Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Witold Mally, Epizod z początków działalności w konspiracji


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Witold Mally ps. "Korab"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991





Przysięga:

Były to godziny przedpołudniowe, pewnej słonecznej, majowej niedzieli 1943 r. Słonecznej i ciepłej, bo wiosenne słonce mocno już grzało, ale z drugiej strony te okrutne afisze, zawiadamiające o egzekucjach i innych sankcjach, zastosowanych przez okupanta, „zdobiące” słupy ogłoszeniowe, budziły mieszane uczucia. Z jednej strony domagały się odwetu, z drugiej natomiast budziły uczucia grozy i bezsilności. Ta właśnie chęć odwetu była przede wszystkim bodźcem do mojej próby zaangażowania się w działalności konspiracyjnej.

Podążałem ulicami Krakowa na miejsce spotkania, na wspomnienie którego, z jednej strony ogarniało mnie zdrowe podniecenie, jakie towarzyszy na myśl o bliskim spotkaniu z przygodą, z drugiej strony - gdzieś tam wewnątrz kiełkowało uczucie strachu, nieobce przecież tym, którzy o podziemnej walce, o bohaterstwie niektórych ludzi, słyszeli tylko z opowiadań, nie zawsze zresztą odzwierciedlających faktyczny przebieg opowiadanych zdarzeń.

Szedłem więc majestatycznie, jako przyszły konspirator, z przyspieszonym biciem serca, snując marzenia o wielkich czynach i bohaterstwie, ale również z niemniejszą dozą strachu, potęgowaną jeszcze widokiem przechodzących patroli żołnierzy niemieckich. Doszedłszy do podanego przez zaufanego kolegę numeru domu, a była to willa przy ul. J. Piłsudskiego i upewniwszy się, że to ten właśnie, wcześniej opisany mi budynek i po obejrzenia się przezornie na wszystkie strony, wszedłem do bramy, a przez bramę na sympatycznie się prezentujący ogródek przydomowy, przy stoliku, w altance znajdującej się przy murze, oddzielającym sąsiednią posesję, siedziało trzech młodych ludzi. Jednym z nich okazał się późniejszy współtowarzysz z kompanii „Grom-Skok”, podchorąży „Kat” - Józef Bieniasz.

Ukłoniwszy się po wojskowemu, to znaczy stuknąwszy mocno obcasami (a były to drewniaki) i wypowiadając harcerskie pozdrowienie „czołem”, czekałem na reakcję siedzących młodych ludzi.

- „Kto ciebie tu przysłał? I po co?” - zapytał formalnie „Kat”, obserwując mnie badawczo (jakkolwiek o moim przybyciu był uprzedzony), kiwając równocześnie głową na przywitanie i wskazując miejsce gdzie mam usiąść.

Wymieniłem imię kolegi, a potem i jego nazwisko, wbrew zresztą zasadom konspiracji. „Kat” popatrzył na mnie swoimi jasnymi, śmiejącymi się oczyma i już wtedy odniosłem wrażenie, że mnie zaakceptował.

Kilka zdawkowych pytań i takich odpowiedzi dopełniło formalności związanych z wzajemną „konspiracyjną” prezentacją. Uzupełniająco informuję, że znalazłem się tam z polecenia mojego kolegi, ze znanej krakowskiej rodziny Danków, prawdziwie polskiej i niesłychanie patriotycznie zaangażowanej w sprawę odzyskania niepodległości. Niestety, w następnych okresach los nie był łaskawy dla tej rodziny.

Po tych wstępnych rozmowach „Kat”, a również i pozostali zebrani, poinformowali mnie jaki cel ma to nasze dzisiejsze spotkanie, i że uczestniczę w zebraniu konspiracyjnym Armii Krajowej. Następnie przestrzegł mnie o niebezpieczeństwie, na jakie się narażam i czy gotów jestem do złożenia przysięgi wojskowej, zobowiązującej mnie do bezwzględnego posłuszeństwa, wykonywania wszystkich otrzymywanych rozkazów, ścisłego przestrzegania zasad konspiracji oraz podkreślił, że zdrada pod jakąkolwiek postacią karana będzie najwyższym wymiarem, t.j. karą śmierci.

Nastąpił uroczysty, jakkolwiek w prymitywnych warunkach, akt przysięgi na wierność Polsce i Jej przywódcom. Powtarzałem, nieco dławiącym się głosem ale z uczuciem dumy, słowa przysięgi ...

Po złożeniu przysięgi i po serdecznych uściskach ze strony wszystkich obecnych, poczułem się już w każdym calu żołnierzem Polski Walczącej, konspiratorem oraz przyszłym uczestnikiem walk i zwycięstw. Niedaleka przyszłość miała pokazać, że moje marzenie o czynnej walce ze znienawidzonym wrogiem stanie się faktem, natomiast na liczące się zwycięstwa trzeba było jeszcze poczekać. Fakt złożenia po raz pierwszy w życiu, a szczególnie w takich niecodziennych zakonspirowanych warunkach - przysięgi na wierność Ojczyźnie, z równoczesną deklaracją walki o jej wyzwolenie, zrodziło u mnie szereg refleksji.

Przeświadczenie o ważności roli, jaka mnie od tej chwili przypadła do odegrania, stworzyło u mnie potrzebę zweryfikowania mojego dotychczasowego trybu życia, codziennego zachowania się oraz wywiązywania się z obowiązków wierzącego i praktykującego katolika. Stąd zrodziło się postanowienie udania się w najbliższych dniach do spowiedzi i następnie przyjęcia Sakramentu Świętego. Było to rozumowanie poniekąd spowodowane, mocno od młodych lat wszczepioną wiarą, jak również wywołane bojaźnią i pewną asekuracją, że w przypadku gdy przyjdzie oddać życie za Ojczyznę - to wolny od grzechu i prowadzący bogobojny tryb życia, trafię po śmierci prosto do nieba.

Druga refleksja, to rodzące się wątpliwości, czy w sprawy te winienem, bodaj w jakiś oględny sposób i przynajmniej częściowo, wtajemniczyć rodziców, brata, czy najbliższych kolegów. Z jednej strony przychodziła mi na myśl nieodparta chęć „pochwalenia” się wobec rodziców, jakiego to mają syna „bohatera” oraz wobec kolegów, z kim to mają do „czynienia”, a drugiej strony jednak, pomny przestróg przekazanych mi przez „Kata”, co mnie może spotkać w przypadku niestosowania się do zasad konspiracji, nakazały mi, przynajmniej na razie, zachować wszystko w tajemnicy. Przyszłość pokazała niedługo, że mimo nieinformowania bliskich o mojej działalności i tak oni czuli podświadomie, co „w trawie piszczy”.

Idąc ulicami w stronę domu, już jako zaprzysiężony konspirator, pomny wszelkim ostrzeżeniom - wsłuchiwałem się w radosne a równocześnie poważne bicie dzwonów, nawoływujące na niedzielne nabożeństwa ..., a w uszach mi szumiało.

Upłynęło zaledwie parę miesięcy od doniosłego wydarzenia, które co dnia dzisiejszego wspominam z uczuciem rozrzewnienia, jak i podobnie innych licznych zdarzeń, które na psychice młodego człowieka pozostawiają niezatarte wrażenia, kiedy po raz drugi znalazłem się w sytuacji składającego przysięgę na wierność Polsce i ideom, w których zwycięstwo tak mocno wierzyliśmy. Tym razem miało to miejsce w Bazylice NMP w Krakowie, przy bocznym ołtarzu. Odbierającym przysięgę był wówczas „Czesław” - Czesław Skrobecki. Ze względu na to, że sam akt składania przysięgi miał miejsce w miejscu publicznym (Kościół), że mimowolnymi świadkami tego faktu mogli być również niepowołani ludzie, niewykluczone, że również i konfidenci a też i Niemcy znający język polski, słowa przysięgi wypowiadane były wprawdzie szeptem, ale z jak wielkim uczuciem i zaangażowaniem. W atmosferze może nieco przyćmionych świateł, ale odbijających się kolorami tęczy przez pryzmaty szkieł, kryształowych lamp - ceremoniał ten nabierał szczególnego charakteru, jakiegoś dostojeństwa i pozostawiał niezatarte wrażenie. My, ówczesna młodzież wychowana częściowo w warunkach i atmosferze przedwojennej, byliśmy szczególnie wrażliwi i chętni do uczestniczenia we wszystkich, mających patriotyczny charakter uroczystościach. Jeżeli do tego dołożyć jeszcze pewien dreszczyk emocji, który towarzyszy uczuciu niebezpieczeństwa i pewną dozę tajemniczości - otrzymamy dopełnienie atmosfery tamtych dni.

Te dnie, jakkolwiek niewzbudzające emocji wśród słuchaczy czy czytelników, szczególnie tych, którzy nie potrafią sobie uzmysłowić atmosfery, powagi i równocześnie grozy tamtych dni i związanych z nimi wydarzeń - stanowią dla mnie jeszcze dziś, zawsze powód do zadumy i refleksji, jak to na pozór drobne i nieznaczące wydarzenia mogą stale wracać na etap wspomnień i być niezapomnianymi do końca dni własnego żywota.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi