Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Władysław Dudek, Pamiętnik "Lenarda"


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek – „Lenard”, Wspomnienia okupacyjne. Cz. II.



Wrodzony mi zmysł grafomański spowodował, że już od początkowych dni mojej partyzantki prowadziłem zapiski różnych zdarzeń. Nie sprzyjały temu tak zwane trudności obiektywne: brak papieru i dobrego ołówka. Ale mimo to miałem już w sierpniu kilkanaście luźnych kartek z różnymi zapiskami. Kiedyś, w dniach po złotopotockich perypetiach, zaginęły mi wszystkie niepowrotnie. W nowych warunkach - po powrocie w Miechowskie - ciągło mnie dalej do pisania, ale nie było na czym pisać. Wreszcie w drugiej połowie listopada na swej partyzanckiej drodze spotkałem jakiś wiejski sklepik, w którym udało mi się kupić liniowany zeszyt i dobry ołówek.

Tak to, poczynając od daty 25 listopada 1944 prowadziłem swe zapiski regular¬nie. [1] Tak się złożyło, że pierwszy mój zapis w tym pamiętniku zaczyna się od wszy, które były plagą naszego bytowania. W zeszycie, ze zrozumiałych powodów nie zapisywałem nazwy miejscowości, w których przebywał nasz oddział. Wojsko¬wym obyczajem pisałem tylko m.p. (miejsce postoju) i datę. Dziś istnieją spore trudności w rozszyfrowaniu tych skrótów, ale część nazw miejscowości udało mi się odtworzyć. Tak więc wiem dzisiaj, że pierwszy zapis m.p. 25.XI.1944 odnosi się do miejscowości Wrocimowice w odległości około 10 kilometrów na południo¬wy wschód od Miechowa. Melina nasza mieściła się nie w samej wsi, ale w przy¬siółku obejmującym kilka chałup w wąwozie nad małym potoczkiem. Przysiółek ów nazywa się dziś Podgaje Wrocimowickie, a nie Zagaję jak pisałem w różnych powojennych wspomnieniach.

A oto fragment pierwszego mojego wpisu w pamiętniku:


Spis treści

Wszobicie

m.p. 25.XI. 44

„Dziś dzień poświęcony odwszeniu. Odwołano normalne zajęcia. Już od rana zaczyna się polowanie i inne szykany. W izbie na melinie kilka rozebranych do półnaga ludzi zawzięcie dłubie w szwach podartej części, naszej bardzo ubogiej garderoby. Panuje cisza, przerywana co chwilę pojedynczymi słowami: trzecia..., siódma..., dwunasta, itd. Jeden z dowcipniejszych stwierdza: „U mnie prawie nie ma, gdzieniegdzie kupka. Polowanie to sposób systematycznego zwalczania tego draństwa."

Polowanie kończyło się tym, że trzeba było każdą znalezioną wszę zgnieść oddzielnie między paznokciami. Była to prawie syzyfowa praca i tylko nąjcierpliwsi dawali sobie z tym radę. „Jako ekstra metody stosujemy prasowanie od czasu do czasu gorącym żelazkiem koców i wszystkich części odzienia. Jest to środek radykalniejszy, lecz dość trudny do przeprowadzenia w naszych warunkach". W wiejskiej izbie, jeśli nawet znalazło się żelazko, to trzeba było rozgrzewać jego żelazną duszę pod kuchnią lub rozpalać w ogniu węgiel drzewny, dla napełnienia żelazka. Dla dziesięciu partyzantów należałoby to robić przez pół dnia, a na to nie było ani cierpliwości, ani ochoty, ani nawet dostatecznej ilości drzewa, które zimą było surowcem deficytowym i drogim. Zdarzało się czasem, że rozpalaliśmy ogni¬sko na polu i trzepaliśmy nad nim swoje ubrania. Wszy wpadały wprost do ogniowego piekła. Trzeba dziś przyznać, że wszystkie te metody okazywały się mało skuteczne, a przede wszystkim nietrwałe. W nocy spaliśmy na słomie, na podłodze izby, która rzadko tylko była drewniana. W większości była to ubita glina. Spaliśmy przeważnie w mundurach, nie zdejmowanych całymi tygodniami. Choć¬by tylko dla ciepła - w najlepszym przypadku mieliśmy po jednym lichym kocu na głowę - spaliśmy blisko siebie i wszy wędrowały sobie swobodnie po żołnierzach nie zważając ani na oficerskie stopnie, ani na płeć właściciela (lki) munduru. Najgorsze było to, że w każdej drużynie zdarzał się jeden lub więcej zawodowych hodowców wszy, którzy nie robili niczego, by się tego stada pozbyć lub co najmniej go przerzedzić, więc cała robota okazywała się nieskuteczna. Napisał „Powolny", że „ W Ostrowie przeprowadzano też parową dezynfekcję mundu¬rów". Ja tego niestety nie pamiętam.

W mojej drużynie znalazł się pchor. „Ryś", jeden z „oświęcimiaków", którym udało się drapnąć z lagru w Oświęcimiu i trafić do naszego baonu. Z tym „Rysiem" zżyłem się w oddziale bardzo blisko i zażyłość, mimo różnych trudności trwa do dziś, ponad pół wieku. „Ryś" okazał się wielkim pedantem w sprawach - nazwijmy to dziś - higieny osobistej. Myślę, że ta jego cecha, choć tak trudna w warunkach lagrowych, a później partyzanckich, pozwoliła mu przetrwać Oświę¬cim, nie zatracić chęci życia i przeżycia w obozie i uchronić się od postępującej degradacji człowieczeństwa, które w obozie nazywano muzułmaństwem, a w istocie było ono przedsionkiem do krematoryjnego komina. Ale ta jego pedanteria, w sytuacji gdy trzymaliśmy się blisko siebie i byliśmy zaprzyjaźnieni, zmuszała mnie do podciągania się do jego standardów. „Ryś" przed każdym capstrzykiem czyścił swoje buty, różnie w zależności od warunków, ale zawsze. Miał - chyba jako jedyny partyzant - swój skromny niezbędnik, w którym było pudełeczko jakiejś pasty do butów, mała szczotka, scyzoryk do oczyszczania munduru i butów z błota, kawałek mydła i przyrządy do golenia. Był dla mnie w tym względzie wzorem niedoścignionym, choć czasem uporczywym i nawet złośliwym. W jakimś stopniu to jemu zawdzięczam, że ja byłem na ogół partyzantem zadbanym, może ciut nad naszą przeciętność, ale nie da się ukryć, że ten stały doping z jego strony zepsuł mi nieco krwi na co dzień. Myślę, że za jego przyczyną unicestwiłem dobrych kilkaset, a może kilka tysięcy wszych żywotów.

Pod datą25.XI.44 zapisałem dalej:

W przerwie obiadowej odwiedziło nas dwu ludzi 2 miejscowej terenówki AK przynosząc wiadomości o ruchach Niemców w najbliższej okolicy. W poprzedni dzień miejscowy oddział „Olgierda" zakropił 2 i poranił 2 szwabów, na co sąsied¬nie garnizony niemieckie odpowiedziały otoczeniem wioski R... [2]

Nasze oddziały przygotowują się na wypadek próby pacyfikacji ze strony Nie¬mców, do akcji zbrojnej. Przerywamy z miejsca wszobicie, d-ca plutonu ppor. „Mars" zarządza pogotowie alarmowe. Przyjmujemy to bez specjalnej gorączki, bo tego rodzaju pogotowie mamy prawie codziennie. Chłopaki palą się strasznie do roboty, jednak ze względu na ogólną sytuację i bezpieczeństwo ludności cywilnej nie zaczepieni, unikamy prowokowania szwabów. Pchor. „Zawała" stwierdza zapotrzebowanie na wypadek akcji, na zegarek i futerał do pistoletu po zabitych Szwabach. Ja z kolei piszę się na briczesy, buty z cholewami no i ewentualnie na zegarek. Sypią się pretensje do szwabskiej garderoby na jeszcze żywych Niemcach, którzy bynajmniej drogi do niebios nie pragną. Ale dowód to na nasz, niczym nie zmącony humor chyba tym, że szwabów jakoś nie widać. Z nudów zaczynamy sobie nucić wesołą żołnierską piosenkę:

Z młodej piersi się wyrwało

W wielkim bólu i rozterce

Poprzez pola uciekało

Zakochane czyjeś serce.


Żołnierz drogą maszerował

Nad serduszkiem się użalił

Więc go do plecaka schował

I pomaszerował dalej.


Tę piosenkę, tę jedyną

Śpiewam dla ciebie dziewczyno

Może także jest w rozterce

Zakochane twoje serce.


Może beznadziejnie kochasz

I po nocach tęsknisz szlochasz

Tę piosenkę, tę jedyną

Śpiewam dla ciebie dziewczyno.


Żołnierz drogą maszerował

Poprzez lasy, góry, pola

Z śmiercią stale szedł w zapasy

Taka jest żołnierska dola.


A gdy mu świstały wielce kule, gdy szedł do ataku

Śmiał się żołnierz, bo w plecaku

Miał w zapasie drugie serce.

Tę piosenkę, tę jedyną... "


Następny tekst z pamiętnika datowany jest na 26.XI.44. Nie potrafię z całą pewnością ustalić nazwy nowego m.p. Z zapisu wynika, że wtedy w zastępstwie dowodził Oddziałem „Huragan" ppor. „Mars". Było tak rzeczywiście, bo wcześniej urlopowany był na kilkanaście dni ppor. „Kuba". Nie pamiętam dokładnie daty rozpoczęcia urlopu „Kuby" ani jego zakończenia. Według pamięci Kazka „Zawa¬ły", ppor. „Kuba" poszedł na urlop po podziale baonu na trzy oddziały, a wrócił 10 lub 11 grudnia 1944 r. W moim pamiętniku pod datą 11 grudnia 1944 zapisałem, że „Kuba" był już w tym dniu z powrotem w „Huraganie".

m.p. 26.XI.44

„Dziś nad ranem zmieniliśmy melinę. Przed świtem zarządzono pobudkę, a w pół godziny później wymarsz. Drogę mamy niedaleką około 4 km, ale za to błoto- z przeproszeniem - po pępek. Noc ciemna, mży drobny deszczyk. Gęsiego, cicho jak duchy, człapie kolumna kilkudziesięciu ludzi. Ppor. „Mars" zły jak prawdziwy bóg wojny. Przyczyną zdenerwowania, prawie jak zwykle Wiarus. O tym Wiarusie wypada coś więcej napisać. Wiarus jest poważny, otyły, ślepy na jedno oko, a przede wszystkim mądry, uparty i mściwy. Dostał się do dawnego oddziału partyzanckiego „Błyskawica” jeszcze za czasów „Rzeczypospolitej Miechowskiej" w ,,Meksyku".[3]

Został zarekwirowany we dworze, bo musicie wiedzieć, że Wiarus to nasz koń oddziałowy. Oko wybił mu sąsiad w stajni jeszcze w czasach, gdy Wiarus był tylko zwyczajnym bydlęciem pociągowym. Tam jego talentów docenić nie umiano. Poznano się na nim dopiero w partyzantce. Wiarus okazał się mściwym czego zaraz dowiodę. W czasie pobytu „Błyskawicy” w okolicach skąd on pochodzi spotkał się raz z koniem, który był sprawcą, jego kalectwa i tak się ułożyło, że oba konie musiały stać w nocy w jednej stajni. Wiarus oczywiście skorzystał z sytuacji i okro¬pnie zmaltretował kopytami do krwi swojego wroga. Co prawda dodać należy, że Wiarus w ogóle końskiego towarzystwa nie znosi, ale w tym wypadku specjalnie pokazał, co umie. Mądrości dowodów złożył aż za dużo.

W akcji pod Z.P. [4] tyralierka nasza została ostrzelana ogniem lkm-ów niemiec¬kich.

Wszyscy przywarli natychmiast do ziemi, a cel stanowił tylko Wiarus z przytro¬czonymi skrzynkami z amunicją. Zrozumiała jednak bestia, że w ten sposób może być z nim krucho no i... wykonał też „padnij". Wiarus bardzo lubi wodę, ale nie lubi, żeby ktoś na nim we wodzie jeździł. Śmiałków było już wielu, ale wszyscy kończyli na zimnej kąpieli. Tym razem przed wymarszem zastosował bierny opór. Ponieważ nie zdążył zjeść obroku, więc nie pozwolił się na znak protestu osiodłać. Nadymał brzuch, wiercił się na wszystkie strony i boki, aż siodłający go luzak siódmych potów dostał. A na niego czekała cała kolumna. Wiarus pełni u nas funkcje celowniczego przy cekaemie z tej racji, że ckm dźwiga. Od dwunożnych celowniczych prawie się nie różni, bo choć on w ogóle nie strzela, to oni też prawie w ogóle nie strzelają. Mówię oczywiście o strzelaniu z broni maszynowej.

Po dojściu na nową melinę okazało się, że nie jest ona wcale nową byliśmy bowiem już tutaj przed kilku tygodniami na kwaterze przed podziałem baonu. Zajmujemy duże i wygodne dwie izby zamożnego wiejskiego gospodarstwa oraz jedną izbę sąsiedniego domu. Ludzie na ogół przychylnie nastawieni do oddziału tak, że nawet u naszych gospodarzy trudno zauważyć niezadowolenie z zajęcia części domu, a co za tym idzie skrępowania ich normalnego trybu życia. Po przetarciu broni i „polowaniu" [5]rozleźliśmy się trochę po zabudowaniach szuka¬jąc znajomych.

Najbardziej były chyba zadowolone wiejskie dziewczęta z przybycia oddziału, bo choć ubłoceni i oberwani, ale naszym beztroskim humorem i werwą zyskujemy w porównaniu z miejscowymi chłopakami. Zresztą mundur, jaki by nie był, robi swoje. Z miejsca zaczynamy planować na wieczór zabawę (dziś niedziela). Skoń¬czyło się na planach, bo wykonaniu przeszkodzi! ppor. „Mars", zabraniając kate¬gorycznie tańczyć. Bodaj skisł, ale argumentom jego musimy przyznać rację. Na zabawę przyjdzie czas, gdy wyrównamy u Szwabów dług, dług honorowy, naszych 7 ludzi i sanitariuszkę zamordowanych przez tych oprawców w drodze na urlop.

W południe obejmuję służbę podoficera służbowego. Z góry cieszę się, bo będę mógł wykorzystać godziny nocnego czuwania napisanie. Do dyspozycji służbowe¬go stoi czysta kuchnia i zakupiona dziś lampa karbidowa.

Po kolacji urządziliśmy sobie wieczornicę. Rozpoczęliśmy odśpiewaniem kilku¬nastu piosenek żołnierskich, które znalazły, mile dla nas, uznanie u gości złożonych z domowników i sąsiadów. Następnie pchor. „Ryś" opowiadał nam o życiu więźniów w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, gdzie przebywał około 3 i 1/2 roku i skąd udało mu się, wraz z 4 kolegami uciec. Cała piątka, po drapnięciu, dołączyła do oddziałów partyzanckich w terenie. W naszym oddzielę pozostał „Ryś" oraz pchor. „Wodnik". Historię naszych oświęcimiaków i życie w obozie na podstawie ich opowiadań postaram się przedstawić kiedyś później w pamiętniku.

Wieczorem zostaliśmy zaalarmowani bliskimi wystrzałami z pistoletów maszyno¬wych w odległości około 600 m od nas. Ppor. „Miś", zastępca dowódcy plutonu, nakazał mi poprowadzić patrol rozpoznawczy dla zbadania przyczyny strzelaniny, tym bardziej, że dochodziła z kierunku, gdzie przed paroma minutami jeden z na¬szych ludzi pojechał zwrócić konie zabrane na podwodę. Zabrałem 2 chłopaków z drużyny, pistolet maszynowy na ramię, zameldowałem odmarsz i w drogę. Po przejściu około 300 metrów natknąłem się na patrol 7 skoczków... prowadzony przez przewodnika do lasów S...[6], gdzie przebywa baon „Ponara" do którego mają kontakty.

Doskonale uzbrojeni, posiadają wszyscy pepesze.

W krótkiej rozmowie dowodzili, że są takimi samymi żołnierzami polskimi jak i my z tym, że oni...

Tu w oryginalnym pamiętniku pod datą 26.XI.44 wymazane są niektóre słowa wykropkowane gumą. Jeśli sobie przypominam, to słowa te wymazałem - przeglą¬dając pamiętnik - w końcowych latach czterdziestych lub z początkiem lat pięć¬dziesiątych, w czasach największego terroru stalinowskiego w Polsce. Pamiętam, że było tam opisane spotkanie z grupą skoczków z Armii Ludowej (AL), którzy poprzez akowski baon Antoniego Iglewskiego „Ponara", mieli być przekazani do AL, a prowadził ich łącznik akowski. W rozmowie z nami stwierdzali, że są też polskimi partyzantami, choć podlegają innemu dowództwu.


Na wiejskim weselu

„W południe znów mieliśmy alarm spowodowany bliskością strzałów z karabi¬nów. Skończyło się, jak zwykle na alarmie. Wieczorem wysłany zostałem ze „ Śru¬bą" do pobliskiej wioski, gdzie mieszkał znajomy ślusarz, obznajomiony nieco z robotą rusznikarską. Przypadkowo natrafiłem na wiejskie wesele. To przypadko¬we trafienie nie było całkiem przypadkowym, ponieważ o weselu dobrze wiedziałem i tak wszystko ułożyłem, aby właśnie w tym dniu wyjść na wieś. Ponieważ ppor. „Marsa" nie było, udało mi się uzyskać od ppor. „Misia" przepustkę do godz. 9 wieczór. Zabrałem broń do naprawy i na przełaj, przez pola wraz ze „Śrubą" ruszyliśmy w drogę. U ślusarza załatwiliśmy sprawę w 10 minut i hajda na wesele. Już z daleka posłyszeliśmy wesołe dźwięki wiejskiej orkiestry i hukania weselników. Zauważono nas tuż przed wejściem do sieni, zastawionej stołami. Trafiliśmy właś¬nie na kolację Wyczułem lekkie skonsternowanie naszym niespodziewanym zjawie¬niem się. Trwało to jednak tylko chwilę. Zaraz znalazł się skądś mój znajomy z poprzedniego pobytu w tych stronach, już dobrze „wymorfinowany" Jeszcze się dobrze nie rozglądnąłem w otaczającej nas ciżbie, a już stało przed nami „pół basa " (pół litra) bimbru. Zabraliśmy się do niego wszyscy rzetelnie tak, że w nie¬długim czasie podjechało na stół następne i zagrycha. Dobry wstęp dla nabrania humoru. Zostawiłem „Śrubę" przy kielichu, a sam wszedłem do środka mieszkania. O mało mnie nie cofnęło. W malej izbie wiejskiej chałupy tłoczyło się w tańcu co najmniej (bez przesady) 20 par. A obok pod ścianami drugie tyle, nie tańczących. Wszystko sprasowane i spocone jak w łaźni. Tego jeszcze nie widziałem nigdy. Jak się później okazało 70 % weselników to tak zwane „złaza". Chłopaki z tej i okoli¬cznych wsi nieproszeni pchają się do środka, byle potańczyć. Próba usunięcia „złazy" kończy się z reguły bitką. A i sam taniec odbiega nieco od tego, co u nas zwykło się tym mieniem określać. Kręcą się bestie nieprawdopodobnie szybko. Ani walc, ani polka tylko dreptanie aż do zupełnego wyczerpania. Od czasu do czasu jeden z tańczących zatrzymuje orkiestrę i zachrypniętym z przepicia głosem śpie¬wa zwrotkę jakiejś piosenki weselnej, śpiewanych zresztą na jedną melodię, płaci muzykantom i znów od nowa to samo. W tłoku zauważyłem znajomą twarz,. To siostra szewca z tej wsi, u którego w czasie poprzedniego pobytu w tych stronach byłem służbowo kilka razy. Ładna rasowa twarz cygańska, ciemna cera, szczupła, wyróżniała się na tle przeciętnych wiejskich dziewczyn. Podczas przerwy w tańcu skinąłem na nią podeszła, przywitała się ze mną i prosi do tańca. Zatańczyć miałem ochotę, ale jak się tu zanurzyć w tym mrowisku, które jakby za potrąceniem kija, zaczyna się ruszać. Zauważono nas nagle, bo ze wszystkich stron skierowały się spojrzenia i trochę się przyciszyło. Byłem w ładnej polskiej bluzie podoficerskiej, furażerce, na pasie parabellum, a na ramieniu pistolet maszynowy „schmeisser". To robi swoje wrażenie. Zastanawiałem się chwilę, co robić. Miałem ochotę zatańczyć, ale bałem się strasznie tego tłoku. Przekonały mnie wesołe oczka cyganeczki i wreszcie coś wykombinowałem. Stanąłem na środku izby i zatrzyma¬łem muzykantów. Wszystko się uciszyło. Z kolei zapowiedziałem: ,,Teraz 2 godziny bawimy się my. Nie wolno tańczyć więcej jak trzy pary na raz, ja tańczę z czwartą." Popatrzyłem się znacząco na pistolet, po tym na „złazę". Przekonało ich wido¬cznie to pierwsze, bo zaczęli na wyścigi odciągać jeden drugiego i robić miejsce.

Najbardziej zadowoleni z tego byli goście proszeni, co mi zresztą zaraz drużba powiedział, bo inaczej rady sobie dać nie mogli. Ponieważ na weselu znajdowało się kilku znanych już sprzed wojny bitników, co mi zaraz powiedziała moja cyganeczka, oddałem „Śrubie" pistolety i szepnąłem mu na ucho, żeby uważał co się dzieje. Wytańczyłem się z cyganeczką, ile chciałem, wesoła panna, wartałaby grzechu, szkoda tylko że miałem tak mało czasu."

W pamiętniku tego nie zanotowałem, ale przebieg tego wesela był dla mnie nieco bardziej złożony. Moja cyganeczką podpowiedziała mi, że jak chcemy tańczyć, to trzeba, po każdym „kawałku" zapłacić muzykantom, bo inaczej nie będą chcieli grać. Miały tańczyć tylko cztery pary, ale było za luźno i wkrótce doszły jeszcze trzy albo cztery dalsze. Rzeczywiście w pewnej chwili muzyka przestała grać i wtedy mężczyzna z jednej pary stanął obok muzykantów i zaśpiewał jakąś przyśpiewkę. Muzykanci podjęli melodię i zabawa toczyła się dalej. Zacząłem intensyw¬nie myśleć co by tu zaśpiewać, bo rozumiałem, że przyjdzie i kolej na mnie. Nie było mi to dziwne, bo w podobny sposób odbywały się wesela w Wieliczce i na podwielickich wioskach. Wreszcie, w którejś przerwie miałem tekst przyśpiewki ułożony i stanąwszy przed muzykantami, ośmielony wypitymi kieliszkami, zaśpie¬wałem:

Przypatrzcie się ludzie wielkiej mej niedoli

Zakochałem się w tej pannie, aż mnie serce boli. Cyganeczka przytuliła się do mnie i tańczyliśmy dalej.

Wreszcie trzeba było zmienić i „Śrubę", który co chwila rzewnie spoglądał na nas. Ja przy stole, przede mną bimber i zagrycha, na kolanach Cyganeczka, a „Śru¬ba" do tańca. Po chwili doszedł do tańczących „Śruba" z tęgą kobietą. W kolejnej przerwie wystąpił on i zaśpiewał:

Woloł bymjo woloł, żeby mnie brzuch boloł

Panna by mnie smarowała, a jo bym się toloł[7].

Goście weselni gruchnęli śmiechem i zabawa toczyła się dalej, tyle tylko, że ja czułem się przez chwilę mocno skonfundowany.

„Śruba", stary bywalec na wiejskich weselach strasznie nawydziwiał, o mało ludzie ze śmiechu boków nie pozrywali. Prawie przemocą zabrałem go do meliny. Pluton śpi. Melduję przyjście. Ppor. „Miś" patrzy wesoło na mnie. Zadowolony, że pomimo tak silnej pokusy nie nawaliliśmy.

m.p. 28. XI. 44.

Godz. 12.30 w nocy. Alarm!!!

Klnę, aż chłopakom uszy więdną. Na wszystko i wszystkich, nie wyłączając Cyganeczki. Bo jak tu wstać, spakować się zebrać drużynę, sprawdzić oporządzenie i wyprowadzić, kiedy łeb ciężki jak ołów. Gdzieś z boku słyszę:

„Pij wódkę, będziesz głupszy".

Zarządzono wymarsz na następne m.p. na skutek aresztowania komendanta miejscowej placówki terenowej BCh. Zrobiliśmy około 12 km. Po przyjściu powie¬działem tylko: „Żeby to szlag trafił" i zasnąłem snem niewiniątka. "


Rozkład partyzanckich zajęć

„Cały dzień przeszedł dość monotonnie. Nawet obiadowi nie poświęcił nikt większego zainteresowania. Ponieważ mam trochę czasu, a dzień nie daje tematu do pisania, postaram się przedstawić skład naszego plutonu i rozkład zajęć co-dziennych. A więc:

D-cą plutonu w zastępstwie urlopowanego faktycznego d-cyp por. „Kuby" został ppor. „Mars". Zastępcą d-cy ppor. „Miś" Szef plutonu sierżant „Kwadrat", Podoficer gospodarczy kpr."Czarny". Podoficer wyszkoleniowy plut. pchor. „ Wodnik".

  1. Drużyna - kpr. pchor. „Lenard", kpr. pchor. „Zawała", kpr. pchor. „Ryś", kpr. pchor. „Jeż", kpr. pchor. „Piach", kpr. pchr. „Lach", st. strz., „Śruba", st. strz. „Pieg", strz. „Robert".
  2. Drużyna - plut. „Orzeł, plut. „Mały", pchor. „Żnin", pchor. „Boch", pchor. „Zawisza", st. strz. „Tarzan", „Szypuła".
  3. Drużyna - plut. pchor. „Słowik", st. strz. „Wilk", st. strz. „Hrehorowicz", st. strz. „Wicher", strz. „Turek", strz. „Śrubka", strz. „Puchacz", strz. „ Wróbel".

Każdy z nich prawdopodobnie będzie tematem opowiadania, więc nie będę się trudził teraz opisywaniem ich charakterów i zajęć w plutonie. A teraz nasz rozkład zajęć:

Godz. 7.00 rano - pobudka. Od 7.00 do 8.30 mycie, czyszczenie, wszobicie i tym podobne, 8.30 modlitwa i śniadanie od godz. 9.00 do 12.00 zajęcia, na które składa się według programu gimnastyka, nauka o broni, terenoznawstwo, służba wewnę¬trzna, bojówka i wszystko inne co wchodzi w zakres wyszkolenia wojskowego. Od 12.00 do 13.30 zajęcia własne i czyszczenie broni. Od 13.30 do 15.00 obiad, godz. 15.00 - 18.00 zajęcia szkoleniowe. O godz. 18.00 do 20.00 wieczornica. Capstrzyk o godz. 20.00.

Ten rozkład dnia był na ogół bardzo luźnie przestrzegany z przyczyn obiektywnych.

m.p. 29. Xl. 44.

Rano mała awantura. Kazek „Zawała" przypadkowo wystrzelił na melinie z ka¬rabinu. Nie to jest ważne, że z karabinu, lecz to, że właśnie „Zawała". Ma on już w tym względzie pewną tradycję. Strzelał już z ckmu no i teraz z kb. Zakończyło się spazmami gospodyni. A że nikogo nie trafił nie jego wina. Stracona tylko na darmo sztuka amunicji.

Dziś rocznica wybuchu powstania listopadowego. Nasza wieczornica dziś bardzo uroczysta. Zainaugurował ją pchor. „Słowik" krótkim wspomnieniem poświęconym wypadkom listopadowym. Prowadzenie wieczornicy przyjął ppor. „Mars" słowami:

- „Chłopcy zaśpiewajmy Warszawiankę".

Pada komenda: „Powstań! Baczność!, - I z piersi 30 partyzantów zagrzmiały dumnie słowa „Warszawianki" :

„Hej kto Polak na bagnety... "

My spadkobiercy tradycji czynu listopadowego, tak jak nasi praojcowie, podno¬simy rękę zbrojną na tyrana wielokroć straszniejszego od carów. Przyświeca nam ta, co im myśl. Dać Polsce wolność. I wierzymy święcie, że powodzenie pójdzie z nami w parze. I śni nam się przyszłość, jaśniejsza przyszłość.


„WIZJA PRZYSZŁOŚCI"

Rozkołysały się dzwony srebrzyście

Ogromnym szczęściem rozdrgała ziemica

I jednym rytmem dźwięczy wyraziście

Hymnem wolności krakowska ulica.


Morze radości tym tłumem kołysze

w oczekiwaniu wzrok przed siebie goni

I nagle głuchy huk przerywa tę ciszę

Stalowych czołgów huk i armat - to „Oni".


Twarze spalone afrykańskim słońcem

Duma przebija z każdego ich ruchu

Wszak imię Polski te serca gorące

Wszędzie wsławiły, to ci z pod Tobruku.


Dzieje ich trudu historia dziś przędzie

Polskich żołnierzy co jak lwy się bili

W piaskach libijskich, tam na czarnym lądzie

Tych, którzy idą... tych co nie wrócili..


Przechodzą. Znów krzyk radości się wzmaga

To las peleryn idzie, piór bez liku

Orla z postaci ich bije powaga

To Podhalanie, to ci z pod Narwiku.


Lecz co to? Nagle pękają kordony

Na jezdnię wpada tłum rozkołysany

I uniesiony nagle mocnymi ramiony

Wyrasta w górę las głów roześmiany.


Roześmiane, dziarskie miny jak mówi piosenka

Nasze chłopaki! To leśne oddziały

Uśmiechem wita ich każda panienka

Ich serca zawsze przecież im sprzyjały.


To „Huragany", „Gromy", „Skoki", „Błyskawice"

Ci co bez reszty Polsce serca swe oddali

Dziś tryumfalnie wchodzą w krakowskie ulice

Ci co wrócili... i ci co zostali....


To utwór ppor. „Misia" tak pięknie zasilający nasz wieczór wspomnień listopa¬dowych. Z kolei odczytał „Słowik" krótką historię Powstania. Zakończyliśmy wie¬czór naszymi żołnierskimi piosenkami i odśpiewaniem Roty:

„Aż się rozpadnie w proch i w pył

Krzyżacka zawierucha".


Partyzanckie wieczornice

„Dziś Andrzeja. Imieniny „Jędrusiów"[8] . Nasza wieczornica nosi specjalny cha¬rakter. Ppor. „Miś" posłał mnie wraz z „Zawałą" do sąsiedniej wsipo tytoń dla chłopaków. Chcieliśmy kupić gdzieś trochę „wody rozmownej", ale nie udało nam się dostać. W drodze czujemy, że odedrą nam za to uszy. Wróciwszy zastaliśmy już cale towarzystwo na wesoło. Wytrzasnęli skądś harmonię i ... kiełbasę. Zespół harmonijno-kiełbasiany doskonale uświetnił nasz wieczór. Zaczęło się wygłupianie na cały regulator. Tańce, dowcipy, piosenki, jedno po drugim na przemian. Prym jak zwykle wodzili „Wodnik " i „Słowik ". I powracającego z kontaktu ppor. „Mar¬sa" przyjęliśmy podrzucaniem i wiwatami. O mało swojej szanownej łysej (z prze¬proszeniem) głowy o sufit nie rozbił. Dość długo biedak nie mógł się połapać na jaką uroczystość cała awantura.

A wieczorem... Chłopcy, pogotowie marszowe! Ucieszyliśmy się bardzo, bo na melinie mieliśmy dość przykre życie z powodu złego ustosunkowania się do nas gospodarzy. Co prawda oddział kwateruje już u nich drugi raz, ale za to zachowu-jemy się całkiem przyzwoicie. Za chwilę nowy zastrzyk. Słyszę głos ppor. „Marsa": „Lenard", wyznacz 5 ludzi na patrol bojowy. Pójdziecie na robotę. Te same polecenie dostali drużynowi „Orzeł" i „Słowik". Nie wiem jak wybrnąć z tego, bo nic chcę nikogo skrzywdzić, a chłopaki palą się strasznie do roboty. Wywołuję:

„Jeż", „Lach", „Ryś", „Pieg", „Robert". Reszta z zazdrością patrzy na wymie¬nionych. Pójdą na drugi raz. O 9.00 wieczór zbiórka patroli. Plut. „Orzeł", który przeprowadzał rozpoznanie do tej akcji, otrzymuje dowództwo patrolu. Nadchodzi „Mars". Pada komenda: „Baczność! Na lewo patrz!" „Orzeł składa raport". „Panie poruczniku, melduję patrol gotowy do odmarszu. Stan jeden plus czterna¬stu. Ppor. „ Mars " objaśnia: „Patrol ma za zadanie zdobycie 10 koni niemieckich. Konie znajdują się w miejscowości D. [9] 10 km stąd. Resztę objaśni wam plut. „Orzeł", którego mianuję dowódcą patrolu. No, czołem chłopaki. Złamcie pysk". „Orzeł" i pchor. „Żnin", jako znający drogę, idą jako szperacze. Mnie powierza dowództwo patrolu w czasie marszu. Idziemy... Piękna, jasna noc. Niebo pełne gwiazd. Widoczność bardzo dobra, świeci księżyc. Bierzemy z miejsca dobre tempo, bo mamy kawał drogi przed sobą. Droga przeszła zupełnie spokojnie.

Zatrzymujemy się kilometr przed obiektem. „Orzeł" rozdziela zadania. Ja z pa¬trolem 5 ludzi mam ubezpieczyć w czasie wyprowadzenia koni ze stajni, od strony miejscowości Dz. [10]

Z tej strony, z odległej o 400 m wartowni wychodzą co godzinę partole szwabskie. Na wartowni przebywa zwykle około 15 Szwabów. Dalsze silne garnizony niemiec¬kie w miejscowości Dz. około 1,5 km od obiektu. Z kolei wyznacza 5-ciu ludzi z zadaniem wejścia do stajni, zabrania po 2 konie z uprzężą każdy. Sam zresztą ma ubezpieczać wejście do stajni. Stajni dworskiej pilnuje jeden strażnik i pies. Szwaby wyprowadzili się ze dworu przed kilkoma dniami, nie zdążyli zabrać jeszcze tych kilku koni. Ruszamy cicho gęsiego. Naprzód „ Orzeł" ze „Żninem", dalej ja z pa¬trolem. Drogę przecina nam rzeczka, nad którą po drugiej stronie stoi młyn. Musieliśmy iść obok młyna, chcąc wykorzystać jedyny mostek na rzeczce. We młynie światła. Czynny. Zbliżamy się cichutko, pochyleni do mostku. Psy młyńskie ujadają jak zwariowane. We młynie zauważamy ruch. Otwierają się drzwi, ktoś wchodzi i wychodzi. Przechodząc przez kładkę musimy być zauważeni. Nie możemy zostawać nierozpoznanych punktów za sobą. Naradzamy się krótko z „Orłem" i decydu¬jemy się na zajęcie młyna. Wpadamy z pistoletemi. Okazuje się, że we młynie znajduje się tylko czterech ludzi z załogi młyna. Wystraszeni w nieludzki sposób. Uspakajający ich. „Orzeł" zostawia we młynie „Żnina" i „Roberta". Idziemy dalej wzdłuż linii wysokiego napięcia. Przechodzimy trasę do Dz. Dwieście metrów dalej nasyp kolejki wąskotorowej. „Orzeł" zatrzymuje się na chwilę nadsłuchując. Cisza. Jednym skokiem przesadza tor i daje mi cicho sygnał gwizdkiem do podciągnięcia całego patrolu. Już zaledwie sto metrów od stajni. Otrzymuję od ,,Orła" ostatnie dyspozycje co do umieszczenia ubezpieczenia. Na samym zakręcie szosy stoi dom po lewej stronie. Podciągamy się na skraj płotu. Rkm na stanowisku i czekamy. Tymczasem patrol „koniokradów" robi swoje. Po minucie niecierpliwego wyczekiwania słyszymy człapanie koni. Idzie pierwsza para, za chwilę następna, a po dłuższej przerwie znowu człapanie, tym razem jest ich więcej. Z radości chichocze¬my za płotem jak wariaci. Udało się. Dostaję od „Orła" polecenie ściągnięcia ubezpieczenia i dołączamy do patrolu. Wpadamy na arcykomiczną scenę. Na ma¬leńkim ukraińskim koniku jedzie jak św. Józef na ośle, jakiś wielki dryblas. To „Wrona". Trudno się zorientować, czy to on na koniu, czy koń na nim, bo „Wrona" nogami wlecze po ziemi. W przejściu dowiaduję się od „Orła", że robota wykonana systemem „bezszmerowym". Stróża nie zauważyli a pies, widocznie rozumiejąc powagę sytuacji, ani nie mruknął. W drodze powrotnej zdarzył mi się przykry wypadek, mianowicie dostałem „wilka"[11]. Ostatnie 2 kilometry długiego (13 km) marszu ledwo nogami ruszałem. Próbowałem siąść na jednego z koni, ale jazda sprawiała mi jeszcze większą trudność. Zostałem z tyłu kolumny i dołączyłem na melinę z opóźnieniem."

m.p. 2.XII.44

„Znów wypadek z bronią. Podczas instruowania pistoletu P38 wypalił pchor. „ Wodnik", ten z Oświęcimia, o którym poprzednio wspomniałem i postrzelił w no¬gę Jaśka „Piega". Całe szczęście, że kula nie naruszyła kości. Nasz oddziałowy sanitariusz „Słowik" założył prowizoryczny opatrunek, a zawezwany później lekarz opatrzył ranę. Wieczorem odwieźliśmy „Jaśka" na punkt. Lekarz obiecuje, że wróci za tydzień do oddziału. To już drugi wypadek „Wodnika" w tym miesiącu. Nie wiemy czy Oświęcim, czy wrodzona nerwowość, a może oba czynniki składają się na to, że „Wodnik" robi wrażenie narwańca. Nadzwyczaj pobudliwy, nerwowy, ma bardzo szybką wymowę i zawsze myśli o czym innym, a robi co innego. Brak mu jakiejkolwiek systematyczności w działaniu. Pomimo wszystko lubimy go za jego wesołość i ambicję. Programy naszych codziennych wieczornic są w dużej mierze jego zasługą. Zwłaszcza bezkonkurencyjny „dziadowski taniec" i żydowskie kawa¬ły. Po wypadku z „Piegiem" musieliśmy mu odebrać pistolet, bo obawialiśmy się, że się kropnie. I zdaje się słusznie, bo zaraz po tym poszedł na melinę „Słowika", gdzie zastaliśmy go manipulującego naładowanym i nabitym karabinem z widocz¬nym zamiarem samobójstwa.

Kto wie, czy za kilka minut nie przyszlibyśmy za późno. „Wodnik" jest z pocho¬dzenia warszawiakiem. Podejrzana o robotę konspiracyjną została aresztowana cała jego rodzina, to znaczy matka, starszy brat i on. Po przebyciu kilkumiesięcznej tragedii w więzieniu na Pawiaku została uwolniona jego matka, a on wraz ze starszym bratem zostali wywiezieni do Oświęcimia, gdzie przebywali straszne, długie półtora roku.

W lecie tego roku wraz z grupą kilku więźniów zorganizowali ucieczkę[12]. Przeży¬cia tej ucieczki zatykają dech w piersiach, to cała epopeja. W czasie ucieczki został złapany brat „Wodnika", który dla zatrzymania natychmiastowej pogoni SS-manów i uratowania życia reszty towarzyszy, poświęcił siebie. Od czasu ucieczki dzieli „Wodnik" z nami trudy życia partyzanckiego."

m.p. 3.XII.44

„Dziś niedziela, w związku z tym specjalnie wesoła i starannie przygotowana wieczornica. Zwłaszcza, że mamy kilku gości z terenówki, patrol z okolicznego oddziału „B.Ch.", oraz grupkę cywilów z sąsiednich domów. Na wieczornicy wykryliśmy nowy zapoznany talent. To „Ryś", drugi z oświęcimiaków. Posiada wspaniałą umiejętność naśladowania żydowskiej gwary. Powiedziałbym nawet, że robi to jeszcze lepiej jak Żydzi. Jak się po tym okazało, posiada w ogóle ogromny dar improwizowania i to nie tylko Żydów ale i chłopskiej gwary. Zaprodukował nam kilka kawałków rozśmieszając wszystkich do boleści. Ktoś tam podobno nawet podpatrzył, że panny po wyjściu z wieczornicy... majtki suszyły, za co jednak nie ręczę, bo świadkiem nie byłem. Przytoczę jeden z jego żydowskich kawałów, choć na papierze traci on zupełnie na wartości w porównaniu z jego wykonaniem.”

Nie pamiętam z jakich powodów tekst ten wymazałem z pamiętnika kiedyś w minionym 45-leciu. Musiało być tam coś trefnego politycznie, lub przekraczają¬cego tzw. granice przyzwoitości. Wspomniałem poprzednio, że na wieczornicy mieliśmy jako gości patrol z oddziału B.Ch. dowodzonego przez „Ryszarda". Przyczyną zjawienia się patrolu było aresztowanie przez nas pięciu ludzi z tegoż oddziału, wałęsających się po sąsiedniej wiosce po pijanemu, ze strzelaniem i terroryzowaniem ludności cywilnej. Te nocne strzelaniny rozmaitych patroli są powodem naszych alarmów. Wreszcie się to ppor. „Marsowi" znudziło, a efektem tego było rozbrojenie tych pięciu. Te rozmaite strzelaniny i pijatyki ludzi z mało karnych oddziałów, psują dobre imię polskiej partyzantki i przynoszą tylko szkodę naszym narodowym interesom, wpływając ujemnie na ustosunkowanie się ludności cywilnej do oddziałów. Komendant oddziału BCh nakazał wysłanemu patrolowi ukarać chłostą aresztowanych w naszej obecności. Najedli się chłopaki więcej wstydu niż bólu i przypuszczam, że wpłynie to na uzdrowienie stosunków w oko¬licy.

Tu przypomnę, że z początkiem listopada niemieccy żandarmii ze Stützpunktu w Dalewicach zastrzelili w biały dzień 7 naszych kolegów partyzantów Baonu „SKAŁA" i sanitariuszkę „Fiołek". Wydarzenie to opisane zostało szczegółowo w rozdziale 9 niniejszych Wspomnień... Zostawiło ono niezatarty ślad na naszej partyzanckiej społeczności. Mieliśmy świadomość, że zbrodnia ta wymaga naszej pomsty. Okoliczności zbrodni niemieckiej w Pieczonogach opisane zostały szczegółowo w książkach „Powolnego" i „Buńki". Ja sam wróciłem do tych wspomnień i w roku 1985 napisałem szersze opracowanie na ten temat w niepublikowanej dotąd pracy pt. Akcja pod Dalewicami obejmujący również dalsze następstwa zbrodni żandarmów. Te dalsze losy opisałem w moim oryginalnym pamiętniku. Ze względu na okoliczności w jakich powstawały karty tego pamiętnika, zawarte tam informacje były z konieczności krótkie i lapi¬darne, tyle tylko, że na bieżąco notowały fakty i zdarzenia. Pamiętnik będzie więc tu uzupełniany obszernymi fragmentami pracy z wyjątkiem tych, które zawar¬te już są w rozdziale tej książki, oraz wyjątkami z książki „Powolnego". Napisał więc „Powolny":

„...odpowiedzialnego za mord nietrudno było ustalić.

To ten „ lucyper, lejtman" z Dalewic - stwierdzali bezspornie wszyscy okoliczni chłopi.

Tak nazywano powszechnie kapitana żandarmerii Baumgartena, kata tych oko¬lic, wyjątkowo zaciętego polakożercę i sadystę. Przebywającemu gościnnie na tym terenie, Samodzielnemu Batalionowi Partyzanckiemu „SKAŁA" postać zwyrodnia¬łego żandarma nie była specjalnie znana. Z pewnością stało się źle, że miejscowe placówki AK nie powiadomiły wcześniej ugrupowania o działalności zbira i nie zażądały jego likwidacji. Rejestr dotychczasowych przestępstw Baumgartena był niemały:

- pacyfikacja wsi Nasiechowice w dniu l lipca 1943 r., w której zamordowano 50 osób: wśród nich były niemowlęta i starcy;

- rozstrzelanie 28 stycznia 1944 w Łyżkowicach 28 osób;

- wymordowanie całej rodziny Wilków (ojciec, matka, córka Katarzyna, synowie Stanisław i Mieczysław) w Wierzbnie koło Proszowic;

- bicie i szykanowanie na każdym kroku Polaków;

- kopanie i maltretowanie ludzi przy budowie okopów;

- samowolne rekwizycje zboża, tuczników, drobiu, jaj itd. u rolników.

Do tego dochodziła świeża zbrodnia pod Pieczonogami.

Baumgarten był komendantem żandarmerii na powiat Miechów. Przebywał jednak stale w Dalewicach, gdzie znajdował się silny niemiecki Stützpunkt. Stąd bowiem - z uwagi na centralne jego położenie w terenie podległym swemu wła¬dztwu - mógł lepiej pilnować hitlerowskich interesów i mścić się na znienawidzo¬nym narodzie polskim. Fakt, że Baumgarten mógł tak długo buszować bezkarnie po opanowanym konspiracyjnie prze 106 dywizję AK powiecie, wydawał się rzeczą niezrozumiałą i wprost zastanawiającą. Czyżby był tak silny albo nieuchwytny?

Pierwszą koncepcją odwetu było uderzenie pełnym batalionem i likwidacja nie tylko Baumgarten, ale całego Stützpunktu. Plan ten miał jednak słabe strony, Zbrodniarz był podwójnie ubezpieczony. Niezależnie bowiem od liczącej 150 ludzi załogi w Dalewicach i sąsiednim Niegardowie kwaterował we dworze, w którym przezornie pozwolił mieszkać 20 Polakom, ryzykującym jak i on życiem w razie partyzanckiego napadu. Wstępne rozpoznanie sil i rozkładu pomieszczeń w Dalewicach przekazał „Olcha" (NN).

W Gruszowie, gdzie przeniósł się batalion, rozpoczęły się ćwiczenia w przybliżo¬nych do rzeczywistości warunkach. Prowadziłem je przez kilka dni, będąc przewi¬dziany na dowódcę akcji. Niemożność usunięcia, w jakiś nie rzucający się w oczy sposób, Polaków z dworu oraz brak zgody miejscowych organów AK na bezpośred¬nie - zbyt głośne ich zdaniem uderzenie, zmusił mjra „Skałę" do szukania innego rozwiązania.

- Musimy go dopaść poza Dalewicami - zdecydował po przeanalizowaniu sytuacji.

Na to trzeba było jednak czasu i odpowiedniej okazji. Przygotowania i przepro¬wadzenie akcji w takim układzie mjr „Skała" zlecił ppor. „Marsowi". Ten, jako doświadczony i nad wyraz skrupulatny bojowiec, zabrał się do roboty z właściwą sobie rozwagą."


Przypisy:

  1. Szczęśliwie doniosłem ten pamiętnik do mojego domu w Wieliczce, do którego wróciłem w kilka godzin po wkroczeniu Armii Czerwonej. Na ulicach i polach wielickich leżały jeszcze dziesiątki trupów żołnierzy niemieckich, gdy w dniu 21 stycznia 1944 przyszedłem w godzinach przedpołudniowych z pobliskiego Prokocimia, gdzie przez trzy chyba doby korzystałem z gościny mojego gimnazjalnego kolegi Jurka Karpińskiego i jego miłej małżonki. Wartownicy sowieccy zamknęli na ten czas drogę do Wieliczki, dla ruchu pieszego. Podtytuły zostały wymyślone obecnie przy redakcji książki.
  2. To chyba były owe historyczne Racławice.
  3. Meksykiem nazywano wieś Stradów w Miechowskiem.
  4. Wieś Złoty Potok koło Częstochowy.
  5. Na wszy.
  6. Sancygniowskich.
  7. W podkrakowskiej gwarze ludowej: obracał.
  8. „Jędrusie" - popularna nazwa partyzantów.
  9. Był to niemiecki liegenschaft w Donosach.
  10. Dziś nie potrafię rozszyfrować tego skrótu.
  11. Wilkiem nazywano w wielickim rejonie chorobę spowodowaną odpoczynkiem w marszu na zimnej ziemi w pozycji siedzącej. Powstaje stan zapalny na pośladkach, prowadzący nawet do krwawych zatarć i uniemożliwiający dalszy marsz. W bezruchu mija to dość szybko.
  12. Szczegółowy opis tej ucieczki podano w książce Tomasza Sobańskiego: Ucieczki Oświęcimskie, Wyd. MON, Wydanie 3, Warszawa 1974.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi