Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Zaciąg do „Huraganu”


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek, Wspomnienia okupacyjne, Cz. I.



8. Zaciąg do „Huraganu”


W połowie lipca 1944 roku zgłosiłem „Bąkowi” chęć pójścia do partyzantki. Kapitan wyraził zaniepokojenie o stan mojego zdrowia, ale wyraził zgodę na skierowanie mnie do oddziału partyzanckiego.


Rwanie zębów

Zapamiętałem natomiast inny szczegół z okresu przygotowań do wymarszu. W bardzo złym stanie były moje zęby. Dokuczały mi często bóle kolejnych zębów trzonowych, bardzo już uszkodzonych. Jednego razu spotkałem w mieście Tadka Grochala - „Lancę”, dawnego mojego zwierzchnika z akowskiej „piątki”. Był on technikiem dentystycznym, przyuczonym do leczenia i usuwania zepsutych zębów. Powiedziałem mu, że w trybie nagłym chciałbym usunąć kilka zepsutych zębów. Miałem trzy, a może cztery dni czasu do wyznaczonej mi przez „Bąka” daty skierowania do partyzantki. Z zagadniętym tak znienacka Tadkiem nie rozmawiałem na temat przyczyn mojego pośpiechu. Chyba domyślił się powodu bo natychmiast zaproponował:

- Przyjdź do mnie po trzeciej, zobaczymy.

- Przyjdę na pewno - odpowiedziałem, - ale do wyrwania będzie kilka.

Popołudniu już siedziałem na fotelu. Tadek umył ręce, wziął do ręki dentystyczne kleszcze, zaglądnął mi do jamy ustnej i tylko z lekka zagwizdał.

- Nie mam czym znieczulić. Będę rwał na żywo - powiedział ostrzegając.

Zaparłem się mocno w fotelu i czekałem na egzekucję. Nie wrzeszczałem, ale charczałem jak zarzynane prosię do czasu, aż wreszcie wyciągnął zakrwawionego zęba. Posadził mnie na niskim zydelku, między kolana wstawił wiadro z wodą i kazał popluwać do niego. Opowiadał mi różne aktualne ciekawostki i chyba po kwadransie zaglądnął znowu w zęby i pokazał mi, że nadaję się do wyjścia. Umówiliśmy się wcześniej, że nazajutrz o tej samej porze powtórzymy zabieg. Ten następny ząb, również trzonowy, okazał się bardziej uparty. Gdy wreszcie go wyciągnął i znowu posadził mnie na zydelku, amplituda drgających kolan sięgała kilku centymetrów, a z czoła ścierałem wielkie i liczne krople potu. Trzeciego dnia pierwszy ząb poszedł bardzo łatwo. Tadek orzekł, że tak naprawdę trzeba by usunąć jeszcze jeden. Po dłuższej przerwie zapytał:

- Wytrzymasz jeszcze jeden?

Nie miałem siły by odpowiedzieć, ale skinąłem głową przyzwalająco. Z pewnymi trudnościami wyciągnął go po chwili. Miałem pełne usta krwi. Dość długo popluwałem nią do wiadra. Tym razem przesiedzieć musiałem u Tadka trochę dłużej. O zapłacie nie chciał mówić. Widocznie uznał, że rachunek pokryje Armia Krajowa.


Ostatnie spotkanie z „Bąkiem” w Wieliczce

W popołudniowych godzinach dnia 20 lipca 1944 umówiony byłem z „Bąkiem” przy głośniku radiofonii przewodowej, na południowej stronie Magistratu, tam gdzie wcześniej przed II Wojną Światową stał pomnik wieliczan, poległych w latach 1914-1920. Pomnik ten rozebrano w latach tuż przed wybuchem II Wojny Światowej, w okresie zakładania Plant na placu obok Zamku Zupnego i Magistratu. Tę datę pamiętam doskonale, gdyż właśnie podczas spotkania z „Bąkiem” nadana została przez głośnik sensacyjna informacja o zamachu na Hitlera, dokonanym przez pułkownika wehrmachtu, Staufenberga. Umówiliśmy się w miejscu, gdzie o tej porze gromadziło się liczne zazwyczaj grono wieliczan dla wysłuchania polskojęzycznego komunikatu z frontu wschodniego i bieżących wiadomości dziennika radiowego. Ówczesne postępy ofensywy sowieckiej, której czołówki dochodziły już do Tarnowa, antyfaszystowska rewolta we Włoszech i zamach na Hitlera były fascynującymi wiadomościami. Liczne grupy wieliczan zgromadzonych wśród „szczekaczki” komentowały z cicha, na swój sposób informacje płynące z głośnika.

Kapitan „Bąk”, nieco oddalony od tłumu słuchaczy, wydawał mi szeptem polecenia. Wymienił nazwę oddziału oraz nazwisko i pseudonim jego dowódcy. Z radością dowiedziałem się, że dowódcą Oddziału Partyzanckiego „Huragan jest, starszy ode mnie o dwa lata nauki kolega gimnazjalny, podporucznik Armii Krajowej Zbigniew Kwapień - „Kuba”. W roku 1938 ukończył podchorążówkę rezerwy kawalerii w stopniu kaprala podchorążego. Kapitan udzielił mi instrukcji w sprawie wymarszu. Podał trasę dojścia. Dowiedziałem się, że ze mną pójdzie, jako łącznik, Stanisław Grzywacz - „Maharadża”, który przyszedł wczoraj z „Huraganu”. Poruszyłem nieśmiało sprawę broni. Kapitan przydzielił mi pistolet 9-strzałowy, kaliber 9 milimetrów, marki Parabellum. Mundur dla mnie zorganizowałem sobie sam. Wiedziałem, że u mojego wujka Józefa Sitko (seniora) schowana jest gdzieś w zakamarkach wojskowa, podoficerska bluza jego syna Mariana, który przed wojną był podoficerem 3 Pułku Strzelców Podhalańskich w Bielsku-Białej. Udało mi się przekonać wujka, że najlepiej zrobi jak ofiaruje mi tę bluzę. Służyła mi ona wiernie przez cały okres partyzantki, tyle tylko, że na początku była nieco za obszerna, bo byłem wtedy strasznym chudzielcem, za to pod koniec partyzanckiej służby - w styczniu 1945 - z trudem się w niej mieściłem choć przeszyte były guziki, by ją nieco poszerzyć. Dokumentują to zachowane dotąd zdjęcia z tamtego okresu. Nierozważnie zdecydowałem, że na partyzancką wojnę wyruszę w moich butach z cholewami. Okazały się bardzo niewygodne przy dłuższych marszach, o czym przekonać się mogłem już w drodze do „Huraganu”, który kwaterował na górze Łysinie, koło wioski Lipnik w Myślenickiem.

Pożegnanie z „Bąkiem” było bardzo serdeczne. Odeszliśmy w stronę szybu „Regis”. W pobliżu nie było ludzi, więc pożegnanie rozpocząłem od regulaminowego odmeldowania się. Kapitan uścisnął mi mocno rękę ze słowami:

- Bądź zdrów! Służ wiernie Ojczyźnie!

A już na odchodnym dodał:

- A „Kubę" i resztę pozdrów serdecznie. Do zobaczenia!

Z ostatnich słów „Bąka" wywnioskowałem, że zapewne niedługo się zobaczymy.


Rozstanie z rodzicami

Przede mną została jeszcze przeszkoda najtrudniejsza. Uznałem, że zawiadomienie rodziców o mojej decyzji dopiero nazajutrz rano przed pożegnaniem, byłoby nieprzyzwoitością. Miałem świadomość, że postawienie jasno sprawy już wieczorem przedłuży o kilka godzin okres pożegnania, taki przecież trudny dla obu stron. Matka zareagowała cichym, zrezygnowanym płaczem, który być może trwał z małymi przerwami do rana, bo towarzyszył nawet ostatnim pocałunkom. Ojciec, zapewne również wzruszony, zaciął się i nic nie mówił. Siostra popłakiwała.

Rozstanie - paradoksalnie - stało się ulgą, chyba dla obu stron, bo stan oczekiwania był dłużej nie do zniesienia. Tu narzuca mi się szersza refleksja. Moja Matka miała swoje bolesne doświadczenia. W sierpniu 1939 roku wyjeżdżałem na obóz Przysposobienia Wojskowego do Zegrza pod Warszawą w atmosferze groźby nadchodzącej wojny. Szczęśliwie wróciłem do domu kilka dni przed jej wybuchem 1 września 1939. Wkrótce zaczęły się liczne, czasem dalekie wyjazdy handlowe za chlebem. Wszystko to było ostro zakazane i każdy mój wyjazd mógł się tragicznie skończyć. I tak się też skończyło w roku 1942, kiedy to - znów dość szczęśliwie - wróciłem do domu po długich ponad siedmiu tygodniach więzienia u św. Michała w Krakowie, z oskarżenia o handel papierosami w Warszawie.

A później częste konspiracyjne wypady, noce spędzane poza domem, nie do ukrycia przed domownikami schadzki młodych ludzi w moim domu na tajnym kursie podchorążówki.

l wreszcie dramatyczny dla mojej rodziny finał. Odejście do partyzantki, z której mogłem wrócić lub nie. Żołnierze strzelają, Pan Bóg kule nosi.

A przecież podobne były okoliczności i scenariusze tych partyzanckich pożegnań w dziesiątkach tysięcy polskich domów. Odchodzili czasem ojcowie lub mężowie, częściej córki i synowie, czasem jedyne dzieci pozostających w bólu i rozterce rodziców, czasem wszyscy dorośli synowie. Z małej niespełna dziesięciotysięcznej Wieliczki do partyzantki, na krótszy lub dłuższy okres, zaciągnęło się kilkudziesięciu młodych ludzi.


Droga na Łysinę

Szczęśliwie udało nam się pokonać pieszo trasę około dwudziestu pięciu kilometrów z Wieliczki przez Dobczyce do Lipnika i dalej do obozu namiotów na stoku Łysiny, gdzie znajdowało się miejsce postoju (mp) Oddziału Partyzanckiego „Huragan” Kedywu Krakowskiego Okręgu Armii Krajowej. Dowodził nim wieliczanin ppor. AK Zbigniew Kwapień - „Kuba”. W skład oddziału liczącego wówczas 24-ech żołnierzy wchodziło 5 wieliczan: Zbigniew Kwapień - „Kuba”, Leszek Bajorek - „Czarny”, Stanisław Grzywacz - „Maharadża”, Zbigniew Kostecki - „Mirek” i Kazimierz Zapiór - „Żaba”.

Dla mnie rozpoczął się nowy rozdział zbrojnej działalności przeciwko hitlerowskim okupantom.

Dziś wyglądać to może na przyjemną przygodę turystyczną w lipcowej, wakacyjnej porze. Ale pamiętać należy, że mijaliśmy wsie i miasteczka, w których działała niemiecka administracja i rozlokowane były posterunki niemieckiej żandarmerii i posiłkującej ją polskiej policji granatowej. Po mijanych szosach jeździły niemieckie transporty, również i wojskowe. A ja miałem za pasem, pod koszulą, pistolet parabellum z dwoma pełnymi magazynkami amunicji, „lewą” kennkartę na nazwisko Tadeusz Bitka, w podręcznym pakunku polską podoficerską bluzę wojskową, a w kieszeni mapę wojskową „Kraków” w skali 1:100 000, z której przestudiowałem trasę od Wieliczki do Lipnika.

W niekorzystnych okolicznościach końcowy etap naszej podróży mógł być zgoła inny od zamierzonego.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi