Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Włodzimierz Rozmus, Ekshumacja zwłok partyzantów baonu "Skała" z lasów Sancygniowskich


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Włodzimierz Rozmus ps. "Buńko"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991



Było już późne popołudnie, kiedy dotarliśmy do lasów Sancygniowskich po uprzednim przebiciu się przez pierścień otaczających nas Niemców. Byłem niesamowicie wyczerpany, bowiem już o godz. 6.00, w dniu 30 sierpnia poderwano nas w trybie alarmowym z zadaniem zbadania przyczyn strzelaniny od strony wsi Sadki.

Nie będę opisywał szczegółów przebicia Baonu z obławy, gdyż uczyniłem to w wydanej już książce „W Oddziałach partyzanckich i Baonie „Skała”. Zacznę więc od tego, kiedy to po oznajmieniu nam, że nie będzie kolacji, głodny i zły położyłem się wraz z kolebami pod drzewem i natychmiast zasnąłem. Nie był to normalny sen.

Majaczyła mi się bitwa, która w tym dniu stoczyliśmy z Niemcami. Śniło mi się, że przy mnie jest „Jerzy” – Jerzy Lasota, „Błysk” – Jerzy Gara, „Pik” – Kazimierz Kardasiński, że ostrzeliwujemy się i staramy razem wycofać spod wrażego ognia, tylko nie pozwala nam jakaś nieznana siła poruszać nogami. Nieprzyjemne to uczucie pomimo, że to tylko sen. Turkot kół drabiniastego wozu i ostry głos wartownika:

- „Stój, kto idzie!” - wyrwał mnie z tego makabrycznego snu. Doszedłem szybko do siebie. Na wozie, który zbliżał się do lasu, znajdowali się polegli poprzedniego dnia z naszego patrolu: „Jerzy”, „Błysk”, „Pik” oraz trzech partyzantów z „Huraganu”: „Szary” - Jerzy Josse, „Ursus” - Zbigniew Marszałek, „Kamień” - Jan Smykal.

Przywiózł ich ze wsi Sadki patrol, uprzednio wysłany przez dowództwo. Widok był nieprzyjemny, polegli byli bardzo postrzelani, bowiem Niemcy strzelali kulami „dum-dum”. Dlatego jeszcze w ciągu dnia zorganizowano deski na trumny i wybrano miejsce pochówku. Spieszono się z tym, ponieważ w późnych godzinach popołudniowych Baon ma opuścić lasy Sancygniowskie i dla zmylenie przeciwnika przejść do lasów koło miejscowości Wodacz, po drugiej stronie szosy Kraków -Warszawa. Wyznaczono patrol, po sześciu partyzantów z kompanii „Grom-Skok” i „Huragan”, który otrzymał zadanie pochowania poległych kolegów, a następnie dołączenie do wycofującego się Baonu.

Byłem w tym patrolu. Na dowódcę wyznaczony został „Łęczyc” - Jan Fiszer. Robiło się już ciemno, kiedy ułożyliśmy poległych kolegów do skrzyń z nieheblowanych desek i złożyliśmy je we wcześniej wykopanym przez inny patrol dole. Po zasypaniu skrzyń postawiliśmy jeszcze na usypanej mogile, naprędce zrobiony przez nas brzozowy krzyż. „Łęczyc” wygłosił piękną, choć smutną mowę. Trzeba bowiem wiedzieć, że miał do tego wrodzony dar. Pamiętam, że zakończył ją słowami:

- „Spijcie, Koledzy, w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni Wam! Nie przypuszczał, że zaledwie za parę dni bohatersko zginie pod Złotym Potokiem. Wydał jeszcze rozkaz oddania honorowej salwy i wymarszu na nowe miejsce postoju Baonu.

Również ja wtedy nie przypuszczałem, ani też nie przyszło mi do głowy, że to właśnie mnie przypadnie w udziale przeprowadzenie prawie po półtora roku ekshumacji zwłok przed chwilą pochowanych kolegów.

Ale, nim do tego doszło, to muszę się jeszcze cofnąć do czasu, kiedy to w styczniu 1945 roku wróciliśmy z lasu w domowe pielesze. Mieszkałem wtedy na ul. Topolowej 6. Zastałem mieszkanie zaplombowane jeszcze w czerwcu 1944 roku, t j. od czasu aresztowania rodziców. Zostałem sam na trzech pokojach, więc przygarnąłem do siebie „Kata” - Józef Bieniasz, i za jakiś czas „Kota” - Stefan Włodek.

W marcu 1945 roku zostaliśmy z „Katem” powołani do wojska i jeszcze w tym samym roku, 15 listopada, t j. zaraz po dekonspiracji AK i ujawnieniu się w Wojewódzkiej Komisji d/s Likwidacji AK, zostałem zwolniony z wojaka w stopniu podporucznika. Natomiast „Kat”' jeszcze w miesiącu maju „bryknął” z wojska i za jakiś czas znalazł się w Anglii. Była wtedy taka moda, a może raczej konieczność, że zdemobilizowani żołnierze chodzili w mundurach, oczywiście bez orzełka i dystynkcji.

Wykorzystał to, jak mi się zdaje w maksymalny sposób „Powolny” - Ryszard Nuszkiewicz, bowiem zaraz w pierwszych dniach grudnia zaproponował mi abym wyjechał z ekipą po sześciu naszych kolegów, ponieważ między innymi ja ich cho-wałem, wiec znałem to miejsce w lasach Sancygniowskich. Propozycja ta wynikała stąd, że w tym czasie powstał na terenie Krakowa społeczny komitet, który miał się zająć sprowadzeniem zwłok poległych na ziemi krakowskiej partyzantów i urządzić im manifestacyjny pogrzeb. Koszty z tym związane miały pokryć poszczególne Cechy Rzemiosł, tzw. „prywatna inicjatywa”.

Z naszego zgrupowania weszli do tego komitetu: „Powolny”, „Rak” - Józef Baster i prawdopodobnie „Stasia” - Dorota Franaszek. Pieniądze zostały zebrane i opracowano scenariusz uroczystości. Trumny ze zwłokami miały być złożone na dziedzińcu wewnątrz Barbarami i stąd, przy udziale licznego duchowieństwa, byłych dowódców AK, pocztów sztandarowych, orkiestry wojskowej i oczywiście społeczeństwa miasta Krakowa, miał wyruszyć kondukt pogrzebowy przez ulice: Basztową, Lubicz, Rakowicką - do cmentarza Rakowickiego, gdzie uroczyście mieli być pochowani we wspólnej mogile.

Kiedy wszystkie sprawy zostały dopięte na przysłowiowy ostatni guzik (zresztą dzięki przede wszystkim „Powolnemu” i „Rakowi”), „Powolny” dał sygnał do wyjazdu. Wyjechały dwie ekipy, jedna do Złotego Potoku na czele z „Kubą” -Zbigniew Kwapień, po 12 poległych, a druga, ze mną i z „Kotem”, do lasów Sancygniowskich. Dwa samochody wojskowe załatwił w 16 p.p. stacjonującym w tym czasie przy ulicy Warszawskiej (obecnie Politechnika Krakowska) „Lolek” - Karol Szymoniak przy pomocy „Powolnego”. Jak to wtedy zrobił, to tylko on i „Powolny” wiedzieli. Wiem, że razem udali się do dowódcy pułku, Rosjanina, i nie mówiąc spod jakiego znaku są polegli partyzanci, załatwili na ten wzniosły cel dwa samochody.

O umówionej godzinie podeszliśmy z „Kotem” pod koszary, gdzie stał już gotowy do wyjazdu wojskowy „Ził” z wojskowym kierowcą, kapralem, i wypełnionym rozkazem wyjazdu. Przedstawiłem się kierowcy, że jestem zdemobilizowanym od dwóch tygodni podporucznikiem (byłem w mundurze bez dystynkcji) i żeby zarobić na życie jedziemy z kolegą po poległych w czasie wojny partyzantów, podjechaliśmy jeszcze pod Barbakan, gdzie „Powolny” polecił wydać sześć trumien i zaopatrzył nas jeszcze w żywność i cztery litrowe butelki z bimbrem.

Zaraz za Krakowem „rąbnęliśmy” sobie z „Kotem” i kierowcą po pół szklanki bimbru i w błogim nastroju dojechaliśmy do Książa Wielkiego, a stąd do miejscowości Zaryszyn, gdzie sołtys wyznaczył nam kwaterę na noc. Dobrze się złożyło, ponieważ syn gospodarza był w terenówce AK u „Tysiąca” i znał dobrze Baon „Skała” z czasów, kiedy w tym terenie przebywał. Oblaliśmy to spotkanie bimbrem i położyliśmy się spać.

Na drugi dzień wyjechaliśmy do lasu i przystąpiliśmy do ekshumacji kolegów pochowanych szesnaście miesięcy wcześniej. Odór rozkładających się ciał był okropny. Po prostu nie dało się wytrzymać. „Powolny” prawdopodobnie wiedział co robi, wyposażając nas przed odjazdem czterema butelkami bimbru. Zapewne tylko dzięki temu, że porządnie zaprawiliśmy się, udało nam się przy pomocy kierowcy wojskowego, który okazał się fajnym kumplem, i syna gospodarza, przełożyć zwłoki z butwiejących już skrzyń do przywiezionych trumien. Następnie szczelnie zabiliśmy wieka i oznakowaliśmy trumny - kto jest kto, ułożyliśmy je na skrzyni samochodu i podjechaliśmy, dosłownie zalani „w trupa” łącznie z kierowcą, do gościnnego gospodarza. Nic w tym dniu nie jedliśmy. Wszędzie czuliśmy nieprzyjemny odór.

Po przespanej nocy podziękowaliśmy gospodarzowi i jego synowi za pomoc, ulokowaliśmy się z „Kotem” na trumnach i wyruszyliśmy do Krakowa. Pamiętam, że w tym dniu spadł akurat pierwszy śnieg i nie dość, że byliśmy bardzo zziębnięci, to jeszcze pomimo szczelnego zbicia trumien przedostawała się nieprzyjemna woń. Żeby się jakoś ratować, wypiliśmy trochę bimbru, który nam jeszcze został i to zapewne pomogło nam dotrwać do końca. Byliśmy zadowoleni z „Kotem”, że trafiliśmy bezbłędnie na mogiłę w lesie i cieszyliśmy się z dobrze wypełnionego zadania, zaś ja osobiście jeszcze z tego, że miałem okazje spełnić ostatnią przysługę trzem kolegom, którzy przecież przy mnie zginęli.

Niesamowite szczęście miałem chyba wtedy z „Wyrwą” - Roman Hofman, że wyszliśmy z tej opresji i cało.

I tak właśnie rozmyślając przeszłe czasy, dojechaliśmy do wiaduktu kolejowego przy ulicy 29 Listopada. Już z daleka zauważyliśmy przyczajone po obu stronach drogi wojsko z Korpusu Bezpieczeństwa i wycelowane w naszym kierunku dwa karabiny maszynowe. Przypuszczałem, że jest to ochrona wiaduktu, bowiem choć było już po wojnie, to jednak czasy były niespokojne. Jakież było moje zdziwienie, kiedy stojący na środku drogi oficer zatrzymał naszego „Ziła”. Myślałem, że to zwykłe formalność. Kierowca okaże rozkaz wyjazdu i pojedziemy dalej, do Barbakanu. Okazało się, że wojsko oczekiwało właśnie na nas, a konkretnie na nieboszczyków wiezionych w trumnach. Zostaliśmy wylegitymowani i na miejscu przesłuchani.

Oficer zdziwił się skąd ja, zdemobilizowany podporucznik, znalazłem się w tej roli. Wyczułem, że coś nie jest tak jak być powinno i wytłumaczyłem, że zrobiłem to wyłącznie dla zarobku. Trzeba było przecież z czegoś żyć. Nie wiedziałem, że w międzyczasie ówczesne władze krakowskie nie wyraziły zgody na zorganizowanie uroczystego pogrzebu. Wydaje mi się, że po prostu bały się tej manifestacji, a był to przecież szczyt systemu stalinowskiego. Okres nieprawdopodobnych wypaczeń, kiedy to nazywano żołnierzy AK - zaplutymi karłami reakcji. Rozwiązano więc społeczny komitet d/s zorganizowania pogrzebu, a samym pogrzebem zajęły się władze reżimowe.

Tłumaczenie moje i „Kota”, że nie byliśmy partyzantami i nie wiemy kogo wieziemy, nie zdało się na nic. Aresztowano nas razem z nieboszczykami i zamiast do Barbakanu, zawieziono pod eskortą na cmentarz Rakowicki. Podjeżdżając pod bramę cmentarną zauważyliśmy „Powolnego”, który dawał nam sygnały aby brykać. Toteż zaraz po zatrzymaniu samochodu zeskoczyliśmy na chodnik - i w nogi. Energiczny rozkaz: -„stój! bo będę strzelał” - ostudził nasze zapędy.

Znaleźli się błyskawicznie przy nas jacyś cywile i zawlekli do Willysa i zawieźli na Plac Inwalidów, siedziby Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa, zaprowadzili nas na trzecie piętro, gdzie wepchnięto do pokoju, w którym urzędował NKWD-zista w stopniu majora w polskim mundurze.

Przesłuchanie odbyło się w języku rosyjskim. Oczywiście do niczego nie przyznaliśmy się. W żadnej partyzantce nie byliśmy i nie mamy nic wspólnego z organizatorami pogrzebu, bo i takie pytania były zadawane. Trzymaliśmy się wersji uprzedniej, tj. zgodziliśmy się na tę robotę są sutą zapłatę, i że powiedziano nam, iż są to Ruscy partyzanci - a kogo przywieźliśmy - to faktycznie nie wiemy. Myślę też, że mój mundur wojskowy i oryginalne zaświadczenie, że jestem, dosłownie, przed dwoma tygodniami zdemobilizowanym podporucznikiem, był argumentem nie do podważenia i po sześciu godzinach oznajmiono nam, że jesteśmy wolni. Nie wierząc jeszcze, że to prawda, wyprowadzono nas z potężnego gmachu Urzędu Bezpieczeństwa. Było już po północy, kiedy wróciliśmy z „Kotem” uradowani do domu.

Natomiast, pozostawione przez nas trumny zostały złożone w cmentarnej kostnicy przez żołnierzy, którzy nas wcześniej eskortowali. Ustawiono tuż przy kostnicy posterunek.

Trumny ze zwłokami przeleżały chyba dwa tygodnie, bowiem władze postanowiły dokonać ekshumacji partyzantów z innych ugrupowań, tj. z krakowskiego „Żelbetu”, ze 106 DP, z AL i innych jeszcze oddziałów i jak się to dzisiaj mówi - rozwodnić całą sprawę.

Około 17 grudnia 1945 roku odbył się skromny pogrzeb zwiezionych z ziemi krakowskiej partyzantów. Pochowano ich we wspólnej mobile na cmentarzu Rakowickim. Z naszego zgrupowania w pogrzebie wziął udział tylko „Powolny”, „Rak” oraz rodziny poległych partyzantów. Mnie z „Kotem” „Powolny” kategorycznie zabronił pokazywać się na cmentarzu w obawie, aby służba bezpieczeństwa nas nie rozpoznała. Z tego też powodu nie mogliśmy oddać ostatniej posługi kolegom z Baonu „Skała”.

W okresie późniejszym w miejscu pochówku postawiono okazały obelisk, na frontonie którego znajduje się postać symbolizująca partyzanta ze „stenem”, a na bocznych ścianach wyryto napisy o stoczonych bitwach przez poszczególne oddziały partyzanckie, również i nasze. Natomiast u podstawy kwatery wyryte są nazwiska i pseudonimy poległych kolegów z Baonu „Skała”. W kwaterze tej pochowani są ekshumowani z lasów sancygniowskich: „Błysk” - Jerzy Gara, lat 21, „Szary” - Jerzy Josse, lat 18, „Pik” - Kazimierz Kordasiński, lat 19, „Jerzy” - Jerzy Lasota, lat 24, „Ursus” - Zbigniew Marszałek, lat 20, „Kamień” – Jan Smykal, lat 20. Ekshumowani z lasów Złoty Potok: „Piotr” – Zygmunt Kmita, lat 24, „Łęczyc” - Jan Fiszer, lat 20, „Orlik II” – NN, lat 22, „Jastrząb” - Andrzej Czarnota, lat 19, „Mrówka” - Michał Czarnota, lat 19, „Wilk II” - Adam Wilczyński, lat 22, „Jankiel” - Julian Zdebski, lat 20, „Odrowąż” - Zarębowicz, lat 21, „Lew” – Franciszek Piaskowik, lat 19, „Tatar” - Ryszard Wańkowski, lat 19, „Antipow” – NN Rosjanin, lat 28, „Bugaj” - NN, lat 26.

W miesiącu wrześniu, w rocznicę największej bitwy stoczonej 11 września 1944 roku przez Baon „Skała” zbierają się co roku, od ponad 40 lat, pod tym obeliskiem byli „Skałowcy”, aby minutą ciszy uczcić pamięć poległych i złożyć wieniec od tych, którzy jeszcze żyją, a nie zapomnieli o tych, których już nie ma.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi