Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

W Armii Krajowej


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek, Wspomnienia okupacyjne, Cz. I.



2. W Armii Krajowej

Na przełomie lat 1941/42 (bliższa data trudna jest do ustalenia) zetknąłem się przypadkowo w mieście ze znanym mi od wielu lat Tadeuszem Grochalem, starszym ode mnie o cztery lata. Przed wojną, odbył służbę wojskową w 6 Pułku Artylerii Lekkiej w Krakowie. Zmobilizowany do Armii Polskiej we wrześniu 1939 roku, jako podoficer rezerwy, dostał się do niewoli niemieckiej. Po udanej ucieczce wrócił do Wieliczki. W roku 1941 wstąpił do Związku Walki Zbrojnej (ZWZ). Nie potrafię dziś powiedzieć z czyjej inicjatywy i w jakich okolicznościach zapadła decyzja, że ja wejdę w skład organizowanej przez niego piątki konspiracyjnej.

Tadek polecił mi bym nazajutrz wymyślił dla siebie pseudonim, pod którym, po złożeniu przysięgi, będę odtąd żołnierzem ZWZ. Oświadczył mi, że on ma pseudonim „Lanca”. Mój pseudonim też ma się zaczynać na literę L. Zaproponował mi przyjęcie pseudonimu „Lawenda”, co natychmiast odrzuciłem. Na literę „L” nic godnego nie przychodziło mi do głowy. W końcu zdesperowany, po wielogodzinnych medytacjach, wymyśliłem, że zostanę „Lenardem”. Nie pamiętam również dziś, kiedy i w jakich okolicznościach doszło do złożenia przysięgi.

Odtąd spotykaliśmy się dość regularnie. Otrzymywałem różne, drobne zadania: obserwację niemieckich żandarmów z posterunku przy ul. Reytana w dzielnicy „Lekarka”, wielickich volksdeutchów i członków sonderdienstu (służby specjalnej, umundurowanej formacji złożonej z volksdeutchów, współpracującej z żandarmerią i niemiecką administracją), czasem przekazanie komuś tajnej gazetki, albo jakiejś pilnej informacji. Konspiracyjna działalność miała spokojne, wolne tempo. Atmosferę podgrzewały czasem informację o niespodziewanych, pojedynczych rewizjach i aresztowaniach. Trudno było często rozeznać ich tło. Były aresztowania polityczne - domyślnie - za działalność konspiracyjną i równie częste za nielegalny handel, tajny ubój, niedopełnianie ostrych, okupacyjnych rygorów administracyjnych itp. Były również aresztowania w wyniku donosów do gestapo. Czasem aresztowany wracał, czasem ślad po nim ginął.

Fakt należenia do organizacji konspiracyjnej dowartościowywał młodych ludzi, dawał wewnętrzne przekonanie spełnienia patriotycznego obowiązku walki o wolność Ojczyzny. Formy tej walki były z konieczności dość statyczne, nieefektowne i dające niewiele satysfakcji. Polegały na wpajaniu rodakom konieczności nieustającego, małego sabotażu, działań na szkodę okupantów w miejscach pracy, spowalniania tempa produkcji. Pojawiły się propozycje poszukiwania i gromadzenia broni i amunicji.

Dowód trwania i rozrastania się działalności konspiracyjnej stanowiły, rzadko wtedy jeszcze dostępne, tajne gazetki, kolportowane kanałami organizacyjnymi. Bardziej krewcy, odważni i niecierpliwi żołnierze, znanej już wtedy z nazwy, podziemnej Armii Krajowej (AK), domagali się bardziej aktywnej walki z okupantem i szukali sposobów jej realizacji.


W więzieniu za handel

Całą trójką (Kazek, Józek i ja) do początku roku 1942 nie pracowaliśmy nigdzie zawodowo, zajmowaliśmy się natomiast różnego rodzaju handlem. Pewnego dnia przed południem do mojego domu przyszedł gruby żandarm niemiecki w asyście polskiego, granatowego policjanta. Nie zastali mnie w domu. Według relacji mojej Matki, po dość pobieżnej rewizji, pozostawili dla mnie wezwanie, na następny dzień rano, do niemieckiego urzędu celnego w Krakowie, przy ul. Zielonej (obecnie ul. Sarego). Wkrótce dowiedziałem się, że podobne wezwanie otrzymał również Józek. W tym okresie wspólnie z Józkiem handlowaliśmy papierosami, przewożonymi przez nas w dość dużych ilościach do Warszawy. Epopeja tego handlu, z fałszowanymi przepustkami kolejowymi (passierschein), stanowić by mogła temat osobnej, obszernej opowieści.

Kilka dni wcześniej rozeszła się po Wieliczce wiadomość, że w Warszawie aresztowany został starszy nasz kolega gimnazjalny, Stanisław M. Podobno wpadł w ręce niemieckich żandarmów na dworcu w Warszawie z dużą ilością papierosów. Znaliśmy się nawzajem, ale nigdy nie mieliśmy z nim wspólnych interesów. Oczywiście - i słusznie - powiązaliśmy fakt jego aresztowania z rewizjami w naszych domach. Długo deliberowaliśmy z Józkiem co postanowić. Niezgłoszenie się do celnego urzędu śledczego (Zollfahndungsstelle) groziło aresztowaniem naszych Rodziców. Hitlerowcy stosowali powszechnie barbarzyńskie prawo odpowiedzialności zbiorowej. Ostatecznie obaj, jakkolwiek oddzielnie, zgłosiliśmy się nazajutrz w urzędzie celnym w Krakowie.

Do domu wróciliśmy dopiero po odsiedzeniu długich ponad 7-miu tygodni w krakowskich więzieniach. Obaj nie przyznaliśmy się do końca do zarzucanych nam przestępstw. I znów opis więziennych przygód stanowi wielostronicowy felietonik.

Wydawało się nam, że przeżyte przygody starczą na dłuższy okres. Niedługo potem okazało się jednak, że nasze losy potoczą się zgoła inaczej. Dodam jeszcze, że za sprawą Stanisława M., podobne do naszych przygody w więzieniach przeżyło w tym samym czasie jeszcze kilka osób z Wieliczki. Był wśród nich nieznany mi bliżej inżynier Bielski, mieszkający wówczas przy ul. Moniuszki, emerytowany policjant Kubala, jeden z braci Stefaników, starszych ode mnie o kilka lat kolegów gimnazjalnych, niejaki Patryn, młody przystojny człowiek związany jakoś z bogatym sklepem Józefowiczów, na rogu obecnych ulic Powstania Warszawskiego i Moniuszki i chyba jeszcze ze dwie inne osoby.


Jak wykręciłem się od baudienstu

W maju 1942 roku, niedługo po wyjściu z więzienia, dostałem wezwanie do baudienstu (służba budowlana), skoszarowanego, młodzieżowego hufca pracy przymusowej, pod niemiecką komendą. Zatroskany wyszedłem wieczorem do śródmieścia Wieliczki. Spotkałem tu przypadkowo Władysława Boguckiego[1], starszego mojego kolegę gimnazjalnego. Byliśmy sobie nawzajem życzliwi, z oznakami bliższej zażyłości. Na pytanie: - Co słychać? - podzieliłem się z nim moim najnowszym zmartwieniem. Chwilę pomyślał, a później zadał mi całkiem niespodziewane pytanie:

- Byłbyś skłonny wyłożyć trochę forsy na załatwienie sprawy?

Popatrzyłem na niego zdumiony i odpowiedziałem:

- Jeżeli zmieści się to w moich możliwościach, to oczywiście.

A na przykład pięć stów mieści się w twoich możliwościach? - zapytał.

Była to wówczas mniej więcej wysokość dwumiesięcznej wypłaty mojego ojca, górnika kopalni soli. Z drugiej jednak strony, po udanej wyprawie z papierosami do Warszawy mogłem zarobić na czysto tysiąc, a nawet więcej złotych. Tyle tylko, że wcześniejsze 7 tygodni więzienia przetrzepało wszystkie moje oszczędności i handlowe kapitały. Pomyślałem, że może gdzieś uda mi się pożyczyć trochę pieniędzy i zgodziłem się. Władek przyrzekł sprawę załatwić, choć nie ręczył za jej powodzenie. Umówiliśmy się nazajutrz o tej samej porze. Zgodnie z umową spotkaliśmy się następnego dnia wieczorem. Był w towarzystwie dwóch innych kolegów. Temat nie nadawał się do publicznej debaty, a koledzy nie zdradzali chęci pożegnania się z nami. Wwierciłem mu się wzrokiem natrętnie w jego oczy, ale nic z nich wyczytać nie mogłem. Stawałem się coraz bardziej podniecony. Może i on to dostrzegł, bo wyciągnął rękę na pożegnanie. Ja skwapliwie zapowiedziałem, że idę z nim bo droga wypada mi w tą samą stronę.

Po kilku krokach, Władek poinformował mnie, że sprawa ma widoki powodzenia. Poinstruował mnie następnie, że jutro o godzinie 16-tej mam zgłosić się w Krakowie, w mieszkaniu przy ulicy Krupniczej (tu podał mi numer domu i mieszkania). Na drzwiach będzie wizytówka z napisem: Dr Iwan Parfanowicz – Kreishauptarzt[2]. Objaśniał dalej:

- Zadzwonisz do drzwi, a jak ci otworzą, powiesz, że prosisz o zbadanie i pokażesz wezwanie do baudienstu. Jak już będziesz w środku, opowiesz, że jesteś chory na serce i nie możesz ciężko pracować. Miej przygotowaną kopertę, a w niej 500 złotych. Po zbadaniu i wypisaniu zwolnienia zostaw kopertę na biurku.

Wszystko odbyło się zgodnie z opisanym scenariuszem. Lekarz stwierdził osłabienie mięśnia sercowego i coś tam jeszcze, napisał dwie recepty i polecił mi unikanie większych wysiłków. Najdziwniejsze było dla mnie to, że to moje słabe ponoć serce nie pękło mi, ani przed drzwiami lekarskiego mieszkania, ani w trakcie badania. A biło tak, że w uszach czułem jego uderzenia. Uspokoiłem się dopiero po wyjściu na zewnątrz mieszkania.

W wyznaczonym terminie zwolnienie złożyłem w komisji werbunkowej. Nie było żadnego komentarza. Władek już przed wojną znał się dobrze z Janem Serwatiakiem[3], Ukraińcem zamieszkałym na stałe w Wieliczce, W okresie okupacji był on szefem urzędu pracy. Domyślałem się, że to właśnie Serwatiak pośredniczył w tej transakcji z dr. Parfanowiczem, zapewne też Ukraińcem. Dzięki Władkowi byłem uratowany od zapewne wielomiesięcznej, przymusowej, ciężkiej pracy w baudienście. Należało wreszcie pomyśleć o jakimś stałym zatrudnieniu, bo pojawiła się groźba wywiezienia na roboty przymusowe do III Rzeszy. Od dnia 23 maja 1942 zostałem zatrudniony w warsztacie elektrycznym Żupy Solnej w Wieliczce. Podobnie postąpili moi koledzy Lorys i Sieczka.

Po ustabilizowaniu codziennych warunków życia narastało moje zaangażowanie w działalność konspiracyjną akowskiej drużyny, której dowódcą był Tadeusz Grochal - „Lanca”.

Napisałem wcześniej o wrogiej postawie sporej części młodych wieliczan wobec okupantów niemieckich i nielicznych miejscowych kolaborantów. Do najodważniejszych należał Kazek Lorys, który skwapliwie korzystał z każdej okazji napiętnowania lizusostwa i nadgorliwości wobec funkcjonariuszy niemieckiej administracji. Podam tu opis jednej takiej przygody, której byłem naocznym świadkiem. Myślę, że działo się to latem 1941 roku, choć Kazek w swych wspomnieniach podaje datę o rok późniejszą. Podaję tu pisemną relację Kazka o tym wydarzeniu.


Przygoda z banschutzem

„Był to czerwiec 1942 roku, okres niesamowitego terroru i nasilenia prześladowań Polaków przez hitlerowskich okupantów. Wszelkiego typu szumowiny, niemieccy zausznicy, podnosili głowy i starali się zadokumentować swą wyższość w stosunku do reszty Polaków i gorliwość dla Niemców. Tego rodzaju typem był niejaki pan Z., volksdeutsch, komendant placówki służby ochrony kolei (Bahnschutz) w Wieliczce. Swą gorliwość manifestował nie tylko wtedy, gdy był „na służbie” w mundurze, ale i poza służbą, gdy chodził w ubraniu cywilnym. Nie trzeba podkreślać jakie uczucia wzbudzał i jak był nielubiany przez wieliczan, a zwłaszcza przez nas młodych.

Pracowałem w tym czasie na poczcie głównej w Krakowie, w warsztacie naprawy dalekopisów, jako technik-elektryk. Do Krakowa dojeżdżałem codziennie pociągiem ze stacji Wieliczka. Pewnego czerwcowego popołudnia, wychodząc w tłumie pasażerów - jak zwykle wtedy przepełnionego pociągu, który kończył bieg - usłyszałem:

Znowu ta kanalia kontroluje bilety. - Faktycznie stał przy wąskiej bramce wyjściowej w ubraniu cywilnym (a więc chyba nie był w służbie) i wrzeszcząc żądał okazywania biletów. Któryś z moich kolegów zapytał: - Kazek, pokazujemy bilety? - I już to pytanie wyzwoliło we mnie odruch buntu i wściekłości. Przeciskając się obok bahnschutza biletu nie okazałem. W odpowiedzi na wrzask Z. zapytałem jakim prawem chce on mnie kontrolować. Wtedy Z. chwycił za moją marynarkę, chcąc wyciągnąć mnie z tłumu przeciskających się przez wyjście. Oczywiście nie zgodziłem się na to, częstując go niezgorszą „fangą” w szczękę. Zatoczył się, cofnął dwa kroki za bramkę i z ogromnym rykiem rzucił się na mnie. Zrobiło się ogólne zamieszanie. Nie pamiętam, czy sięgnął wtedy po pistolet (fakt wyciągnięcia pistoletu potwierdzili później obecni przy tym moi koledzy). Nie czekając więc na bezpośredni kontakt z łapami niemieckiego sługusa, zaaplikowałem mu szybko dwa dalsze sierpowe, po których mój adwersarz znalazł się na ziemi.

Teraz jednak nie było już na co czekać. Usłyszałem tylko:

- Kazek, pryskaj! Zwarty tłum pasażerów - a między nimi kilku moich kolegów - oddzielił mnie od pieniącego się ze złości bahnschutza, a ja wziąłem nogi za pas i możliwie szybko wmieszałem się w tłum wychodzących.

W ten sposób incydent został zakończony, ale zdawałem sobie z tego sprawę, że tylko na razie. W domu tej nocy nie spałem, a moich Rodziców poinformowałem o zajściu. Na drugi dzień wybrałem się do pracy wcześniejszym niż zwykle pociągiem. Na stacji Wieliczka bacznie obserwowałem czy coś „nie śmierdzi”. Dowiedziałem się też wtedy, że pan Z. przekazał później żandarmerii niemieckiej meldunek o napaści na niego. Sprawa przedstawiała się dla mnie nie wesoło, a nawet groźnie, bo tam gdzie wkraczała żandarmeria lub gestapo zawsze wiało grozą. Przypuszczałem też, że jak wszyscy w Wieliczce jakoś się znają, tak i on nie będzie miał trudności z ustaleniem mojego nazwiska. Liczyłem na to, że żandarmi przyjdą po mnie do domu. W takim przypadku Rodzina miała do mnie natychmiast telefonować z wielickiej poczty, a ja miałem znikać i pojechać do mojej siostry, mieszkającej w Przemyślu. Telefonu z Wieliczki nie było, aleja przez kilka następnych dni praktycznie nie wychodziłem z warsztatu poczty głównej w Krakowie. Nocowałem w warsztacie na stole, z łokciem pod głową. Roboczy chałat służył mi za kołdrę.

Oj, była to nerwówka, była. I dla mnie, i dla mojej Rodziny w Wieliczce i dla moich przyjaciół. Ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. Żandarmi widocznie zlekceważyli tragiczne przeżycia swojego sługusa i jego zranioną ambicję i nie przedsięwzięli żadnych kroków dla ukarania polskiego bandyty. Po kilku dniach pojawiłem się gościnnie w domu, a po dwu dalszych wróciłem na stałe w rodzinne pielesze. Ale co było w Wieliczce śmiechu z dzielnego banschutza, pana Z., który źle wyszedł... na kontroli biletów, to wiedzą, żyjący w Wieliczce, niektórzy moi rówieśnicy.”


Przypisy:

  1. Dr Władysław Bogucki, po wojnie znany adwokat krakowski, absolwent Wydziału Prawa U. J., wieloletni wicedziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Krakowie, obrońca w sprawach karnych, działacz Towarzystwa Przyjaciół Młodzieży Szkół Wyższych, członek Klubu Przyjaciół Wieliczki.
  2. Główny Lekarz Powiatowy. Nazwisko jest prawdziwe, imienia nie jestem pewny.
  3. Jan Serwatiak wspomniany jest w pracy zbiorowej pt. „Wieliczka – dzieje miasta”, Oficyna Cracovia, Kraków 1990.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi