Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Zdzisław Jabłoński, Wspomnienia po latach (I)


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Zdzisław Jabłoński ps. "Szczupak"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991



Była ostra zima 1944 roku. Prowadziłem budowę hotelu pracowniczego dla poczty niemieckiej, przy ul. Szymanowskiego bocznej w Krakowie. Był to wielki parterowy budynek z ceramicznych elementów typu Hurdica. Były prowadzone tylko roboty zagruzowania podłoża pod posadzki. Budowę prowadziła polska firma bud. „Strzecha” - prof. Struszkiewicza.

Jednej soboty zadzwonił telefon. Mówił profesor, że trzeba posłać robotników do rozładowania wagonów materiałów budowlanych na dworcu towarowym. Robotnicy byli zmarznięci i postanowiłem ich nie wysyłać. W poniedziałek musiałem się rozstać z budową. Niemcy uznali to za sabotaż i profesor z trudem mnie wybronił, lecz musiałem natychmiast szukać innej pracy. Poszedłem do Arbeitsamtu i otrzymałem pracę w tzw. Betribswerwaltung der G.G. w hotelu Saskim przy ul. Sławkowskiej.

Tutaj przyszedł, pewnego kwietniowego przedpołudnia, Jaś Fiszer, który już od 2 miesięcy był w partyzantce i obiecał mnie zabrać do oddziału. Umówiliśmy się na spotkanie u Stefana przy ul. Librowszczyzna. Mieszkał na parterze. Znakiem umówionym było pukanie do okna. Kiedy wszedłem, w pokoju było kilka kolegów z O.P. „Grom”. Zadecydowano, że mam wyjechać do oddziału z „Małym” Jurkiem Traczem, którego nie znałem. Znakiem rozpoznawczym miała być gazeta w języku niemieckim, „Krakauer Zeitung”, trzymana w lewej ręce. Spotkanie wyznaczone było na wysepce przystanku tramwajowego linii Nr 1, która wtedy dochodziła do samego budynku dworca, na odl. ok. 15 m. Nasze zgrupowanie w Krakowie było już pod obstrzałem gestapo. Musiałem opuścić dom rodzinny i z Bolkiem Gąsiorkiem „Ponury” zamieszkałem u znajomych w rejonie Grzegórzek, na przeciw hali targowej. Jednak do oddziału wyruszyłem sam, Bolek pozostał jeszcze nadal w Krakowie i za kilka dni dopiero, z resztą kolegów, jechał do oddziału.

Z „Małym” spotkałam się o godz.9.oo rano. On kupił bilety. Pociągiem osobowym dojechaliśmy do Miechowa, a stamtąd kolejką wąskotorową (ciuchcia) do Skalbmierza. Stąd już piechotą na odległość wzrokową ruszyliśmy pojedynczo na teren, gdzie stacjonowały już 2 oddziały: „Grom” i „Błyskawica”. W punkcie kontaktowym na skraju wsi, na podwórku obejścia, spotkaliśmy pierwszego partyzanta w moim życiu, był to Kazimierz Meres ps. „Ryś”, który już czekał na nas i skracał sobie czas pomagając gospodarzom przygotowaniem w stodole sieczkarką sieczki dla bydła. Po 2 godzinach ruszyliśmy dalej, do następnej wsi, gdzie był Oddział. Wszyscy siedzieli i mocno dyskutowali na temat ostatniej akcji na tzw. „Mancielaka”, bandziora, którego należało zlikwidować. Główną moją uwagę zwrócił partyzant, który miał owiniętą głowę wilgotnym, białym ręcznikiem i chyba najgłośniej coś wyjaśniał, dużo przy tym gestykulując. Był to Kazimierz Hromniak ps. „Leśnik”.

Za kilka dni nadciągnęła część oddziału z nowozaciężnymi „Buńką” i „Ponurym”. Wszyscy oni pierwszą część podróży odbyli statkiem pasażerskim Wisłą z Krakowa do Nowego Korczyna i dalej już piechotą i kolejką wąskotorową. Stateczek wiślany przywodzi mi na pamięć moich kolegów: Olka, Gienka, Mariana i Stefana. Gieniu i Marian byli kasjerami na stateczkach wiślanych, które wspomniałem. Rok wcześniej, wiosną 1943 roku, brali oni udział w nieudanym zamachu na kierownika Arbeitsamtu z ul. Wąskiej. Zamachu dokonano rano, kiedy Niemiec szedł wzdłuż ściany placu, dochodzącej do narożnika z ul. Bożego Ciała. Tutaj Olek Koralewicz ps. „Rolf”, przyłożył pistolet do głowy Niemca, pociągnął za spust i .... strzał nie nastąpił. Natychmiast odskoczył za narożnik. Niemiec zdążył wyciągnąć rewolwer z kieszeni spodni i strzałem tuż przy kręgosłupie, poniżej pasa trafił Olka, który upadając zarepetował pistolet i starał się ostrzeliwać i natychmiast poderwał się do ucieczki. Przebiegł 100 m i skręcił w ulicę Krakowską, gdzie było przejście po zburzonym domu w czasie bombardowań w 1939 r. Był tam również postój dorożek. Olek wskoczył do pierwszej i kazał się wieźć do domu przy ul. Ułanów w Łagiewnikach. Ulica za torami kolejowymi, przy pętli tramwajowej ówczesnej linii Nr 3. Kula przeszła od tyłu i pozostała tuż pod skórą z przodu brzucha. Dopiero na drugi dzień zjawił się lekarz i przewieziono Olka do prywatnej lecznicy na rogu ul. Siemiradzkiego i Łobzowskiej, zwanej Domem Zdrowia. Niemcy sprawdzali wszystkie szpitale i nie znaleźli go też i tutaj.

Również w grudniu 1944 roku Kaziu Lorys ps. „Zawała” został tu przywieziony na leczenie.

W roku 1949 lekarze z Domu Zdrowia byli sądzeni za leczenie „bandytów spod znaku AK”, między innymi dr Mostel otrzymał 12 lat i został wypuszczony po październiku 1956 r.

Po wojnie okazało się, że wiosną 1944 r. zostali aresztowani z mojego otoczenia Olek, Gieniu i Stefan. Marian zdążył się gdzieś ukryć. Sprawa miała się wyjaśnić w 25 lat po wojnie. Wtedy właśnie dostałem list z Wrocławia od Stefana Wikruta, w którym pisze, że chce się ze mną zobaczyć.

W tydzień po tym do moich drzwi przy ul. Retoryka, zapukał Stefan. Poznałem go natychmiast mimo tak długiego niewidzenia. Zaczął opowiadać, że Gienek ma do niego żal, że sypał na gestapo. Zadzwoniłem do Oleńka mówiąc mu, że jest u mnie Stefan i pragnie z nim mówić. Oddałem słuchawkę Stefanowi i zaczęła się krótka, lecz dramatyczna rozmowa. Gieniu nie dał sobie nic wytłumaczyć argumentując, że mógł to zrobić wcześniej. W tym czasie był to koniec lat sześćdziesiątych, pracowałem w biurze projektów przemysłu skórzanego, przy Alejach Trzech Wieszczów.

Jednego wieczora spotykam w kinie starszego pana, pełniącego służbę na portierni. Był to ojciec Gienia, pan Piskor, starszy inspektor policji kryminalnej z okresu międzywojennego w Krakowie. Poznał mnie natychmiast i wiele godzin na jego dyżurach spędziliśmy na wspomnieniach czasu wojny. Ojciec Gienia nie wierzył w to, że Stefan mógł sypać. Po wojnie pan Piskor pracował w M.O. prowadząc szkolenie milicjantów w zakresie kryminalistyki, lecz rychło, bo w roku 1949 aresztowano go i urządzono proces. Otrzymał wyrok 12 lat więzienia, puszczono go w okresie października, lecz pracy nigdzie nie mógł otrzymać. Był już zresztą w wieku emerytalnym i do tej małej emeryturki musiał dorabiać pracując w tzw. „ochronie mienia”. Później, już nie żyje ani ojciec Gienia, ani też Gieniu, który kilka lat temu zmarł na zawał serca.

Wracam do wiosny 1944 roku. Oddział się powiększa, przybył do niego też Edziu Nowacki ps. „Soroka”. w Krakowie nosił pseudonim „Zdzisław”. Pierwsze dłuższe postoje oddziału „Grom” były w rejonie Grodziska na Kopaninie oraz u gospo-darza Rejdaka przy lasach Chroberskich.

Była majowa niedziela. Wyszliśmy od Rejdeka, u którego mieszkaliśmy w stodole (na Kopaninie naszym mieszkaniem był strych). Szliśmy polną drogą do kościoła w Stradowie. Było nas kilku. Wszyscy w skafandrach pomysłu „Judasza”, z kaptu-rami oraz ryngrafami metalowymi z Matką Boską Częstochowską na piersiach. W dali, na drodze, na przeciw nas ujrzeliśmy idące dwie kobiety. Kiedy zbliżyły się do nas przystanęły przestraszone, że widzą partyzantów z bronią na ramieniu. Lecz kiedy stanęliśmy już oko w oko, kobiety padły na kolana, złożyły ręce do modlitwy i zaczęły płakać z radości, że nas widzą. Zaraz powstały z kolan i zapytane opowiadały, że przyjechały z Krakowa na zakup żywności na wsi. Do kościoła w Stradowie przyszliśmy w porę. Akurat skończyła się msza na godz. 9.00 i wszyscy wychodzili przez bramę kościelną na kamienne schody. Tu, my czekaliśmy żeby wejść do środka oglądając wychodzących. Teraz ujrzeliśmy wchodzący oddział „Błyskawica”, przyglądałem się wszystkim bardzo pilnie, nagle stanął przede mną mój kolega, z mojej klasy z gimnazjum, z którym rozstałem się w czerwcu 1939 r. – „Marcyś” Spyt. Nie wytrzymałem i krzyknąłem: „Spycina, to ty”! Odpowiedział spokojnie z pewnym żalem: „Czego mnie dekonspirujesz?” Jak się później okazało Marian Spyt ps. „Rybka” był już od dawna w oddziale „Błyskawica”. A po powrocie Oddziału „Błyskawica” z wyprawy na Podhale opowiedział mi o nieszczęśliwej śmierci „Romana” i „Błyskawicznego” pod Tymbarkiem.

Na początku czerwca oddział „Grom” liczył już około 25 osób. Przybywali do niego kolejno: „Gala”, „Cień”, „Miś” i „Sokół” ze „Skoku”, „Myśliński” - trzeci z braci Fiszerów i „Sulima” Felek Skrochowski. Oddział był podzielony na trzy drużyny: gospodarczą, wartowniczą i trzecią, wolną od zajęć w danym dniu. Zmiany następowały co dobę. Tak więc co trzeci dzień można było obierać ziemniaki, stać na warcie lub odpoczywać. Chociaż odpoczynek to wcale nie był. właśnie w tym dniu można było napisać list, wyprać skarpetki czy koszulę. W ogóle zrobić porządek wokół siebie.

Pamiętam, w czerwcu, na melinie u Rejdaka. Przyjechał łącznik z terenówki na koniu. Dowódca „Sam” ogłasza alarm. Jego zastępca „Karp” ustawia oddział w dwuszeregu. Moja drużyna pełni służbę wartowniczą. Cały oddział ma wyruszyć, tylko jeden wartownik ma pozostać. Ciągniemy w drużynie zapałki. Ja wyciągam bez główki, muszę pozostać, pilnować naszego dobytku. Oddział wyruszył. Stałem za płotem. Patrzyłem jak znikali za pagórkiem w jarze. Zostałem sam. Gospodarzy też nie było. Mijały godziny. Dzień był słoneczny i ciepły. Od pól szedł zapach ziół i brzęk pszczół. Stałem na skraju drogi pod orzechem, który dawał mi upragniony chłód i cień. Koło południa poczułem głód i pragnienie. Poszedłem zajrzeć do spiżarni naszego kucharza Jasia ps. „Batko”. W spiżarce stały dwa wiadra kompotu i wisiały krążki świeżej kiełbasy. Od tej chwili czas przestał mi się dłużyć. Przed zachodem oddział wrócił na melinę. Nagle, z chałupy słychać krzyk Jasia „Batki”. Krzyczał z rozpaczy i biegł do „Sama”: - „Wiadro kompotu i 3 krążki kiełbasy zjadł „Szczupak”. „Sam” nie miał mi jednak tego za złe i Jaś też się udobruchał.


Dzisiaj wracam wspomnieniami do przeżytej w roku 1943 pacyfikacji Liszek i Piekar, leżących po drugiej stronie Wisły, naprzeciw Tyńca.

Była niedziela czerwcowa. W Tyńcu był odpust na dzień świętego Jana. Cała nasza piątka: Gieniu, Olek, Marian, Stefan, ja, moja przyszła żona Bogusia, jej siostra Iza oraz Irena sympatia Gienia. Gieniu załatwił przejazd do Tyńca statkiem towarowym, który miał rano płynąć w górę Wisły. Wskakiwaliśmy na statek koło klasztoru Norbertanek. Po godzinie statek dopłynął do Tyńca. Wisła tutaj robi zakole i wysiadać można było tylko po stronie Piekar, skąd promem mieliśmy się przeprawić do Tyńca. Tutaj też trzeba było wyskakiwać ze statku, który zatrzymał pracę silnika i stanął przy brzegu. Po znalezieniu się na brzegu zobaczyliśmy polskich granatowych policjantów, którzy powiedzieli nam, że muszą nas przekazać Niemcom. Kiedy przeszliśmy przez wał wiślany przekazali nas żandarmom niemieckim z blachami na piersiach, tzw. przez nas „blacharzom”. Ci kazali nam iść z sobą, w odległości około 500 m przekazali nas żołnierzom gestapo. Teraz, po minięciu pierwszych zabudowań się na skraju dużych błoń wsi Piekary. Oczom naszym przedstawił się tragiczny widok. Na całych błoniach leżeli ludzie z całej wsi. W pierwszych szeregach leżeli mężczyźni, potem kobiety i reszta mieszkańców wsi. Nam zabrano kennkarty i świadectwa pracy i zaniesiono do stołu ustawionego przy drodze, frontem do błoń. Przy stole siedzieli oficerowie gestapo, którzy przejrzeli nasze papiery, kazali zabrać Stefana i położyli go w pierwszym szeregu mężczyzn. Nas umieszczono w tyle błoń, w pobliżu jednego z narożników gdzie były ustawione stanowiska ckm. Po rozejrzeniu się dokoła, a było na to dość czasu bo akcja trwała cały dzień. Przy jednej ścianie błoń była stodoła, z której dochodziły okrzyki bólu przesłuchiwanych i bitych chłopów. Około godzimy 18.00 nadjechały 2 samochody osobowe i 2 ciężarówki. Teraz Niemcy, leżącym w pierwszych szeregach mężczyznom kazali powstać i wsiadać do ciężarówek. Wśród leżących kobiet i dzieci powstał szloch i niektóre z nich poczęły się podnosić z ziemi, na co pilnujący nas gestapowcy zareagowali biciem kobiet kolbami i straszeniem, że będą strzelać. Chwila była dramatyczna. Gdyby odezwał się choć jeden strzał mógł to być sygnał do masakry. Ale kobiety się uspokoiły. Ciężarówki z zakładnikami odjechały do Krakowa, a z nimi nasz kolega Stefan, który nie miał, jak się okazało, dobrego zaświadczenia pracy. Dostał się od razu do obozu Libana w Krakowie, na podstawie „wyroku” na 1 rok.

Za godzinę, tuż przed zachodem słońca, zajechały znowu szare samochody osobowe i wysiedli z nich dowódcy całej pacyfikacji. Kazano się wszystkim podnieść i stanąć półkolem w pobliżu stanowiska dowództwa. Przemawiał jeden gestapowiec oficer. Przy nią stał też oficer lecz tłumacz, o twarzy szaro-popielatej, chyba po operacji plastycznej, i tłumaczył, bardzo złą gwarą śląską, to co mówił drugi oficer. Wynikało z tego, że za przechowywanie Żydów i drukowanie bibuły wywrotowej w Liszkach rozstrzelano 30 osób i spalono wieś, natomiast Piekary będą płacić tylko kontrybucję i zebrane 40 zakładników (cyfry podane przeze mnie mogą być niedokładne). Całe to wydarzenie obserwowała ludność Tyńca na przy murach klasztoru przy pomocy lornetek.

Pozwolono nam przepłynąć promem do Tyńca. Tu, natychmiast chłopi dali nam furmankę i odwieźli nas szybko do Krakowa. Ja odstawiłem Bogusie i Izę do domu, gdzie matka przyjęła nas obiado-kolacją w postaci wojennej zupki. Panienki, zapytane przez matkę co się stało, że macie takie miny, poczęły płakać i opowiadać. Następnie przyrzekły matce, że nie pójdą na żadną wycieczkę.


Wracam myślą do oddziału. Jest lato 1944 r. Jesteśmy w Racławicach. Tworzy się baon partyzancki „Skała”. Nocą, siostra „Sulimy” Iza przyprowadza do oddziału drugiego brata Franciszka ps. „Aga”. Od tej pory coraz bardziej przyjaźnię się z Nuśkiem tj. „Agą”.

Mijają miesiące trudów, walki, szkolenia, porażek i nadziei. Czujemy wszyscy, że wojna ma się ku końcowi. Nadchodzi ostatnia zima wojny rozpoczętej 1 września 1939 r. przez hitlerowskie Niemcy. Bardzo pragnę zobaczyć swoją narzeczoną Bogusię. Myślę, może ostatni już raz. Wysyłam kontakt do Krakowa. Zamiast Bogusi przyjeżdża mój najmłodszy brat Stanisław (lat 17) i na moją prośbę zostaje przyjęty przez „Karpia” do oddziału. Jest to ostatni zaciąg do naszego oddziału. Są tu już jego dwaj koledzy z konspiracji w Krakowie: „Rudawa”, „Tornado” i trzeci „Harpun” w „Błyskawicy”.

W tzw. czarną niedzielę, latem 1944 r., mój brat Staś zostaje aresztowany w łapance i umieszczony w obozie w Płaszowie, skąd na drugi dzień ucieka. Jest ze mną do rozwiązania oddziału i wracamy razem do domu w Krakowie 23 stycznia 1945 r.

Minęła już wigilia 1944 r. Minęły święta. Nadchodzi koniec roku. Postanawiam wybrać się do Krakowa zobaczyć Bogusię. Załatwiłem z „Karpiem”, że pojadę z „Soroką” po hełmy dla oddziału, ponieważ, jeżeli znajdujemy się w strefie frontowej a nawet w wojsku polskim, hełmy będą nam potrzebne.

W nocy z 30 na 31 grudnia 1944 r. biorę udział w ostatniej akcji oddziału na mleczarnię we wsi odległej od naszej meliny o około 15 km. Pierwszy raz widzę wielkie kawały masła pływające w dużym basenie. Wracamy na melinę późno po północy. W drodze powrotnej siedzę z tyłu furmanki razem z „Agą”. Nagle, pod górką, wól staje i popędzone konie szarpią do przodu. Śpiący „Aga” upada na drogę. Podnosi się i boli go lewy bok. Rano naciska bolesne miejsce i słabnie. Okazało się, miał nadłamane żebro, które złamał przez naciskanie. Odwieziono go na izbę chorych, w niedalekim dworku, gdzie przebywał już z zapaleniem płuc Jaś „Zając”.

Już z samego rana wyprawiamy się do Krakowa. Mamy pistolety FN kaliber 7, z zapasowymi magazynkami i ja, pod pachą, kawał masła w papierze, który za zgodą „Karpia” dostałem od „Judasza” i wiozę do Krakowa. O zmroku zajeżdżamy na Grzegórzki, gdzie wyskakujemy w pobliżu kościoła z pociągu i idziemy na ul. Grzegórzecką, gdzie mieszka matka „Soroki”. Tu śpimy w noc sylwestrową 1944 r. Jest Nowy Rok 1945. Godzina 10.00. Idę do mostu na Wiśle przy ul. Starowiślnej, niosąc pod pachą osełkę masła w grubym papierze. Wychodzę z pustej ulicy w miejscu gdzie na moście zaczyna się bardzo silny ruch pieszy. Pełno ludzi zdąża w obu kierunkach mostu, a przy moście stoją olbrzymie słupy betonowe i drewniane wieże wartownicze po obu stronach mostu. Stoją tam wartownicy niemieccy i obserwują ulicę. Przed południem jestem u siostry, przy ul. Smolki. Ma męża i dwóch małych synków, 7-latków. Tu przebywam do następnego dnia i dorożką wraz z Bogusią zajeżdżamy na ul. Szlak, skąd, wieczorem, przed godziną policyjną, pieszo udaję się do domu rodzinnego, przy ul. Chocimskiej. Tu zastaję samą matkę. Cieszy się moim widokiem i wiadomością, że Staś jest ze mną w oddziale.

Jest noc, godz. 24.00, z dnia 2 na 3 stycznia. Budzi mnie mama i mówi:

- Zdzisiu, buda zajechała przed dom. Niemcy idą po ciebie.

Odpowiadam: - Mamo, napewno nie po mnie. - Teraz patrzę na matkę. Ona wcale się nie rozbierała, siedziała w sukience tak jak ją zastałem wieczorem.

- Wyskocz przez okno na podwórko.

- To się nie da zrobić, musimy czekać. - Teraz sprawdzam pistolet i magazynek, leżące pod poduszką.

- Mamo, to napewno nie po mnie. - I miałem rację. Gestapo zastukało do drzwi naprzeciw, gdzie w kawalerce mieszkał, wysiedlony z Warszawy, jakiś starszy pan profesor, jak wspomniała matka. Wojna się już kończyła a niemiecka machina śmierci działała nadal.

Rano, 3 stycznia, wyruszam na dworzec. Spotykam w umówionym miejscu „Sorokę”. Pytam: - gdzie nasze hełmy. Odpowiedział” „nie dostałem”. Wracamy do oddziału późnym wieczorem. Edziu strzela po wyskoczenia z ciuchci, ciesząc się, że jesteśmy z powrotem w „Meksyku”.


Pewnego wieczoru dostałem wiadomość, że po 46 latach Edziu „Soroka” ma odwiedzić Kraków. Chyba się zobaczymy i będziemy wspominać naszą młodość górną i chmurną.


Na koniec pragnę zamieścić moje 2 wiersze:

- pierwszy, napisany po spotkaniu kobiet na łąkach w maju 44,

- drugi, napisany po 20 latach w Krakowie.


1.

Wyszliśmy wolności zapalić kagańce

W narodzie rozpalić żar złoty

Z nad mogił swych, braci wyszeptać różance

Kulami dla pruskiej hołoty.

Idziemy wśród lasów, łąk i pól ojczystych

Przez drogi i wioski spokojne.

Idziemy wśród maja bukietów kwiecistych

By pomścić wrześniową wojnę.

Stoimy niezłomni, wpatrzeni w blask zorzy,

Co wkrótce i dla nas zabłyśnie,

A z nami jest naród i straszny gniew Boży,

Co jarzmem śmiertelnym nad wrogiem zawiśnie.


2.

Różo, gdzie twoje płatki,

Chłopcze, gdzie twe oblicze gładkie,

Dziewczę, gdzie twoje wdzięki i cnota,

Limbo, gdzie twoje myśli wiatr miota.



Pośród kolein błotnistych

Szliśmy wciąg naprzód, bezdomni,

Pośród łąk naszych kwiecistych

Trwaliśmy, życia niepewni.

Aż się w pożodze objawił

Wolności obraz i chusta.

Chusta przez wieki splamiona

I krwawa, ze smutkiem na ustach

Szliśmy by stanąć na swoim progu.

Matki stęsknione czekały,

Czekały mury Krakowa

Na chłopców, co powracali

By nigdy już nie wojować.

Chłopcze, gdzie twe oblicze gładkie,

Różo, gdzie twoje płatki,

Dziewczę, gdzie twoje wdzięki i cnota

Limbo, gdzie twoje myśli wiatr miota.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi