Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Wanda Jaźwiecka - Rodzina


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Józef i Wanda Fiszerowie, Nasze korzenie i my. Saga rodzinna


Spis treści

Dziadkowie ze strony ojca

Miałam trzech dziadków i dwie babcie. Dziadkowie ze strony Ojca to Teofil Jaźwiecki i Wojciech Bober, a ze strony mojej Matki to Jacek Tyrała. Moi Rodzice zawarli związek małżeński w kościele Św. Piotra i Pawła w dniu 1 marca 1924 roku. W księdze ślubów Parafii Wszystkich Świętych napisano Idzi Michał Jażwiecki, syn Teofila i Katarzyny Podraza, urodzony 31.08.1890 roku w Krakowie.

O Teofilu Jaźwieckim wiem, że pochodził ze Lwowa i był restauratorem (rękodzielnikiem), ale czym się zajmował i co restaurował, tego nigdy się nie dowiedziałam. Teofil Tomasz Jaźwiecki urodził się 22.12.1833 roku, poślubił Katarzynę Podrazę 15.01.1883 roku, a zmarł 15.01.1918 roku. Mieli 5 dzieci. Babcia po śmierci dziadka Teofila wyszła za mąż za stolarza Wojciecha Bobera 22.11.1919 r. (właściciela fabryki stolarskiej), o którym wspominała mi moja mamusia, że był to bardzo miły i życzliwy człowiek. Dziadek Bober urodzony 26.04.1861 roku zmarł w jesieni 1924 roku, a ojciec mój Idzi (po łacinie EGIDIUS) Michał Jaźwiecki został głównym spadkobiercą, jako najstarszy z braci i wyuczony artysta – stolarz, z obowiązkiem zapewnienia utrzymania matki i pomocy dla pozostałej rodziny.


Babcia Katarzyna z Podrazów, 1 Jaźwiecka, 2 Boberowa urodzona w Krakowie 26.04.1857 roku, zmarła w grudniu 1938 r. Babcię doskonale pamiętam, ale wiele o niej nie mogę napisać. Była bardzo oficjalna dla nas, tzn. dla mojej mamy, mojej siostry Hanki i dla mnie. Przychodziliśmy tam razem, nigdy u babci nie byłam sama, choć mieszkała niedaleko od nas – my przy ulicy Rajskiej 10, a ona przy al., Mickiewicza 41, naprzeciw Parku Krakowskiego. Wyczuwaliśmy, że babcia po prostu nas nie lubi. Nie lubiła też naszej mamy, ale nie lubiła też żadnej swojej synowej, a miała ich – tych synowych – trzy. Babcia nigdy nas nie poczęstowała niczym, ani ciastem, ani wodą ze sokiem, nawet cukierkiem. Nasza mama, która uważała, że teściowej należy się szacunek, całowała ją w rękę i nam wnuczkom, kazała całować babcię w rękę,. Hanka to może robiła zgrabniej i bardziej "dorosło", ja się ogromnie buntowałam, ale tylko w duchu, pewnie minę miałam niezadowoloną i to można było zauważyć! Babcia miała jeszcze jedną synową, ale taką "nieformalną" Brat mojego ojca, Stanisław, rozwiódł się z żoną i poznał góralkę z pod Zakopanego, z którą miał córkę Baśkę Podczerwińską. I co się okazało, jak Baśka miała 7 – 8miesięcy (w roku 1935) Hanka (jej matka) przywiozła to dziecko do Krakowa, bo nie mogła się nim zajmować (pracowała w jakimś pensjonacie) i zostawiła babci Boberowej, Wtedy babcia mieszkała z dwoma córkami, Albiną i Zośką, więc mogły sobie dać radę. Od Baśki wiem, że Albina była dla niej miła i obie się bardzo pokochały. Ale jak wybuchła wojna, babcia już nie żyła i było bardzo trudno o jedzenie, wtedy Albina odwiozła Baśkę do rodziny jej matki do Podczerwonego. Baśka opowiadała mi, że babcia Katarzyna miała siostrę w Pradze czeskiej i będąc tam kiedyś zrobiły sobie obie siostry zdjęcie.

Moje kontakty z Baśką odnowiły się w roku 1951 po śmierci Albiny. Baśka Podczerwińska – moja kuzynka, w roku 1953 pracowała w kilku biurach budowlanych – jako kreślarka, a później jako dekoratorka wystaw sklepowych. Z nami była w kontakcie telefonicznym – czasem zachodziła częściej, jak miała terminowe roboty i musiała siedzieć dłużej w pracy. Chłopcy nasi bardzo ją lubili. Baśka była wysportowana, może jedynie nie pływała zbyt dobrze, ale kopała piłkę, jeździła na rowerze, rzucała kamieniami do celu – lepiej niż nasi chłopcy, więc musieli do Baśki się podciągać!

Zaprosiliśmy Baśkę na wakacje z nami – pierwsze były w 1952 r., gdy Staszek miał 10 miesięcy, Piotr był już zaplanowany. Jak chłopcy podrośli, a na dodatek urodził się jeszcze Paweł, gromadka chętnie garnęła się do Baśki, bo ona umiała zorganizować zabawę.

Jedne z ostatnich wakacji, to był pobyt w Żegiestowie nad Popradem w 1968 roku w pensjonacie, gdzie mieli pełne utrzymanie, a cały problem polegał na pilnowaniu chłopców w czasie kąpieli w rzece. Ja już nie miałam urlopu i musiałam wrócić do Krakowa. Baśka też miała swoje “dorosłe” towarzystwo z zakładu pracy i jeździła z nimi na wycieczki takie sobotnio-niedzielne. Gdy nasi starsi synowie byli po maturze, Baśka zdecydowała się pójść do szkoły wieczorowej i skończyć szkołę średnią i zdać maturę. U nas w domu było dużo książek z liceum, chłopcy pomagali Baśce w matematyce i przedmiotach ścisłych, z językiem polskim radziła sobie całkiem dobrze, a z rosyjskim nie miała żadnych kłopotów. Ze względu na to, że szkoła była wieczorowa, to chłopcy mogli jej pomagać późnym wieczorem, Baśka zamieszkała u nas prawie na dwa lata. Ta współpraca była bardzo zgodna i sympatyczna. Baśka od czasu do czasu wpadała do swojego mieszkania, zobaczyć czy wszystko w porządku. Sąsiedzi pilnowali jej drzwi, mieszkanie w zimie było nie ogrzewane (stary budynek w Podgórzu), ale jedyną stratę, jaką poniosła, to była pęknięta ceramika – wazon na kwiaty, w którym były zostawione bazie w wodzie. Gdy woda zamarzła, wazon został “rozsadzony”, a Baśka musiała ścierać wodę i wyrzucić kawałki dzbana. Po zdaniu matury urządziliśmy Baśce “mały komers”, a nieco większy miała w swojej pracy – to zorganizowali jej koledzy i koleżanki. W latach osiemdziesiątych zaczęła chorować, poszła na rentę inwalidzką, zmarła w 1991 r. w wieku 56 lat.


Dzieci dziadków Jaźwieckich:

Albina najstarsza z dzieci (urodzona 1.03.1889) wyszła za mąż w 1919 r. za profesora gimnazjalnego w byłej Kongresówce, Wojciecha Boryczkę. Małżeństwo było bezdzietne, trwało 10 lat, Boryczko zmarł, ale nie wiem gdzie jest pochowany. Albina była wysoką osobą, silnie zbudowaną, była "dziewczyną jak łania". Mówiono o niej w rodzinie, że była poczciwa. Zgadzałam się, że była poczciwa, ale uważałam też, że była okropnie głupia, ale ponieważ Baśka była do niej silnie przywiązana i tak serdecznie ją wspominała, to przy niej nie wypowiadałam moich krytycznych uwag. Albina przywiozła Baśkę po wojnie z Podczerwonego do Krakowa i oddała do Domu Dziecka. Albina zmarła w 1951, kiedy Baśka miała 16 lat i do jej mieszkania przy ulicy Krakusa na Podgórzu wprowadziła się Baśka. Niestety nie skończyła ona szkoły średniej i poszła do pracy jako kreślarka.


Idzi Michał Jaźwiecki urodzony 31.08.1890 r., mój ojciec, opiszę osobno w rozdziale “Ojciec Wandy”.


Zofia Helena, urodzona 15.05.1892 roku, była bardzo piękną kobietą, ale o niej mówiło się w rodzinie, że jest fałszywa i złośliwa. ( "W rodzinie" tzn., że te uwagi o poszczególnych członkach rodziny wypowiadała ciotka Maryśka, moja stryjenka i na dodatek moja chrzestna matka). Zośka nie wyszła za mąż, stale mieszkała z matką, w czasie wojny Niemcy wyrzucili ją z Alei Mickiewicza i zamieszkała na ulicy Krowoderskiej w malutkim pokoiku. Prowadziła życie skromne, nie zaprzyjaźniła się z nikim z sąsiadów. Zmarła samotnie w sierpniu 1963 roku i ja z moją mamą musiałam zająć się pogrzebem i likwidacją zagraconego i nieludzko zaśmieconego mieszkanka, gdzie na parapetach okiennych miały swoje miejsce noclegowe rozliczne pary gołębi. Gwoli prawdy historycznej muszę jednak napisać też o zaletach ciotki Zośki, która miała duży talent do t. zw. robót domowych. Umiała z 2 lub 3 sukienek "wyrośniętych" lub bardzo zniszczonych zrobić jedną i to zupełnie przyzwoitą. Tak było w czasie wojny i jeszcze wiele lat po wojnie. Jak urodził się Jędrek mój brat w 1943 roku, to brak było i koszulek i kaftaników dla dziecka. Pieluchy były zrobione z naszych koszul bawełnianych lub flanelowych. Największe trudności wystąpiły jak Jędrek zaczął chodzić i nie było dla niego śpioszków. Wtedy akurat przyszła ciotka Zośka (przychodziła systematycznie jeden raz w miesiącu i ojciec dawał jej pieniądze na życie, bo ona nigdzie nie pracowała i nie miała żadnej emerytury czy renty).Zobaczyła, że mamusia usiłuje ze swoich starych pończoch uszyć śpioszki dla Jędrka i wówczas zaproponowała, że ona weźmie 2 lub 3 pary pończoch i za parę dni przyniesie śpioszki. I tak się stało, a śpioszki były jak ulał, może trochę na wyrost ale całkiem ładne. Z Zośką za jej młodych lat, o czym wiem tylko z “przekazów rodzinnych” były kłopoty z nauką. Nie chciała się uczyć, ale za to miała ochotę być aktorką, bo była wybitnej urody. Cóż z tego, żadnych zdolności ani pracowitości nie było, nie mówiąc o tym, że w tych latach zawód aktorki nie był mile widziany przez rodzinę. Ale przez parę lat za jej naukę w szkole aktorskiej musiał płacić mój ojciec. Zmarła w 1963 roku.


Stanisław Kazimierz urodzony 9.02.1896 roku był technikiem fabrycznym, wyjechał do USA na początku XX wieku, ale na wiadomość o wybuchu I wojny światowej wrócił do Krakowa i zaciągnął się do Legionów. Szczęśliwe przeżył wojnę, potem poznał Stanisławę Czech z Zakopanego, siostrę sławnego skoczka narciarskiego Bronka Czecha (zamordowanego w Auschwitz przez Niemców). Byli bezdzietni. Stanisław został aresztowany przez Gestapo i zamordowany w siedzibie Gestapo na ul. Pomorskiej 2. Pewnego dnia w 1942 r. przyszedł do naszego mieszkania przy ul. Kazimierza Wielkiego umundurowany oficer Gestapo i bezbłędną polszczyzną zapytał się mnie, czy zastał pana Jaźwieckiego. Ja odpowiedziałam twierdząco i zawiadomiłam ojca, że “przyszedł do tatusia jakiś pan w mundurze”. Ojciec wyszedł do przedpokoju, a ten gestapowiec zapytał: “Pan ma brata Stanisława?”. Ojciec przytaknął, a on odparł: “to proszę się zgłosić do nas na Pomorską po zwłoki brata”. Do dziś dnia nie wiemy, co było powodem tego “ludzkiego gestu” ze strony Gestapo, ale stryj Stanisław został pochowany na cmentarzu Rakowickim, w grobie swojej mamy. W tym samym grobie została pochowana jego córka Baśka w 1991 r.


Franciszek Adam urodzony 20.12.1898 r. był uczniem szkoły zawodowej, a mój ojciec chciał go wyuczyć zawodu tapicera, aby obaj pracowali w tym samym zakładzie stolarskim. W 1914 r. – w chwili wybuchu wojny stryj Franek zgłosił się do Legionów na ochotnika, choć wygląd miał bardzo dziecinny. Przyjęto go jednak do Legionów, gdzie dał się poznać ze swego talentu malarskiego a właściwie rysunkowego (grafiki). Po wojnie w latach 1924 – 1927 studiował w Wolnej Szkole Malarstwa Rysunków od 1929 – 1933 r w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie u prof. F.Pautscha i prof. T.Axentowicza. Do Akademii został przyjęty po interwencji Marszałka Piłsudskiego wraz z kilkoma byłymi legionistami, którzy tak jak Franek – nie mieli zdanej matury.

Wujek Franek ożenił się z ciocią Marysią, – czyli z Marią Schwimmer, w tym samym czasie, co moi rodzice tzn. w roku 1924. Oboje tj. Marysia i Franek byli w równym wieku, mieli po 25 – 26 lat. Byli moimi rodzicami chrzestnymi, często u nas bywali na ul. Rajskiej. Marysia przychodziła do nas przed południem, i zabierała nas z Hanką na spacer, robiła nam białe kapelusze z kordonku (zawsze były za ciasne, ale ciocia nam na siłę je wkładała na głowy i jakoś się rozciągały, ale z wielkim trudem). Wieczorami też czasami zaglądała, ale to były raczej wizyty do naszej mamy, bo panie rozmawiały przy herbacie, a dzieci musiały iść spać. Marysia miała zdolności do robót ręcznych, ale raczej szydełkowych, robiła ładne swetry, bluzeczki z wełny albo z kordonków i te nieszczęsne białe kapelusze dla dzieci. Poza tym chodzili z wujkiem Frankiem do “Domu Plastyków”, gdzie plastycy się spotykali, goście tańczyli, ciotka Maryśka też tańczyła, ale również sprzedawała robione przez siebie lalki – zabawki albo kotyliony, aby nieco zarobić na swoje wydatki. Czasami Franek przychodził do nas przebrany w maski karnawałowe, a ja się go wtedy bałam, bo nie wiedziałam, kto to jest i płakałam w niebogłosy.

Nasze mieszkanie na Rajskiej było bardzo małe – mieliśmy tylko pokój i kuchnię i my dzieci spałyśmy w kuchni. Nie było wody bieżącej w kuchni, tylko na schodach (i tam też było WC) albo w magazynie – należącym do ojca stolarni.

Małżeństwo Franka i Marysi było nieudane. Maria była Żydówką, aby wyjść za mąż za Franka przyjęła chrzest i naraziła się bardzo swojej rodzinie, którą poznałam, bo jak chodziłam do cioci Marysi do domu na Czarnowiejską, spotkałam i braci i siostrę Marysi. Franek może był i sympatyczny, ale artysta malarz nie zawsze jest idealnym materiałem na męża. Ciocia na niego bardzo narzekała, często wyżalała się do mojej mamusi, ale właściwie nie miała wyjścia. Do swojej rodziny nie mogła wrócić, a zawodu żadnego nie miała i nie mogła iść do pracy.

W roku 1936 jesienią mój ojciec skończył budowę domu, w którym na parterze była wspaniała i rozległa stolarnia ręczna i maszynowa, na I piętrze było dla nas mieszkanie (3 pokoje i kuchnia, łazienka, spiżarnia), na II piętrze mieszkanie dla wujostwa Franków i dwa jeszcze dodatkowe mieszkania dla lokatorów. Na poddaszu była zbudowana pracownia malarska dla wujka Franka (ze szklanym dachem!) i mieszkanie dla dozorcy, który był również stolarzem, pracującym u ojca w stolarni.

Po pewnym czasie wspólnego mieszkania w jednym domu, wystąpiły nieporozumienia między moim ojcem a wujkiem Frankiem. Wujostwo Frankowie postanowili się wyprowadzić. Jakoś szybko i bezboleśnie znaleźli mieszkanie na Fałata na I piętrze – 2 pokoje z kuchnią no i oczywiście wujek Franek zamienił kuchnię na pracownie malarską, ale i tak Marysia bez problemu tam gotowała obiady. I tak to trwało w zgodzie z nami aż do wybuchu II Wojny Światowej.

Wojna dla nas wszystkich była bardzo ciężką próbą życia, ale przede wszystkim zniszczyła życie Franka i Maryśki. Jeszcze mieszkali na Fałata, ale okazało się, że te domy świeżo zbudowane, 2 – 3 lata przed wojną, bardzo spodobały się Niemcom i wyrzucali z nich Polaków. Równocześnie już w październiku w 1939 r. (a Niemcy rozpoczęli wojnę i napadli na Polskę 1.09.1939 r., a już 6.09.1939 r. zajęli Kraków) wyszły zarządzenia okupacyjne, że Żydzi mają nosić na ramieniu opaskę z gwiazdą Dawida i pracować przy pracach przymusowych. Powinni też byli opuścić Kraków, Kraków miał być wolny od Żydów (“Juden frei”) i Żydzi mieli się przenosić do pobliskich małych miast np. do Wieliczki, na Czerwony Prądnik, do Myślenic albo do Bochni. Rodzina Maryśki przeniosła się na Czerwony Prądnik i tam jakiś czas mieszkali. Potem Niemcy w marcu 1941 roku zarządzili utworzenie osobnej dzielnicy żydowskiej tzw. Getta – w Podgórzu.


W wydawnictwie Państwowego Muzeum w Oświęcimiu “Cierpienie i Nadzieja” (Krajowa Agencja Wydawnicza Katowice 1989) przedstawiono życiorysy i twórczość plastyczną więźniów obozu oświęcimskiego, a w tym i Franciszka Jaźwieckiego, więźnia od 1942 roku.

Jaźwiecki Franciszek. Nr obozowy 79 042. Malarz i grafik. Urodzony 23.XII.1900 r. w Krakowie, zmarł 16.X.1946 w Świdnicy. Przed 1928 r. studiował w prywatnych szkołach malarskich, a następnie w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych (u prof. prof. T. Axentowicza, W. Weissa, F. Pautscha, K. Sichulskiego i S. Kamockiego). Studia ukończył w 1933 r. Twórca ekspresyjnych obrazów i grafik. W okresie okupacji był cywilnym pracownikiem obozu przejściowego w Krakowie przy ulicy Wąskiej. Pomagał uciekinierom tego obozu, zaopatrując ich w produkowane przez siebie kenkarty. W drugiej połowie 1942 r. aresztowany i osadzony w więzieniu na Montelupich, skąd 1.XII.1942 przywieziony do KL Auschwitz. Pracował początkowo w tzw. kartoflarni, a następnie w obozowej malarni. 12.III.1943 przeniesiony do KL Gross-Rosen, 22 IV 1943 do Oranienburga (podobóz KL Sachsenhausen), a 22.VII.1944 do Halberstadt (podobóz KL Buchenwald). W maju 1945 wyzwolony podczas ewakuacji obozu w pobliżu Zwonitz. We wszystkich obozach, w których przebywał, portretował współwięźniów. Część prac udało mu się ocalić, przywiózł je, gdy w 1945 r. powrócił do Krakowa. W zbiorach Państwowego Muzeum w Oświęcimiu znajduje się kolekcja 113 portretów więźniów, wykonanych przez artystę w latach 1942 – 45.


Postawę Franciszka Jaźwieckiego w czasie pobytu w hitlerowskich obozach zagłady autorzy wspomnianego wydawnictwa tak scharakteryzowali:

Na uwagę zasługują sugestywne autoportrety Franciszka Jaźwieckiego, krakowskiego malarza i grafika, wykonane w Oświęcimiu, Gross-Rosen, Sachsenhausen-Oranienburgu i Buchenwaldzie-Halberstadt. Na wszystkich tych portretach artysta ubrany jest w więźniarski pasiak z widoczną literą P i aktualnym numerem obozowym.

Jaźwieckiemu zawdzięczamy ponad sto do głębi poruszających wizerunków więźniów różnej narodowości i wieku. Tym, co pozwala rozpoznać w nich rękę krakowskiego artysty, jest - przy zachowaniu indywidualnych różnic – osobliwe podobieństwo wyrazu twarzy portretowanych mężczyzn. Sam twórca mówi, że ludzie ci mają “oczy przeraźliwie bezradne i dziwne, a niemal w każdym z nich czai się egoistyczna wola przetrwania”.

Jaźwiecki nie rozdawał swych prac współtowarzyszom; rysował tylko dla siebie, powodowany wewnętrznym nakazem twórczym: “Dla zdobycia chwili szczęścia, a przede wszystkim zapomnienia, robiłem i robię w obozach portrety ołówkiem – nie mając innych środków. Te portrety robione ukradkiem, w tajemnicy, były dla mnie zapomnieniem, wprowadzały w inny świat, mój świat sztuki. Tego, że rysowanie karane było śmiercią, nie brałem pod uwagę – nie z żadnej odwagi, lecz nie zwracałem na niebezpieczeństwo uwagi, tak pociągającym było przebywać, tworzyć w swoim świecie (…). Wielkim smutkiem była dla mnie za każdym razem utrata moich prac i największym wysiłkiem woli i zaparcia się poczynałem pracę od nowa” – napisał Franciszek Jaźwiecki w obozowym pamiętniku.


Wrócił do domu w czerwcu 1945 roku, bardzo wyniszczony więzieniem i chorobą – gruźlicą. Nie chciał zostać w Krakowie, przeniósł się sam do Świdnicy, tam dostał posadę i tam zmarł 16.10.1946 roku. Został pochowany w Krakowie na cmentarzu Rakowickim.

Maryśka ukrywała się przez całą okupację, czasami wpadała do nas tuż przed godziną policyjną, siedziała w kuchni (bo tu było ciepło), zawsze coś dostawała do jedzenia i do picia gorącą herbatę, a potem po cichutku szła na górę do malarni, aby jej nikt nie widział (w naszym domu mieszkali Niemcy – cywile oraz żołnierze którzy mieli kwaterę na 10 osób).

W rodzinie Maryśki urodziła się bratanica w 1942 roku – Stasia. Stasia najpierw chowała się przy swojej matce, a potem Maryśka dała ją do zakonnic, bo obawiała się, że w Getcie nie przeżyje. Cała rodzina Maryśki wywieziona z Getta zginęła w Bełżcu, po za dwoma jej braćmi, którzy uciekli z transportu i przeżyli wojnę. Maryśka coraz to musiała zmieniać “rodzinę” dla Stasi, bo ludzie się bali, czasami zbyt ciekawych mieli sąsiadów, przechowywanie Żyda (nawet dziecka) groziło i Żydowi i rodzinie polskiej – śmiercią. Do nas Maryśka nie przychodziła ze Stasią, słusznie myśląc, że ona sama – nosząc to samo nazwisko co my, jest i tak dużym zagrożeniem dla całej naszej rodziny.

Stasia przeżyła, do Maryśki mówiła “mamo”, zdała maturę w Polsce (w Krakowie oczywiście) i została przez organizację żydowską zaproszona do Kanady i tam wyszła za mąż i ma troje dzieci.

Maryśka została w Krakowie, wróciła do swojego mieszkania na Fałata. Była samotna, ale miała grono znajomych pań, z którymi utrzymywała kontakt.

Wojnę przeżyło dwóch braci ciotki. Jeden z nich był ojcem Stasi – ale parę lat po wyjeździe Stasi do Kanady – zginął w wypadku, a drugi brat niedługo potem zmarł. Maryśka żyła do 1991 roku i została pochowana w grobie Franka.

Mam w domu kilka obrazów Franka i całą kolekcję skserowanych grafik z serii obozów koncentracyjnych, które dostałam od Dyrekcji Obozu Auschwitz – Birkenau! Tam ciotka Maryśka oddała te oryginały pod koniec swego życia.


Dziadkowie Wandy ze strony matki i ich dzieci

Moja babcia nazywała się Michalina Chęcińska i pochodziła z rodziny kuśnierza Franciszka Chęcińskiego. Tu muszę od razu zaznaczyć, że Franciszek Chęciński nie pochodził z Krakowa. On i jego brat (piekarz) byli uczestnikami Powstania Styczniowego w 1863 r. i musieli uciekać z Kongresówki i dlatego przedostali się do Galicji.

Franciszek Chęciński (ur. 1843 r.– zm. 1891 r.), ożenił się z Józefą Frenzl ur. 1848 r. – zm. 1894 r.

Potem nazwisko zostało spolszczone na Frencel i tak widnieje na grobowcu rodzinnym. To byli moi pradziadkowie. Mieli oni kilkoro dzieci: Władysława ur. 1873 r – zm. 1884 r., Michalinę ur. 1875 r. – zm. 1907 r., Ferdynanda ur. 1879 r. – zm. 1883 r., Marię ur. 1882 r – zm. 1904 r., Augusta ur. 1883 r – zm. 1884 r., Albina ur. 1885 r. – zm. 1931 r. Ignacego ur. 1887 r – zm. 1912 r., Władziunię ur. 1890 r. – zm. 1906 r.

Moja babcią była Michalina Franciszka Chęcińska ur. 29.9.1875 r. w Krakowie. Poznała górala z Cichego koło Czarnego Dunajca, który przyjechał do Krakowa na studia na UJ i zamieszkał “na stancji” u pp. Chęcińskich. Nazywał się Jacek Tyrała – ur. w 1867 r oczywiście w Cichem. Pobrali się 31.08.1895 r. w kościele św. Piotra i Pawła przy Grodzkiej w Krakowie. Z tego małżeństwa było 5-cioro dzieci.: Jadwiga ur. 1896 r., Stanisław ur. 1898 r., Kazimierz ur. 1899 r ., Bronisława Maria ur. 1900 r. moja mama, Jacuś ur. 1902 r – zm. 1904 r.

Dzieci te nie miały szczęśliwego dzieciństwa, gdyż straciły wcześnie rodziców. Ojciec ich – Jacek Tyrała zmarł w 1904 r. – mając 37 lat, a mama Michalina zm. w 1907 r. mając 32 lata. Panowała w rodzinie gruźlica, na którą wtedy nie było leków. Dzieci te miały dość duży majątek – zakład futrzarski i kamienicę przy ulicy Grodzkiej 18 (“z dwoma balkonami”). Dostali Kuratora Sądowego i zostali umieszczeni w rodzinie pp. Bosackich, też zamieszkałych przy ul. Grodzkiej. Państwo Bosaccy mieli jedynego syna, parę lat młodszego od mojej mamy i mama bardzo mile go wspominała. Natomiast nie zbyt sympatycznie wspominała mama i jej rodzeństwo – panią Bosacką, bo była nerwowa i złośliwa, a pewnie takie nagłe “rozrośnięcie” rodziny było dla niej męczące.

Pamiętam – to musiało być w latach 1934 lub 1935, jak poszłyśmy z mamusią i Hanką do tej pani Bosackiej. Mamusia chciała jej przedstawić swoje córki, byłyśmy tam może godzinę, ale zupełnie nie pamiętam, dlaczego tam nie było ani męża ani tego synka pp. Bosackich. Mamusia tylko napomknęła, że pani Bosaka miała bardzo ciężkie przejścia, po których nie mogła przyjść do siebie. Teraz wydaje mi się, że jej syn wcześnie zmarł, ale to tylko moje domniemania.


Rodzeństwo mojej mamy

Jadwiga wyszła za mąż za Adama Zaleskiego w 1917 r., miała troje dzieci, Krysię ur. 1918 r. – zmarłą po trzech miesiącach. Tadeusza ur 1920 r. – zm. 1989 r., chemika po Politechnice Gliwickiej – żona Leokadia ur. 1930 r. – zm. 1971 r. – córka Anna Maria ur. 1952 r. – zm. 1984 r. Jerzego ur. 1924 r. – absolwenta Akademii Handlowej w Krakowie – żona Władysława ur. 1923 r. – pobrali się w 1947 r. – córka Małgorzata – lek. stomatolog ur. 1949 r., wyszła za mąż za lekarza dermatologa Jana Szczurka ur. 1945 r., ich córka Katarzyna ur. 1980 r. – studentka ekonomii. Druga córka Jerzego i Władysławy – Joanna ur. 1956 r. – ukończyła AGH, wyszła za mąż za mgr inż. chemika Bogdana Bartosza, ich syn Marcin ur. 1984 r.

Stanisław – był zdolny i pracowity, zdał maturę, i rozpoczął studia medyczne. W obronie Lwowa walczył w 1920 r. i tam stracił prawą rękę. Po wojnie skończył prawo, mieszkał w Warszawie, nie ożenił się. Przez kilka lat jeździł z nami na wakacje do Krzczonowa i Stróży za Myślenicami i cudownie się z nami bawił. Potrafił nas nosić na tej jednej ręce, albo robić nam na niej “karuzelę”. Bardzo go kochałyśmy. Zginął tragicznie w 1935 r. w Warszawie.

Kazimierz – był zupełnym przeciwieństwem swego brata Stanisława. Nie chciał się uczyć, skończył tylko zawodówkę handlową i pasjonował się sportem tzn. lubił kopać w piłkę. Chłopcy – uczniowie szkolni często kopali piłkę na Błoniach, ale w tych latach jakby ich zauważył nauczyciel albo dyrektor, to nawet mogli wylecieć ze szkoły za karę. Piłka nożna (a może cały sport?) była wtedy uczniom zakazana. To wyraźnie i dobitnie stwierdził Kazek. Kazek wyjechał do Poznania, tam ożenił się z Heleną Sies i dość spokojnie żyli do 1939 r. Kazek dostał się do niewoli niemieckiej i do “Stalagu”, potem go przekazano do Bauera – do prac w rolnictwie – w Kleinfahner ueber Erfurt. Tam doczekał końca wojny. Helena też została wywieziona do Niemiec na roboty, do fabryki amunicji, a pod koniec wojny wyzwolili ją Amerykanie. I tak całkiem przypadkiem w obozie dla uchodźców spotkali się i Kazek i Hela i też Wera Chęcińska – córka Albina Chęcińskiego. Wszyscy wrócili szczęśliwie do Krakowa. Kazek z Helą zamieszkali w Krakowie, początkowm na ul. Prandoty, potem dostali mieszkanie w Nowej Hucie. Cały czas byliśmy w stałym kontakcie, uczestniczyli w naszych uroczystościach rodzinnych, np. wesele Hanki, wesele nasze z Józkiem, chrzciny dzieci. Kazek zmarł w 1979 r., Hela osiem lat później w 1987 r.

Bronisława Maria – moja mamusia ur.11.02.1900 r. – była najmłodszą z żyjącego rodzeństwa. Chodziła do szkoły przy ul. Łobzowskiej, tam potem była szkoła im. Kaplińskiej, i tam ukończyła gimnazjum. Po zdaniu matury, mamusia poszła do szkoły ogrodniczej, zorganizowanej przy Wydziale Rolniczym UJ i jako fachowa siła pracowała w ogrodzie w Warszawie. Pracę te pomogli mamie załatwić wujostwo Albinowie Chęcińscy, którzy wtedy mieszkali w Warszawie (wuj jako pułkownik Wojska Polskiego). Poznałam wujostwo Chęcińskich, gdy mieszkali już w Krakowie i wuj był na emeryturze. Czy ich powrót do Krakowa był też związany z powrotem mojej mamy – nie jestem pewna, ale tak się domyślam. Moja mamusia mieszkała z ciocią Anną Moeser (Mezer) w domu przy ul. Grodzkiej 18, czyli w swoim domu rodzinnym. Rodzina Mezerów była dość liczna – 3 braci i siostra Anna:, Aleksander ur. 1870 r – zm. 1953 r., Rudolf ur. 1877 r. – zm. 1946 r. Anna ur. 1880 r. – zm. 1949 r., Ignacy ur. 1882 r. – zm. 1968 r.


Najlepiej znaliśmy się z ciotką Anną i z rodziną Ignaca, jego żoną Alką i córką Krystyną.

Ignacowie pobrali się w 1918 roku. Krystyna urodziła się w 1921 r, byli zaprzyjaźnieni z moim ojcem Idzi Michałem Jaźwieckim, a przez ciocię Annę – z moją mamą Bronisławą Tyrałą. Dzięki Mezerom, moi rodzice się poznali i chcieli pobrać. I tu rodzina Mezerów znalazła się wspaniale – oboje Mezerowie, no a przede wszystkim Alka Mezerowa wyrazili chęć urządzenia moim rodzicom wesela. Było to bardzo serdecznie z ich strony, gdyż moja mama była całkowitą sierotą, a siostra mamy Jadwiga miała dwoje małych dzieci i mieszkała w Katowicach nie bardzo mogła taką uroczystość zorganizować. Wesele odbyło się 31.3.1924 r. u Ignaców Mezerów i właściwie od najmłodszych lat uważaliśmy wujostwo Ignaców, no a przede wszystkim ciocię Annę za najcudowniejszą ciocię na świecie, a Mezerów za najbliższą rodzinę.


Ojciec Wandy

Mój ojciec Idzi Michał Jaźwiecki bardzo nie lubiał imienia “Idzi”, w swoich dokumentach wojskowych (książeczka wojskowa) miał napisane Michał Jaźwiecki. Urodził się w Krakowie 31.8.1890 roku. Był wyuczonym artystą – stolarzem, miał dyplom mistrzowski. Ale wrócę do imion mojego ojca: Hanka moja siostra – podawała zawsze w dokumentach, że ojciec ma imię “Idzi”, ja szanując, że ojciec miał firmę “Michał Jaźwiecki”, podawałam imię “Michał”, a mój brat Andrzej (urodzony w czasie okupacji w 1943 r.) miał wpisane imię “Egidiusz” – spolszczone imię łacińskie Idziego. I tak mamy w dokumencie notarialnym, przy podziale spadku po rodzicach – każdy ma inne imię ojca – i notariusz napisał, że: Michał Jaźwiecki używał zamiennie imion “Egidiusz” oraz “Idzi Michał” i był on identyczny z wpisanym w powołanej księdze wieczystej Michałem Jaźwieckim.

Ale muszę napisać o ojcu – jako naszym opiekunie – gdy byłyśmy dziećmi – czyli przed wojną. Ojciec miał motocykl z przyczepką i wiem, że przywiózł mnie ze szpitala – taką nowonarodzoną – właśnie motocyklem. Ale ja tego nie pamiętam, pamiętam za to od małego dziecka nasze wyjazdy niedzielne za miasto albo na wakacje. Najczęściej jeździliśmy na południe czyli nad Rabę do Stróży za Myślenicami i tam właśnie nauczyłam się pływać. Już miałam pewnie 6-7 lat (chodziłam do szkoły), gdy ojciec założył mi koło ratunkowe na pas (stara dętka motocyklowa) i zrzucił mnie z jazu drewnianego (już nieistniejącego) w Stróży do głębokiego “jeziorka” za jazem! Ja jakoś dziwnie zamiast “lądować” nogami w wodzie wpadłam głową, a tatuś zobaczył tylko, że dętka płynie z prądem, a mnie nie widać. Wskoczył z jazu do wody – szuka mnie w wodzie, a mama pokazuje, że ja już dopłynęłam do brzegu i siedzę na kamieniach i krzyczę, że woda porywa moje koło. I tak nauczyłam się pływać. Ojciec z nami nigdy nie jeździł na wakacje, bo w lecie było najwięcej pracy, tym bardziej, że wtedy pracownia wykonywała dość często ołtarze do kościołów lub np. szpitala Narutowicza w Krakowie. Najważniejsza praca to było ustawienie ołtarza (wykonanego już w całości) na podwórku, aby skontrolować, czy wszystko pasuje i trzeba było to robić tylko wtedy, jak była słoneczna pogoda. Dla nas dzieci to była wielka radość.

Ojciec dostał od dziadka Bobera parcelę na Kazimierza Wielkiego i od 1934 – 1936 r zbudował tam dom – oficynę, gdzie na parterze – jak już wspomniałam – była pracownia. Pracownia ręczna była wysoka na 6 m, aby w niej można było ustawiać gotowe ołtarze. I tak się dziwnie złożyło, że od przenosin nas i pracowni z Rajskiej na Kazimierza Wielkiego, ojciec nie zrobił ani jednego ołtarza, za to wykonywał z trzema kolegami – stolarzami –stolarkę budowlaną dla powstających przy Alei Mickiewicza nowego gmachu Biblioteki Jagiellońskiej i Muzeum Narodowego. Oprócz budowlanki wykonali też meble – przeważnie duże szafy do tych budynków. Prace te przerwał wybuch II Wojny Światowej.

Ale ja wracam do wspomnień mojego ojca z czasów I Wojny Światowej. W roku 1914 mój ojciec miał 24 lata, brat Stanisław 18, a Franek – najmłodszy 16 lat. Oni wszyscy byli w Legionach, tyle że nie w jednej kompanii. Mój ojciec był w II Pułku Ułanów i walczył na Polesiu – m.in. pod Kostiuchnówką. Opowiadał o tych walkach – jak kopali rowy strzeleckie w mokrej ziemi, woda stała w rowach, oni nie mieli zaopatrzenia żywnościowego systematycznego (też z powodu trudności “gruntowych”) i pili wodę z rowów. Ale ich konie nie chciały takiej wody pić. Tam w okolicy mieszkały rodziny polskie – drobna szlachta – i jak mogli, tak pomagali ułanom. Jeden z gospodarzy dał im beczkę wina z piwnicy, ułani przywieźli ją do okopów, i okazało się, że konie spragnione wody – ochoczo piły wino wprost z wiadra. Ojciec był ranny i z listów tego okresu pamiętam, że leżał w szpitalu w Nowym Sączu, to było po bitwie pod Gorlicami. Drugi raz był w szpitalu, gdy koń kopnął go w głowę, – ale to był krótki pobyt. Właściwie – to wszyscy bracia Jaźwieccy wyszli z I Wojny obronną ręką.

Ale nadchodzi II Wojna Światowa. 1 września 1939 roku budzimy się na skutek latających nad nami w Krakowie samolotów i głośnej kanonady. Początkowo sądzimy, że to ćwiczenia lotnicze, ale po włączeniu radia – dowiadujemy się, że Niemcy napadli na Polskę. Ojciec mój był z nami jeszcze do niedzieli 3 września, a potem zadecydował, że trzeba iść do wojska – pomóc żołnierzom. Z małym plecakiem i w letniej wiatrówce wraz ze swoim pracownikiem Antonim Ficem – poszli na wojnę. ”Do zobaczenia w Berlinie” – tak do nas zawołał na pożegnanie, ale przedtem pomodlił się przed Matką Boską, którą teraz ja mam nad łóżkiem, pożegnał się z mamusią, dawał jej jeszcze jakieś rady na ostatek, potem z Hanką, a na końcu ze mną. Mnie powiedział, że bym pamiętała, że mnie tak samo mocno kocha, jak Hankę (bo tak mówiąc nawiasem, ojciec Hankę bardzo wyróżniał, raz – za to, że była do ojca bardzo podobna – a dwa – za to, że była starsza).


Hanka – moja siostra urodzona w grudniu 1924 roku – była starsza ode mnie o 2 i pół roku, a w szkole była dwa lata wyżej ode mnie. Hanka miała zdolności artystyczne, które wykorzystała w czasie okupacji niemieckiej, bo po zamknięciu gimnazjum poszła do szkoły plastycznej – rzemiosła artystycznego”. Niestety tę szkołę Niemcy zamknęli, bo uważali, że ma za wyskoki poziom.

Wtedy to był rok 1942 – Hanka poszła do pracy jako kreślarka do inż. Zimmera – architekta z Wiednia. Tu poznała Warszawiaka – Czesława Wegnera – też architekta – i nawiązała się między nimi wielka sympatia. Czesław jednak musiał uciekać z Krakowa, bo Gestapo i tu zaczęło go szukać – wrócił do Warszawy.

Hanka pracowała u p. Zimmera do października 1943 r., kiedy to urodził się nasz brat Andrzej. Mamusia chorowała, musiała leżeć 3-miesiące po porodzie, bo miała zapalenie żył w nodze. Hanka się nią opiekowała, dzieckiem też, no i prowadziła nasze gospodarstwo. Ja pracowałam i po pracy wyręczałam Hankę jak i w soboty i niedziele.

Czesław był w Powstaniu Warszawskim, tam został ranny, odesłano go do obozu w październiku 1944 roku – a Amerykanie wyzwolili go w lecie 1945 r. Został skierowany do szpitala w Londynie, gdzie go operowano. Po wojnie chciał Hankę ściągnąć do Londynu, ale mu się to nie udało i sam wrócił do Polski w czerwcu 1947 r. i zaraz wtedy wziął z Hanką ślub. Czesław miał już załatwione mieszkanie w Warszawie, bo pracował w firmie odbudowującej stolicę.

Dochowali się 3-ch córek:

Ania – urodzona w 1948 r.,

Elżbieta – 1950 r.,

Joanna – 1953 r.

Hanka od tych córek ma 4-ch wnuków i 1-ą wnuczkę.


Andrzej – urodzony w 1943 r. wojny nie pamięta. Szkołę powszechną ukończył w 1957 roku, potem poszedł do liceum. Miał kłopoty z maturą, więc poszedł do pracy i zrobił 11-tą klasę w szkole wieczorowej. Potem skończył technikum pomaturalne elektroniczne oraz AGH dla pracujących. Ożenił się z Martą, mają jednego syna Wojciecha, też już żonatego i 7-letniego wnuka.


Ojciec wrócił do Krakowa w początkach października w kamizelce z kożucha, w takim góralskim serdaku. Nie dogonił wojska, nie brał udziału w wojnie, ale wrócił cały, choć wymizerowany. I tak się skończyła jego wojaczka! Potem pracował w stolarni, ale nasza dzielnica była właściwie przeznaczona dla okupantów. Usunęli z naszego domu wszystkich lokatorów, zostaliśmy tylko my i rodzina Ficów. To był rok 1940, lub 1941. Poza tym chcieli też nas usunąć z mieszkania, mieliśmy wtedy zamiar przenieść się do pracowni – ale jakoś Niemcy odstąpili od tego projektu. W mieszkaniu nr 3 (3 pokoje + kuchnia + łazienka) była grupa żołnierzy z Wehrmachtu, z którymi prawie nie było problemów. Raz tylko sprzątaczka Polka, która tam utrzymywała porządek – wpadła zdenerwowana do nas i powiedziała ojcu, że żołnierze leżą we krwi – pozabijani! Ojciec pognał od razu za nią i zobaczył prawdziwe pobojowisko. Ale kolor krwi ojcu się nie podobał i gdy umoczył rękę w tej “krwi” i powąchał, to się okazało, że to czerwone wino! Nikt nie był ranny, ale za to wszyscy pijani i leżeli na podłodze! Żołnierze mieli jakieś dochodzenie, ale na nas nie spadły żadne restrykcje.

W naszym sąsiedztwie było dużo ogrodów, należących do prywatnych właścicieli i przed naszymi oknami była jeszcze przed II Wojną rozpoczęta budowa ulicy z tramwajowym traktem wprost do Bronowic. Niemcy ukończyli budowę ulicy i na parcelach przy (obecnie nazwanej) ulicy Królewskiej powstało dużo budynków, dwupiętrowych bloków – wszystko dla Niemców z rodzinami jako dzielnica niemiecka. W pobliżu była siedziba gestapo przy ulicy Pomorskiej 2. Było to bardzo nie miłe sąsiedztwo, ale niebezpiecznie było i tak w całym Krakowie.


Wspomnienia z lat dziecinnych Wandy

Przypomnę, że “rodzinnych ciotek” mieliśmy parę: dwie siostry ojca – Albina i Zośka, siostra mamy – Jadwiga, bratowa ojca – Marysia, bratowa mamy – Helena (w Krakowie od 1945 r.).

Bardzo pomocna nam była ciocia Marysia – pamiętam grypę w 1934 r. – byliśmy wszyscy chorzy i rodzice i my z Hanką – ciocia była przy nas parę dni, gotowała, karmiła, podawała leki – z całą serdecznością i bardzo umiejętnie. Jednak najbardziej kochałyśmy ciocię Annę. Rodzice nasi po ślubie zamieszkali w mieszkaniu przy ul. Rajskiej 10. Na parterze było nasze mieszkanie (pokój z kuchnią), po prawej stronie pracownia stolarska mojego ojca (poprzednio dziadka Bobera – ojczyma mojego ojca), po lewej stronie pracownia introligatorska Piotra Grzywy, a za domem ogród i za ogrodem płynęła wtedy Młynówka z kierunku ul. Garbarskiej – przecinała ul. Karmelicką (pod ziemią), a poniżej naszego ogrodu – do ul. Dolnych Młynów – znów przesklepiona. Ogród był zadbany, ale miejsca do zabawy miałyśmy dość. Lubiłyśmy zaglądać do introligatorni (lubili nas tam, ale my nie nadużywałyśmy też ich cierpliwości), zaglądałyśmy też do naszej stolarni – ale ojciec tego nie lubił, bo bał się, że skaleczymy się narzędziami, albo oparzymy gorącym klejem.

Mieliśmy też przyjaciół na I piętrze: państwo Leon i Róża Nowotarscy – mieli 3 córki, które choć dużo od nas (a zwłaszcza ode mnie) starsze, bardzo nas lubiły. Specjalnie ja lubiłam tam zachodzić, gdy jeszcze nie uczyłam się w szkole, pani Nowotarska gotowała obiad dla całej rodziny, a ja z nią rozmawiałam i opowiadałam o sobie i o rodzinie. Lubiłam też córki Romę i Różę, a bałam się Lony, bo ona mnie straszyła (tak na żarty), ale jednak skutecznie. Bardzo lubiłam pana Nowotarskiego, który prowadził w swoim mieszkaniu wieczorowe kursy tańca, a mnie uczył tańczyć w godzinach popołudniowych (oczywiście) i bardzo mi się to podobało. W mieszkaniu pp. Nowotarskich była sala balowa, która przestała istnieć po wyprowadzeniu się pp. Nowotarskich na Śląsk, ale ja miałam wspaniałe uczucie w jesieni 1944 r., gdy zdawałam małą maturę w mieszkaniu Dyrektorki Zofii Przybylskiej i to właśnie w tej byłej sali balowej. My wyprowadziliśmy się z Rajskiej w październiku 1936 r., gdy ojciec wybudował dom, na Kazimierza Wielkiego, ale i tak utrzymywaliśmy kontakt z pp. Nowotarskimi.

W tej rodzinie w 1938 r. urodził się im brat Wacek i też w 1938 r. rodzina ta przeniosła się na Śląsk do Panewnika koło Katowic, bo tam młode panie Nowotarskie dostały posady. Pojechałam tam na początku sierpnia 1939 roku z wizytą (do Panewnika), a tu 15 sierpnia przyjechał po mnie ojciec że “zabiera Wandę – bo ma być wojna”, a na Śląsku o wojnie nie było ani słowa. Wróciliśmy do Krakowa i jeszcze 2-tygodnie było spokoju, a 1 września 39 roku wcześnie rano – o 5-tej zaczęły na Kraków spadać bomby. I wtedy skończyło się moje dzieciństwo, miałam 12 lat.

O ścisłych związkach i przyjaźni z rodziną Nowotarskich świadczą wspomnienia Romy Nowotarskiej.


Wspomnienia Romy

Wspomnienia Romany Nowotarskiej o ucieczce całej rodziny pp. Nowotarskich z Panewnika na Górnym Śląsku.

Rodzina składała się z: ojca Leona – lat 53, matki Rozalii- lat 45, córki Romany lat 22, córki Leony – lat 21, syna Wacka – 15 miesięcy, oraz córki Róży – lat 18, harcerki, która w czasie wakacji była na obozie szkoleniowym w Kopciowicach na Górnym Śląsku.

Wspomnienia:

Rano dnia 1 września 1939 r. mój ojciec usłyszał warkot samolotu. Popatrzył przez okno i stwierdził, że to niemiecki samolot. Zawiadomił sąsiada i nam o tym powiedział. Ja jeszcze rano 1 września poszłam do szkoły po pobory – pracowałam w Ligocie. Jak wracałam do domu – nad głowami bardzo nisko latały niemieckie samoloty. Zaczęła się wędrówka ludzi – a raczej ucieczka. My także opuściliśmy mieszkanie, to znaczy – rodzice, siostra, ja, mój braciszek, który wtedy miał 15 miesięcy. W czasie całej wędrówki, trwającej miesiąc – nieśliśmy go na rękach. W pierwszym dniu doszliśmy do Mysłowic, potem w kierunku na Dębicę, omijaliśmy miasta. Raz wsiedliśmy do pociągu przed Kraśnikiem. W Kraśniku nastąpiła wielka katastrofa kolejowa. Pociąg się wykoleił. Było dużo ludzi zabitych i rannych. Byliśmy właśnie w tym pociągu, ale nam nic się nie stało. Dalej poszliśmy pieszo, oczywiście z dzieckiem na ręku. W piaskach zgubiłam buty. To był piękny upalny wrzesień. Nad głowami latały niemieckie samoloty – strzelali do nas. Drogą szli i jechali ludzie z dobytkiem, wojsko, konie. Byli tacy ludzie, co na wozach wieźli różne rzeczy, a sami szli pieszo. Potem jednak byli już bardzo zmęczeni – wyrzucali rzeczy z wozów i sami na wozy wsiadali. Nie było co jeść. Jeden pan oddał futro za bochenek chleba. Doszliśmy pod Lublin, a mieliśmy zamiar iść na wschód. Ponieważ dowiedzieliśmy się, że ze wschodu idą Rosjanie, postanowiliśmy pójść do Krakowa. Nic nie wiedzieliśmy o naszej najmłodszej siostrze – Róży. Przyszliśmy wreszcie do Krakowa, w którym nie mieliśmy ani mieszkania, ani pracy. Skierowaliśmy się na ulicę Kazimierza Wielkiego. Tam mieszkali nasi dawni sąsiedzi, państwo Jaźwieccy, którzy serdecznie nas przyjęli do swojego mieszkania.

Ja już chodziłam do szkoły im. Józefy Joteyko i tam rozmawiałyśmy z naszymi dobrze nam znajomymi nauczycielkami na różne tematy, kto wrócił do Krakowa, kogo jeszcze brak. Do pani Janiny Batorównej – znanej mi od 7 lat – powiedziałam, że do nas z długiej “wędrówki” wrócili państwo Nowotarscy, ale Róży z nimi nie było, bo Róża była z harcerzami, gdzieś pewnie wędrując jeszcze. Mojego ojca też nie było.

Róża Nowatorska wróciła do Krakowa w pierwszych dniach października i prosto z dworca odwiedziła panią Batorównę. Po kilku zdaniach – dokąd ją wojna zagnała – pani Janka zapytała Różę, czy bardzo się zdziwiła, że zastała już w Krakowie swoich rodziców, rodziców zaskoczona Róża zapytała: “a gdzie jej rodzice się zatrzymali?” Jak usłyszała, że w naszym domu, szybko się pożegnała i do nas przybiegła. Zjawiła się w tydzień po powrocie rodziców i rodzeństwa do Krakowa.


Roma:

W dniu 9 października 1939 roku zmarł nasz Tatuś na anginę pectoris – na serce. Bardzo kochał Polskę, serce nie wytrzymało. Chciał po powrocie do Krakowa usłyszeć Hejnał Mariacki – ale go już nie usłyszał.

Przez cały okres niemieckiej okupacji nie wolno było polskim strażakom ani grać hejnału, ani wychodzić na Wieżę Hejnalicę.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi