Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Władysław Dudek, Powrót w miechowskie


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek – „Lenard”, Wspomnienia okupacyjne. Cz. II.



W ciągu dnia 13 września następowały dalsze zmiany osobowe w stanach kompanii. W moich powojennych notatkach zapisałem, że z dawniejszego OP „Huragan" po odniesionych pod Złotym Potokiem stratach i zwolnień w późniejszych dniach (odszedł między innymi pchor. „Bronek") pozostali: „Kuba", „Bolek", „Pieg", „Lauda", „Bystry", „Śruba", „Apacz", „Kot".

W zasadzie utrzymał się podział organizacyjny wg stanu przed bitwą. Pod nieobecność mjr. „Skały" formalnie dowódcą był kpt. „Koral", ale wiele spraw szło po linii sugestii kpt. „Powolnego". Jego autorytet i uznanie wśród żołnierzy baonu, zawsze duży, wzrósł jeszcze ogromnie, bo zgodnie jemu przypisywaliśmy szczęśliwe ocalenie z niemieckiego okrążenia. To jego spokój, odwaga i talent wojskowy uchronił baon od paniki i dezorganizacji, która musiałaby skończyć się unicestwieniem całej naszej formacji. Wyrwaliśmy się z okrążenia, z którego zdawało się nie być wyjścia. Ale zagrożenie ze strony silnie skoncentrowanych w tych okolicach sił niemieckich trwało nadal. Dziś trudno, nawet w oparciu o prace opublikowane i wspomnienia uczestników tych zdarzeń, ustalić dokładnie daty i trasę przemarszu baonu w Miechowskie. Wiadomo na pewno, że bitwa pod Złotym Potokiem miała miejsce 11 września.

W moim przekonaniu dwie kolejne noce spędziliśmy w lasach jeszcze w rejonie bezpośredniego zagrożenia. Ale tu zaczynają się wątpliwości.

Skłonny byłbym przyjąć za „Marsem", że odwrót baonu w Miechowskie zaczął się nocą 13 września 1944 r. Wg mojego rozeznania i mojej pamięci doszło do tej decyzji 13 września na naradzie kpt. „Korala" i kpt. „Powolnego" z dowódcami poszczególnych kompanii i dowódcą plutonu specjalnego ppor. „Marsem". Domyślam się, że to właśnie „Mars" zaoferował swoje usługi i podjął się ogromnie trudnego zadania zorganizowania przemarszu nocami Baonu „SKAŁA", liczącego wtedy już tylko nieco ponad 300 ludzi. Marsze na kolejnych etapach odbywały się tylko nocami. W dzień melinować musieliśmy w głębokich lasach. Skala trudności zorganizowania takiego przemarszu baonu, w miarę szybko i tylko nocami, bez map, bez taboru, bez kotłów i żywności, zdawała się być nie do pokonania. Przejść musieliśmy około 100 kilometrów polnymi drogami, możliwie z dala od licznie rozmieszczonych w terenie niemieckich garnizonów Wehrmachtu i żandarmerii niemieckiej. Skąpe wiadomości o tych trudnościach podałem według wspomnień „Marsa" z moimi komentarzami. „Mars" pisze - dość skromnie - o swojej pracy w czasie tego przemarszu. A oto pełna jego relacja:


Spis treści

Odskok Batalionu Partyzanckiego „SKAŁA" ze Złotego Potoku do Prądnika Korzkiewskiego

„Najpoważniejsza bitwa Baonu Partyzanckiego „SKAŁA " z Niemcami pod Złotym Potokiem została dość wyczerpująco opisana w wymienionych we wstępie pozycjach literatury. Brak jest jednak omówienia bardzo trudnego odskoku baonu ze Złotego Potoku do Prądnika Korzkiewskiego, dokonanego na trasie ponad 100 km w ciągu 5-ciu nocy, od 13 do 18 września 1944 r. Poważna skala trudności wynikała stąd, że podczas bitwy został odcięty od batalionu dowódca mjr Jan Pańczakiewicz – „ Skała" wraz ze swoim sztabem, podstawową kancelarią mapami terenowymi, z informacją o kontaktach terenowych, zwiadem konnym itp. Straciliśmy również tabory konne z żywnością, materiałami sanitarnymi, mundurami, kocami, amunicją itd. Na wspólnej naradzie dowódców kompanii i plutonu specjalnego z kapitanem „Koralem" jako zastępcą „Skały", postanowiliśmy przerwać znacznie już opóźniony marsz na odsiecz Warszawie i powrócić w kierunku Krakowa. Równocześnie zostałem wytypowany do organizowania odskoku. Zadaniem moim było nawiązywać kontakty z organizacją terenową AK, uzyskiwać odpowiednio żywność dla baonu, uzyskiwać przewodników do prowadzenia baonu w nocy na poszczególnych etapach starając się, aby poszczególne placówki AK na etapach Bolesławów, Tęgoborz, Wierzbica, Trzyciąż, Przeginia, Skała i Prądnik Korzkiewski umożliwiły nam ten odskok. Stosowaliśmy taką taktykę, że cały baon, prowadzony przez przewodnika-łącznika z terenówki, maszerował każdej nocy, przy czym o świcie zatrzymywał się w lesie, stosując odpowiednie ubezpieczenie - odpoczywali żołnierze, żywiąc się dostarczoną żywnością. Podczas dnia ja nawiązywałem kolejne kontakty z terenówką AK, starając się zorganizować następny etap marszu. Muszę przyznać, że mimo iż działałem na „wariackich papierach", bo nie miałem oficjalnych uzgodnień na szczeblu okręgu bądź obwodów, udawało mi się przekonywać odpowiednich AK-owskich decydentów i uzyskiwałem gratisowo bezcenną pomoc dla ogołoconego po bitwie baonu. W tym miejscu wyrażam im serdeczną wdzięczność za bezinteresowną żołnierską pomoc w naszej potrzebie. Najważniejsze, że po 5-ciu etapach marszu przybyliśmy bez strat do Prądnika Korzkiewskiego - w liczbie 305 partyzantów - gdzie znająca nas, zaprzyjaźniona ludność zgotowała nam owacje i umożliwiła skutecznie szybki powrót do odpowiedniej kondycji. Pragnę podkreślić, że w tych 5-ciu dniach i nocach udało mi się psychicznie i fizycznie niezwykle zmobilizować, gdyż w tym okresie tylko jeden raz mogłem się przespać przez trzy godziny. Nieraz, zwłaszcza podczas wojny, mogłem stwierdzić, że Polak w razie potrzeby jest zdolny do olbrzymiego wysiłku i poświęceń. Po paru dniach pobytu w dolinie Prądnika dotarł do baonu dowódca, major „Skała" wraz z częścią sztabu."

„Mars" podaje, że żołnierze baonu żywili się dostarczoną im żywnością. Przypomnę, że baon liczył ponad 300 ludzi, a żywności udawało mu się z wielkim trudem zabezpieczyć maksymalnie dla potrzeb kilkudziesięciu. Reszta dożywiała się tym, co nielicznym udawało się uzyskać w mijanych nocą gospodarstwach, owoców w sadach, a w polach np. marchewki lub karpieli. Głód w baonie był ogromny. Trzeba tu podkreślić wysiłek „Marsa", który praktycznie dla zorganizowania przejścia wiele odcinków tej drogi pokonywał dwukrotnie.

„Powolny" pisze w Upartych, że „nocą z 14 na 15 września 1944 r. oddział wyruszył w powrotną drogę, kierując się na Kraków". W książce „Buńki" napisano: „ Wycofanie baonu „SKAŁA" nastąpiło w nocy z 13 na 14 września, po otrzymaniu meldunku, że Niemcy w sile 6 tysięcy żołnierzy przygotowują na nas obławę ". I dalej, że „zaraz o świcie 14 września lotnictwo niemieckie zbombardowało opuszczony przez baon las". Te daty z książki „Buńki" pokrywałyby się z moimi wspomnieniami i notatkami. Również „Mars" w swoich wspomnieniach, zawartych w pracy zbiorowej pisze, że „odskok ten nastąpił na trasie ponad 100 km w ciągu 5 nocy od 13 do 18 września 1944 r." Jeśli chodzi o trasę przemarszu, to w Upartych wymienione są z nazwy miejscowości: lasy Udorza, stodoła koło Imbramowic, 10 km przed miejscowością Skała, wieś Czaple Małe (w których mieszkała podobno w tym czasie matka gen. „Bora" - Komorowskiego), Tarnawa i Maszyce, w których dzierżawcami byli pp. Ruskowie. Maszyce, do ostatnich dni okupacji były głównym punktem kontaktowym i bazą zaopatrzeniową resztek Baonu „SKAŁA".

W książce „Buńki" wymienione są miejscowości: Tęgoborze, Wierzbica, Trzyciąż, Przeginia, Skała i Prądnik koło Ojcowa. „Mars" podaje, że pierwszym etapem był Bolesławów.

Zadanie zorganizowania przemarszu baonu powierzono właśnie ppor. „Marsowi", którego pluton specjalny złożony prawie w całości z nieuzbrojonych partyzantów praktycznie przestał istnieć. „Spece" w ciągu dwóch dni i nocy po bitwie, zwalniali się kolejno. Część z nich przeszła indywidualnie do oddziału terenowego „Malinowski", część tych nie „spalonych" na własnych terenach wróciła do stron ojczystych lub włączyła się do terenowych organizacji AK. Kilku zatwardziałych partyzantów włączono do poszczególnych kompanii baonu. W Upartych napisał „Powolny": „Celem usprawnienia przemarszu przodem posuwał się patrol pod dowództwem ppor. „Marsa", który rozpoznawał trasę oraz organizował w ciągu nocy dorywcze posiłki, składające się zwykle z kawałka chleba z kiełbasą i kawy. Wielu dożywiało się owocami z przydrożnych sadów". Nie całkiem to jednak tak było. Przede wszystkim nie był to żaden patrol. Każdego dnia wychodził „Mars" sam, w cywilnym ubraniu, bez map i bez broni, w nieznany teren, by nawiązać kontakty z miejscowymi organizacjami terenowymi AK dla uzyskania wskazówek co do zamierzonego kierunku przemarszu baonu, uzyskania przewodników, przygotowania na trasie możliwych punktów zaopatrzenia w żywność. Przypomnieć trzeba, że na pierwszym etapie tego przemarszu Baon „SKAŁA" liczył około 300 żołnierzy. Ilość ta stopniowo stale się zmniejszała. Melinowani byli we wsiach niezdolni do dalszego marszu i nie wytrzymujący trudów tej bardzo trudnej przeprawy. W linii prostej przejść mieliśmy, wyłącznie nocami, około 80 kilometrów. Z uwagi na konieczność wybierania tras w miarę choćby bezpiecznych, szliśmy głównie lasami i drogami polnymi, co znacznie wydłużało trasę. Każdej nocy przemaszerować trzeba było co najmniej 20 km, niezależnie od pogody i temperatury (było to w połowie września). Nikt z maszerujących nie miał płaszcza ani okrycia przeciwdeszczowego. Nieśliśmy z sobą broń osobistą (karabiny, pistolety maszynowe, pistolety krótkie, granaty) oraz l ckm, 3 lkm-y, l rkm i ocalałą z pogromu amunicję. Było kilka, a może kilkanaście koców na cały stan osobowy.

Wróćmy do zadania „Marsa". W każdą noc przemierzyć musiał trasę od ostatniego postoju do następnego, a w dzień uzyskać konieczne kontakty akowskie i zabezpieczyć kolejne miejsce postoju. Było to dalszych kilka, a czasem i kilkanaście kilometrów. No i trzeba było wrócić do baonu, by choć trochę odpocząć. Najgorzej było z przygotowaniem choćby minimalnego zaopatrzenia w żywność dla maszerujących partyzantów. „Powolny" nie podaje stanu baonu w Prądniku Korzkiewskim, a „Buńko" pisze, że „ Ze stanu 305 partyzantów pozostało w Baonie na dzień 18 września 1944 r. tylko 132". Myślę, że jest to liczba zbliżona do prawdy.

Najgorzej było z wyżywieniem. Żadna wieś na drodze naszych przemarszów nie byłaby w stanie przygotować w ciężkich okupacyjnych czasach tyle pożywienia, by starczyło na najlichszy nawet posiłek dla około 150 co najmniej ludzi. „Mars" robił, co mógł, ale była to niewielka kropla w morzu naszych potrzeb. Trudność dodatkową stanowiła konieczność działań zakonspirowanych, by nie spowodować zasadzki na nasze wojsko, a przecież zdarzyć się mogli gdzieś ludzie gotowi zdradzić Niemcom zauważone podejrzane ruchy i działania. Byliśmy więc głodni, a nawet strasznie głodni. W moim przekonaniu, ja sam, w ciągu tych 5-ciu dni marszu, zjadłem mniej niż w jednym przeciętnym dniu mojego partyzanckiego żywota. Od strony organizacyjnej wykonał „Mars" ogromną pracę, niebezpieczną, wymagającą wielkiego wysiłku fizycznego, odwagi, odporności psychicznej i samodyscypliny.

Czas zatarł w mojej pamięci prawie wszystkie szczegóły tego marszu. Pozostał tylko jeden - przemarsz przez miasteczko Skała, zaledwie kilkanaście kilometrów na północ od Krakowa. Szliśmy całą kolumną przez środek miasta. Około 150 ludzi pod bronią. A przecież na pewno był tam posterunek granatowej policji, może był posterunek niemieckiej żandarmerii. Tu i ówdzie ujadały miejscowe psy przy budach. Nie wiem dlaczego podjęto takie ryzyko. Wszak na telefon w ciągu 20 minut mogliśmy mieć na karku liczną niemiecką obławę. Na szczęście nic takiego nie zdarzyło się, a co więcej, szliśmy dalej na południe w stronę Krakowa. „Powolny" pisze, że przed Skałą mieliśmy postój w Tarnawie, 4 km na północ od Skały i że było tam „prawie bajkowe życie". Zacytuję tu odpowiedni fragment z Upartych: „Dowódca placówki por. „Dołega" (N.N.) oraz aresztowany i odbity przed trzema miesiącami „Zawieja" (Jerzy Kluska) robili wszystko, by partyzantom nic nie brakowało. Trzydaniowe obiady, generalne pranie, cerowanie i szycie poprawiły szybko dotychczasowe mizerne samopoczucie. Znowu humor i właściwy duch zapanowały wśród żołnierzy". Dodam od siebie, że niewiele z tego pamiętam, a może to Eldorado nie objęło całości baonu, lecz tylko wybrane jego części. Dla mnie takim do dziś pamiętanym rajem stała się docelowa miejscowość tego etapu, który wiódł przez Skałę, a była nią wioska Prądnik Korzkiewski, położona w uroczej dolinie rzeczki Prądnik, płynącej od Ojcowa i Białego Kościoła.


Partyzanckie Eldorado

Ustalenie dokładnej daty dojścia baonu do kwatery w Prądniku Korzkiewskim stwarza pewne trudności. Przyjmijmy jednak za „Buńką", że dotarliśmy tam nocą 17 września. Utrudzone wojsko zajęło obszerną stodołę (a może i dwie) i pokotem ułożyło się na słomie do spania. Nie należałem na szczęście do drużyn służbowych i po chwili byłem już podobnie jak reszta kolegów - w objęciach Morfeusza.

Noc była ciepła i ziąb nie utrudniał zaśnięcia. Dopiero późnym rankiem głośne pogwarki koło stodoły zbudziły nas z twardego snu. Dołożyły się do tego puste żołądki, domagając się gwałtownie czegoś do trawienia. Dla przeciągnięcia kości wyłaziliśmy ze stodoły pojedynczo, brudni, zawszeni, rozczochrani, a nade wszystko głodni. Dzień był ciepły i pogodny. W obszernym sadzie stały jakieś zabudowania i mnóstwo drzew owocowych, a na nich dojrzałe śliwy, jabłka i gruszki. W pobliżu płynęła rzeczka z krystalicznie czystą, zimną wodą. Takich rozkoszy nie było w minionym tygodniu nocnych marszów i dziennych biwaków w leśnych gęstwinach, bez wody i bez ognisk, których nie wolno było palić ze względów na nasze bezpieczeństwo.

Dotychczasowa pełna konspiracja została tu całkowicie zdjęta. Orzeźwiająca, czysta woda rzeczki, nad którą zmywaliśmy z siebie całotygodniowy brud, przywracała stopniowo jasność umysłów i ciekawość świata.

A było na co popatrzeć. Wokół naszej stodoły kręciło się kilkoro cywilów, głównie kobiet. Nad rzeczką zakładano polową kuchnię, z której dobrze się już dymiło. Mimo woli zaczęliśmy jakoś przyczesywać włosy, przyglądać się własnym zarośniętym brodom, poprawiać pasy. Okazało się wkrótce, że dostaniemy ciepłe śniadanie. Wstyd było pokazać się tak ludziom, więc szybko zaczęliśmy hurtem golić brody i przy wracać jaki taki porządek naszemu odzieniu. Pokazało się kilka młodych dziewcząt kursujących między domem i ogniskiem nad rzeczką. Rzucały ciekawe i zalotne spojrzenia. Znajomości zawierane były szybko i z obustronną aprobatą.

- Marysiu! Zgodzisz się, że ci trochę pomogę nosić garnuszki? – zagadnąłem jedną. Podsłuchałem wcześniej przechodząc, że tak zwracała się do niej starsza kobieta.

- A skąd pon wi, że jo Maryśka? - zapytała roztropnie. Zrozumiałem, że znajomość już zawarta i odpowiedziałem:

- Taka ładna dziewczyna, to musi być Marysia. A ja nie jestem pan, tylko „Lenard". - Były pewne opory z tym przejściem tak prawie w biegu na ty, ale nie trwały długo, bo już w przyciasnej trochę, dużej sieni, pozwoliła się poufale obejmować. W drugiej turze z garnuszkami byliśmy już w dobrej komitywie. Kolegom poszło równie dobrze, a może i lepiej i wkrótce już każdej udanej dziewczynie towarzyszyło kilku adoratorów.

Minęło już 50 lat[1] od wydarzeń tamtego września w podkrakowskim Prądniku Korzkiewskim, bo tak nazywała się owa, sympatycznie wspominana do dziś przez „skałowców", podkrakowska wioska. I rzeczywiście było bardzo smaczne śniadanie. Ale nie tylko to. W popołudniowych godzinach, stokilkadziesiąt żołnierzy liczący wówczas baon, zaproszony został przez tamecznych ludzi na wspaniały dla nas dwudaniowy obiad. Pamiętam, że na drugie danie podano knedle ze śliwkami. Robiło te knedle kilkanaście chyba kobiet i dziewcząt w asyście umytych już i ogolonych partyzantów, z których każdy, jak mógł, starał się uporządkować swój mundur i wygląd. Sam widziałem jak dobrze już zaprzyjaźnione z partyzancką bracią młode dziewczyny przymierzały na głowy nasze furażerki z orzełkami. Knedle smakowały jak marcepany. Zżarliśmy nieprawdopodobną ich ilość, bo prawie wszyscy podchodzili do kotła po „repetę", a niektórzy nawet po dwa razy. Za nakrycie służyły nasze menażki. Ci, którzy utracili partyzancki dobytek w wozach taborowych baonu, pozostawionych pod Złotym Potokiem, korzystali z gospodarskich talerzy i misek lub czekali na zwolnione menażki.

Przy kuchni brylował „Śruba" z kompanii „Huragan", o którym wspominałem tu już kilka razy. „Śruba" był z zawodu rzeźnikiem wiejskim i z tego powodu znał się dość dobrze na sprawach kuchni. Miał przy tym mentalność wiejskiego swata i kumotra. Był bardzo sympatycznym i ogólnie lubianym kolegą partyzanckim, ludowym śpiewakiem i nie stronił od kieliszka, ale w granicach przyzwoitości. W Prądniku Korzkiewskim znalazł się w najbardziej dla niego sprzyjających wa-runkach. Znalazł się przy kuchni, na czym się znał, w otoczeniu wielu kobiet i dziewcząt, które lubił, w atmosferze rozgwaru, która mu odpowiadała. Nie można wykluczyć, że z miejscowymi chłopami zdążył wypić kilka kielichów. Czuł się jak ryba w wodzie, więc brylował. Słychać było na odległość jego rechotanie po celniejszych dowcipach.

Kilka miesięcy później byłem z nim ze dwa razy w podobnych sytuacjach i zauważyłem, że na „bańce" stawał się jeszcze bardziej elokwentny i towarzyski. Ze starszymi kobietami wiejskimi przechodził wtedy na formę „krzesnomatko", a wszystkie młodsze były dla niego „kumoskami". Prostowania z ich stron na nic się nie przydawały i w końcu kobiety się z tym godziły. Te najmłodsze „tykał" i przy każdej okazji podszczypywał. Tak więc i tu wodził rej przy ognisku.

Ale w tych kilku dniach pobytu w uroczej dolinie Prądnika rozprzęgła się mocno dyscyplina. Rozluźniła wszystkich partyzantów serdeczna życzliwość miejscowej ludności, gościnność, przyjazny uśmiech na twarzach ludzi spotykanych na drogach. A przecież to wszystko miało miejsce w odległości niewiele ponad l0 kilometrów od Krakowa w linii prostej. Od Krakowa w którym mieścił się rząd Generalnego Gubernatorstwa, wszystkie naczelne urzędy niemieckie, gestapo, żandarmeria, zapewne kilkutysięczna armia. Jeden skuteczny donos do władz niemieckich mógłby - mimo złych dróg dojazdowych - nam i tym wioskom, ściągnąć na kark karną ekspedycję niemiecką. Na szczęście tak się nie stało. Ale naszemu dowództwu, kpt. „Koralowi" i kpt. „Powolnemu" spędzało na pewno sen z powiek. Chyba już pierwszego dnia naszego postoju w tym uroczym zakątku nauczycielka z okolicznej szkoły przyprowadziła do Wojska Polskiego dużą grupę młodzieży szkolnej, by dzieci na własne oczy zobaczyły i dotknęły polskich partyzantów.

Niektóre dziewczyny zabrały się do prania naszej brudnej bielizny, łatania dziur w ubraniach, przyszywania guzików itp. Po południu drugiego dnia objąłem funkcję podoficera służbowego przy kpt. „Powolnym" jako oficerze służbowym. Zarządził on wkrótce obchód kontrolny wysuniętych posterunków wartowniczych. Z kilku posterunków znajdujących się na okolicznych wzniesieniach przy pogodnym dniu widać było w oddali panoramę miasta i wieże krakowskich kościołów. Spoglądaliśmy z narastającą nostalgią na to miasto, które choć tak w tych dniach bliskie geograficznie, tak jeszcze było dla nas niedostępne. Pomyślałem na chwilę o mojej rodzinnej Wieliczce, tuż za Krakowem, o moim domu rodzinnym, o „Chince", mojej dziewczynie, która przed dwoma miesiącami, dzielnie ekspediowała mnie we własnym domu pocałunkami na partyzancką służbę Polsce. A niektórzy wartownicy pełnili służbę w otoczeniu dwóch lub trzech miejscowych dziewcząt. Więcej uwagi poświęcali flirtom z nimi, niż obserwacji przedpola. Marszczyły się coraz bardziej brwi „Powolnego" i był coraz głębiej zamyślony. Nakazywał wartownikom wzmożenie czujności i w drodze do kolejnych posterunków mruczeniem wyrażał dezaprobatę dla zastanej rzeczywistości.

Chyba w trzecim dniu pobytu w dolinie Prądnika zapowiedziano nam, że w lesie, na stoku rzeczki, odprawiona zostanie dla naszego zgrupowania polowa Msza święta z udziałem okolicznej ludności. Istotnie po około dwu godzinach zarządzono zbiórkę i pomaszerowaliśmy, prócz drużyn służbowych, po kładce na drugą stronę Prądnika. Podziwialiśmy urodę okolicznych jarów i występów skalnych podojcowskiego rejonu przyrodniczego. Na Mszę świętą przybyła liczna grupa okolicznej ludności. Nie udało się dotąd ustalić szczegółów organizacji tej uroczystości i nazwiska księdza celebrującego nabożeństwo. Ale zachowały się zdjęcia dokumentujące to wydarzenie.

W czasie kilkudniowego pobytu Baonu „SKAŁA" w dolinie Prądnika przybyła tam łączniczka Janina Dziewońska (Kawecka) - „Kaczka" z wielickiego Kedywu. Uchodziła wówczas za sympatię „Marsa" - i słusznie - bo po wojnie została jego żoną i jest nią do dzisiaj.

Zbliżała się jednak nieuchronnie konieczność zmiany terenu kwaterowania Baonu. Podlizaliśmy nieco rany poniesione w walce pod Złotym Potokiem. Okres pobytu w naszym Eldorado musiał zostać zakończony.

Napisał „Powolny" w swojej książce: „Nikt nie miał oczywiście złudzeń, że o pobycie dużego oddziału, prawie na przedmieściu Krakowa, Niemcy dobrze wiedzą. Sprawa ta, jak i dalszy kierunek marszu, stanowiły główny problem dla dowództwa... Postanowiliśmy zatem (tzn. ja i kpt. „Koral") poczekać tu na zjawienie się mjra. „Skały ". Ze wzglądów bezpieczeństwa przyjęliśmy zasadą, że pobyt na jednej kwaterze nie może trwać dłużej niż trzy dni..." Oddział zmieniał ustawicznie miejsca postoju kwaterując kolejno w Owczarach, Brzozówce Korzkiewskiej, Cianowicach i Przybysławicach". Niewiele pamiętam z tych wędrówek, choć przecież brałem w nich udział. „Zawała" przypomina sobie, że kolejność kwaterowania baonu po Prądniku Korzkiewskim była następująca: Brzozówka, Cianowice, Owczary i Przybysławice.

Nie pamiętam już dziś jak to się stało, że w tamtych dniach znalazłem się w towarzystwie Włodzimierza Radeckiego - „Rózgi", partyzanta kompanii „Huragan", który pochodził właśnie z Przybysławic. Przypuszczalnie bez przepustki zaciągnął mnie do domu swoich rodziców. Byłem już w wypucowanych butach i przeczyszczonym, na ile to było możliwe, mundurze. Miałem na sobie zgrabną, podoficerską bluzę wojskową armii polskiej, przyniesioną jeszcze wcześniej do OP „Huragan". Musiałem w oczach domowników uchodzić za oficera, bo tytułowano mnie porucznikiem. Prostowałem z miejsca, że jestem tylko kapralem, ale to nic nie pomagało. W domu „Rózgi" przyjmowano mnie bardzo serdecznie. Miałem na sobie odziedziczony po rannym „Wirze" niemiecki pistolet maszynowy empi, a za pasem dorobiony u szewca futerał z pistoletem parabellum, co przydawało mi poważania u starszych i podziwu u młodszej generacji rodziny „Rózgi". Zjadłem ze dwie kanapki, wypiłem kilka kieliszków i po godzinie (lub dłużej) wróciliśmy, życzliwie obserwowani zza opłotków, na kwatery Baonu „SKAŁA". Na dobrą sprawę, za ten uczynek powinniśmy, obaj z „Rózgą" pójść do raportu karnego i otrzymać zasłużoną karę.

Gdzieś, chyba w Cianowicach, pojawił się w Baonie „Zawała". Stało się to dla mnie powodem ogromnej radości, tym bardziej, że wrócił całkiem już zdrowy, pełen werwy i wigoru. Krótko opowiadał o swoich losach w okresie choroby na czerwonkę i późniejszej rehabilitacji. Według pisemnej relacji Kazka z lutego 1995 r. wiadomość o bitwie Baonu „SKAŁA" pod Złotym Potokiem otrzymał on we wrześniu 1944 od „Marsa". A oto treść tej części relacji „Zawały":

O samej bitwie, częściowym przeorganizowaniu baonu i zmniejszeniu stanu osobowego, dowiedziałem się dzięki ppor. „Marsowi", który przysłał do mnie kogoś, ale nie pamiętam kogo. Ten „ktoś" w Wieliczce przekazał mi kontakt do wsi Cianowice w okolicy miejscowości Skała ok. 20 km na północ od Krakowa. Będąc już w pełni sił udałem się natychmiast do baonu, przywitanie było serdeczne, ale nie radosne".

W każdym razie Kazek był już na pewno razem z nami w Owczarach. Przechodziliśmy w tym czasie dość intensywne szkolenie bojowe. Pamiętam, że nasi cichociemni, kpt. „Powolny" i por. „Dewajtis" uczyli nas między innymi tzw. strzelania instynktowego z pistoletem trzymanym nieruchomo przy piersi. Zmiana celu wymagała obrotu ciała strzelca tak, by lufa pistoletu znalazła się znów naprzeciw tego nowego celu. Podobno takiego strzelania uczono ich na kursach w Anglii, poprzedzających skok do kraju na spadochronie.

Mnie w pamięci zostało również i to, że w Dziewięciołach na ćwiczeniach z użyciem broni maszynowej Kazek - „Zawała" wypluł niechcący z ckm-u „zbrojovka" (czeskiej produkcji) krótką serię w godzinach popołudniowych. Była z tego powodu mała rozróbka, bo teren był bardzo niebezpieczny, nawet bez strzelania z ckm - u, ze względu na bliskość Krakowa.„Powolny" wspomina w Upartych, że właśnie w Owczarach Niemcy mieli trafne rozpoznanie: „Olkuska żandarmeria, wzmocniona jednostkami specjalnymi z Krakowa i Miechowa, rozpoczęła w dużej sile obławę. Drużyna naszego pchor. Bolesława Gąsiorka - „Ponurego" natknęła się na niemiecki oddział i po krótkim starciu wycofała się. Zarządzono alarm i baon przeniósł się do niewielkiego lasku koło Brzozówki Korzkiewskiej. O świcie Niemcy ustawili gęstą tyralierę na Owczary. We wsi nie zastali spodziewanych partyzantów, w majątku natomiast zabrali ze sobą „Laudę" (Bolesław Kolarz). Ukryty na strychu pod słomą i sieczką „Kat" uniknął szczęśliwie podobnego losu. Tkwiący pod ich nosem o 1km baon czuł się za słaby, by podjąć przeciwuderzenie w otwartym terenie i o tak wczesnej porze. Przewaga Niemców w ludziach i uzbrojeniu była druzgocząca."

Dodam tu od siebie, że „Lauda" znalazł się później w jednym z niemieckich obozów koncentracyjnych. Podobno wyzwolony został z obozu i w drodze powrotnej do kraju zginął w Czechosłowacji, w nieznanych bliżej okolicznościach. Natomiast wspominany tu Józef Bieniasz - „Kat" dotrwał w partyzantce do końca wojny. Później znalazł się w Ameryce (w USA), gdzie żyje dotąd, utrzymując serdeczne kontakty ze środowiskiem Skałowców. Był kilka razy w Krakowie na naszych wrześniowych zjazdach.


Powrót majora „Skały"

W istniejącej literaturze wspomnieniowej o Baonie „SKAŁA" powstały drobne rozbieżności, również na temat powrotu mjra „Skały" do baonu po bitwie pod Złotym Potokiem. W Upartych napisał „Powolny", że miało to miejsce w Przybysławicach, po trzytygodniowej nieobecności. Gdyby trzymać się ściśle tego określenia daty powrotu „Skały",, to trzeba by przyjąć, że wrócił on 21 dni po 11 września 1944 r., czyli około 3 października. Pisze dalej „Powolny", że mjr „Skała" zdecydował 6 października przerzucić oddział w Miechowskie. „Buńko" zaś podał , że „10 października 1944 r. dołączył do nas poszukujący baonu od Złotego Potoku mjr „Skała". Obaj autorzy zgodnie piszą, że wraz z nim powrócił adiutant, por. „Spokojny" i zaginione dwie drużyny, przy czym „Powolny" wymienia, że były to drużyny Stefana Jury - „Słowika" i Henryka Dzięgielewskiego - „Wodnika". Ten drugi był jednym z 5-ciu Oświęcimiaków, którzy po ucieczce z lagru w Oświęcimiu trafili pośrednio do Baonu „SKAŁA".

Oczywiście nieaktualny był już marsz na pomoc Powstaniu Warszawskiemu, bo ono upadło ostatecznie 2 października 1944 r. Mnie nie są znane bliższe szczegóły tego spotkania, wiem natomiast, że major przejął znowu dowództwo baonu i że zdecydował o przerzuceniu go do Dziewięciołów. Nie byłem świadkiem tego spotkania, ale później krążyły słuchy, że było to jedno z najostrzejszych wystąpień majora „Skały" w stosunku do swych podkomendnych i że repliki tych ostatnich były równie ogniste.

Licząc od ostatniego m.p. dzieliło nas od Dziewięciołów około 25 kilometrów. W pamięci naszej pozostały trudy tego marszu, który odbywał się przy bardzo niesprzyjającej pogodzie. Było zimno, my zaś nie mieliśmy płaszczy, ani żadnego odzienia przeciwdeszczowego. Przemokły partyzanckie lekkie mundury i często liche obuwie. Ale najbardziej dokuczliwe były złej sławy miechowskie drogi, na których jesienną porą błoto sięgało kolan. Trud maszerowania po nich był ogromny, a zmęczenie nad ranem, przy zbliżaniu się do wyznaczonego celu w Dziewięciołach tak wielkie, że tylko największym wysiłkiem woli dotarliśmy do miejsca zakwaterowania. A były nim zimne stodoły. Kładło się w nich pokotem nasze partyzanckie wojsko. Szczęśliwi ci, którzy dysponowali kocami, choćby po jednym na dwóch żołnierzy.

Ci, dla których brakło i takiego komfortu, wkopywali się do słomy, by choć trochę ochronić ciała w przemoczonych mundurach od październikowego zimna. Szczęśliwie nie miałem dyżuru w nadchodzącym dniu i była szansa na wyprostowanie zmęczonych kości. „Powolny" napisał, że przywiedliśmy z sobą, kilku nowych partyzantów z okolic Zagłębia Dąbrowskiego i Ojcowa - NN - „Tarzana", NN - „Jastrzębia", NN - „Sarnę. Widać niedługo zażywali oni partyzanckiego chleba, bo nazwiska ich pozostały nierozpoznane do roku 1983, w którym ukazali się Uparci R. Nuszkiewicza.

Kiedyś pod koniec października kwaterowaliśmy we dworze (może w Głuchowie?). Stała tam na podwórzu duża waga do ważenia trzody chlewnej, cieląt, baranów, itd. Postanowiliśmy obaj z Kazkiem, że porównamy swoje wagi. On twierdził, że ostatnimi czasy spasłem się, bo służy mi wojskowa kuchnia i tryb życia w baonie. Ja zaś rzeczywiście, jedyny raz w moim życiu, byłem podtuczony. Zawsze przedtem byłem drobnej budowy ciała i zwykle trochę za chudy. Przy wzroście (miara wojskowa) 171 cm, w czasie dołączenia do OP „Huragan" 23 lipca 1944 r. ważyłem ciut więcej niż 50 kg. Po trzech miesiącach służby w partyzantce utyłem tak, że dwukrotnie już przesuwały mi spotykane we wsiach dziewczyny wojskowe guziki (z orzełkami) przy mundurze. Dalej się już nie dało.

Porozbieraliśmy się prawie do naga i stanęliśmy po kolei na wadze, by mierzenie było według wagi netto. Otóż okazało się, ku mojemu zdumieniu, że ja ważę około półtora kilograma więcej niż „Zawała". A on całe życie był znacznie lepiej zbudowany i tęższy ode mnie, nawet na oko. Prawie nie chciałem wierzyć, ale waga wskazywała przy mnie ponad 73 kg, a jego waga nieco tylko ponad 71 kg. Okazało się po latach, że to był mój rekord życiowy. Nawet Kazek był zdziwiony, ale przecież waga nie kłamie.


Ks. Ludwik Mucha - „Pyrka"

Wspomina natomiast „Powolny", że wraz z „Tarzanem", „Jastrzębiem" i „Sarną" przystał ponownie do baonu ks. Ludwik Mucha - „Pyrka". Barwna to postać okupacyjnych czasów i warto poświęcić jej kilka wierszy tych wspomnień. Dość przypomnieć, że był on wcześniej kapelanem sławnego, konnego oddziału partyzanckiego mjra Henryka Dobrzańskiego „Hubala", który we wrześniu 1939 nie skapitulował, ale walczył dalej z Niemcami, do czasu swej bohaterskiej śmierci w maju 1940 r.

Udało mi się dotrzeć do niektórych drukowanych wspomnień o ks. Ludwiku Musze - „Pyrce", które tu pokrótce przypomnę. Materiały te przekazał mi przed kilkoma laty nasz baonowy kolega Konrad Nitzschke - „Konar" i dzięki mu za to. Myślę, że to nie ja powinienem być biografem tego niezwykłego człowieka i kapłana, gdyż nie mam do tego i przygotowania, ani potrzebnych dokumentów, ale - z drugiej strony - jestem przekonany, że warto udostępnić Czytelnikom te przyczynki do biografii ks. Ludwika Muchy, które wiążą się jakoś z jego związkami z Baonem „SKAŁA". Dlatego ograniczę się tu do wymienienia tych materiałów drukowanych, które zebrał i udostępnił nam nasz kolega „Konar" oraz do podania kilku znanych w naszym środowisku drobnych faktów z działalności życia partyzanckiego kapelana „Pyrki".

W tygodniku Polonia Nr 14-15/91 znajduje się artykuł pt. Hubalczyk w sutannie autorstwa Janusza Andrzeja Wieczorka, nawiązujący do Hubalczyków Wańkowicza i pracy Martyrologia polskiego duchowieństwa rzymsko - katolickiego pod okupacją hitlerowską 1939-1945 (ATK 1978). Dalszy przyczynek do wojennych losów ks. Ludwika Muchy - „Pyrki" zawiera obszerny artykuł pt.: Z Hubalowego oddziału..., który napisała Henryka Wolna. „Konar" nie podał niestety tytułu gazety, w której artykuł ten się ukazał, ani daty jego napisania. Trzecia kserokopia też obszernego artykułu prasowego o ks. Musze pt.: Ludzie go kochali, autorstwa Janusza Olejnika, też nie zawiera informacji o dacie napisania artykułu i tytułu gazety, w której się on ukazał.

Jedyna wzmianka o ks. Ludwiku Musze znajduje się w Upartych i w książce „Buńki". Z relacji ustnych („Stasia", Jerzy Bigaj - „Czarny", Bolesław Podbiera - „Jastrząb") wynika, że ks. Ludwik Mucha - „Pyrka" naszym kapelanem był już wcześniej kilka razy, przebywając na naszych obozowiskach lub w kwaterach. Był spowiednikiem w czasie pobytu baonu w Sadkach w sierpniu 1944 i tamże odprawiał polową Mszę św. Zacytuję tę wzmiankę za „Powolnym":

Z okolic Ojcowa-Owczar baon przywiódł ze sobą kilku nowo przyjętych partyzantów - „Tarzana" (N.N.), „Jastrzębia" (N.N.), „Sarnę" (N.N.), pochodzących z Zagłębia Dąbrowskiego oraz kapelana ks. „Pyrkę". Okazał się on człowiekiem skromnym i wielkiego serca, duchownym z powołania. Nie grzeszył wprawdzie odwagą i truchlał na widok Niemców, ale nie chwalił się też tym, że był jednym z najstarszych partyzantów II Wojny Światowej. Należał bowiem do sławnego oddziału mjra „Hubala" (Henryk Dobrzański), który nie złożył we wrześniu 1939 r. broni, lecz kontynuował bohaterską walkę aż do maja 1940 r." Druga wzmianka o ks. „Pyrce" pochodzi z pracy [?]. Jerzy Bigaj - „Czarny" wspomina tam:

W nowym miejscu postoju, to jest w Sadkach, po zbudowaniu szałasów, moje miejsce było obok księdza „Pyrki" i Żyda, którzy widocznie nie mogąc spać, truli nam spokój ciągłymi dyskusjami. Mimo że prowadzili je szeptem nie wpływały usypiająco. Zwrócona im uwaga widocznie pomogła, bo ich nocne rozważania zakończyły się". W kolejnym wspomnieniu, Józef Fiszer - „Myśliński" napisał: „ Do miłych i niezapomnianych wspomnień zaliczyć należy msze polowe w lasach, jakby żywcem przeniesione z okresu Powstania Styczniowego, czy też Pasterka w kościele w Małoszowie, o nastroju podobnym jak w filmie o Hubalu, czy też ślub mego brata, ps. „Bolek" w starym dworku w Bolowcu, udzielony przez ks. Muchę - kapelana oddziału „Hubala" i później naszego baonu."

Idąc tym śladem odszukałem w części II wspomnień skałowców opis owego ślubu partyzanckiego w Bolowcu, którego udzielił ppor. „Bolkowi" partyzancki kapelan, ks. „Pyrka". Przytoczę fragment wspomnień brata nowożeńca, pchor. Józefa Fiszera - „Myślińskiego".

Oddział „Grom-Skok" Baonu „SKAŁA" kwaterował wówczas we dworze miejscowości Bolowiec. Oddziałem dowodzili: ppor. Bogusław Muniak - „Jacek" i jego zastępca ppor. Bogusław Fiszer - „Bolek". Było to w grudniu 1944 r. O wydarzeniu tym napisał teraz „Myśliński":

Nie wiedziałem wtedy, że za cztery dni będę znów wędrował z naszej „meliny" po ziemi miechowskiej, tym razem, aby przywieźć z dowództwa baonu księdza Ludwika Muchę - ,,Pyrkę", naszego kapelana. Narzeczona mego brata „Bolka" otrzymała zgodę na jego odwiedzenie w oddzielę i niespodziewanie podjęli decyzję o ślubie, jeszcze w czasie jej parodniowego pobytu w rejonie kwaterowania oddziału. Kilkanaście kilometrów odległości od naszej kwatery do m.p. dowództwa, wymagało kilkugodzinnej jazdy wozem zaprzęgniętym w cztery konie, bo takie były wówczas błota na wiejskich drogach. Księdza przywiozłem, ślub odbył się jak w scenerii z Powstania 1863 roku w dworku na folwarku Bolowiec. Załączam kopię aktu małżeństwa podpisanego przez kapelana. Państwo Młodzi dostali pokój w czworakach dworskich, a mnie z dwoma kolegami położono spać na słomie w kuchni dworskiej, bo w pokojach dla mnie i dla moich wszy nie było miejsca! Przed świtem następnego dnia musieliśmy wrócić do oddziału, aby w biały dzień nie pokazywać się na otwartym terenie."

Z treści dołączonego Aktu Małżeństwa wynika, że 16 grudnia 1944 r. w obecności świadków Emanuela Muchanowa i Bogusława Muniaka, zawarty został związek małżeński pomiędzy Bogusławem Czesławem Fiszerem oficerem Armii Polskiej, a Krystyną Heleną Szczeklik. Małżeństwo zostało zwolnione od obowiązujących zapowiedzi na mocy indultu dla osób wojskowych zaliczonych do czynnej służby w Armii. Obrzędu religijnego dopełnił ksiądz Ludwik Mucha, kapelan Wojsk Polskich w majątku Bolowiec, parafii Małoszów. Akt ten podpisany został. Następują tu podpisy księdza, nowozaślubionych i świadków. Kopia oryginału Aktu Małżeństwa, któremu ślubu udzielił ks. „Pyrka" jest przedstawiona na następnej stronie.

Tu ks. Ludwik Mucha - „Pyrka" pokazał swą partyzancką klasę. W Generalnym Gubernatorstwie dla Okupowanych Ziem Polskich, w odległości dwudziestu kilku kilometrów od Krakowa, gdzie urzędował Hans Frank, wówczas generalny gubernator, z jego tysiącami wojska, żandarmerii i gestapo, udzielił on ślubu parze partyzantów Armii Krajowej, podpisując się własnym nazwiskiem z adnotacją: kapelan Wojska Polskiego. A świadkami byli rotmistrz AK Emanuel Muchanow -„Chan" i ppor. AK Bogusław Muniak - „Jacek".


Przypisy:

  1. Z okazji 50-tej rocznicy pobytu Baonu „SKAłA” w Prądniku Korzkiewskim odbyła się w dniu 4.09.1994 r. staraniem Kola Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w Białym Kościele, przy współudziale Kola „Żelbet" ŚZŻAK i Środowiska Kedywu i Baonu „SKAŁA", uroczystość upamiętniająca te wydarzenia. Odsłonięte tablicę pamiątkową. Następnie ks. infułat Stanisław Małysiak odprawił Mszę św. polową w miejscu, gdzie przed 50 laty odbyły się podobne nabożeństwa dla partyzantów Oddziału Partyzanckiego AK „Żelbet" i kilka dni później dla partyzantów Baonu „SKAŁA". Po części oficjalnej w gospodarstwie p. Piątkowskiego, w którym przed laty kwaterował Baon „SKAŁA" odbyło się spotkanie wspomnieniowe przy ognisku.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi