Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Władysław Dudek, Różne partyzanckie zdarzenia


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek – „Lenard”, Wspomnienia okupacyjne. Cz. II.



Kiedyś, a było to chyba w październiku, zaproponował mi „Śruba" bym z nim i pomagającym mu przy kuchni „Iwanem" wybrał się w wolne popołudnie do gospodarstwa chłopskiego, odległego o ponad kilometr od naszych kwater. Przy okazji kupna dla naszego oddziału jakichś artykułów żywnościowych nawiązał „Śruba" znajomość z jednym z gospodarzy. Przypadli sobie jakoś do gustu - myślę że za pośrednictwem bimbru - i stąd zrodziła się ta nasza popołudniowa wycieczka. Było dobrze. W ciepłej izbie rzeczywiście znalazła się półlitrówka niezłego bimbru z zagrychą. Gwarzyliśmy o różnych sprawach coraz intensywniej, w miarę jak narastał humor po kolejnych kieliszkach. Było nas tylko pięcioro, para gospodarzy i nasza trójka. Może po dwóch godzinach wracaliśmy w dobrych humorach. „Śru¬ba" podśpiewywał wykoncypowaną przez niego w baonie przyśpiewkę adresowa¬ną do „Iwana":

I szoł, i szoł „Iwan", „Iwan"

I jajcami bałan, bałan.

W przyśpiewce tej zawarty był przytyk do dorodnych „męskich klejnotów" „Iwana", wyraźnie zaznaczających się w przyciasnych portkach jego partyzanckie¬go munduru. A był on ostatnim już w baonie sowieckim żołnierzem, których kilku - o ile pamiętam - przyprowadził przed paroma miesiącami „Judasz".

Prawdopodobnie uciekli oni z bronią od renegackiej armii gen. Własowa, wspo¬magającej Wehrmacht. Przyszli z bronią i weszli w skład Baonu „SKAŁA". Było ich kilku, ale stopniowo wykruszali się odchodząc do spotykanych oddziałów AL. Jeszcze pod Złotym Potokiem było ich kilku, a jeden „Antipow" zginął tam w bra¬wurowej akcji na kozackich własowców, wspomagających okrążające nas siły niemieckie. W zreorganizowanym po Złotym Potoku baonie pozostał do końca „Iwan", współpracujący przy kuchni ze „Śrubą", z którym był zaprzyjaźniony. Pochodził gdzieś chyba z azjatyckich republik ZSRR, na co wskazywały rysy twarzy i ciała postura. Przyuczył się dość szybko języka polskiego i prawie wszy¬stko rozumiał, a i wypowiedzieć potrafił co potrzebował, choć często w karkoło¬mnych i zabawnych sformułowaniach, stanowiących mieszankę rusko-polską. „Iwan" mówił o sobie, że był elewem czerwonoarmiejskiej szkoły oficerskiej. Oceniając go z wyglądu, można było mieć wątpliwości na ten temat, ale po bliższym poznaniu trzeba było zmienić zdanie. Był niewysoki, grubokościstej postury, ale całe jego zachowanie wskazywało na spory zasób inteligencji i okrze¬sanych manier. Przede wszystkim dbał o swój wygląd zewnętrzny, był czysty, ogolony, towarzyski i chętny do pomocy.

Z tego co wiemy dziś o losach sowieckich żołnierzy, którzy wracali z niemieckiej niewoli, lub którym udało się jakoś z niej wyrwać, akowska (a może i własowska) przeszłość „Iwana" mogła mu nie wyjść na zdrowie. Jeśli udało mu się jakoś przeżyć, to zapewne zachował ciepłe wspomnienia o reakcyjnych, kapitalistyczno-obszarniczych, akowskich towarzyszach broni z Baonu „SKAŁA".[1]


Spis treści

Kontrola służby wartowniczej

Nie potrafię dziś ustalić daty wydarzenia, które miało miejsce chyba gdzieś na przełomie września i października, w drodze powrotnej w Miechowskie, po bitwie pod Złotym Potokiem, a przed rozdziałem baonu na trzy małe oddziały. W połud¬nie objął ppor. „Mars" funkcję oficera służbowego, a ja byłem przy nim służbowym podoficerem. Trafiła się pogoda okropna. Cały czas mżył drobny deszczyk, a od czasu do czasu zamieniał się w krótkotrwałą burzę. Wiedziałem, że służba przy „Marsie" nie będzie relaksem, bo on bardzo serio traktował swoje obowiązki. Do mnie należało, między innymi obowiązkami, również rozprowadzanie zmian war¬towników. Teren był dość niebezpieczny z uwagi na bliskość Krakowa, ruchliwych dróg i rozmieszczenia placówek niemieckich.

Niektóre nasze posterunki wysunięte były dość daleko od kwater i do tego w miejscach zalesionych. Około północy nastała straszna wichura połączona z drobną mżawką. I wtedy to w mojej kwaterze pojawił się niespodziewanie ppor. „Mars". Popytał mnie o miejsca rozstawienia posterunków, kto ma na nich aktual¬nie służbę i nagle podjął decyzję, że pójdziemy sprawdzić służby wartownicze na posterunkach. Propozycja nie bardzo mi się spodobała, bo na taką pogodę nawet psa trudno wypędzić z domu, ale nie powiedziałem nic, bo nie do mnie należała decyzja. Jeśli pamiętam to zmiany wartowników następowały co dwie godziny i w ten sposób, na taką pogodę zaaplikować sobie musiałem dodatkowy spacer do kilku posterunków, z których niedawno powróciłem. A wichura sięgnęła szczytu. Był tak straszny szum drzew, że idąc obok siebie nie mogliśmy słowa zamienić. Chyba drugi posterunek był dość odległy. Stali tam dwaj młodziutcy żołnierze: „Myśliński" (lat 19) i „Apacz" (lat 18). W lesie, zwłaszcza w taką pogodę wszystkie drzewa są jednakowe, tym bardziej, że noc była bardzo ciemna i widoczność prawie zerowa. Miałem trudności z dokładnym wskazaniem miejsca ustawienia posterun¬ku. Szliśmy pod wiatr i nawet gdybyśmy rozmawiali, trudno byłoby nas posłyszeć. Dreptaliśmy bezradnie wokół wskazanego przeze mnie miejsca. W pewnej chwili „Mars" znalazł się przede mną. Uszliśmy jeszcze kilka kroków i nagle... W powie¬trze wdarł się straszny, głośny i przeraźliwy, krótki krzyk. „Mars" niósł w ręce elektryczną latarkę na baterię i w ułamku sekundy, po usłyszeniu tego wrzasku, zapalił ją przed sobą. Zobaczył przerażone oczy i twarz „Myślińskiego", którego znał oczywiście doskonale i jego kurczowo zaciśnięte palce na spuście pistoletu maszynowego „sten" angielskiej produkcji. Trwało chwilę nim obaj ochłonęli, a ja z nimi. Po następnej chwili „Mars" otarł czoło, jeszcze chwilę odczekał i dopiero wtedy zadał „Myślińskiemu" i „Apaczowi" parę zdawkowych pytań i instrukcji i obaj poszliśmy dalej, do następnego posterunku.

Zygmunt, czyli „Mars" miał chyba świadomość, że wrócił z dalekiej podróży. Lufa pistoletu maszynowego w trzęsących się rękach „Myślińskiego" znajdowała się w chwili zaistnienia wydarzenia kilka, a najdalej kilkanaście centymetrów od jego klatki piersiowej. Wystraszony byłem również i ja, choć teoretycznie zasłaniał mnie sobą wyższy i tęższy ode mnie „Mars". Gdyby sten „Myślińskiego" miał założony magazynek z nabojami (a chyba miał) i gdyby sten był odbezpieczony (a nie był), to stałaby się rzecz straszna. Dziś nie potrafię sobie przypomnieć, jak brzmiała instrukcja regulaminowa. Czy pistolet powinien być odbezpieczony, czy też nie musiał? Odbezpieczony sten w gęstym lesie, pełnym wystających gałęzi, mógłby być i w marszu niebezpieczny.

Angielskie steny były dość niebezpieczne z uwagi na bardzo lekki, prawie bezoporowy spust. W taką noc ciemną z silną wichurą, łatwo mogło się zdarzyć, że przy odbezpieczonym pistolecie maszynowym dojść mogłoby do niezamierzonego wystrzału, a wtedy o wypadek nie trudno. Może więc należało mieć zabezpieczo¬nego stena na posterunku?

Wojskowe annały znają bardzo wiele podobnych historii, które zdarzały się w czasach pokojowych, a nazywanych podchodzeniem wartowników. Wiele z nich zakończyło się tragicznie. „Myśliński" okazał się po latach wystarczająco odważny, by opisać ten przypadek w swoich wspomnieniach. Nadał im tytuł Balem się. Gratuluję mu odwagi przyznania się do strachu. Czas przytłumił nieco ostrość spojrzenia na ten incydent, ale myślę, że każdemu z tych młodych chłopaków - a zatem i mnie - mogła przydarzyć się taka przygoda.

Wielkość i znaczenie akowskiego czynu bojowego, a w tym szerokiej działalnoś¬ci partyzanckiej polega również na tym, że brali w niej udział głownie ci, którzy się bali, ale strach ten potrafili opanować.


Tragedia pod Pieczonogami

Kolejną kwaterą baonu był majątek dworski w Bolowcu. Nie kwaterowaliśmy oczywiście we dworze, ale w obszernej stodole. Przypuszczalnie we dworze mie¬szkało dowództwo baonu. Z Bolowcem wiążą się mi złe wspomnienia. Majątek stał na łysym wzniesieniu. W pobliżu nie było widać chłopskich chałup. Nie dopisywa¬ła pogoda. Nudziliśmy się jak mopsy, choć dzień już był dość krótki. Ludzie w chałupach siedzieli często na ciemno, bo nafta była trudno dostępna i droga, a ludność wiejska uboga. Zdarzało się, że na patrolu już wczesnym wieczorem wydawało się, że wieś jest pusta. Ujadały tylko liczne wiejskie psy przy budach każdej prawie chałupy. Ludzie palili drzewem pod kuchnią dla ciepła. Uchylone drzwiczki do pieca często stanowiły jedyne źródło światła w izbie. Godzinami wystawaliśmy przed wrotami stodoły i podziwialiśmy upór młodego byczka dwor-skiego, który nie był jeszcze na uwięzi w stajni z racji swojego młodego wieku, ale czuł już zew natury i nieustannie zaczepiał pasące się statecznie liczne dworskie krowy. Rozeźlone karciły wspinającego się na nie byczka, strasząc go rogami.

Tu właśnie w Bolowcu powstała przyczyna tragedii, która zdarzyła się w leżącej około 4 kilometry od Bolowca, wiosce Pieczonogi. Sam nie byłem bezpośrednim świadkiem żadnego szczegółu tej tragedii. Zamiast własnej relacji przytoczę tu opis tego zdarzenia według Upartych. A oto wyjątek z Upartych na temat tragedii w Pieczonogach:

Batalion kwaterował w przestronnej stodole majątku Bolowiec. W dniu 2 listo¬pada 1944 r. 8 żołnierzy zgłosiło prośbę o urlop. Odbierając pod nieobecność mjra „Skały" raport, wyraziłem na to zgodę, kierując się postanowieniem dowództwa o częściowej demobilizacji batalionu na okres zimowy. Ze względu bezpieczeństwa nakazałem jednak sierż. „Gradowi" (NN), by wypuszczał ich parami co dwie godziny, bez broni i w cywilu.

Sierż. „Grad" wykonał rozkaz ściśle, ale takie zarządzenie nie było w smak urlopowiczom.

Przypuszczać można, że doszli do wniosku iż raźniej będzie się im szło w szerszym towarzystwie i tak też ustalili.

- Spotkamy się w ostatniej chałupie za wsią i dalej pójdziemy grupą — uradzili chytrze, ale i z młodzieńczą nierozwagą.

Wczesnym wieczorem dnia 4 listopada 1944 r. dotarła do batalionu wiadomość o zastrzeleniu przez Niemców koło wsi Pieczonogi kilku nieznanych ludzi. Wysła¬łem natychmiast w teren silny patrol. Przeprowadzone rozpoznanie potwierdziło niestety fakt, że zabitymi byli dopiero co zwolnieni z batalionu partyzanci.

Okazało się ,że mimo przestróg szli razem. Perspektywa rodzinnego domu, czystej pościeli i maminego jadła wyzwalała dobry humor. Zresztą dbał o to „Alf” pier¬wszy dowcipniś i obiecujący wierszokleta z kompanii „Błyskawica". Obecność w grupie ładnej 17-letniej sanitariuszki „Fiolek"[2] miał też niemałe znaczenie. Było wesoło.

O godzinie 11.30 na drodze koło miejscowości Pieczonogi pojawiła się jadąca : naprzeciwka bryczka z Niemcami. Z ich krzykliwego zachowania wynikało, że byli podchmieleni. Gdy jadący i maszerujący zrównali się ze sobą kilku Niemców poderwało się nagle z siedzenia i bez żadnego ostrzeżenia zaczęli strzelać z pe-emów.

Ci którzy nie padli zaczęli uciekać w odkryte pole. Nie uszli jednak daleko. Osiem młodych ciał legło na drodze lub tuż koło niej. Zadowoleni ze swego dzielą barbarzyńcy pojechali dalej, przykazując miejscowym chlapom, by natychmiast zakopali zabitych. Zginęli wówczas „Alf (Zygmunt Zdebski z Łapanowa), „By¬stry" (Mieczysław Czopek z Łapanowa), „ Fiołek" (Klementyna Ziemkiewicz z Zabierzowa), „Kanarek" (N.N. z Tenczynka), „Monika" (Kazimierz Ludyga z Niepołomic), „Monte " (Władysław Czajka z Łapanowa, b. więzień Montelupich)), „Skowronek" (Jerzy Wójcik z Krakowa), „Szpak" (Kazimierz Leżański, młodszy brat „Wrony" i „Wilka" z Krakowa).

Bestialski mord wywołał w batalionie zrozumiałe poruszenie. Partyzanci pałali żądzą natychmiastowego odwetu. Ogólne wzburzenie uspokoił nieco mjr „Skała" rozsądną perswazją, że kontrakcję musi poprzedzić wnikliwe rozpoznanie. Następnego dnia dokonano ekshumacji zwłok i pochowano zabitych po chrześcijańsku, w trumnach."

Istnieją pewne rozbieżności w ustaleniu daty tej tragedii. W Upartych napisał Ryszard Nuszkiewicz, „że w dniu 2 listopada 1944 r. 8 żołnierzy zgłosiło prośbę o urlop". Z dalszego tekstu nie wynika jasno, czy wyszli oni z Bolowca w tym samym dniu. W dalszych zdaniach napisano w Upartych, że „wczesnym wieczorem dnia 4 listopada 1944 r. dotarła do batalionu wiadomość o zastrzeleniu przez Niemców koło wsi Pieczonogi kilku nieznanych ludzi. Wysłałem natychmiast w te¬ren silny patrol. Przeprowadzone rozpoznanie potwierdziło niestety fakt, że zabi¬tymi byli dopiero co zwolnieni z batalionu partyzanci". Z kolejnych zdań wynika, że zastrzelenie tych ludzi miało miejsce koło godziny 11.30. Od Bolowca odeszli zaledwie 4 kilometry, należy więc przypuszczę, że wyszli niecałą godzinę wcześ¬niej." Tyle w Upartych.

W książce Kazimierza Rozmusa - „Buńki" podana została data 5 listopada. Powtórzono ją w artykule Władysława Marka - „Sępa", zamieszczonym w pracy zbiorowej. Data 4.XI. podana została na pierwszej tablicy przydrożnej, umieszczonej na miejscu zbrodni w Pieczonogach. Nekrolog opubli¬kowany w Krakowie, w roku 1946 podaje datę 5.11.1944 r. W ostatniej publikacji Włodzimierza Rozmusa podana jest znowu data 4.11.44 r. Ta sama data wyryta jest na pomniku nagrobkowym na cmentarzu w Zabierzowie, oraz na tablicy ku czci poległych, wmurowanej w kruchcie kościoła parafialnego w Radziemicach. Zapis w Upartych zawiera drobną nieścisłość odnośnie ekshumacji zwłok.

Naprawdę było tak:

Rzeczywiście wieczorem w dniu mordu na naszych kolegach, dotarła do baonu wiadomość o zastrzeleniu przez Niemców ośmiu nieznanych, młodych ludzi. Była to wiadomość od miejscowej terenówki (terenowej organizacji AK). Nazajutrz na miejsce zbrodni wysłany został na noc patrol rozpoznawczy, w skład którego wchodziła „Stasia", Stanisław Kodura - „Drozd", „Wik" i kilku innych partyzan¬tów. Na miejscu dowiedzieli się od tamtejszych ludzi o szczegółach wydarzenia. Okazało się, że Niemcy polecili miejscowym ludziom zakopać zwłoki do ziemi przy drodze. Grób był wykopywany w pośpiechu i bardzo płytki. Patrol nasz zdecydował się przeprowadzić ekshumację dla rozpoznania zwłok. Byli to istotnie nasi żołnierze. Siedmiu zabitych chłopców pochowano ponownie we wspólnej mogile, zaś sanitariuszkę „Fiołek" tuż obok, ale oddzielnie. Z relacji „Stasi" wyni¬ka, że postanowiono tak w przewidywaniu, że matka „Fiołka" będzie prawdopo¬dobnie starała się o wcześniejszą ekshumację córki i przewiezienie jej na rodzinny cmentarz w Zabierzowie. Trumien oczywiście nie było, bo i nie mogło być nocną porą. „Wik" zrobił przy lampie błyskowej zdjęcie wykopanych ciał. Zdjęcie to zachowało się do dzisiejszych czasów.


Kurs podchorążych

Już chyba na kwaterze w Dziewięciołach zapadła decyzja o rozpoczęciu Kursu Podchorążych w Baonie „SKAŁA". Rozpoczęte tam ćwiczenia polowe, stanowić miały praktyczne przygotowanie do rozpoczęcia kursu. Zgłosiło się 33 kandyda¬tów, którzy odbywali codziennie porcję zajęć podchorążackich. Wśród innych zgłosiłem się i ja. Muszę się przyznać, że przejąłem się mocno tym kursem i brałem regularny udział w zajęciach. Włożyłem sporo czasu na szperanie we własnej pamięci, by w wolnych od innych zajęć chwilach, doszukać się wszystkiego co kpt. „Koral", kpt. Stanisław Matuszyk - „Tajny" i ppor. „Mars" kładli mi już raz do głowy wiosną 1944 roku, na prawie już zakończonym kursie podchorążych w Wie¬liczce. Kurs ten, o którym pisałem w części I Wspomnień okupacyjnych przerwany został „awaryjnie" na skutek aresztowania mnie przez krakowskie gestapo.

Dziś trudno odtworzyć pseudonimy wszystkich uczestników kursu. Wiadomo na pewno, że było nas 33, bo zachowało się kilka oryginalnych świadectw ukończenia kursu, podpisanych przez mjra „Skałę". Podejmuję próbę odtworzenia stanu osobowego kursantów: Jerzy Idzik - „Jeż", Leon Kleja - „Lach", „Piach", „Lenard", Stanisław Kodura - „Drozd", Maria Włodzimierz Spyt - „Rybka", Powojowski Adam - „Orzeł", „Słowik", „Ryś", „Buńko", „Żnin", „Myśliński", Józef Leżański - „Wrona", „Boh", „Zawisza", ... Próba ta idzie jednak bardzo opornie. Do grona wykładowców należeli: mjr Skała, kpt. Koral, kpt. Powolny, ppor. Mars...

20 listopada otrzymaliśmy świadectwa ukończenia Kursu Podchorążych z okreś¬leniem uzyskanej lokaty. Przyznam się, że oczekiwanie na wyniki było dla mnie sporym przeżyciem. W czasie trwania kursu przykładałem się do zajęć, a później do egzaminu z wykorzystaniem wszystkich (w sumie bardzo nikłych) możliwości. Starałem się, ile mogłem, by znaleźć się jak się to dziś mówi wśród sportowców - na pudle. No i udało się. Co prawda pobili mnie „Rybka" i „Drozd" ze starej jeszcze „Błyskawicy", ale z takimi konkurentami nie wstyd było przegrać. Ich staż partyzancki należał do najdłuższych w baonie, mieli sporo udziałów w różnych akcjach „Błyskawicy" działającej już prawie półtora roku. Ostatecznie zdobyłem trzecią lokatę na 33 startujących. Byłem bardzo usatysfakcjonowany. Mjr „Skała", zgodnie z wojskową tradycją ofiarował prymusowi kursu pchor. „Rybce" zgrabny pistolet.


Reorganizacja Baonu „SKAŁA"

Około 20 listopada podszedł do mnie kpt. „Koral". Pytał, czy mam jakieś wiadomości z domu. Znał moich rodziców i siostrę, o czym wspomniałem już w I części Wspomnień okupacyjnych. Dość niespodziewanie odciągnął mnie od naszej kwatery na spacer. Zaczął od tego, że zbliża się zima i trzeba będzie podjąć działania organizacyjne, które umożliwiają przetrwanie tego trudnego okresu. Były to już dni i noce spędzane głównie w chłopskich chałupach, a czasem tylko w sprzyjających warunkach część dni przebywaliśmy jeszcze w stodołach. Ponad stuosobowy baon stwarzał trudności przygotowania strawy i miejsca do ogrzania się partyzantów.

Po chwili kapitan zapytał mnie wprost jak układają się nasze stosunki z Kazkiem „Zawałą". Zdziwiło mnie to pytanie, bo dla nikogo nie było żadną tajemnicą, że Kazek jest moim najbliższym przyjacielem - również „Koral" znał naszą zażyłość jeszcze z wielickiego Kedyw-u. Oczywiście potwierdziłem te fakty, a nawet wyra¬ziłem mój podziw dla okazywanej przez niego odwagi i talentów w pracy dywersyjno-sabotażowej. I wtedy ujawnił mi, że istnieje plan reorganizacji dotychczasowego podziału baonu na kompanie i plutony. Uzasadnił to tak:

- Właściwie zapadła już decyzja, że musimy się rozbić na trzy mniejsze oddziały, które mogłyby egzystować samodzielnie na kwaterach w pobliskich wioskach. Każdy z oddziałów składałby się z trzech drużyn po około 10-ciu partyzantów, tak by drużyna mogła się zmieścić w jednej chałupie.

Słuchałem zdumiony, skąd wzięła się u kpt. „Korala" potrzeba omawiania tych sztabowych problemów ze mną. Po chwili padło pytanie:

- „Lenard"! Miałbyś w związku z tym jakieś życzenia? Odpowiedziałem mu szybko:

- Jeśli mógłbym o to prosić, to chciałbym zostać w oddziale, w którym będą „Zawala", „Mars" i „Kuba" - odpowiedziałem bez namysłu.

- „Mars" będzie w dyspozycji sztabu baonu, ale możesz zostać z „Kubą" i być w drużynie „Zawały". Myślę, że będziesz zadowolony.

- Zgadzasz się? - zapytał „Koral". Po chwili namysłu odpowiedziałem mu nieśmiało:

- Panie kapitanie! Mam prośbę, bym mógł być w innej drużynie. - Widziałem, że „Korala" zatkało, bo na chwilę zaniemówił. Widać było, że nie może – tego pojąć i nie wie jak zareagować. Wreszcie po dłuższym namyśle powiedział:

- Mogę się na to zgodzić, ale nie rozumiem dlaczego.

- Panie kapitanie! To dłuższa sprawa.

- Mnie się nie śpieszy. Spróbuj mi wyjaśnić, choć nie ukrywam, że jestem zaskoczony - stwierdził głosem zachęcającym do dalszej wypowiedzi.

- Myślę, że w zasięgu mojego wzroku, Kazek najbardziej nadaje się na dowódcę drużyny, albo i wyżej. Ale bardzo się boję, że taka zależność może się okazać bardzo szkodliwa dla naszej przyjaźni. My mamy obaj całkowitą zgodność poglą¬dów w tak zwanych sprawach zasadniczych, takich jak obowiązki wobec Ojczy¬zny, konieczność walki na śmierć i życie z Niemcami, a nawet zwyczajna ludzka i młodzieńcza moralność. Ale my całkowicie różnimy się temperamentem i sposobem życia na co dzień i trochę nawet światopoglądami. W wielu bardzo drobnych, codziennych sprawach ja oceniam, że postąpiłbym inaczej. Obserwowałem Kazka wtedy, gdy był zastępcą „Marsa" w plutonie „speców" i niektóre jego polecenia z trudem tylko mógłbym wykonywać. Nie chciałbym, żeby z powodu jakichś głupstw popsuło się coś między nami. Za dużo nas łączy i szkoda by tego było. Jeśli można prosić, to wolałbym jednak znaleźć się w innej drużynie - zakończyłem dłuższą wypowiedź, zapewne z wypiekami na twarzy, które „Koral" chyba za¬uważył.

Skierowaliśmy się na kwatery, nie wracając już do tego tematu. Niby prowadzi¬liśmy rozmowę, ale na tematy zdawkowe, nijakie. Na pożegnanie „Koral", który okazywał mi zawsze dużo życzliwości, przycisnął mnie do siebie i podał mi rękę na pożegnanie.

Na drugi dzień odczytany został rozkaz dzienny dotyczący reorganizacji Baonu „SKAŁA". Zostaliśmy poinformowani o utworzeniu trzech oddzielnych oddzia¬łów, każdy po około 30 żołnierzy. Mianowani zostali dowódcy tych oddziałów i ich zastępcy, dowódcy drużyn i podano składy osobowe poszczególnych drużyn. Skład zreorganizowanego baonu przedstawiał się następująco:

D-ca Baonu - mjr „Skała".

Inspektorowie dywersji: kpt. „Koral", kpt. „Powolny", ppor. „Dewajtis" i ppor. „Mars". Dowódcą - koordynatorem nowopowstałych oddziałów został ppor. „Wie¬rzba". Por. „Spokojny" został przeniesiony do Krakowa jako reprezentant Kedyw-u. A w Krakowie organizacja Kedywu była nadal bardzo silna. Było tam kilku oficerów, bardzo doświadczonych w robocie dywersyjnej i sporo żołnierzy. Spró¬buję wymienić kilku, którzy zostali w mojej pamięci. Był ppor. Henryk Gallas -„Hańcza" baonowy oficer łączności Józef Baster - „Rak", ppor. Czesław Skrobecki - „Czesław" oficer Stanisław Matuszyk - „Tajny", „Twardy", pchor. Andrzej Rozmarynowicz - „Andrzej" i wielu innych.

Spośród żołnierzy działał dalej aktywnie Edward Szczyrek - „Stefan", Tadeusz Bułat - „Tadek"[3]. Trudno wymienić wszystkich tych, którzy ze względu na brak zrzutu broni przyrzeczonej Baonowi „SKAŁA" z zachodu zostali w sierpniu i wrześniu 1944 zwolnieni z czynnej partyzantki, bez własnej winy.

Wymienić by tu należało również grupę łączniczek i sanitariuszek Baonu „SKA¬ŁA", które z tych samych powodów musiały go opuścić. W pamięci mojej pozo¬stały te, o których wspominam w różnych rozdziałach tej książki, a które kontynuowały chlubną działalność konspiracyjną po powrocie do Krakowa.

Nowo utworzonym oddziałom, które były zasadniczo w sile plutonów, nadawa¬liśmy zwykle dawne umowne nazwy Oddziałów Partyzanckich Krakowskiego Kedywu. I tak jeden z oddziałów nazwaliśmy „Huragan", drugi „Błyskawica", a trzeci „Grom-Skok". Nie znaczy to wcale, że w ich skład wchodzili głównie partyzanci z tych dawnych oddziałów. Towarzystwo było wymieszane dość przy¬padkowo. Dowódcą tego nowego „Huraganu" mianowany został dawny d-ca OP „Huragan" ppor. „Kuba", a jego zastępcą ppor. Czesław Szygalski - „Miś" (z komp. „Błyskawica"). „Miś" pochodził z Krakowa. Był przedwojennym podcho¬rążym rezerwy 5 Pułku Strzelców Podhalańskich w Przemyślu, uczestnikiem kam¬panii wrześniowej a później konspiracyjnego ZWZ-AK. Awansowany został w Baonie „SKAŁA" do stopnia podporucznika.

W oddziale „Kuby" utworzono trzy drużyny. Dowódcą pierwszej drużyny - ku mojemu absolutnemu zdumieniu - został mianowany... kpr. pchor. „Lenard", czyli właśnie ja. I to było moje pierwsze zaskoczenie. Drugim było to, że Kazek „Zawała" znalazł się w składzie mojej drużyny. Do dziś nie znam kulisów tej decyzji, poza tymi, które wyżej opisałem. Takiego obrotu sprawy się nie spodziewałem i nie bardzo umiałem się w tej sytuacji znaleźć. Ale domyślam się, że „Zawała" zaakcep¬tował takie rozwiązanie. I tak już zostało do końca naszej partyzanckiej kariery.

Szefem oddziału „Huragan" został sierżant Józef Kozera - „Kwadrat" d-cą II drużyny - plutonowy Adam Powojowski „Orzeł", III-ciej Stefan Jura - „Słowik" (obaj jeszcze ze starej „Błyskawicy"). W składzie naszego oddziału były dwie sanitariuszki: Irena Pawlas - „Rezeda" (z OP „Błyskawica") i Łucja Marecka - „Lucyna" (z OP „Skok"). Obie dotrwały do końca istnienia oddziału „Huragan".

W mojej I drużynie, oprócz „Zawały" znaleźli się jeszcze: Jerzy Idzik - „Jeż", Leon Klaja - „Lach", Wiesław Wańkowski -„Piach", Jan Ziółkowski - „Pieg", Tadeusz Kędzielski - „Robert", Ryszard Kordek - „Ryś", Stefan Hojda - „Śruba".

Wspomniałem tu już, że po reorganizacji baonu w skład mojej drużyny wszedł kpr. pchor. „Ryś", oświęcimiak, uciekinier z lagru „Auschwitz". Tak się jakoś złożyło, że zbliżyliśmy się obaj i pod nieobecność Kazka był to mój kompan do rozmów i zajęć partyzanckich. Na punkcie czystości i porządku był, aż nawet do pewnego stopnia, pedantyczny. Kiedyś chyba już w listopadzie 1944 r. zajęliśmy kwaterę w jakimś dworze. Okazało się, że dysponują tam dość dużą balią drewnia¬ną do dworskich prań. „Ryś" zakręcił się koło tamtejszych młodych kobiet i ustalił, że mogą one nam dostarczyć ze dwa wiadra gorącej wody, a zimna jest obok w studni. Zaproponował mi - ni mniej, ni więcej - tylko wspólną kąpiel na świeżym powietrzu, pod chmurką, za stodołą, na golasa w listopadowy, raczej chłodny dzień. Obiecał, że dostarczy mydło i jakiś ręcznik do otarcia, zapewne też wycyga¬niony od dworskich dziewcząt. Ale wcześniej trzeba było przy ognisku odwszyć choć trochę nasze odzienia nad ogniem. I wszystko to zrobiliśmy. Kąpiel się udała, mój humor nieco opadł, bo akurat podczas tych oblucji w listopadzie zaczął tam padać rzadki wprawdzie śnieg, pierwszy w tym roku, który „popędził nam nieco kota" i spowodował, że ubieraliśmy się w tempie galopującym.

Z aktualnych wspomnień „Zawały" wynika, że jakąś podobną kąpiel przy studni z tzw. żurawiem odbyliśmy my obaj w bardzo nie sprzyjającej aurze i temperaturze powietrza. A było to prawdopodobnie w majątku dworskim w Głuchowie.


Przypisy:

  1. Wiem, że przy zetknięciu się naszego Oddziału „Grom-Skok" z armią sowiecką 15 stycznia 1945 r., „Iwan" zameldował się sowieckiemu oficerowi i wyraził się dobrze o dotychczasowych polskich kompanach partyzanckich. Prawdopodobnie wpłynęło to łagodząco na postawę radzieckich oficerów, którzy po złożeniu broni wydali „Skałowcom" bumagę zezwalającą na przedostanie się do Krakowa.
  2. Klementyna Ziemkiewicz - „Fiolek" miała wtedy rzeczywiście nie 17 lecz 20 lat.
  3. Bułat Tadeusz - „Tadek" mieszkał w Krakowie przy ul. Księcia Józefa Poniatowskiego. Tam mieściła się melina „produkująca samoczynne zapalniki i świece termitowe". Tadeusz. Bułat był przed wojną słuchaczem II roku Akademii Górniczej w Krakowie, ukończył ją w roku 1948, uzyskując stopień mgra inż. metalurga. Zmarł w roku 1989 w Krakowie.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi