Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Władysław Dudek, Powrót do domu


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek – „Lenard”, Wspomnienia okupacyjne. Cz. II.



Z Lelowic w kierunku Krakowa wyszliśmy obaj z „Rysiem" przed południem. Mijaliśmy spokojnie pierwsze wsie, których nazw nie zapamiętałem. Mapy nie mieliśmy, więc trzeba było napotkanych ludzi pytać o drogę. Tempo mieliśmy dość ostre, bo dokuczało nam zimno. Dzień był mroźny, na szczęście bez większych opadów śnieżnych. Dziś - według mapy - domyślam się, że szliśmy przez Gruszów, Przemęczany w stronę miasteczka Słomniki na trasie Miechów-Kraków. Wsie były spokojne, bo Armia Czerwona parła ostro na zachód. Nie pamiętam na trasie trupów niemieckich, a w każdym razie śladów walk było niewiele. Widocznie Niemcy wycofywali się bez większego oporu. Zaczynało nam być coraz bardziej zimno i głodno. Gdzieś na trasie spotkaliśmy wiejską karczmę. Weszliśmy do niej z nadzieją, że za okupacyjne złote dostaniemy choćby trochę herbaty. I rzeczywiś¬cie tak było, tyle tylko, że w karczmie zamiast herbaty i chleba było sporo sowiec¬kich żołnierzy, którzy zatrzymali się tu chyba na dłużej, bo pozdejmowali z siebie wojskowe szynele, czapy - papachy, a niektórzy nawet buty. W dość obszernej izbie karczmy rozłożyły się w jednym rogu młode żołnierki. Pod szynelami miały wojskowe bluzy płócienne wiatrówki, wkładane przez głowę. W pewnej chwili szepnąłem do Ryśka:

- Popatrz Rysiu bo drugiej takiej możesz w życiu nie zobaczyć.

Jedna z tych sołdatek, młoda dziewczyna, średniego wzrostu i krępej budowy ciała, z pyzatą, dość ładną twarzą, rozpięła mundurową bluzkę, a pod nią znajdo¬wały się kształtne, ale ogromnie duże gołe piersi. Rysiek i ja staliśmy tak chwilę zapatrzeni i dopiero gdy ocknęliśmy się ze zdumienia zapytaliśmy o coś do picia lub zjedzenia. Niczego, oczywiście, nie było. Rzeczywiście drugi raz nie zdarzyło mi się w życiu zobaczyć tak potężnego biustu u młodej dziewczyny. W dalszej drodze do Krakowa mijaliśmy wiele jeszcze innych patroli i oddziałów sowieckich. A dzieliło nas jeszcze od Krakowa w prostej linii ponad 15 kilometrów. Tego dnia doszliśmy jeszcze tylko gdzieś do rejonu Gruszowa-Przemęczan. Tu zatrzymał nas przy drodze radziecki patrol słowami:

- Stój! dalsze idti nielzja (Stój! dalej iść nie wolno).


Spis treści

Spotkanie z „Oświęcimianką”

Porozglądaliśmy się trochę po okolicy i weszliśmy do jednej z chłopskich chat. Na podwórzu przed chatą kręciła się młoda dziewczyna. Okazało się, że w spra¬wach flirtu z dziewczynami i ich komplementowaniu Rysiek jest mocniejszy ode mnie, a zapewne był i przystojniejszy, mimo lichego naszego odzienia. Miał wro¬dzoną dbałość o swój wygląd zewnętrzny, posuniętą prawie do pedanterii, co czasem aż raziło w naszym partyzanckim życiu. Rysiek powiedział jej jakiś zgrab¬ny komplement, czym zdradzał od razu nasz język różny od miejscowej gwary. To jednak wyraźnie wzmogło jej przychylność dla nas, mimo ubrań oberwańców.

Zagadnąłem ją stwierdzeniem, że ruscy nie pozwalają iść dalej, a my chcielibyś¬my się dostać do Krakowa.

- Gdyby pani pozwoliła to chętnie zaczekalibyśmy tu, aż droga zostanie otwarta.

- To słowo - pani - bardzo jej się spodobało...

- A proszę, wejdźcie do środka, bo tu zimno na polu - odpowiedziała. Rysiek skwitował to nowym komplementem:

- Jak taka śliczna dziewczyna prosi, to nawet nie wolno odmawiać.

Z kolei i my zorientowaliśmy się, że ona też nie tutejsza. W izbie zastaliśmy dwoje gospodarzy miejscowych. Poprosili by usiąść i tak zaczęła się wspólna rozmowa o sprawach bieżących. Okazało się, że trwała ona dość długo. Dano nam coś zjeść i czegoś się napić, ale nie udało nam się rozsupłać ich wzajemnej zależności. - Może wysiedlona warszawianka, może jakaś krewna gospodarzy? - pomyśleliśmy obaj.

W którymś momencie Rysiek rozpoznał na jej ręce z odwiniętym rękawem wytatuowany numer kilkucyfrowy. On, stary oświęcimiak nr 10291 od razu się domyślił, że to była więźniarka obozu i zagadnął ją w tej sprawie. Potaknęła głową, a wtedy on odsłonił rękaw własnej marynarki i koszuli i pokazał jej swój numer. Zauważyłem, że cyfry jego numeru były znacznie mniejsze.

No i pękła bania. Zaczęła się długa ich rozmowa, bo okazało się, że ona też uciekła z Oświęcimia przed paroma miesiącami.

Zaczął się zbliżać wieczór, a rozmowa ich trwała nadal, przeplatana tu i ówdzie wtrąceniami gospodarzy i moimi pytaniami. Wprawdzie droga już wolna, ale gospodarze zaoferowali nam nocleg u siebie w ciepłym mieszkaniu, z czego oczy¬wiście skwapliwie skorzystaliśmy. Zyskaliśmy darmową i dość obfitą kolację, jedno wspólne łóżko dla nas obu w sąsiednim pokoju. Drugie łóżko w tym pokoju zajmowała ta dziewczyna. Była bardzo ładna i zgrabna. Moje osobiste straty w tej przygodzie to to, że może do drugiej w nocy nie mogłem spać, bo leżący obok mnie Rysiek gadał, gadał... z tą oświęcimianką.

Z rozmowy tej dowiedziałem się, że z Oświęcimia uciekła ona z jakimś innym więźniem pochodzącym z tamtejszych okolic. Tu w Miechowskiem, w jego stro¬nach rodzinnych ukrywali się przez wiele miesięcy i doczekali się wolności. Dzieje tej ucieczki opisane są w książce Tomasza Sobańskiego[1] pt. Ucieczki oświęcimskie, Wyd. MON, Warszawa 1974, w rozdziale pt. Tą samą drogą [str. 191]. Zaś od „Rysia" dowiedziałem się nazajutrz, że ona była Żydówką, a on nazywał się Jerzy Bielecki.

Cecylia w połowie stycznia 1945 przebywała właśnie w domu, w którym zatrzy¬maliśmy się - ja z Ryśkiem. W dniu 18 stycznia serdecznie żegnaliśmy się po śniadaniu z gospodarzami i z oświęcimianką.


Znowu w Krakowie

Maszerowaliśmy dalej w kierunku Krakowa. Wojska sowieckie szły zapewne kilkanaście kilometrów przed nami. Po kilku godzinach powolnego marszu zbliża¬liśmy się do Krakowa. W godzinach popołudniowych byliśmy już na przedmieś¬ciach miasta od strony obecnej ul. Królewskiej. [2] W każdym razie przechodziłem obok ulicy Pomorskiej (obecnie ul. Wybickiego), przy której miało swą - ponurej sławy - siedzibę krakowskie gestapo. Jak napisałem w części I miałem - wątpliwą przyjemność - nocować tam jedną noc na przesłuchaniu.

Kraków ocalał i był zupełnie niezniszczony, ale pusty w godzinach popołudnio¬wych 1 8 stycznia 1945 r. Z twarzy napotkanych na ulicach mieszkańców Krakowa widać było radość z odzyskanej wolności. Praktycznie nie działały jeszcze sklepy i wszystkie środki komunikacji. Wolnym marszem, poganiany jedynie kąsającym mnie mrozem doszedłem przez ul. Karmelicką do Rynku Głównego. Nigdzie nie widać było znaczących zniszczeń. Szedłem dalej ul. Starowiślną w kierunku mo¬stów na Wiśle. Ale tu, niestety widać było pierwsze znaczące zniszczenia przecho¬dzącego frontu. Wszystkie trzy mosty były wysadzone. Trzeba było przejść je pieszo po zamarzniętym lodzie na Wiśle. Znanymi dobrze ulicami: Starowiślną, Lwowską, Wielicką szedłem dalej w stronę rodzimej Wieliczki. Od przechodniów dowiedziałem się wcześniej, że Niemcy opuścili miasto w popłochu w ciągu nocy i nad ranem. Tak doszedłem do Prokocimia, mniej więcej na wysokości postawionego po wojnie kościoła. Tu stał na jezdni jednoosobowy posterunek radziecki. Zbliżającym się do niego ludziom wskazywał odwrót i mówił „Dalsze nie lzja, tam strelajut".


***

W zimne styczniowe popołudnie stanąłem bezradny na jezdni. Co robić? Z takim ubiorem i wyglądem - byłem trzeci lub czwarty dzień nie golony - nie łatwo było prosić okolicznych mieszkańców o przetrzymanie, tym bardziej, że nie wiadomo było jak to długo może potrwać. A tu wypadałoby dać przybłędzie coś do jedzenia z bardzo ubogich, lub żadnych własnych zapasów. Z daleka dochodziły jeszcze odgłosy huku armat i bomb lotniczych. Nic tylko usiąść i płakać. Byłem dość licho ubrany i bez płaszcza. W tej głębokiej depresji przypomniałem sobie o krewnych mieszkających w Krakowie, przy końcu ul. Długiej. Ale czy oni żyją, czy jeszcze tam mieszkają? Ostatni raz spotkałem ich w roku 1942. Nie widziałem jednak innego wyjścia. Pogrążony w głębokim niepokoju, wracałem wolno w stronę Kra¬kowa. Mijali mnie różni ludzie, a nawet nie przyglądałem się ich twarzom.


Kwatera w Prokocimiu

Nagle posłyszałem z boku: - Cześć! Władek, co ty tu robisz? Przede mną stał dobrze, zimowo odziany Jerzy Karpiński, mój przedwojenny kolega szkolny (chy¬ba o rok młodszy ode mnie) z wielickiego gimnazjum.

- Dziwne, że mnie poznałeś w takich łachach, ale bardzo się cieszę - odpowie¬działem. - Wracam z akowskiego oddziału partyzanckiego, gdzie byłem od sierp¬nia. - I właśnie się martwię, bo ten krasnoarmiejec nie puszcza dalej, a widzisz jak ja jestem przygotowany do spacerów na mrozie.

- No to chodź do mnie. Mieszkam pięć minut drogi stąd.

Z zaproszenia byłem ogromnie zadowolony. Jurek jeszcze przed 39 rokiem podkochiwał się w jednej uroczej prokocimiance, ale w czasie okupacji straciłem go z oczu. Domyśliłem się zaraz, że właśnie tu się ożenił i tu mieszka. Domysł okazał się słuszny. Byłem ogromnie zadowolony. Miłą i ładną żonę gospodarza zacząłem zaraz przepraszać za swój wygląd. Jurek bliżej wypytywał o losy wieliczan w Baonie „SKAŁA", o znajomych i oczywiście o nasze partyzanckie przy¬gody. Pani domu wdzięcznie i chyba z dużym zainteresowaniem przysłuchiwała się moim opowiadaniom. Spostrzegłem, że niektóre przygody, zwłaszcza „Zawa¬ły" wydawały się jej nieprawdopodobne, ale Jurek znający Kazka, chyba jeszcze z harcerstwa, potwierdzał jego szaloną odwagę. Jurek sam był bardzo przystoj¬nym, młodym gimnazjalistą, a później licealistą i stąd miał spore powodzenie u dziewcząt.

Mnie gnębiło co innego. Wiedziałem, że mam u siebie całe stado partyzanckich wszy. Nie śmiałem o tym mówić. Było mi u p. Karpińskich zbyt dobrze, ciepło i przyjaźnie, a później okazało się, że i smacznie, by ryzykować zmianę nastroju. I znowu spałem umyty, już ogolony i syty w łóżku z białą pościelą. Okazało się później, że sielanka ta dla mnie trwać miała aż trzy dni, bo dopiero 21 stycznia przed południem wycofano sowiecki posterunek i mogłem, bardzo serdecznie żegnany, opuścić przystań w Prokocimiu i skierować się kostkową autostradą do Wieliczki. Było to ostatnie około 8 kilometrów mojej partyzanckiej przygody. Droga wzdłuż tzw. „autostrady" Wieliczka - Kraków była dobrze mi znana, bo przed wojną jeździłem nią czasem furmanką (za 40 groszy) do Krakowa, razem z wujkiem Józefem Sitko, po grubsze zakupy dla rodziny, a już całkiem często jeździłem nią na moim własnym rowerze. A przez całą okupację była kolej Wieliczka - Kraków praktycznie jedynym środkiem komunikacji, prócz furmanek, no i własnych nóg (14 kilometrów).

Z drżeniem serca zbliżałem się do Wieliczki. Odgłosy walki dochodziły czasem do Prokocimia, a zwłaszcza 20 i nocą z 20 na 21 stycznia. Co tam z miasta zostało, co z moim rodzinnym domem w podwielickich Bogucicach, co z rodziną? Napię¬cie rosło we mnie w miarę zbliżania się do miasta, a już wokół stacji kolejowej Wieliczka urosło do granic przerażenia. Wielkie ilości trupów niemieckich żołnie¬rzy leżały na autostradzie, już bez butów i pasów. Naliczyłem ich kilkanaście w moim polu widzenia. Szczególne ich zagęszczenie było na autostradzie po obu stronach wiaduktu kolejowego. Skręciłem za wiaduktem w lewo obok tartaku. I wtedy zobaczyłem, że mój dom jest cały. To mnie nieco uspokoiło, ale nie do końca.

W dwie minuty później wszedłem do otwartej sieni domu, a w parę sekund później nacisnąłem na klamkę drzwi do rodzinnej kuchni. Żyli wszyscy: Ojciec, Matka, i siostra krzątali się w kuchni. Ale za drzwiami do pokoju słychać było obce głosy. Mówili po rosyjsku, był wśród nich i głos kobiecy. Jakimś nakazem świado¬mości, zanim się przywitałem, podszedłem do łóżka, na którym sypiał Ojciec i zdjąłem ze ściany jego kieszonkowy zegarek „Omega" wiszący przy wezgłowiu i dopiero wtedy przywitałem się ze zdumionymi moim zachowaniem i wyglądem Rodzicami. I to było swoiste signum temporis (znak czasu).


Przypisy:

  1. Z książki Sobańskiego wyczytałem, że dziewczyna ta była Żydówką - Cecylią Cybulską z Łomży, i że uciekinierzy przebywali początkowo w domu Jana Marusy w Muniakowicach, na północny wschód od Krakowa. 21 sierpnia 1944 byłem w Muniakowicach i od p. Marusy - juniora - uzyskałem potwierdzenie tej wiadomości. Od niego też otrzymałem wiadomość, że Jerzy Bielecki żyje w Nowym Targu. Nawiązałem z nim kontakt telefoniczny. Jerzy Bielecki udzielił mi telefonicznie informacji, że ten dom w którym spotkaliśmy oświęcimiankę stanowił własność rodziny Czerników z wioski Przemęczany.
  2. I tu następują pewne niejasności w moich późniejszych wspomnieniach. Rysiek twierdzi, że rozstaliśmy się gdzieś w okolicy Słomnik, mnie zaś wydaje się, że było to dopiero na przedmieściach Krakowa. Tak przynajmniej zapisałem we wspomnianych tu powojennych notatkach. Oczywiście wymieniliśmy wzajemnie adresy z nadzieją, że wkrótce uda nam się spotkać.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi