseli, na ogół przyjemni. Humoru nie brak mimo bardzo przykrych warunków. Jest jeszcze jeden szczegół godny wspomnienia: “wspaniałe wiejskie żarcie”. Zacząłem nerwowo wracać do formy, tym bardziej, że tak pięknie jest wokół na świecie i wiosna tam już w całej pełni, wszędzie ją czuć, a najbardziej w lasach. Tymczasem służbowo musiałem przyjechać do Krakowa i wszystko prysło: zetknięcie się ze smutna rzeczywistością o wiele czarniejszą niż przed wyjazdem. W ogóle żałuję, że nie starałem się wymigać od tej eskapady; tyle, tyle przykrych rzeczy dowiedziałem się o rodzicach i o znajomych. Przed paru dniami byli u rodziców nieproszeni goście, zachowywali się mocno nieprzyzwoicie wobec ojca. Wiesz Iś, to ostatnie bardzo mnie boli, bo przecież ojciec nic nie jest winien, tylko właściwie my napytaliśmy biedy. Perspektywę mamy obecnie z bratem B. bardzo nieprzyjemną. Nieprzyjemne to uczucie, skoro ma się świadomość, że do końca wojny nie będzie się miało swojego domu. A jednak coraz więcej wierzę w Opatrzność i w skuteczność modlitwy mojej matki. Naprawdę mieliśmy szczęście, żeśmy wyjechali parę dni wcześniej. Cieszę się, że pojadę w swoje strony – tam przynajmniej można oddychać wolnym powietrzem. Iś kiedyś, gdy się spotkamy (czy to w ogóle nastąpi) opowiem Ci huragan rzeczy ciekawych, czasem strasznych, ale czasem naprawdę przyjemnych.


List z maja 1944 roku – przesłany okazją przez łączniczkę zaczyna się od słów:

Jest dwunasta w nocy – wróciłem właśnie z pola, ze służby i piszę przy świecy...


Ostatni list, pisany 23 czerwca i kończony 2 sierpnia 1944 roku – przesłany również okazją przez łączniczkę.

Jak zwykle i tym razem piszę do Ciebie w nocy – minęła już druga godzina. Dziś właśnie jest noc świętojańska, owa noc owiana tyloma romantycznymi baśniami ludowymi – ale wierz mi, że w tej chwili daleko mi do romantyzmu, wcale mi się nie wydaje, że to właśnie dziś – jedyny raz w tym roku paproć zakwita, a po lasach snują się niedobre boginki. Przez dwie godziny służby na polu zmokłem niesamowicie i tak mi przyjemny wiaterek dogodził, że jeszcze teraz mocno, brzydko kłapię zębami. Mimo kilkunastominutowej gimnastyki koło świecy, palce są wciąż zgrabiałe i ołówek nie bardzo mocno w nich siedzi (czego ślady z pewnością dostrzeżesz w liście).

Isiu! już dawno, bardzo dawno nie pisałem z Krakowa, to będzie już miesiąc. Wiesz, tych kilka serdecznych ciepłych słów z ostatniego Twego listu sprawiło mi ogromną radość. Wierz mi – są chwile, w których żywiołowo pragnę ciepła, może nie często je przeżywam, sam przed sobą nie chcę się przyznać, staram się przed nimi jakoś obronić, ale mimo wszystko one na mnie nachodzą. Nie prosiłem Cię, Iś, dotychczas o specjalne czułości w listach i nadal nie proszę, bo wiem, że nie mam do tego nadal żadnego prawa, a z drugiej strony jestem troszkę smutny i naprawdę przykro by mi było, gdybyś to czyniła pod wpływem litości. Ale to, że ostatni list napisałaś samorzutnie, sprawiło mi ogromną radość.... . Iś – właściwie to już pięć lat mija jak się znamy, no i jak ja w Tobie się kocham. Nieraz sam siebie pytam, dlaczego to tak jest a nie inaczej. Taki kawał czasu, tyle najróżniejszych przeżyć i upodobań dzieli nas, każdy nowy dzień coraz bardziej nas oddala. Isiu, rozumowo rzecz biorąc, to dokładnie zdaję sobie sprawę z nierealności mojego uczucia. Twoje sympatie skierowane są w inną stronę, myślisz już dziś z pewnością poważnie – że cóż ja? Mam, niestety, dwadzieścia trzy lata, a wciąż mi brak jakiegoś solidnego fachu. (W obecnym mimo możliwości, po wojnie zostać bym nie chciał). Jestem jeszcze nie kompletnym człowiekiem, a na całkowite przeistoczenie się w niego, będę potrzebował co najmniej czterech lat od końca wojny. Więc traktuję rzecz rozumowo, mówiąc zaś językiem ścisłym, jestem bez szans. A mimo to wiesz Iś, kocham i to kocham pierwszą miłością młodości.

Właściwie nie powinienem do tego wracać, bo i po cóż? A jednak Iś – ja czasami tak bardzo tęsknie do Ciebie, tęsknię za chwilą – kiedy będę mógł zobaczyć Ciebie, ucałować po raz pierwszy Twoje usta, pogłaskać rozwichrzone włosy i móc godzinami całymi gawędzić z Tobą o wszystkim, co nas obydwoje obchodzi i wyrzucić z siebie te zgorzkniałe przeżycia, których pięć lat wojny zarówno u Ciebie jak i u mnie sporo pozostawiło. Często teraz kiedy zmordowany kładę się spać w ubraniu w dziurawej stodole mając pod głową kawałek dziurawej bluzy, kiedy przepocone ubranie powiększa nieprzyjemne uczucie zimna – nie daje spać – zaczynam myśleć po co to wszystko – to wtedy w wizji lepszej, jaśniejszej widzę również i ciebie, i mnie i to mnie usypia.... Widzisz Iś, że i ja marzę, może nieraz nieco inaczej niż to czynią zakochani – bo pięć lat niewidzenia się, niewątpliwie wywarło swój wpływ na moje uczucie.


12. VIII.

Dziś dopiero zabieram się do dokończenia tego listu. Wtedy, w ową noc świętojańską musiałem przerwać pisanie, a później bieg wypadków, które potoczyły się z szybkością błyskawicy, nie pozwolił mi na załatwienie korespondencji, każdy dzień przynosił nowe wrażenia, często wstrząsające w swej grozie, ale często też i przyjemne. Żyjemy wśród kontrastów i wiesz, jeśli popatrzę wstecz na własne przeżycia i ich wpływ na mnie, to widzę, że chociaż wyrazistość, poszczególnych wypadków w swym zabarwieniu uczuciowym zaciera się w mej świadomości, to jednak zostaje po nim ślad, już całkiem wyraźne piętno, które chyba zostanie na zawsze. Z pewnością i do Was dochodzą wieści o naszym życiu, wiedz, że rzeczywistość jest zupełnie inna. Dlaczego? W mieście żyje się i myśli innymi kategoriami niż u nas, bo tam jest całkiem inna atmosfera, inne otoczenie, inne warunki bytowania. To co dla mnie było w mieście czymś trudnym nieraz wyczynem, na który potrzeba wiele wysiłku woli – to w obecnym położeniu jest sprawą całkiem prostą, całkiem łatwą do wykonania. W mieście postępowanie urosłoby do czynów trudnych i niebywałych, tylko dlatego, że ludzie całkiem inaczej myślą i żyją. Czasem i u nas jest wesoło, niemal sielsko, czasem przypominają mi się dobre czasy przedwojenne.

Iś czy przypominasz sobie nasze przedwojenne obozy harcerskie w Białce? Pamiętasz może jak to niewielka polanka leśna nad wesoło szumiącą Białką zapełniła się chłopcami, którzy z werwą i zapałem ćwiczyli ranną gimnastykę, albo kiedy ustawieni w dwurzędzie przed namiotem kuchni łykają ślinkę pobrzękując menażkami, a owe niezapomniane ogniska? Kiedy cała brać zebrana wokół tryskającego ognia nuci piosenki, a echo niesie je daleko, daleko w las. Za różnymi wesołymi piosenkami szły coraz poważniejsze, bardziej sentymentalne, aż do tradycyjnej “Idzie noc”. Pamiętasz tę zadumę, smętek i tę melancholię w oczach wszystkich wpatrzonych w dogasające ognisko. Ej mój Boże miły! Dobre to były czasy.

Chwilami zdaje mi się już, że wróciły, a wrażenie jest tym silniejsze, że są to chwile wśród nagiej rzeczywistości. Trzy dni temu dostałem list z 14 czerwca (ten już po urlopie z dopiskiem Jadzi – tym razem szedł blisko miesiąc). Razem z nim przyszły smutne wiadomości. Znów byli u rodziców goście. Wiesz, mam wyrzuty, że to może w związku z moim ostatnim pobytem w Krakowie. Strasznie niechętnie jechałem wtedy w czerwcu do Krakowa: kazali, więc musiałem. Zdałem wtedy z dawnych czasów egzamin i polikwidowałem rzeczy po ostatnich tragicznych wydarzeniach. Teraz to z pewnością nieprędko będę w rodzinnym grodzie.

Już przeszło trzy tygodnie minęły jak zacząłem pisać ten list i chociaż przez ten czas nie miałem możności kontynuować go – to jednak często, bo prawie co dzień myślałem o Tobie. Jesteś dla mnie tą jedyną, jedyną, na widok której serce mi żywiej bije; zawsze o Tobie myślę z rozrzewnieniem. Wprawdzie w ostatnim liście chciałaś, abym wyczynił w Twoim kierunku coś niezwykle gorącego, byś miała próbkę mego talentu – ale nie. Iś właśnie dlatego, że Cię kocham, nie zrobię tego. Kiedyś, o ile się spotkamy, jeszcze Ci dokładnie wytłumaczę... .


Tyle z listów Janka z partyzantki wiemy o jego tam życiu. W listach do mnie pisał o dzielności Bogusia i Józia. Cieszyłam się, że Józio jest z nimi. Najmłodszy, zawsze traktowany jak “smyk”, doczekał się nareszcie uznania. Cieszę się, ale równocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że w służbie Janek wymagać będzie od braci więcej niż od innych kolegów i że nie szczędząc siebie, nie zawaha się posłać ich na najgorsze stanowiska. Chcę odpisać, ale nie mogę. Czuję lęk i coś mówi mi: “popatrz, to ostatni jego list, nie doczekasz się już ani słowa więcej”. Uświadamiam sobie, że łączniczki czekają i zdobywam się na kilka zdań. Kończę słowami: “Módl się Janku”. Wprost przemocą zatrzymuję łączniczki, a robię to, muszę przyznać, by dowiedzieć się czegoś więcej o synach i o sytuacji w lesie. Powoli “rozkręcają się” i opowiadają jak to partyzanci stworzyli Rzeczpospolitą Kazimierską – miedzy Skalbmierzem, Działoszycami a Kazimierzą Wielką – ile to radości i głębokich przeżyć dało mieszkańcom tych okolic. Tęczowa bańka rozpłynęła się jednak po trzech miesiącach w morzu łez. Okupant palił wsie i mordował. Opowiadały również o wyczynach oddziału “Grom”, który rzeczywiście rozgromił pod Skalbmierzem przeważające siły niemieckie; o koncentracji partyzantów pod Goszczą po wybuchu powstania w Warszawie; o tym, jak w bitwie pod Sielcem “Huragan” zdobył samochód policyjny, nie będzie więcej służył wrogom. Partyzanci wywiesili na nim polska flagę, a gdy przejeżdżają przez wsie, ludziom łzy stają w oczach. Żegnam łączniczki i wracam do codziennej pracy. Modlę się i płaczę.

Gdy nadchodzi wrzesień jestem coraz więcej niespokojna. 11 września – pamiętam jak dziś – po powrocie z miasta zabieram się do gotowania obiadu. Wtem słyszę wyraźnie głos: “Janek musi zginąć”. Czuję niesamowitość chwili, ale uważam to za maniactwo i nie przerywam pracy. Od obłędu ratuje mnie tylko modlitwa do Maryi. W nocy mam jednak podobny sen. Stoję w lesie wśród jakiegoś dziwnego gąszczu a ktoś mówi, że zginął Józek, “wolałabyś na pewno, żeby Janek”. Budzę się i półgłosem mówię: “nieprawda, przecież jestem matką tak Janka jak i Józka, jednako ich pielęgnowałam w dzieciństwie”. Czekam rana, wstaję i czym prędzej wychodzę do miasta do kościoła. Kościół Zmartwychwstańców prawie pusty. Leżę krzyżem przed statuą Matki Bożej i gorąco proszę, by Janek wrócił.

Po kilkunastu dniach spotykam znajomego, kolegę synów z partyzantki i dowiaduję się, że Janek zginął. Po mieście krąży wiadomość o bitwie pod Złotym Potokiem. Mówi się o tym, że wśród poległych jest Fiszer, ale który, nie wiadomo, było ich tam przecież trzech. W śmierć Janka nie wierzę. Chodzę wszędzie i dowiaduję się o rannych spod Złotego Potoku, ale nie mogę trafić na żaden ślad. Nadchodzą moje imieniny. Dostaję życzenia od Bogusia i od Józia, od Janka nie ma. Wiem, że tylko śmierć mogła temu przeszkodzić.

Tęsknota za dziećmi nie daje mi spokoju. Postanawiam wyjechać do oddziału, by wszystko sprawdzić na miejscu.

Zabieram ciepłe ubrania i jadę do Kocmyrzowa, gdzie mają czekać na mnie konie z Bolowca. Na stacji dworskich koni ani śladu, same furmanki. Rozpytuję się wszędzie, nie wiem, jak mam postąpić. Wreszcie ktoś podaje się za fornala z Bolowca, umawiam cenę., wsiadam i ruszamy w stronę Proszowic. Za nami ciągnie długi sznur furmanek natłoczonych handlarkami, jedna za drugą, ciągną jak na odpust. W Proszowicach handlarki wysiadają, zostaję sama z woźnicą. Jesteśmy w szczerych polach, gdy zaczyna zapadać zmierzch. Czuję się jakoś nieswojo. Wielki Wóz z błyszczącą Gwiazdą Polarną i taka cisza wokoło. Myśl moja krąży wokół Janka. Niebawem zjeżdżamy z głównego gościńca i jedziemy przez takie błoto, że koła zapadają się po same osie. Woźnica oczekuje synka z latarnią. Podjeżdżamy jeszcze kawałek i widzę 11-letnego chłopca, który z latarnią szedł w nocy naprzeciw ojca. Chłopiec latarką oświetla mnie i mówi: “Ale to panią wytrzęsie. Zaczyna się makabryczna droga. Co chwila myślę, że wóz wywróci się, bo już jest tak nachylony. Mijamy domy, słyszę szczekanie psów, jedziemy długo, bo przecież do Bolowca 22 kilometry złej drogi. Nareszcie gospodarz mówi, że niedaleko już jego dom. Widzę oświetlone okno.

W czasie kolacji gospodarze opowiadają, że w okolicy było dużo bandytów, ale od czasu jak w lesie stoi AK jest względny spokój. Kładziemy się spać.

Na drugi dzień syn gospodarza odprowadza mnie do dworu. Na podwórcu spotykam młodego człowieka znanego mi trochę z Krakowa i oddaję mu list Bogusia. Prowadzi mnie do dworu, i zapewnia że sam da znać synom w lesie o moim przyjeździe. Czekam, mija południe, godziny dłużą się coraz bardziej. O zmroku wchodzą żołnierskim krokiem Boguś i Józio. Witamy się bez słów i bez łez, tylko mnie się zdaje, że nad ich głowami unosi się twarz Janka. Józek wyrósł i zmężniał, Boguś spoważniał. Zaczynają wypytywać się o znajomych, wreszcie Boguś mówi: “Mamo, nie mniej do mnie żalu, że nie ma Janka. Posłuchaj, opowiem ci wszystko, co się z nami działo od chwili wybuchu Powstania Warszawskiego”.

Na wiadomość o wybuchu odbyła się koncentracja oddziałów w rejonie Goszczy. Ściągnięto masę ludzi z miasta, zaroiło się w lasach. Oddział, w którym byli “Grom” – został włączony w skład samodzielnego baonu “Skała”, podlegającemu bezpośrednio Krakowskiej Komendzie Dywersji. Jako zastępca d-cy 2 plutonu 3 kompanii na początku sierpnia prowadził pościg za bahnschutzami pod Goszczą, a później pod Moczydłem prowadził natarcie na własowców, w czasie którego udało mu się przeprowadzić oddział przez ogień zaporowy ciężkiej broni maszynowej i granatników bez żadnych strat. Pod Sadkami dowodził szpicą w czasie wycofywania się z otoczonego lasu. Był jedynym szczęśliwym posiadaczem “M-p” i zawsze szedł na przodzie. Został przedstawiony do awansu na porucznika.

Czas uciekał, Warszawa krwawiła się już od miesiąca, a oni wciąż kręcili się po naszych lasach. Z początkiem września dowódca baonu powziął samodzielnie decyzję przebicia się do Warszawy. Po kilkunastu przemaszerowanych nocach natknęli się w lasach Złotego Potoku pod Częstochową na przeważające siły niemieckie. Wszyscy trzej byli w plutonie I -“Huragan”, który osłaniał resztę. Janek dowodził jednym skrzydłem. Boguś drugim. Nagle, przy zagajnikach Janek zniknął mu z oczu, a strzelanina była taka, jakiej dotąd nigdy nie słyszał. “Widząc, że trzeba się schronić w zarośla – opowiada mój młodszy syn – rzuciłem plecak o parę kroków od siebie i podczas gdy strzelanina została skierowana na niego, ja wycofałem się. Jak ja to zdołałem zrobić, tego już sam nie wiem. Z daleka widziałem, że Niemiec nachyla się w stronę, gdzie stał Janek, celuje i strzela, widzę jak pada. Pomyślałem, że Janek wycofał się również. Nieszczęsna bitwa. Gdy po dość długim czasie zebraliśmy się znowu, Janka nie było. Najśmielsi i najzgrabniejsi przekradli się gąszczem na pole walki, ale na próżno. Niemcy nie pozwolili pogrzebać poległych”.

Po tej rozmowie Boguś odchodzi do oddziału, a Józio pozostaje jeszcze ze mną. Dotrzymuje nam towarzystwa ksiądz kapelan, który właśnie przywiózł ciepłe ubrania dla partyzantów.

Rano ksiądz kapelan idzie do lasu spowiadać partyzantów, a ja czekam znów na synów. Przez dwór przesuwa się mnóstwo obcych ludzi, słyszę targi o prowianty, kłótnie. Wieczorem salon zamienia się na świetlicę żołnierską. Partyzanci organizują podwieczorek urozmaicony skeczami, deklamacją, śpiewam. Na zakończenie apel poległych. W ciszy padają nazwiska poległych kolegów, a na twarzach obecnych maluje się groza ubiegłych dni i miesięcy. Dwór pustoszeje. Boguś i Józio znów idą do lasu, a ja oczekuję rana pełna niepokoju, bo wiem, że Boguś mimo wysokiej gorączki miał wykonać w ciągu nocy dość poważne zadanie. Rano wraca Boguś i z uśmiechem mówi – wszyscy żyją, prowiant Niemcom odebrany. Prosi mnie, bym zabrała listy i pieniądze dla rodzin kolegów. “Z nas nikt nie może pojechać, zaszywamy się w las”. Zabieram listy i przeglądam czy cenzuralne.

W ciągu następnych dni jestem świadkiem radości matek z powodu listów, które im doręczam, radości nie zatrutej świadomością niebezpieczeństw, w jakich żyją synowie. Nie opowiadam im nic, bo i po co? Nadchodzą święta. Jak automat zabieram się do sporządzenia skromnej wigilii, dla nas dwojga. Przy stole, obok nas mają swe miejsca synowie, Jadzia i Ewunia. Opłatki przed każdym nakryciem. Myślimy o wszystkim, wprost fizycznie wyczuwamy ich obecność. Jest coś tak niesamowitego w tej wspólnej wieczerzy żywych, umarłych i nieobecnych, że czuję jak zaczyna mnie ogarniać gorączka. Na drugi dzień, nie mogę wstać, rozwija się jakaś niewiadoma choroba. Po Nowym 1945, przyjeżdża Boguś a później Józio. Boguś ma dla siebie pomieszczenie, ale z Józiem kłopot. Chodzę do znajomych domów, nikt go jednak nie chce przyjąć. Pozostaje ostatecznie w domu, przez cały dzień nie wychodzi nigdzie i mówimy szeptem, by nie słyszały sublokatorki. W tych warunkach mija tydzień. Każdy dzień przynosi nowe wiadomości: wojska radzieckie są już niedaleka Krakowa, są z nimi oddziały polskie, będzie ewakuacja miasta. Wreszcie nadchodzi tak długo oczekiwana chwila – Niemcy uciekają.

W Krakowie cisza, pustka, na ulicach ani żywej duszy. Wyglądamy oknem. Naraz widzimy – idzie żołnierz radziecki, za nim drugi, trzeci. Trzymają broń gotową do strzału – twarz zbielała, oczy patrzą niespokojnie – wzrok rozgoniony na wszystkie strony – wywiad. Jak zwykle tak i teraz mówię do swoich żeby się cofnęli.

Ociągają się, lecz odchodzą. Wtem huk, granat rzucili tuż koło naszego domu; wylatują wszystkie szyby. Niemcy ukryci w mieszkaniach strzelają, wywiązuje się walka. Huk armatni wzmaga się – wszyscy idą do schronu – my pozostajemy w mieszkaniu.

Gdy po trzech bezsennych nocach wychodzimy do miasta, jesteśmy zdumieni, że kościół Mariacki nietknięty, że Sukiennice stoją; tylko sklepy zrabowane, że w ogóle tak mało widać zniszczeń. Na środku rynku stoją armaty, a ulicami przeciągają oddziały wojsk radzieckich. Podchodzę do jednego z żołnierzy i pytam skąd pochodzi? Odpowiada doskonałym polskim językiem “Jesteśmy z Syberii”. Smutek tai w oczach. Na pytanie dokąd idą, otrzymuję chóralną odpowiedź – “bić Niemców”. Oddział rusza w dalszą drogę, a na nasze pożegnanie “Boże prowadź” słyszymy odpowiedź “Bóg zapłać”.

Przez Kraków przeciągają gromadnie więźniowie Oświęcimia. Wynędzniali, w pasiakach, wstępują do domów, by pokrzepić się łyżką strawy i dalej wędrować do swoich.

Wiosna. Jakże odmienny nastrój niż rok temu. Nie ma Niemców. Nie ma też Janka, ani żadnej wiadomości od Stasia. W śmierć Janka wciąż jeszcze nie wierzę, a właściwie to żyję w dziwnej rozterce. Gdy widzę słońce i czuję rześkość wiosennego powietrza, nie wierzę, łudzę się – gdy deszcz i słota za oknami, siedzę w domu z twarzą w dłoniach i czuję każdym nerwem jak jego ciało, zakopane w ziemi, powoli nasiąka wodą, niszczeje. Wtedy myślę o ekshumacji. Jednego dnia czyszczę i przygotowuję jego garderobę, drugiego rozmawiam z Józiem o samotnej mogile w lesie.

Tymczasem życie biegnie nowymi torami: Boguś i Józio zbierają się do nauki. Już nie mówią że są Akowcami – tylko ja nie mogę zrozumieć dlaczego.

W lipcu Józio umawia się z Isią i wyruszają do Złotego Potoku by odnaleźć mogiłę.

Józio po powrocie opowiadał, że przewędrowali 40 kilometrów – ostatnią trasę oddziału przed bitwą. Znaleźli mogiłę i zaczęli ją odkopywać. Ktoś im w tym pomagał. Na wierzchu nie było ciała Janka. Znaleźli jednak. Nie mogło być wątpliwości. On jeden miał taką bluzę. Potem uciekli w las, każde w inną stronę, by wypłakać się w samotności.

Postanawiam sprowadzić nie tylko zwłoki Janka, ale wszystkich, którzy razem z nim polegli. Nie można wybierać, chociażby najukochańszego syna z mogiły, która nasiąka krwią wszystkich. Wszyscy bronili honoru ojczyzny i wszyscy zostali zapomniani ... Gorzko. Z maniackim uporem dowiaduję się, w jaki sposób praktycznie da się zrealizować projekt. Moje usiłowania nie pozostają bez echa. Kupcy krakowscy za wstawiennictwem pani Marii Zazulowej ofiarują trumny. Chodzę z małym skutkiem do różnych władz i urzędów.

W końcu otrzymuję zezwolenie i auta na przewiezienie zwłok.

Kiedy i jak odbędzie się pogrzeb, wciąż jeszcze nie wiadomo. Przez dziesięć dni chodzę codziennie na cmentarz i codziennie szukam trumny Janka, bo zawsze jest w innym miejscu. Kiedy wreszcie te trumny spoczną? – Ogarnia mnie rozpacz. Dobrze, że śnieg i mróz, bo cóż by się stało ze zwłokami? Jednego dnia widzę, że przybyło sporo trumien. Są to zwłoki partyzantów Armii Ludowej poległych w walkach z Niemcami. Wreszcie przychodzi zawiadomienie o pogrzebie oraz zezwolenie na wzięcie w nim udziału wraz ze znajomymi.

W tym samym czasie mąż dowiaduje się, że zginął Staś w czasie usiłowania ucieczki z obozu.

W mroźny, grudniowy dzień po południu udajemy się na cmentarz. Nie ma kolegów, jest tylko oddział żołnierzy i garstka ludzi – najbliżsi poległych. Długa mogiła, trumny ustawione w rząd. Stoimy przed trumną Janka. Okazuje się, że jest delegacja z Warszawy, jakiś generał i przedstawiciel rządu. Zmrok zapada – zapalają znicze. Boguś pochylony wpatruje się w głąb pustego grobu. Na twarzy jego maluje się rozpacz “Czyż o takiej marzyłam dla Was przyszłości?”. Ksiądz kropi trumny – rozlega się szurgot łopat i łoskot spadającej ziemi. Żegnaj synu!

Na polach i w lasach, jak Polska długa i szeroka ileż jeszcze pozostało nie pogrzebanych kości tych, którzy zginęli za tę samą sprawę.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi