Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Wanda Jaźwiecka - Powrót do nauki


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Józef i Wanda Fiszerowie, Nasze korzenie i my. Saga rodzinna


Nauka w liceum

Równocześnie interesowałam się, kiedy rozpocznie się nauka w szkole. Byłam u “Joteyki” i dowiedziałam się, że I licealne klasy będą czynne tylko po południu. Spotkałam się z prof. Różą Gajewską – ona pytała mnie, czy się wpisałam do szkoły, bo ona chciała objąć wychowawstwo w tej klasie, gdzie będzie nasza grupa koleżanek. Ja niestety musiałam zrezygnować z tej propozycji, ponieważ chciałam chodzić do szkoły przed południem, Hanka zapisała się na kursy popołudniowe dla dorosłych, gdyż ona w czasie wojny nie chciała chodzić na komplety, a tak mogłyśmy mamusi pomagać w domu i przy Jędrku – jedna rano, a druga popołudniu. Wybrałam się do Gimnazjum i Liceum im. Królowej Wandy na ul. Oleandry i tam spotkałam Baśkę Kotarbę i Zosię Jachimską i razem zapisałyśmy się do I klasy liceum matematyczno – przyrodniczego. Na razie w szkole było pusto, nie było żadnych mebli ani tablic. Dyrekcja poprosiła młodzież, aby rozpoczęła swoją pracę szkolną – od noszenia stolików z przedwojennego wyposażenia z pobliskiej Biblioteki Jagiellońskiej. Stoliki te były przechowywane w piwnicach Jagiellonki, w warunkach suchych, nic nie było uszkodzone. Ale to były tylko stoliki i żadnych krzeseł. Krzesła zostały w szkole, która w okresie wojny służyła jako koszary i pewnie ewakuacja żołnierzy objęła też krzesła. Dyrektorem szkoły została przedwojenna dyrektorka prof. Józefa Berggruen. Organizacja szkoły była bardzo trudna, ale my miałyśmy już przeznaczoną klasę i tam zanosiłyśmy stoliki. Ja dostałam od ojca 2 zwykłe drewniane krzesła, które razem z Baśką Kotarbą zaniosłyśmy do szkoły. Szłyśmy na piechotę przez Park Krakowski – a to była już połowa lutego – było bardzo zimno i ślisko, więc pchałyśmy przed sobą te krzesła (jak na lodowisku), aby się nie wywrócić. Inne koleżanki też zdobyły krzesła nawet te, które wojna rzuciła do Krakowa po Powstaniu Warszawskim, a było tych Warszawianek ponad 30% w naszej klasie – było nas razem 36 dziewcząt. Nasza wychowawczynią była prof. Zofia Krygowska – pani ponad 190 cm wzrostu – wspaniała matematyczka, świetnie nas uczyła.

Nie mieliśmy w klasie tablicy, ale udało nam się zdobyć jakiś stary parawan, zrobiony z płótna workowego, naciągniętego na rusztowanie drewniane i impregnowane jasno-popielatą farbą. Służył pewnie w gabinecie lekarskim. My to przyniosłyśmy do klasy i pisałyśmy na tej “tablicy” kolorowymi kredami. Brak nam było podręczników do wszystkich przedmiotów. Pożyczałyśmy sobie – jak ktoś miał, albo pisałyśmy wykłady wprost do zeszytów. Zmogła mnie choroba – zaziębienie przemieniło się w zapalenie oskrzeli, silny kaszel, gorączka, nic – tylko leżeć w łóżku. Moja wspaniała koleżanka – wspomniana Baśka Kotarba przychodziła przynajmniej, co drugi dzień i zostawiała mi zeszyty, abym mogła odpisać. Raz przyszła i mówi mi: ”byłam u koleżanki na Królowej Jadwigi, było tam nas parę z “Joteyki” i masz pozdrowienia od Fiszera, powiedziałam, że nie mogę dłużej siedzieć i muszę iść do Jaźwieckiej, bo ona jest chora”. Fiszer się zapytał: “do Hanki Jaźwieckiej?”, a ja odpowiedziałam: “nie, nie do Hanki, a do Wandy – ale to siostra Hanki”. No to ja nieco zaintrygowana pytam: “pozdrowienia od Janka Fiszera?”, Baśka na to – “nie od Janka a od Józka Fiszera, to jest właśnie brat Janka”. No to ta wiadomość mnie mocno zainteresowała! Ale ja jeszcze musiałam swoje odleżeć w łóżku – a potem, gdy zrobiło się ciepło i ładnie, bo nadeszła wiosna – umówiłyśmy się z Baśką, że się spotkamy na ulicy Podwale, pod latarnią i tam będzie też ten nieznany Józek – i Baśka nas zapozna ze sobą.

No i tak to się zaczęło! Chodziliśmy na spacery, jeździliśmy na rowerach, Józek miał starego grata – a ja rower przedwojenny, schowany przed Niemcami – bardzo dobry. Poza tym namówiłam Józka na lekcje tańca w naszej auli!

I klasę liceum skończyliśmy w lecie tzn. uczyłyśmy się do 31 lipca, wakacje miałyśmy w sierpniu. Druga licealna rozpoczęła się w od 1 września i wtedy okazało się, że duża część koleżanek wróciła do swoich domów, np. do Łodzi, do Warszawy o ile dom się “ostał”, do Gdyni, Poznania. W końcu policzyłyśmy się i zostało nas 5 + 8, tzn. w klasie przyrodniczej było nas 5, a w matematycznej 8, czyli razem 13 uczennic. Naszej dyrektorce udało się przekonać w kuratorium, aby taką klasę zarejestrować! W końcu lekcje dzielone miałyśmy nieliczne: matematykę, fizykę, chemię, i biologię. Inne lekcje były wspólne.

Drugi podział był na lekcje języków – francuski i niemiecki. Józek miał wykłady w “Domu Wycieczkowym” na Oleandrach, czyli w sąsiednim budynku! Jak ja już myślałam o przyszłych studiach – on namawiał mnie na politechnikę, ale ja wolałam farmację.

W programie II klasy licealnej była “propedeutyka filozofii”. Wykładała nam sama pani dyrektor. Ja byłam wójtem w klasie i pewnego dnia przed rozpoczęciem wykładu zwróciłam się do pani dyrektor z prośbą, że mamy pewne zmartwienie w klasie i chciałybyśmy prosić o pomoc w jego rozwiązaniu. Pani dyrektor zaintrygowana słuchała mojej wypowiedzi: “mamy problemy z lekcjami historii. Pani prof. od historii nie robi nam żadnych wykładów, czyta i dyktuje nam “spis treści” z końca książki i to trwa już przez 3 lekcje. Poza tym zauważyłyśmy, że pani profesor nie bardzo zna historię i szkoda naszego czasu na te lekcje, a na dodatek wygląd pani profesor jest nieco odbiegający od innych nauczycielek i jakoś tak dziwnie nam się kojarzy”. Pani dyrektor zaniemówiła kompletnie. Po chwili popatrzyła na nas, na mnie i powiedziała: ”moje dziecko, zdaje mi się, że ty masz rację”. I od tego dnia historii uczyła nas polonistka, a pani od historii zniknęła ze szkoły. Wierzyć się nie chce, z iloma problemami walczyć musiała nasza pani dyrektor organizując początki nauki w szkole. Do zabawnych sytuacji dochodziło w klasie w momentach, gdy niektóre koleżanki zachorowały. Np. – na lekcji matematyki, jak 2 lub 3 uczennice zachorowały, to pani prof. Krygowska sprawdzała nasze wiadomości i nie omawiała nowego tematu. Do odpowiedzi zostałam wezwana jako pierwsza, padło pytanie: “wzór na hiperbolę – i rozwiąż zadanie – to temat”. Ja spokojnie odpowiedziałam, że “nie znam wzoru na hiperbolę, bo się go nie nauczyłam, nie sądziłam, że to należy zapamiętać”. Pani profesor podała mi wzór, więc zadanie rozwiązałam bez problemu, ale i tak dostałam dwóję. Potem była pytana koleżanka Baśka Kotarba – ona nauczyła się wzorów, – więc dostała dobrą notę. Potem znów ja zostałam wezwana do odpowiedzi – i pytanie o wzór na parabolę, a ja znów się przyznałam, że nie nauczyłam się tego wzoru, bo nie sądziłam, że będzie mi potrzebny. Pani profesor zrezygnowała z dyskusji ze mną i postawiła mi drugą dwóję!

Zapytała mnie, czy znam jakiś wzór, który zapamiętałam, a ja pochwaliłam się – że na objętość kuli: 4/3 πr3.

Dlaczego ja tę scenę z 1946 roku tak dobrze pamiętam?

Jak skończyłam szkołę – poszłam na studia, ale zawsze utrzymywałam kontakty z pp. Krygowskimi. Wracając z Parku Jordana zaglądałam do domu pp. Krygowskich i przedstawiałam moich synów. To było już w latach siedemdziesiątych – pan Władysław Krygowski zapytał mnie kiedyś: “pani Wando, za co pani tą moją Zosię tak lubi”, a ja bez zastanowienia odpowiedziałam: “to była moja jedyna nauczycielka, która na jednej lekcji postawiła mi dwie dwóje!”, “Zosiu – jak mogłaś?, Czy to prawda?” – jęknął pan Krygowski. Ja potwierdziłam, że prawda, ale do dzisiaj pamiętam wzór na objętość kuli – i bezbłędnie go przytoczyłam, – choć nigdy się nie uczyłam – sam mi się “ostał” w głowie.

W tych latach, gdy mój najmłodszy syn Paweł chodził do liceum, zauważyłam, że on wspaniale radzi sobie z matematyką. Zapytałam panią profesor, czy mogłaby stwierdzić, czy to wyjątkowe zdolności Pawła, czy tylko moje matczyne urojenia.

Pani Krygowska zaprosiła nas razem do siebie, a po rozmowie z Pawłem przekazała go do swojego doktoranta, który pracował nad “metodami nauki matematyki specjalnie zdolnych uczniów”. Paweł był bardzo zadowolony z tych spotkań z panem doktorantem.

Zbliżała się nasza matura. Egzamin pisemny był w auli, my oczywiście byłyśmy zdenerwowane, a w drodze do szkoły spotkałyśmy panią dyrektor. Rozmowa była szczera, że mamy zamiar uciec do parku, – bo brak nam odwagi. Pani dyrektor z miłym uśmiechem stwierdziła, – że to bardzo dobrze, bo nauczyciele będą mieli mniej zadań do sprawdzenia. To nas przekonało, że nie warto w ostatniej chwili rezygnować. Matura poszła nam wszystkim doskonale!

We wspomnianych już wcześniej latach siedemdziesiątych, – gdy byłam z wizytą u pp. Krygowskich – rozmowa zeszła na temat pracy pedagogicznej pani profesor. Pani Zofia, wtedy już profesor Wyższej Szkoły Pedagogicznej – powiedziała mi: “zawsze lubiłam uczyć młodzież, ale taką wspaniałą grupę uczniów i uczennic, – jaką miałam zaraz po wojnie – jak oni chcieli się uczyć, z jakim zapałem, jak starali się nadrobić czas wojny i okupacji – nie miałam ani przed wojną – ani pod koniec mojej pracy pedagogicznej”.


Moje studia na UJ

Po maturze w czerwcu 1946 roku zaczęłam przygotowywać się do egzaminu wstępnego. Początkowo planowałam studiować nauki biologiczne, ale interesowała mnie również farmacja, z która częściowo miałam styczność Izbie Aptekarskiej.

Dziwnym zbiegiem okoliczności poznałam Prof. Hoyera, który zapytał mnie, – co ja studiuję. przyznałam się, że właśnie dopiero zdałam maturę i zastanawiam się nad biologią lub farmacją. Prof. Hoyer bardzo namawiał mnie na farmację, gdyż wiedział, że w Polsce – po wojnie – był duży brak aptekarzy i że będzie łatwo znaleźć dobrą pracę. I rzeczywiście, złożyłam podanie, na początku lipca był egzamin, poszedł mi bardzo dobrze i znalazłam się na liście przyjętych.

Nasz dziekanat mieścił się wtedy na ul. Św. Anny 12, w pięknym starym zabytkowym budynku. Wtedy nie było jeszcze Wydziału Farmaceutycznego, tylko Oddział Farmaceutyczny Wydziału Matematyczno – Przyrodniczego UJ.

Wydział Farmaceutyczny UJ został zatwierdzony w roku szkolnym 1947/48, ale już w roku szkolnym 1949-50, poświadczenia ukończenia trymestru I, II i III podpisuje 30.V.50 r. Dziekan Wydziału Farmaceutycznego Akademii Medycznej w Krakowie – Prof. A. Kocwa.

Na pierwszy rok studiów było przyjętych 80 osób, w tym 15–stu kolegów (lista absolwentów obejmuje 79 osób – ktoś w czasie tych czteroletnich studiów odpadł, parę innych osób przyszło z Uniwersytetu Wrocławskiego). Od początku studiów trzymałyśmy się razem ze Stefą Hodbod z Grybowa i Hanką Lubowiecką. Oprócz tego często zdawałam egzaminy ze Staszkiem Jakubiszynem – byliśmy blisko “po alfabecie” na listach do egzaminów, jako że ja figurowałam jako Wanda Jaźwiecka-Fiszer. Dobrze wspominam Julka Prochala – cichego, spokojnego, ogromnie pracowitego i – co najważniejsze – piszącego szybko stenografią nasze wykłady. Ja też znałam stenografię, ale nie miałam takiej wprawy jak Julek. Ale za to pisałam szybko i wprawnie na maszynie, więc Julek przychodził do mnie i dyktował mi swoje wykłady napisane stenografią, ja pisałam na maszynie, a potem po korekcie pisało się na specjalnej matrycy i z tego robiło się odbitki na powielaczu.

Na drugim roku studiów były już skrypty (też pisane na powielaczu), ale sprawdzane przez asystentów – np. chemia organiczna.

Mieliśmy tez pięknie wydane podręczniki do biologii – pisane po polsku – i to był prezent ze Szwecji od Króla Szwedzkiego, dla polskich studentów.

Na początku maja 1947 roku (to już III trymestr pierwszego roku studiów) Prof. Stanisław Skowron zapowiedział, że pod koniec miesiąca będzie egzamin z biologii. Uczyliśmy się przede wszystkim z podręcznika naszego profesora, więc wiedzieliśmy, jakie mogą być pytania i wymogi przy egzaminie. W wyznaczonym terminie przez Dziekanat przyszłam do Zakładu Biologii przy ul. Kopernika 7 – i – przeraziłam się tłumu, jako kłębił się w korytarzach. Było tak ciasno, jak w tramwaju. Zauważyłam kilku kolegów (wysokich!) gdzieś tam na końcu korytarza, więc przecisnęłam się do nich.

Okazało się, że nas farmaceutów było tylko kilkanaście osób, a ta ogromna liczba studentów, to byli “medycy” – o ile dobrze pamiętam z II-go roku studiów.

Nagle usłyszeliśmy gromki głos profesora: “czterech medyków proszę do gabinetu!”. Weszły 4-ry osoby, trwało przepytywanie dobre pół godziny, a może nawet dłużej, wyszli zadowoleni z indeksami rękach. Znów usłyszeliśmy głos profesora zapraszający następnych 4-ch medyków. To powtórzyło się tak samo, jak w pierwszym przypadku, zdali. Następna czwórka medyków wyleciała z gabinetu po paru minutach w popłochu. Znów weszło czterech medyków, ale tym razem, po krótkiej chwili otwarły się drzwi i studenci wylecieli przerażeni, a indeksy za nimi wyrzucił profesor na korytarz. Następna czwórka weszła spłoszona, ale sytuacja była identyczna – tak co do wybiegających studentów jak i wyrzuconych indeksów. Wtedy zaczął się ruch w korytarzu – medycy i farmaceuci “ewakuowali” się bardzo szybko, ale ja stałam twardo przy oknie, bo praktycznie to ja ten podręcznik umiałam doskonale (prawie na pamięć). Koło mnie zauważyłam Julka Prochala, który zdziwiony zapytał mnie: “Nie uciekasz?”. Ja odpowiedziałam –“NIE!”, no to Julek mówi: “to ja zostaję z Tobą”, “bardzo dobrze” – ucieszyłam się, ale w tym momencie słyszymy znów głos profesora: “czterech medyków proszę!!”, ale tu w korytarzu już nie było ani jednego medyka!. Profesor wyszedł z gabinetu i woła do nas (do mnie i Julka) “:nie słyszycie, że wołam medyków”, a my na to –że my nie jesteśmy medycy, tylko farmaceuci. Profesor zdziwiony zapytał “a co się z nimi stało?, było ich bardzo wielu!”, na to ja zdziwiona odpowiadam, “że pewnie nie mieli czasu i dlatego poszli”. Profesor popatrzył na nas rozbawiony i stwierdził: “Aha nie mieli czasu?, a wy macie czas?” zapytał, a my stwierdziliśmy – “Tak, my mamy czas”, “a to bardzo proszę do gabinetu”. No i weszliśmy. Jedno pytanie dostałam ja, drugie Julek i znów trzecie pytanie dla mnie, – czwarte dla Julka – a my “śpiewamy” bez zająknięcia. Potem trwa chwila rozmowy – takiej towarzyskiej i profesor sięga po indeksy. Ja wyciągam szyję – jak mogę najwyżej, aby coś zobaczyć, profesor to zauważył – i podał mi indeks otwarty – tak abym mogła zobaczyć ocenę! To było “celująco”, i to było moje jedyne “celujące” przez cały okres studiów. Tu muszę jeszcze dodać, że na 25-lecie naszego ukończenia studiów zrobiliśmy zjazd w Krakowie i urządziliśmy spotkanie – kolacje w (nowym wtedy) “Hotelu Cracovia”. Było zaproszonych kilku profesorów i asystentów, między innymi i profesor Skowron. Organizatorzy zjazdu poprosili mnie, abym się zajęła profesorem Skowronem, zabawiała rozmową i dbała o jego “zaopatrzenie”. “Zaopatrzenie” było w rękach kelnerów, więc ja zaczęłam zabawiać profesora i napomknęłam, że mam bardzo miłe wspomnienia z egzaminu u pana profesora – i opowiedziałam całe zdarzenie dokładnie. Profesor się tak wspaniale uśmiał z tego incydentu i poprosił, aby Julek tu do nas się zbliżył. Zawołałam Julka i wszyscy troje w dobrych nastrojach wspominaliśmy te “dawne czasy”.

Na dodatek muszę jeszcze napisać, że prof. Stanisław Skowron był aresztowany przez Gestapo w tzw. “SONDERAKTION KRAKAU” czyli jak Niemcy “zaprosili” do budynku Uniwersytetu Jagiellońskiego w dniu 6-go listopada 1939 r. profesorów i asystentów UJ, Akademii Górniczej i innych wyższych uczelni, wszystkich aresztowali i wywieźli do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen.

Świat naukowy Europy zaprotestował i na skutek tego, Niemcy w lutym 1940 r. zwolnili nie wszystkich niestety aresztowanych, kilkunastu profesorów zamordowali w obozie i nie wypuścili na wolność naukowców pochodzenia żydowskiego.

Do Krakowa wróciła spora grupa profesorów, wśród nich też prof. Stanisław Skowron. Byli wymizerowani, chorzy, ale pomocy lekarskiej natychmiast udzielili im koledzy lekarze. W parę dni po powrocie do Krakowa profesor Skowron zaczął organizować tajne nauczanie na Tajnym Uniwersytecie. Kilkunastu naszych kolegów i koleżanek zdało egzamin magisterski w tajnym nauczaniu.

Wykłady poszczególnych przedmiotów mieliśmy w różnych miejscach Krakowie, np. botanika na ul. Krupniczej, zoologia na ul. Kopernika 7, chemia nieorganiczna na ul. Olszewskiego 2 – tak wykłady jak i ćwiczenia.

W budynku na ul. Olszewskiego nie było szatni dla studentów, płaszcze wieszało się na wieszakach w sali wykładowej – to nie było dużym utrudnieniem. Gorzej było na ćwiczeniach. Wieszaki drewniane ustawione w kącie sali były narażone na styczność z najróżniejszymi wyziewami chemicznymi, mimo, że najbardziej uciążliwe analizy robiliśmy pod digestoriami. My nawet sami nie wiedzieliśmy, jak bardzo przesiąkliśmy tym chemicznym “zapachem”, i jak wsiadaliśmy w kilka osób do tramwaju, to inni podróżni odsuwali się od nas i patrzyli podejrzliwie, kto my jesteśmy.

Chemia farmaceutyczna i farmakognozja odbywały się na ul. Skałecznej 10. To był najprzyjemniejszy budynek, okna wychodzące na południe miały przed sobą duży, bardzo zadbany ogród, w którym uprawiały jarzyny i nieco kwiatów – zakonnice z sąsiedniego domu. Rozkład zajęć był tak pomyślany, aby grupa studentów, przemieszczająca się z jednego punktu miasta – do drugiego – mogła się zmieścić w czasie. Ale pamiętam szczególnie na III roku studiów, że zajęcia mieliśmy od godz. 8.00 rano do 20.00 z godzinną przerwą na obiad, który wykorzystywałyśmy na wypicie herbaty, zrobionej w zlewce (na palniku gazowym – w sali ćwiczeń chemicznych) oraz zjedzenie przyniesionego śniadania.

Pod koniec trzeciego roku studiów starałam się zdać wszystkie egzaminy przed wakacjami, gdyż zadecydowaliśmy z Józkiem, że w lipcu bierzemy ślub – tak około 15-go lipca. Zdawałam jeden egzamin za drugim, aż został mi tylko jeden z chemii farmaceutycznej u Profesora Aleksandra Kocwy. Był trudny, dużo materiału, a na dodatek Profesor umawiał się: “proszę przyjść w poniedziałek – zaraz po 14.00 godzinie” – i wcale do zakładu nie przychodził – albo mówił – “dziś już nie mam czasu” i tak nas zwodził (mnie i Stefę), aż do piątku, że Stefa nie wytrzymała i pozwiedzała: “Panie Profesorze – nam bardzo zależy na zdaniu tego egzaminu – a szczególnie koleżance Wandzie, – bo ona się spieszy na ślub!”, “a na czyj ślub?” – zapytał zaciekawiony Profesor, “a na swój własny!” – głośno i wyraźnie odpowiedziała Stefa. “No to zapraszam obie panie w sobotę do mnie do domu na ul. Długą”. Zjawiłyśmy się punktualnie, egzamin był bardzo szczegółowy, trwał dość długo (ponad godzinę) aż weszła do gabinetu żona profesora i powiedziała do męża: “Olku – czy długo jeszcze będziesz męczył te panie – przecież my jesteśmy umówieni na spotkanie”. No i rzeczywiście profesor zakończył ten egzamin. To jedyny egzamin jaki zdałam na “dostatecznie”. No, – ale teraz zaczęła się praca z przygotowaniami na ślub i wesele na dzień 30 lipca 1949 r. Oczywiście na naszym ślubie była i Stefa Hodbod i Hanka Lubowiecka – no i kilkanaście osób z rodziny Jaźwieckich i Fiszerów. Tylko Jadzię Fiszerową reprezentował jej brat Heniek Stechman, a Jadzia z Ewą przysłały nam historyczny telegram.

Wyjechaliśmy po południu pociągiem nad morze. Mieliśmy zamówiony pobyt na samym wybrzeżu, byliśmy tam parę dni, bo pogoda była deszczowa. Pojechaliśmy do Gdyni, tam byliśmy na kawie i ciastku w eleganckiej kawiarni, – gdy ja nagle zaniemówiłam i znieruchomiałam. Józek zapytał, – co mi jest – a ja scenicznym szeptem mu powiedziałam: “Tu obok siedzi KOCWA!”. Szept był tak sceniczny, że profesor Kocwa też usłyszał i z uśmiechem ukłonił się, a my szybko zjedliśmy i wypiliśmy kawę i – poszliśmy do kina.

Ostatni egzamin dyplomowy złożyłam 4 października 1950 r., jako czwarta z naszego roku, a Dyplom Magistra Farmacji Akademii Medycznej w Krakowie Wydział Farmaceutyczny nosi Nr 29 i datę 27 maja 1952 r. Po skończonych egzaminach dostałam zaświadczenie, które upoważniało mnie do pracy w zawodzie. Ale ja nie musiałam szukać pracy, wtedy dostawaliśmy “Nakaz pracy” i ja, jako “zamężna”, nie zostałam wysłana gdzieś za Kraków, tylko od 1 listopada 1950 r. dostałam nakaz pracy do Apteki Ubezpieczalni Społecznej w Krakowie przy Placu Serkowskiego 10 – w Podgórzu.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi