Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Władysław Dudek, Formowanie 1 Kompanii "Huragan"


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek – „Lenard”, Wspomnienia okupacyjne. Cz. II.



Po spotkaniu z majorem „Skałą" rozpoczęło się formowanie 1 Kompanii „Huragan". Ja w tym oczywiście nie brałem udziału, jako że byłem zwykłym żołnierzem. Trudno dziś bardzo odtworzyć strukturę osobową składu kompanii. Dowódcą jej był oczywiście kpt. „Koral". Zastępcy chyba nie wyznaczono, ale jeśli był, to został nim na pewno dotychczasowy dowódca OP „Huragan" ppor. „Kuba", który był zarazem dowódcą l plutonu. Nie pamiętam już dziś, kim byli dowódcy pozostałych dwu plutonów. Prawie wszyscy starsi huraganiarze znaleźli się oczywiście w plutonie „Kuby" i ja z nimi.

Wszedłem w skład drużyny, dowodzonej przez kpr. Wiesława Błaszczyka - „Wira" z którym - jak pisałem w Części I - zdążyłem się już wcześniej zaprzyjaźnić. Nie potrafię odtworzyć składu dwóch pozostałych plutonów, ani składu drużyn w tych plutonach.

W kompanii „Huragan" żołnierzem jednego z plutonów był wieliczanin Władysław Ptak - „Mały"[1], którego wraz z kpt. „Koralem" i kilku innymi ochotnikami przyprowadziłem w lipcu 1944 r.

Prawie co dzień powiększał się stan naszej kompanii. Troską dowództwa był fakt, że tylko bardzo rzadko zjawiał się jakiś amator partyzantki z własną bronią lub umundurowaniem.

Domniemanymi dowódcami pozostałych drużyn w Kompanii „Huragan" mogli być: pchor. „Bolek", pchor. „Bronek" i pchor. „Łęczyc". Ten ostatni, urodziwy, sympatyczny i, jak fama głosiła, bardzo bojowy, już zasłużony konspirator i partyzant, był wcześniej w „Gromie", a na kilka dni przed bitwą pod Złotym Potokiem znalazł się - z nieznanych mi powodów - w „Huraganie". Być może powodem tym był jego starszy brat pchor. „Bolek", który był w owym czasie żołnierzem „Huraganu”.

W notatkach napisanych już po wojnie, w końcowych latach czterdziestych zapisałem:

,,Tak dotychczas bezpośredni w stosunkach z chłopakami ppor. „Kuba" dziwnie się zatracił w tym nowo kreowanym porządku baonowym. Widać po nim, że sprawy plutonu przestały być dla niego, jak zawsze przedtem w „Huraganie", przedmiotem wyłącznych zainteresowań. Trudno się zorientować, czy było to wynikiem negatyw-nego stosunku do nowych warunków, burzących z takim trudem zdobytą i utrzymywaną harmonię w dawnym oddziale partyzanckim, czy też „Kuba" świadomie dopasowuje się do tego, głęboko shierarchizowanego porządku. Przyszły nowe twarze ludzi obcych, z którymi proces nawiązywania nici przyjaznego współżycia i wzajemnego zaufania musiał nieco potrwać.

Z grupy ochotników przybył do Kompanii „Huragan", gdzieś spod Krakowa nowy oficer, ppor. N.N. Wójcik - „Grażyna " i objął dowództwo 2 plutonu. Zgłosił się w kompletnym mundurze i od zaraz, prawie „z marszu", rozpoczął szkolenie. Zaczęło się od musztry, oddawania honorów w miejscu i w marszu. Jakoś niedługo stracił się niepowrotnie. Nie można powiedzieć, żeby się to chłopakom spodobało. Ci nowi stanowili mozaikę wieku, pochodzenia, wykształcenia i charakterów. Przeważali młodzi, w wieku przed - lub tuż po dwudziestce. Raziła pstrokacizna ubiorów. Prawie wszyscy byli „po cywilu" i prawie wszyscy bez żadnej broni. Żyliśmy wszyscy nadzieją zrzutu broni na spadochronach od Polskich Sił Zbrojnych na zachodzie. Natomiast wszystkim dopisywały apetyty."

Z ustnej relacji „Apacza" wynika, że Józef Donatowicz - „Lis", który dołączył do OP „Huragan" jeszcze na kwaterze w Niepołomicach przejął obowiązki kompanijnego kucharza. Jego pomocnikiem został Leon Maciejasz - „Motyl", jeden z nowoprzyjętych ochotników.[2] Czasem, zwłaszcza przy rozbiorze mięsa, wspomagał ich obu Stefan Hojda - „Śruba", który zetknął się chyba wcześniej zawodowo z rzeźnickim fachem. Zaopatrzenie stało się poważnym problemem dowództwa kompanii. W skład zespołu zaopatrzenia wchodził często „Zapalczywy", dawny kucharz OP „Huragan".

W części I moich Wspomnień okupacyjnych napisałem, że prawie przed dwoma miesiącami zgłosiłem się ochotniczo do „Huraganu" - biwakującego wówczas na „Łysinie" w Myślenickiem. Byłem wtedy w bardzo kiepskiej kondycji zdrowotnej, z zaawansowaną nadkwasotą żołądka i ważyłem około 50 kg, przy wzroście 170 cm. Już po miesiącu partyzanckiego wiktu czułem wyraźnie, że wraca mi krzepa. Zjadałem wszystko, co przydzieliła mi wojskowa kuchnia, a jeśli wydawano chętnym tzw. „repetę", to prawie zawsze z niej korzystałem.

Tu w Miechowskiem nastały dobre czasy. Dopisywało zaopatrzenie, pojawiły się na drzewach owoce, a na patrolach czasem również kromka świeżego wiejskiego chleba z masłem i dzbanek smacznego mleka. Kwaterowaliśmy jawnie i swobodnie poruszaliśmy się po wsi w zasięgu naszych ubezpieczeń. Lgnęły do nas spotykane wiejskie dziewczyny, z zazdrością patrzyli miejscowi chłopcy i dorastająca młodzież, a nieukrywaną sympatią darzyli nas miejscowi mieszkańcy. Bywało, że trafiały się i łzy radości na widok polskich żołnierzy w mundurach i z bronią w ręku.

Kadrowy, l pluton Kompanii „Huragan" był dobrze umundurowany w zielone wojskowe bluzy i spodnie. Miałem świadomość tego, że w jakimś stopniu była to i moja zasługa, bo przez wiele miesięcy poprzedniego roku uzupełniałem magazyny wielickiego Kedyw-u u Władysława Kurka - „Mocarnego" w Koźmicach. Mundury pochodziły z niemieckiej pralni wojskowej na terenie kopalni soli w Wieliczce. Dziwny paradoks sytuacyjny stanowił fakt, że zaopatrzenie mundurowe polskich, antyniemieckich partyzantów stanowiły zielone mundury niemieckiego Afrikakops gen. Rommla. Zachowane zdjęcia żołnierzy Baonu „SKAŁA" dokumentują ówczesną rzeczywistość. W tym dziele współpracował ze mną ściśle Kazek „Zawała".

W mojej pamięci zachował się obraz jednego wydarzenia, które stanowi dla mnie do dziś złe wspomnienie. Nie potrafię na pewno określić jego daty, ale okoliczności i miejsce wskazywałoby na to, że miało to miejsce w tamtych dniach. Jednego razu wyznaczony zostałem w skład patrolu żywnościowego do pobliskiej wioski. Mie-liśmy przyprowadzić krowę lub może cielę. Patrol stanowił „Zapalczywy" i ja, a dowodził nami któryś z podoficerów. Pseudonimu jego nie zapamiętałem. Pamiętam natomiast, że wioska owa nazywała się Żydów. Mieliśmy z tamtejszego dworu odebrać ową jałówkę czy krowę. Myślałem, że była ona wcześniej zakupiona, albo że co najmniej uzgodnione było wcześniej jej odebranie. Nie brałem bezpośredniego udziału w rozmowie z właścicielem dworu, ale doszło tam do ostrego starcia słownego. Moi kompani zachowali się po grubiańsku i wstyd mi było okrutnie brać w tym udział. Obiecałem sobie, że pod wszystkimi pozorami będę wykręcać się na przyszłość od takich funkcji i udawało mi się to, aż do zakończenia partyzanckiej działalności. Przypadek ten opowiadałem kilka lat później ówczesnemu mojemu d-cy plutonu ppor. Zbigniewowi Kwapnieniowi - „Kubie". Wydaje mi się, że to on powiedział mi wtedy, że tym właścicielem dworu był późniejszy jego wykładowca w Wyższej Szkole Handlowej w Krakowie, prof. dr Sarna.

Nie znam niestety jego imienia i nie udało mi się stwierdzić, czy był to na pewno majątek we wsi Żydów.


Spis treści

Kwatera w Glewcu

Glewiec był tylko krótkim, parodniowym miejscem pobytu (m.p.) l Kompanii „Huragan". Wkrótce zajęliśmy nowe kwatery w stodole gospodarstwa, którego właściciel był wójtem miejscowości Szarbia, w odległości około trzech kilometrów od Glewca. Odtąd stykaliśmy się częściej z oficerami pocztu dowódcy baonu, mjr. „Skały" i służbami pomocniczymi. Według „Upartych" w skład dowództwa Baonu wchodzili wtedy:

Dowódca - mjr ,,Skała "

Adiutant d-cy - por. Henryk Januszkiewicz - „Spokojny " cichociemny

Kwatermistrz – rtm. Emanuel Muchanow – „Chan "

Oficer żywnościowy - por. Stanisław Goszczyński - „R"

Oficer łączności - Józef Baster - „Rak "

Szef kancelarii - st. sierż. Jan Lewandowski - Sokrates"

Podoficer służbowy - wachmistrz Franciszek Wójcik

Patrol BIP-u - ppor. Zygmunt Kmita – „Piotr ",

- kpr. Witold Kalisiak - „Wilk "

Punkt lekarski - dr Stefan Szuman – „Flis ", prof. UJ w Krakowie

- dr N. N. - „Jarema „

- Maria Goszczyńska – „Maria"

Danuta Wolska (Szczepańska) - „Leśna "

D-ca 1 Kompanii „Huragan" - kpt. Mieczysław Cieślik - „Koral"

D-ca 2 Kompanii „Błyskawica" - kpt. Ryszard Nuszkiewicz - „Powolny ", cichociemny

D-ca 3 Kompanii „Grom-Skok" - ppor. Maksymilian Klinicki – „Wierzba", cichociemny

D-ca Plutonu Specjalnego minerskiego - ppor. Zygmunt Kawecki - „Mars"

D-ca Zwiadu konnego - pchor. Czesław Ciepiela - ,,Karp".

Skłaniam się do uznania, że do pierwszej inspekcji kompanii „Huragan" przez mjr. „Skałę" doszło jeszcze na kwaterze w szkole w Glewcu. A oto jak zapisałem ten fakt w moich powojennych już notatkach:

Wieczorem przyjechał bryczką do Glewca major „Skała" w towarzystwie porucznika ,,R" i patrolu zwiadu konnego. Zwiad ten utworzony został głównie z żołnierzy OP ,,Grom", którzy służyli wcześniej - przed rokiem 1939 - w kawalerii oraz młodszych partyzantów posiadających umiejętność jazdy konnej w zadawalającym stopniu. W oddziałach partyzanckich Kedyw-u było kilku, a może nawet kilkunastu młodych ludzi z okolicznego ziemiaństwa i gospodarstw chłopskich. W tamtych okolicach umiejętność jazdy konnej stawała się konieczna, ze względu na zły stan dróg, zwłaszcza w porach deszczowych i zimą. W miechowskich wsiach bywało tak, że np. jesienią błoto na międzywioskowych drogach dochodziło aż po osie chłopskich wozów. Komunikacja międzywioskowa możliwa była wtedy na niektórych odcinkach tylko na koniach, po okolicznych pagórkach, równoległych do nieprzejezdnych dróg."

Major „Skała" był przystojnym, średniego wzrostu mężczyzną, zapewne około czterdziestoletnim. Przyjechał w mundurze, podobnym do naszych, w butach oficerskich (z cholewami) i w furażerce na głowie. Ma sprężysty chód i sylwetkę zawodowego oficera (już po wojnie dowiedziałem się, że pracował w spółdzielczości i nigdy nie był zawodowym oficerem). Twarz ma inteligentną i znamionującą energię w działaniu. Toteż zrobił na nas, stojących w dwuszeregu na wieczornym apelu, dodatnie wrażenie.

W trakcie przeglądu kompani powiedział pod adresem „Huraganu" kilka przyjemnych komplementów i podziękowań za dotychczasową wierną służbę Rzeczypospolitej. Reszty dokonała wizja świetności przyszłego losu Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „SKAŁA". Ze słów majora wnosimy, że w najbliższym czasie otrzymamy drogą powietrzną od polskiego Korpusu we Włoszech zrzut broni i oporządzenia przeznaczony dla baonu.

Może więcej jeszcze od majora podziwialiśmy jego świtę w osobach pchor. „Karpia", dowódcy kilkuosobowej asysty zwiadu konnego i porucznika „R", starszego sporo od majora. Był to siwiejący już pan, o wyglądzie po trochu artysty i po trochu hreczkosieja, z długimi włosami, nosił mundur kawalerzysty z rubasznie nałożoną na głowę furażerką. Na niej naszyta była z boku biało-czerwona chorągiewka. Całość pełna dostojności i majestatu, wcale nie porucznikowskiej rangi.

Pchor. „Karp" stanowił doskonały kontrast porucznika. Szczupły, w przykrótkiej nieco bluzie, razi - ale przyjemnie - specyficzną niedbałością ubioru. Reszty obrazu dopełnia na poły tatarska fizjognomia i przeraźliwy głos komendy. W siodle trzyma się doskonale, ale jego widok, obładowanego bronią i granatami, podświadomie kojarzy się w wyobraźni z typem sienkiewiczowskiego zagończyka.

Nie potrafię dziś określić od jakiej daty i w jaki sposób zaczął się powiększać stan osobowy naszej kompanii. Pamiętam, że jeszcze chyba w Myślenickiem, na Łysinie, pojawił się ppor. „Piotr", przysłany z Warszawy, z Biura Informacji i Propagandy (BIP) Komendy Głównej AK. Wyglądał na cywila w mundurze, trochę na filozofa, może uczonego lub kancelisty. Ppor. „Piotr" zginął w walce z Niemcami 11 września 1944 r. Wraz z nim zameldował się kpr. „Wik", reprezentujący też BIP. Był młodziutki i bardzo przejęty swoją rolą. Pełnił przez pewien czas służbę przy Kompanii „Huragan". „Wik", podobno też warszawiak, dbał bardzo o swój wygląd zewnętrzny. Był zawsze umyty, pozapinany, miał wyczyszczone buty. To co najbardziej wyróżniało go wśród partyzanckiej braci, to był jego mundur. Miał chyba nową, krótką (do pasa), wojskową bluzę angielską (tzw. battle-dress), bryczesy i buty z cholewami. Na głowie „Wika" była polska furażerka z orzełkiem. Wszystko to było dowodem pewnego smaku i kultury osobistej. To, co raziło huraganiarzy, to były naramienniki na battle-dress ze starannie naszytymi dystynkcjami kaprala, dwoma białymi, kapralskimi belkami.

Był to w „Huraganie" jedyny dotąd przypadek uwidocznienia na co dzień stopnia wojskowego. Jak dotąd nikt z oficerów ani podoficerów nie nosił naszytych oznak stopni wojskowych. Nie pamiętam, czy gwiazdki nie nosił też ppor. „Piotr". Nieco później było w baonie jeszcze kilka takich przypadków. Chłopcy pokpiwali sobie trochę z „Wika", w rodzaju:

- Te, panie kapral, trzymaj się prosto! Nie nachylaj się do kotła, bo ci belka spadnie!

Prawie co dzień zgłaszali się nowi ochotnicy. Rzadko który, poza zapałem, miał do wojaczki potrzebne oporządzenie. Praktycznie wszyscy byli bez jakiejkolwiek broni, najczęściej w cywilnych ubraniach, czasem w jakichś mundurach, zwykle z ostatniego miejsca pracy. Pamiętam, że w kolejarskim mundurze dotarł do nas sympatyczny młodzieniec, był jeden granatowy ekspolicjant i dwóch krakowskich kaprali rezerwy - Ryszard Winek - „Feluś" i Jan Kachel - „Motyl" - mówiących krowoderskim żargonem. Z wyglądu ocenić by ich można jako „cinkciarzy", choć nie wiem czy wtedy, przed prawie 50-ciu laty określenie takie już egzystowało.

Wszyscy nie mieli broni, koców, plecaków, butów przystosowanych do długich marszów, menażek, łyżek itp. Mieli za to puste żołądki, dobre apetyty, zwykle dobry stan zdrowia i zapał do walki z okupacyjną przemocą. Niektórzy, nieliczni, odbyli albo rozpoczęli przed wojną służbę wojskową, inni rozpoczęli początkowe przeszkolenie wojskowe w szkołach średnich, w ramach obowiązujących w nich programach Przysposobienia Wojskowego (PW). Wielu nie miało ani tego. Mieli za to entuzjazm i przemożną chęć walki za Ojczyznę i zupełny brak wyobrażenia o tym, co ich będzie czekać i jakie podejmują ryzyko.

Wolne od zajęć popołudnia i wieczory spędzała wiara na różne sposoby. Grupa „organizatorów" kombinowała, jakby się dostać do kompanijnych zapasów i kotła stojącego w szkolnej kuchni. Pichcili też bezustannie rozmaite, miłe dla gardeł, smakołyki. Kupowali, a może i dostawali, jajka w sąsiednich wiejskich chałupach i sporządzali, znany mi już z obozów przedwojennego Przysposobienia Wojkowego, tzw. „kogel-mogel", ucierany ze świeżych jaj z cukrem. Ja tego przysmaku nie lubiłem, a skąd brali jajka i zwłaszcza cukier, przezornie udawałem, że nie wiem.

W partyzanckim slangu nazywało się to „organizowaniem".

Przypadek sprawił, że ujawnił się też inny sposób zabijania wolnego czasu. W kompanii było już chyba ponad 40-stu zdrowych, młodych, a czasem i jurnych chłopców. Okazało się, że w samej szkole żyją trzy młode i dorodne córki kierownika tejże szkoły p. Gluzińskiego: najstarsza Krysia, była wyraźnie podatna na partyzanckie zaloty. Średnia - moim zdaniem - najładniejsza Halina i wreszcie najmłodsza Marysia. Wszystkie były pod ostrym ostrzałem partyzanckich komplementów. Zapamiętałem, że przystojny i trochę romantyczny Jasiu Smykal - „Kamień" wzdychał do Halinki, a Krysię przy każdej okazji obskakiwało kilku konkurentów. Prym wśród nich wodził przystojny „Leśnik", kawalerzysta ze zwiadu konnego. Zachowało się do dziś zdjęcie trzech córek kierownika szkoły z Glewca. Obok nich na zdjęciu, oczywiście nie kto inny, lecz „Leśnik".

Bardziej złożony jest problem stopni wojskowych przypisywanych w moich Wspomnieniach... wymienianym tu oficerom, podoficerom i żołnierzom baonu. Konspiracyjny charakter organizacji akowskich i jeszcze bardziej zakonspirowanego Kedyw-u stał się powodem tego, że jawne spotkania się żołnierzy na koncentracji odsłoniło, często po raz pierwszy, twarze żołnierzy baonu. Prawie nikt - nawet z umundurowanych - nie nosił dystynkcji wojskowych naszytych na mundurach i furażerkach. Wielu nie znało się nigdy wcześniej. Nadane w konspiracji stopnie wojskowe nie miały żadnej dokumentacji pisemnej z oczywistych powodów, a potwierdzić je mogli tylko bezpośredni konspiracyjni dowódcy. W przypadku wielu zgłaszających się ochotniczo do służby w baonie jedynym dowodem posiadanych stopni wojskowych były często własne zeznania.

Z drugiej zaś strony ani patriotyzm, ani ryzyko utraty własnego życia, ani najszczersza nawet chęć walki o wolność i niepodległość Polski nie pozbawiały młodych, najczęściej ludzi, zwyczajnych, drobnych ludzkich słabości, jaką jest chęć, by być zauważonym, czasem nawet troszkę wyżej niż by to wynikało ze stanu faktycznego. Stąd moja powściągliwość w podawaniu stopni wojskowych. Podaję je tam tylko, gdzie mogę powołać się na uznane publikacje lub moje, pewne rozeznanie.

Przy pisaniu tych wspomnień raz jeszcze potwierdziły się moje dotychczasowe spostrzeżenia. W ciągu opisywanych zdarzeń pojawiają się na przemian sekwencje, które tkwią mi w pamięci tak blisko i wyraźnie, jakby działy się bardzo niedawno. Pojawiają się rysy twarzy ludzi i sytuacje, które działy się przecież przed pół wiekiem, a obraz ich powraca ze szczegółami tak łatwo, jakby działy się nieomal wczoraj lub parę dni wcześniej. I wcale nie muszą to być wspomnienia zdarzeń głęboko przeżywanych, sytuacji skrajnie stresowych, takich, w których ważyły się losy życia lub szczególnie mocno pobudzona została świadomość. Są to czasem szczegóły banalne, mało ważne, lub nawet śmieszne, ale tkwią mocno w pamięci i tak łatwo je przywołać. Inne zaś, tak potrzebne, by oddać wagę towarzyszących im zdarzeń lub stany ducha w ekstremalnych sytuacjach zacierają się mocno z biegiem czasu. Tok narracji zawiera wtedy szare plamy, opisy bezbarwne, nieporadne, bo porwane są wątki pamięci scalające szczegóły zdarzeń. Już w pierwszej części Wspomnień okupacyjnych natrafiłem na takie pustki pamięciowe mimo, że bardzo usilnie starałem się odtworzyć tło i szczegóły opisywanych zdarzeń. Chciałem, na przykład, bardzo przypomnieć sobie stan ducha jaki wywołać musiało przecież spotkanie z pierwszymi żołnierzami niemieckiego Wehrmachtu w październiku 1939, po przekroczeniu prowizorycznego mostu zbudowanego na Sanie, w miejscowości Krzeszów, gdzie opuściłem strefę okupowaną przez armię sowiecką. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak znaczący to był fakt w mojej biografii. Gdybym w mundurze wojskowym dostał się w ręce krasnoarmiejców, zaliczyłbym najprawdopodobniej kilka lat sowieckiej niewoli. Od Krzeszowa aż po Tarnów, przy powrocie do Wieliczki w roku 1939, nie zostało nic w mojej pamięci. A przecież drogę tą przeszedłem pieszo, wraz z moim wielickim kolegą Józefem Sieczką o głodzie i chłodzie w październikowych dniach 1939 roku.

Podobnie było w pierwszych dniach sierpnia 1944, po kilku dniach spędzonych na kwaterze w Glewcu. Zapamiętałem, że znaleźliśmy się na nowej kwaterze we wsi Szarbia. Dowództwo l Kompanii „Huragan" mieściło się w domu wójta Tomczyka. Plutony rozmieszczone były w obszernej jego stodole i w sąsiednich gospodarstwach. Wśród wójtowskich dzieci urodą wyróżniała się czarnowłosa Jasia, nasza rówieśniczka. Z bojowych wydarzeń zapamiętałem, że do dowództwa kompanii, w godzinach południowych, dotarł meldunek o dostrzeżonych gdzieś umundurowanych patrolach niemieckich. Zarządzony alarm poderwał kompanię. Mimo lichego uzbrojenia większości kompanii, najlepiej uzbrojony l pluton ruszył ostro we wskazanym kierunku. Twarze żołnierzy wskazywały żądzę walki z wrogiem. W miarę oddalania się od wsi zaczęła załamywać się dyscyplina. Silniejsi rwali naprzód. Czuło się w tym wojsku potrzebę zetknięcia się ze znienawidzonym wrogiem, potrzebny był sukces w walce. Na czoło biegnących bezładnie rojem wysuwali się sprawniejsi fizycznie, a wśród nich - z chlebakiem przerzuconym przez ramię - wójtowa córka Jasia. Na szczęście alarm okazał się niepotrzebny i został odwołany.

W pamięci pozostało mi tylko kilka niespójnych fragmentów wydarzeń z kilku następnych dni. Batalion rozpoczął marsz na północ. Uzbrojona - i to dość byle jak - była zaledwie trzecia część składu osobowego. Wlokły się za nimi natomiast liczne wozy taboru, opóźniające tempo marszu. Były jakieś starcia z drobnymi patrolami niemieckimi, mijaliśmy palący się dwór we wsi Knyszyn, zbombardowany wcześniej przez samoloty niemieckie. Byliśmy ostrzeliwani z lotów koszących przez inne samoloty. Na postoju we wsi Dziemierzyce stwierdzono, że w kuchni baonowej pracują, udający partyzantów, dwaj niemieccy konfidenci, rozpoznani jako krakowscy volksdeutsche. Z wyroku wojskowego sądu baonowego zostali obaj rozstrzelani w lesie. Ten kilkudniowy fragment dziejów Baonu „SKAŁA" tkwi w mojej pamięci tylko szeregiem pojedynczych, nie powiązanych z sobą szczegółów, choć każdy z nich rysuje się bardzo wyraziście z drobnymi szczegółami. Dla ich zlokalizowania w miejscu i czasie posłużę się cytatami tekstu z książki R. Nuszkiewicza Uparci:

Wzrastające w rejonie Kocmyrzowa zagrożenie ze strony Niemców stawało się niebezpieczne dla niedozbrojonego batalionu. Z tego też względu mjr „Skala" zdecydował się na marsz w głąb powiatu miechowskiego, aby w rejonie tamtejszych lasów przyjąć obiecywany wciąż zrzut i doszkolić żołnierzy. Stan liczebny jednostki był w istocie duży. Stanowiły go 3 kompanie strzeleckie po 130 ludzi, pluton konnych zwiadowców w liczbie 26 ludzi, zwiad rowerowy - 7 ludzi, pluton specjalny - 21 ludzi, kwatermistrzostwo - 16 ludzi, kuchnie i tabor - 16 ludzi, sztab baonu - 12 ludzi, poczet dowódcy baonu 26 ludzi. Ponadto utworzono w terenie 7 ruchomych punktów sanitarnych, łącznikowych i zaopatrzeniowych o łącznej obsadzie 55 osób. W sumie baon liczył (bez punktów terenowych) ponad 500 ludzi, w tym 28 oficerów. Uzbrojenie było mizerne. 35 procent ludzi posiadało broń maszynową i długą (l cekaem, 2 erkaemy, pistolety maszynowe i karabiny), a dalsze 20 procent tylko krótką. Na tydzień przed wymarszem, w dniu 7 sierpnia 1944 r. doszło do starcia baonowej placówki z oddziałem lotników koło miejscowości Mogiła. Jeden Niemiec zginął, drugiego wzięto do niewoli. W tym czasie wyruszył w teren patrol rozpoznawczy w składzie: „Judasz", „ Orlik", ,, Gala" z 3 kompanii. Na szosie Kocmyrzów - Proszowice ukazał się samochód osobowy marki opel. „Orlik" puścił z peemu krótką serię na postrach i samochód stanął. Wysiadło z niego kornie dwóch cywilnych Niemców. Rozbrojono ich zabierając pistolety i po wylegitymowaniu puszczono wolno. Opel przeszedł na własność partyzantów."


Marsz na północ

W nocy z 15 na 16 sierpnia 1944 r. batalion ruszył na północ. Trasa prowadziła przez Biórków Wielki, Polekarcice, Przemęczany, Rzędowice do Dziemierzyc. Pieszy marsz oddziału, choć niedługi, był męczący. Mjr „ Skała" skorzystał bowiem z okazji, by przećwiczyć z wszelkimi szykanami nocny marsz ubezpieczeniowy. Świtało już, gdy baon dochodził do Rzędowic, wsi, która obdarzyła Kościuszkę i Polskę bohaterskim kosynierem Bartoszem Głowackim. Rozciągnięty na kilkaset metrów wąż ludzi i taborów, z jadącym w bryczce dowódcą, wyglądał nieszczególnie. Tylko kos brakuje - pomyślałem kojarząc słabe uzbrojenie baonu z historią okolicy."

Gdzieś na tej trasie zmęczoną nocnym marszem i odpoczywającą chwilę na poboczu drogi kompanię „Huragan" wyprzedzał tabor baonowy z majorem na czele w asyście zwiadu konnego. Zapamiętałem, że w bryczce tej jechały obok majora dwie łączniczki i nowo zaciężna partyzantka Krysia z glewieckiej szkoły. Widok ten bardzo kontrastował z nastrojami zmęczonych żołnierzy. Maszerujący obok mnie „Mirek" poobcierał sobie obie nogi do krwi, wskutek niewygodnych i niedopasowanych nowych butów. Skutki okazały się niedługo później. Prawdopodobnie już wcześniej narastać zaczęła w niektórych, nieuzbrojonych od wielu dni, kandydatach na partyzantów myśl o wycofaniu się z baonu. Wizja dozbrojenia Baonu „SKAŁA" ze zrzutów broni od Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie stawała się coraz bardziej problematyczna. Dla myślących młodych żołnierzy coraz ostrzej jawiło się im niebezpieczeństwo tego stanu rzeczy i narastało uczucie beznadziejności.

Po południu dość liczna grupa nowo zaciężnych bez jakiejkolwiek broni zgłosiła się do kpt. „Korala" z prośbą o zezwolenie na wycofanie się z baonu i podjęcie próby innego rozwiązania swoich problemów.

Była wśród nich kilkuosobowa grupa wieliczan. O ich zamiarze wkrótce dowiedział się „Mars". Był tym mocno przygnębiony. Rozmawialiśmy na ten temat z „Kubą" i „Zawałą". My byliśmy zdecydowani zostać, ale racje tych, którzy zdecydowali się odejść wydawały się wystarczające. Wkrótce grupa odchodzących przyszła pożegnać się z „Marsem". Byłem wtedy obok niego. Przeżywał mocno ten moment. Widać to było po jego milczącej twarzy.

Zwartą formacją zatrzymał się baon na kilka dni we wsi Dziemierzyce. Prowadzone było intensywne szkolenie żołnierzy. Byliśmy pierwszy raz blisko siebie całym stanem osobowym baonu. Tu poznawaliśmy się bliżej, rodziły się pierwsze przyjaźnie. Ujawniły się wreszcie twarze wszystkich dowódców. Adiutantem majora „Skały" był cichociemny por. „Spokojny". Kwatermistrzostwo powierzono najstarszemu chyba wiekiem oficerowi. Był nim rotmistrz „Chan", współpracujący z oficerem żywnościowym porucznikiem „R", niewiele młodszym od „Chana". Mieliśmy wreszcie okazję przypatrzeć się całemu „babińcowi", czyli łączniczkom i sanitariuszkom. W owych dniach „brylowała" wśród nich nowozaciężna, kilkudniowa partyzantka „Krysia", adorowana przez krewkich zwiadowców konnych. Ułożyło się tak jakoś, że w jakimś sensie opiekę i nadzór nad tym babskim wojskiem sprawował, już od czasów krakowskiego Kedyw-u, oficer łączności - „Rak". Coraz częściej trzeba było zbrojnie rekwirować zaopatrzenie w zarządzanych przez Niemców mleczarniach i dużych gospodarstwach rolnych (liegenschaftach). W taki właśnie sposób zdobyto dużą ilość masła w mleczarni w Racławicach (tych historycznych, kościuszkowskich).

W pamięci mojej pozostał kilkudniowy postój w Dziemierzycach. Wykryto tam dwóch konfidentów w Kompanii „Błyskawica". Obaj byli volksdeutchami z Krakowa (już wcześniej o tym wspomniałem). Rozeznani zostali przez kilku partyzantów z „Błyskawicy". Według zeznań Jana Kozdronia - „Rolfa" i trzech innych partyzantów z OP „Skok", młodszy z konfidentów chodził w Krakowie w mundurze Hitlerjugend (hitlerowska młodzież). Był podejrzany o donos do gestapo na chłopców z AK, których aresztowano i rozstrzelano. Tym ze „Skoku" udało się zbiec do partyzantki. Okazało się w czasie przesłuchania, że starszy z nich jest stryjem młodszego. W trakcie zeznań starszy wykręcał się początkowo, ale młodszy po wymierzonych mu kilku batach, przyznał się do zarzutów.

Powołany ad hoc polowy sąd wojskowy skazał obydwu na karę śmierci i wyrok wykonano w pobliskim lesie. Wojenna Temida działa szybko, co przypuszczalnie oskarżonym nie wychodzi na zdrowie, ale okoliczności wymuszały szybkość jej działania.

Wyżywienie tego wojska było dość mizerne i niewyszukane. Tyle tylko, że w tych, zwykle jednodaniowych posiłkach gotowanych (nazywanych z niemiecka eintopfgericht) bywało czasem sporo mięsa gotowanego z różnymi kaszami, klu-skami i ziemniakami. Zdarzało się, że można było dostać „repetę". Nieco gorzej było ze śniadaniami i kolacjami, choć chleba na ogół nie brakowało. Pamiętać jednak trzeba, że w czasie okupacji hitlerowskiej wyżywienie większości polskich rodzin było znacznie gorsze. Istniały często szansę uzupełnienia wojskowego menu własnym sprytem, przemyślnością lub szczęśliwym zbiegiem okoliczności. We wsiach było sporo owoców na drzewach, jajek w kurnikach i mleka w piwnicach. Klucz dotarcia do nich tkwił w każdym z wojaków indywidualnie. Czasem pomagała uroda żołnierzyka, czasem zręczny komplement pod adresem gospodyni lub jej córki. Bywali tacy, którzy chwalili się, że nie kończyło się na tym. A trzeba przyznać, że reputację mieliśmy w wiejskim społeczeństwie dobrą. Dowództwo utrzymywało ścisły zakaz rekwirowania czegokolwiek w gospodarstwach chłopskich i na ile ja się orientuję, zakaz ten był do końca istnienia baonu ściśle przestrzegany. Inne reguły współżycia dotyczyły okolicznych dworów, ale sadząc po naszych kontaktach z nimi - często bardzo serdecznych - niewiele było i tam zadrażnień.

Z Dziemierzyc przeszliśmy po kilku dniach dalej na północ przez Klonów, Giebułtów, Boczkowice i 20 sierpnia doszliśmy, po nocnym marszu, do miejscowości Sadki - Bugaj w nadleśnictwie Książ Wielki. Patrol Baonu „SKAŁA" wziął w tym czasie udział w walce oddziału ppor. Stanisława Jazdowskiego - „Żbika", ze 106 Dywizji Piechoty AK, z Niemcami. W walce tej Niemcy stracili 10 zabitych, i 2 samochody. Patrol „skałowców" zdobył 2 karabiny, l pistolet parabelum i 4 granaty.


Przygody w Bugaju

Kompania „Huragan" wraz z plutonem specjalnym ppor. „Marsa" kwaterowała w Bugaju. Dowództwo kompanii znajdowało się w gospodarstwie, plutony w stodole, a „spece" wraz z kilkoma żołnierzami l plutonu, na stryszku budynku gospodarczego. Spałem wśród nich i ja, może ze względu na Kazka „Zawałę" - po starej przyjaźni.

Formalnie wchodziłem w skład drużyny dowodzonej przez kpr. „Wira". Pisałem już w części I Wspomnień Okupacyjnych, że poznaliśmy się obaj miesiąc wcześniej w Wieliczce, gdy on wracał z Krakowa, oddelegowany tam z jakąś misją z OP „Huragan". W ciągu tego miesiąca zdążyliśmy nawiązać bliską zażyłość. Trzymaliśmy się razem w różnych okolicznościach partyzanckiego żywota. Spaliśmy najczęściej obok siebie. Wiesiek miał długą kurtkę skórzaną, bardzo przydatną jako prowizoryczne zadaszenie w dni deszczowe, lub ocieplające nas obu przykrycie w czasie chłodnych nocy. Mało wiedzieliśmy o sobie nawzajem z okresu przedpartyzanckiego, ale codzienne bytowanie dawało wiele okazji do poznawania i wzajemnej akceptacji naszych charakterów. Stan ten uległ lekkiemu zaburzeniu z chwilą, gdy spotkałem się znowu z Kazkiem „Zawałą". Kazek był jednak bez reszty zaangażowany w organizację plutonu specjalnego, w którym był zastępcą dowódcy, ppor. „Marsa".

Jakoś niedługo po zajęciu kwater w Bugaju zdarzył się poważnie groźny przypadek z angielskim granatem uderzeniowym gamon[3]. Zmęczeni długim marszem huraganiarze leżeli rano na słomie, rozrzuconej przy stodole na podwórku gospodarstwa. „Żaba" dostrzegł w pewnym momencie, że gamoń zawieszony na pasie „Wilka" jest odbezpieczony. Podobny przypadek zdarzył się nam już wcześniej w Glewcu i został tu opisany. Wtedy to właśnie ten sam „Wilk" na polecenie kpt. „Korala" spowodował jego wybuch strzałem karabinowym z pewnej odległości. Teraz sam stał się obiektem śmiertelnego zagrożenia, a z nim koledzy z jego otoczenia. Byłem i ja świadkiem tego zdarzenia, tyle tylko, że z nieco większej odległości. Zrobił się popłoch. Partyzanci leżący obok „Wilka" ostrożnie odsunęli się i później oddalili od niego. On sam wstał ostrożnie, ale krople potu zaczęły pojawiać się na jego czole. Gdzieś w pobliżu spostrzegli chłopcy ppor. „Marsa". Podnieceni wskazali na stojącego z granatem „Wilka". Tym razem nie było w okolicy nikogo, kto mógłby „Marsowi" zakazać lub odwodzić go od podjętych decyzji. A on nakazał nam oddalić się na bezpieczną odległość, podszedł do „Wilka" i zagadał go jakoś, że sprawa jest dość prosta, trzeba tylko żeby się nie poruszył. Miałem już okazję wspomnieć, że „Wilk" był jednym z najodważniejszych partyzantów „Huraganu".

„Mars" schylił się i delikatnymi ruchami założył zawleczkę zabezpieczenia. Myślę, że i na jego czole pojawić się mogły krople potu. Taka już saperska dola. Granica życia i śmierci jest w takich sytuacjach diabelnie cienka i niemierzalnie mała. Maleńkie drgnienie ręki rozdzielało obie te strefy.

Tym razem udało się. Obaj uniknęli dalekiej podróży, z której się nigdy nie wraca. Myślę, że przypadek ten wart jest przypomnienia i obiektywnego oszacowania.

A oto wspomnienia samego „Marsa" opowiedziane mi w dniu 10 marca 1995 r.:

Zostałem powiadomiony o odbezpieczeniu się gamona zapiętego przy pasie ,,Wilka". Poszedłem natychmiast w tamtą stronę i zastałem taką sytuację. Na środku obszernego podwórza gospodarstwa, otoczonego chatą mieszkalną, stodołą i zabudowaniami gospodarczymi stał przerażony „Wilk ", trzymając w ręku odbezpieczony gamon. Dookoła wystawały zza budynków i płotów głowy wystraszonych huraganiarzy. Znajdowali się oni w odległości kilku do kilkunastu metrów. Nic nie mówiąc do wystraszonego ,,Wilka", podszedłem do niego, schyliłem się i podniosłem z ziemi zawleczkę zabezpieczającą granat. W stanie mocnego napięcia nerwów i ostrożnie wprowadziłem ją w otwór zapalnika. Owinąłem go jeszcze tasiemką, na której zwisał ciężarek zabezpieczający gamon przed detonacją".

„Wilk" z kroplami potu na czole poczuł się bezpiecznie. Wśród żołnierzy „Huraganu" nastąpiło radosne odprężenie i uznanie dla zachowania się „Marsa". I tu znowu Zygmunt pokazał swą klasę.

Zdarzenie to przypomniał mi Kazimierz Zapiór - „Żaba" jesienią 1993 roku, w czasie koleżeńskiego spotkania w moim domu. Zresztą żyje do dziś w Krakowie kilku świadków tego zdarzenia („Zawała", „Pieg", Zygmunt Lis - „Elkazet").

Na kwaterze w Bugaju przydzielono do naszej kompanii - po raz pierwszy - dwie kobiety. Pierwsza, około 30-letnia, nosiła pseudonim „Mariu"[4]. Wokół „Mariu" wytworzyła się wkrótce atmosfera męskiego zaciekawienia podtrzymywana umiejętnie przez nią samą wyrozumiałą tolerancją na przenikliwe spojrzenia i nie zawsze układne wypowiedzi młodych partyzantów. Niechętnie reagowała, gdy ktoś nazywał ją „Marią", a ja do dziś nie wiem skąd wzięło się to „u" w zakończeniu jej pseudonimu. Była sanitariuszką i łączniczką. Druga młodziutka Zofia Sokołowska - „Dzidzia", ale już doświadczona konspiratorka krakowskiego Kedyw-u, była bardzo nieśmiała, ale życzliwie pomocna w rozwiązywaniu różnych partyzanckich dolegliwości. Jako trzecia zjawiła się w tych dniach, ale nieco później, bardzo sympatyczna i również bardzo młoda dziewczyna Klementyna Zienkiewicz - „Fiołek". Miała już za sobą ponad roczny staż partyzancki w OP „Błyskawica". Tak się złożyło, że od pierwszych dni jej pobytu w Kompanii „Huragan" nawiązała się nić wzajemnej sympatii między „Fiołkiem" i „Wirem". Z racji mojej bliskiej dotychczasowej przyjaźni z „Wirem" stałem się mimo woli świadkiem i uważnym obserwatorem tego związku. Wkrótce polubiłem bardzo „Klimę" (tak zwracał się do niej „Wir") i nabrałem większego jeszcze uznania dla „Wira". Był troskliwym jej opiekunem w chwilach trudnych i dolegliwościach partyzanckiego bytowania.


St. ułan „Serce"

W tym czasie każdego dnia pojawiali się nowi ochotnicy leśnej wojaczki. Jednego dnia zameldował się kpt. „Koralowi" młody - raczej niski człowiek w cywilnym ubraniu - słowami:

- Panie kapitanie! Starszy ułan „Serce" melduje się posłusznie do służby w partyzantce.

Kapitan zaczął go wypytywać o przebieg służby wojskowej, czy był w konspiracji i skąd pochodzi. Zygmunt Mosser - „Serce" odpowiadał rzetelnie i głośno, ciągle w postawie na baczność. Wyszło na to, że nikt go nie poleca, ale że on chce się bić z Niemcami. Pochodzi z wioski, z bliskich okolic. Miał on trochę szwejkowatą posturę, odpowiadał tak trochę z głupia frant, ale wyglądała mu z wyblakłych niebieskich oczu zniewalająca otoczenie szczerość. Myśli formułował prostacko i dosadnie, ale w sposób przekonujący i - powiedziałbym - budzący do niego sympatię.

Tak się złożyło, że jakoś w tym czasie przydzielono kapitanowi służbową kobyłę pod siodłem. Kpt. „Koral" był jednym z nielicznych baonowych oficerów, którzy nie chodzili - ówczesną modą - w butach z cholewami. Na ile ja go znałem z cywila, a znałem go dość dobrze, prawdopodobnie w życiu nie siedział na koniu i nie umiał na nim jeździć. Niemniej „Wikta" - bo tak ktoś nazwał tę kobyłę i tak już zostało - pozostała na kompanijnym etacie i właśnie „Serce", st. ułan, zatrudniony został w charakterze jej przełożonego i chlebo - a właściwie sianodawcy.

Z urzędowego przydziału Wikty do kompanii najbardziej zadowolony był „Kuba", ppor. rezerwy kawalerii, który na sam jej widok przebierał niecierpliwie nogami. Stało się wtedy tak, że „Wikta" była kapitańska, troszczył się o nią „Serce", a jeździł na niej najczęściej „Kuba".

I wszyscy byli zadowoleni.

St. ułan „Serce", którego wszyscy po kolei zaczęli nazywać „Srajduszko", okazał się w kompanii przydatny również jako taboryta. Rozrastał się powoli majątek kompanijny, były kotły do gotowania strawy, jakieś garnki, trzeba było dowozić żywność wkrótce już prawie setce ludzi, było trochę zgromadzonej broni ogólnego użycia (rakietnica, trochę zapasowej amunicji, środków zapalających, nazywanych - nie wiem dlaczego - koktailami Mołotowa, itp.). Był na początku jeden, a później nawet dwa wozy taborowe. „Srajduszko" był najczęściej woźnicą tych wozów, a konie były wypożyczane od miejscowych chłopów. Z racji jego funkcji zawodowych musiał on czasem w cywilnym ubraniu, a czasem w obstawie mundurowego patrolu pod bronią, wyjeżdżać do najbliższych lub dalszych chłopskich domów, albo do okolicznych dworów. Stało się wtedy niedługo wiadomym, że „Serce" nie stroni od napojów wyskokowych. Zabimbrował się raz tak mocno, że do kwatery wróciły same konie z drzemiącym na wozie „Srajduszkiem". Była spora awantura, solenne przyrzeczenie poprawy, ale i niegroźna dla st. ułana kara, bo kapitan miał miękkie serce dla „Serca". Odtąd stał się jednak bardziej uważającym, by nie przekraczać miary.

Zabawna przygoda przydarzyła się wkrótce ppor. „Kubie". Wyjechał ostrym truchtem i dołączył nocą do maszerującej kompanii. Na krótkim postoju koło dość dużego stawu „Wikta" skierowała się ku wodzie. „Kuba" pozwolił jej wejść dość głęboko. Kobyła piła dość długo, bo była widocznie bardzo spragniona. Wreszcie popiła dostatecznie, ale zamiast nawrócić ku brzegowi, jak tego oczekiwał „Kuba", przyklękła niespodziewanie na tylnych nogach i zaraz potem na przednich, i zanim oszołomiony przebiegiem zdarzeń „Kuba" zdążył jakoś zareagować, już był po pas w wodzie, miał przemoczone briczesy i dolną część mundurowej bluzy, a przez cholewy nalała się woda do butów.

Zdarzeniu temu, na oczach wniebowziętych podkomendnych partyzantów podporucznika, towarzyszył niesamowity wrzask „Kuby" i stek tak strasznych przekleństw w jego ustach, jakich huraganiarze nie słyszeli nigdy dotąd, bo „Kuba" pod tym względem wyróżniał się bardzo korzystnie od zawodowej kadry wojskowej. Dyshonor, jaki mu się wówczas przydarzył zapamiętał chyba na zawsze, bo już po wielu latach czasem do tego wspomnienia wracał.


Podchorąży „Zawała"

Warto tu może przypomnieć losy „Zawały" po naszym ostatnim spotkaniu w Wieliczce, w maju 1944, opisanym w części I Wspomnień Okupacyjnych.

Po naszych szczęśliwie zakończonych perypetiach z krakowskim gestapo, wrócił jeszcze na krótki czas do szpitala przy ul. Prądnickiej. Pod koniec maja 1944 skierowany został przez Kedyw na teren Miechowskiego. Pełnił tam funkcję instruktora dywersyjno-minerskiego w oddziałach partyzanckich „Grom" i „Błyskawica" oraz terenowych placówkach AK w Owczarach, Naramie, Łuczycach i w Biórkowie. Miał już wtedy za sobą bogate doświadczenia w pracy sabotażowo-dywersyjnej. Dość wspomnieć te najważniejsze: rozpędzenie spotkania niemieckiego kierownictwa Żupy Solnej w Wieliczce z polskimi pracownikami dozoru technicznego i administracji tej kopalni, uczestnictwo w wielickim zamachu na niemieckiego kierownika Wydziału Rolnictwa i Wyżywienia Kreishauptamtu (starostwa) w Krakowie, bestialskiego polakożercy i zbrodniarza wojennego i wreszcie bezpośredni udział w zamachu na generalnego gubernatora Hansa Franka około Grotkowic pod Krakowem.

Kazek miał już wtedy reputację jednego z najbardziej bojowych i odważnych dywersantów krakowskiego Kedyw-u.

„Spece" ppor. „Marsa" kwaterowali w Bugaju razem z trzema kompanijnymi plutonami. Zapamiętałem jedno słoneczne, ciepłe popołudnie wolne od zajęć. W takie to popołudnie spędzali chłopcy w różny sposób, zależnie od zainteresowań i temperamentów. Kilkuosobowa grupa, głównie wieliczan, pod przewodnictwem Adama Krzysiuka - „Bza" kombinowała jak zapuścić się do żywnościowych i „monopolowych" zapasów kompanijnych. Czasem dawało to jakieś rezultaty. Byli fachowcy od podbierania kurzych jaj, lub w najgorszym razie można je było kupić w pobliskich chałupach. Wszyscy oni pichcili wytrwale rozmaite miłe dla gardła przysmaki. Modne było sporządzanie potrawy nazywanej przez partyzantów kogelmogel. W blaszanym garczku ucierało się rozbite, świeże jajka z dużą ilością cukru, a ten był u chłopów nieosiągalny. Stąd zachodziła potrzeba dobrej komitywy z osobami mającymi dostęp do zapasów magazynowych cukru kompanijnego. Próbowałem raz tego smakołyku, ale nie odpowiadał on moim gustom. Zabiegi wokół zapasów nazywali oni „organizowaniem". Pamiętam, że do tej grupy dołączyli wkrótce dwaj „spece", kaprale „Feluś" i „Motyl".

Pluton specjalny minerów miał własny program zajęć na każdy dzień, ustalany przez „Marsa" z superwojskowym kapralem podchorążym „Zawałą", który był zastępcą dowódcy plutonu. Wybrałem się w jedno popołudnie z wizytą do Kazka. Pod jego komendą właśnie odbywały się ogólnowojskowe ćwiczenia „speców". Pluton był zlepkiem młodych ludzi najrozmaitszego autoramentu i wykształcenia. Największa też była między nimi różnica wieku. Prawie wszyscy byli w cywilnych ubraniach i bez jakiejkolwiek broni. Być może mieli kilka krótkich pistoletów.

Wśród „speców" byli ludzie z wyższym wykształceniem, studenci szkół wyższych, ludzie z wykształceniem średnim i uczniowie, młodzi robotnicy, kolejarze. Ale byli też kombinatorzy, cinkciarze i nawet jeden granatowy policjant.

Utrzymanie w ryzach całej tej grupy, skleconej naprędce w ramy plutonu, byłoby w normalnych warunkach przedsięwzięciem dość ryzykownym. Tym razem jednak padła kosa na kamień. Dowództwo plutonu powierzono bowiem ppor. „Marsowi" i jego z-cy pchor. „Zawale". W twardych rękach ich obu były szanse, by przeobrazić ich w wojsko zdyscyplinowane, bojowe, z wojskowymi kwalifikacjami zawodowymi. Brakowało do tego tylko broni.

„Zawała" chodził z ogromnym, czternastostrzałowym belgijskim pistoletem marki FN (Fabric National). Drugi taki pistolet posiadał w baonie ppor. „Mars".

Przyszedłem na kwaterę „speców" w porze poobiedniej, kiedy cała Kompania „Huragan", poza jednostkami służbowymi, pogrążyła się w lenistwie. Inną sytuację zastałem jednak u „speców". Pluton uformowany w dwuszereg wykonywał pod komendą „Zawały" elementy musztry wojskowej. Ćwiczył przepisowe zwroty, zbiórki biegiem i bez biegu, pozycje strzelania instynktowego z pistoletów itp. Padały komendy skandowane ostrymi sylabami. Stanąłem z boku i podziwiałem. Pan pchor. „Zawała" patrzył zezem na moją wniebowziętą minę, uzasadnioną skądinąd tym spektaklem arcywojskowym. W czasie przerwy pozwoliłem sobie na nieco złośliwe uwagi, ale dałem spokój, bo zauważyłem jego zdziwienie.

Zanosiło się na to, że na kwaterach w Bugaju zatrzymamy się nieco dłużej. Na drugi dzień niespodziewanie zarządzono jednak alarm. W ogólnym chaosie doszła do nas wiadomość, że w pobliskim Zaryszynie pojawili się współpracujący z Niemcami ukraińscy uciekinierzy cofający się przed ofensywą sowiecką. Było ich podobno kilkadziesiąt furmanek. Do kapitana „Korala" nadjechał z dowództwa baonu goniec ze zwiadu konnego z doniesieniem, że Ukraińcy rekwirują bydło i trzodę chlewną, pacyfikując opornych chłopów i dokonując różnych zniszczeń. Kapitan dostał rozkaz zorganizowania natarcia. Wcześniej ruszyły napadniętej wsi na pomoc kompanie „Błyskawica" i „Grom-Skok". Zaryszyn odległy był o około 2 kilometry. Pierwszy wyruszył nasz I pluton, jako najlepiej uzbrojony, tuż za nim pobiegli uzbrojeni żołnierze pozostałych plutonów, a nawet ci nieuzbrojeni. Dość bezładny początkowo ruch marszowy zamienił się w rój. Czołówka utworzyła

szeroką tyralierę. Twarze partyzantów tchnęły żądzą walki nieproporcjonalną do stanu naszego uzbrojenia.

Ukraińcy zaczęli już ostrzeliwać nas z granatników, na szczęście bardzo niecelnie. Wreszcie zbliżyliśmy się do nich na tyle, że widać było pojedyncze wozy. Pojedyncze dotąd strzały od strony grabiących Ukraińców i nasze w ich kierunku stopniowo się nasilały. Ukraińcy, widząc rozwijające się natarcie dużymi siłami i nie znając słabości naszego uzbrojenia, wystraszyli się i szybko zaczęli ładować się na furmanki i uciekać. Zrobili to tak szybko, że zdążył ich dopaść tylko zwiad konny i ostrzelać z peemów. Zostawili 3 zabitych i furmankę z koniem.

Największy był efekt psychologiczny tej akcji. Wykazał zapał partyzantów i chęć walki. Okazało się, że wróg nie taki straszny. Była to w zasadzie pierwsza akcja wykonywana siłami prawie całego Baonu „SKAŁA". Wzięły w niej udział również prawie wszystkie sanitariuszki i łączniczki. Rozgrzane akcją kompanie wracały do swoich kwater. Incydent z ukraińskimi bandami podbudował morale młodych partyzantów.


Partyzancka latryna

Domysły, że w Sadkach zatrzymamy się nieco dłużej potwierdził tego samego jeszcze dnia fakt, zdawałoby się niepozorny. Kilku partyzantów dostało polecenie wykonania z tyłu, za budynkiem gospodarczym, w mało widocznym miejscu, wykopów ziemnych o określonych wymiarach. Dowcipnisie przyglądający się pracującym przygadywali im, że jeśli by to miały być okopy, to powinny być nieco głębsze i nie należałoby ich umieszczać między chałupami, bo to i widoczność słaba i można przez pomyłkę strzelić w cudze okno. Budowniczowie tych okopów byli jednak jakoś bardzo niechętni do rozmów. Aliści, wkrótce kilku innych partyzantów dostało polecenie, by z lasu wycięli kilka świerków i zrobili z nich mocne, dwumetrowe słupki. Pod wieczór sprawa się wysypała. Doszły słuchy, że wszystkie te przygotowania są czynione po to, by zbudowana została - jak przystało na prawdziwe wojsko - kompanijna latryna. W skład kompanii, wraz z plutonem specjalnym wchodziło już pewno co najmniej 100 osób. Wojskowi fachowcy przypomnieli sobie prawdopodobnie, że na odbywanych przez nich ćwiczeniach w terenie i poligonach wojskowych, latryna wojskowa stanowiła konieczny element logistyczny armii. Było w tym sporo racji, po dobrym obiedzie, a zdarzały się i takie - gołym okiem w płaskim terenie, wypatrzyć można było kilka gołych, wypiętych tyłków partyzanckich, przykucniętych za jakimiś krzaczkami lub nierównościami terenu. Względy sanitarne uzasadniały zamierzona kompanijna inwestycję.

I rzeczywiście na drugi dzień przed południem cztery pniaczki zostały wkopane w ziemię na wspomnianym wykopie, w odstępach co najmniej półmetrowych. Mocnymi gwoździami przybito do nich poziomą belkę. W ten sposób powstała zasłonięta budynkiem gospodarczym trójstanowiskowa latryna wojskowa. Już po pierwszym obiedzie wydawanym ze stojącego na podwórzu kotła, z jednodaniowym gęstym posiłkiem, potwierdzona została empirycznie pełna przydatność urządzenia i jego walory uznane zostały za komfortowe. Każdy z trzech korzystających z latryny miał do dyspozycji jeden własny słupek, który go chronił przed wpadnięciem do cudzych i własnych ekskrementów. Warunki bhp - jak byśmy to dziś powiedzieli - były w pełni zachowane. Nieprzewidywanym następstwem tego udoskonalenia partyzanckiego żywota był fakt stwierdzony wkrótce, że komfort i wygoda sprzyjają życiu towarzyskiemu. Czynnościom sanitarnym towarzyszyć zaczęły coraz to dłuższe gawędy okolicznościowe w latrynie, co wprawdzie zmniejszało przepustowość tejże latryny, ale znacznie wzbogacało życie duchowe żołnierzyków. Budująca była tematyka tych gawęd, w których i ja brałem czasem udział. Zadziwiające, ale dominowała tematyka gastronomiczna. Opiewano w czasie wypróżnień walory smakowe kogla-mogla, różnych wspaniałych domowych przysmaków, itp.

Czasem przeważały dywagacje na temat niedostępnych tu używek: czystej wyborowej i koniaków, pejsachówki i lichej jakości, spotykanego gdzieniegdzie bimbru oraz wysokogatunkowych papierosów. Niemały był udział tematów damsko-męskich. Ten rejestr kończyły często zjadliwe uwagi, ogólnie mówiąc, na temat kadry dowódczej od najniższego, po najwyższy szczebel. Ten temat bywał poruszany tylko incydentalnie, gdy zaistniało aktualne zapotrzebowanie.

Prawie co dzień sporo było narzekań na brak jakiegokolwiek papieru, a był to w tych okolicznościach artykuł pierwszej potrzeby. Trzeba było sporo zachodu, by znaleźć jakiś ersatz - artykuł zastępczy. W okresie okupacji papier całkowicie wyprowadził się ze wsi polskiej. Wartościowy był każdy skrawek starej gazety, każda torebka papierowa. Od samego początku mojej partyzantki ciągnęło mnie do pisania. Udało mi się zdobyć ołówek, ale od miesiąca nie udało się dopaść kawałka papieru nadającego się do pisania.

Ten rozdzialik o latrynie zakończyć muszę sentymentalnie. Była to niestety jedyna latryna partyzancka z jaką zetknąłem się w mojej półrocznej karierze partyzanckiej.


Szewska przygoda

W kolejnym dniu postoju kompanii „Huragan" na kwaterze w Bugaju wysłany zostałem przez kpt. „Korala" z meldunkiem do dowództwa Baonu „SKAŁA". Przekazać miałem majorowi osobiście ustny meldunek złożony z kilkuzdaniowego tekstu. „Koral" polecił mi powtórzyć go jeszcze raz dla pewniejszego zapamiętania.

Nie da się ukryć, że była to dla mnie forma wyróżnienia i tak to też odebrałem. Kapitan pozwolił mi pojechać do majora na swojej kasztance „Wikcie". Ja byłem z tego ogromnie zadowolony, bo zdawało mi się, że goniec na koniu to niewątpliwie funkcja dużo poważniejsza.

Więcej wątpliwości miał st. ułan „Serce", który na polecenie kapitana osiodłał dla mnie „Wiktę". Jeździeckie umiejętności miałem niewielkie, ale prawdą jest, że przez kilka młodzieńczych lat przedwojennych, miesiące wakacyjne spędzałem u moich Dziadków, którzy prowadzili małe gospodarstwo rolne w podwielickich Dobranowicach. Dziadek mój hodował zawsze konia. Koń był nieodzowny w pracach rolnych i gospodarskich. Konie się czasem zmieniały, ale zawsze były - za sprawą moich kilku stryjków - dobrze utrzymane i odżywione. W ciężkich pracach polnych koń mojego dziadka sprzęgany był w parę z kobyłą z sąsiedniego gospodarstwa. Moje wakacje były nieustannym zajęciem przy koniu. Pomagałem przy karmieniu i czyszczeniu konia, nosiłem uprząż i zaprzęgałem go do wozu. No i oczywiście, całymi dniami furmaniłem, zwłaszcza przy żniwach i pracach polnych, i różnych wyjazdach. Były częste okazje do jazdy na koniu. Jeździłem bez siodła, ale w uprzęży, co po odpowiednim zawiązaniu postronków dawało oparcie dla nóg zamiast strzemion.

Tak więc na oczach zdumionego „Srajduszka" dosiadłem „Wiktę" w miarę poprawnie i pojechałem do niedalekich Sadek.

Wracając z tej przejażdżki spotkałem kręcącą się wokół naszych kwater młodą dziewczynę licho, ale dość kuso odzianą. Na nogach miała podniszczone tenisówki. Była chętna do gadania i różnych poufałości. Widywałem ją odtąd codziennie przy kwaterach „Huraganu". Widać było, że nawiązała z huraganiarzami szersze znajomości.

W tym czasie wyszedł do sąsiedniej wioski kilkuosobowy patrol. Miał tam podobno mieszkać szewc, który wykonać miał różne naprawy obuwia kilku partyzantom. Poprosiłem jednego z nich, by zamówił dla mnie u tego szewca najprostszy z możliwych futerał dla mojego parabellum. Dotąd nosiłem pistolet założony za pasem, bo prawdziwej kabury nie miałem. Było mi z tym bardzo niewygodnie i pistolet często wypadał mi zza pasa. Zgodziłem się, by od wewnątrz futerał był z mocnego płótna, dla zmniejszenia kosztu wykonania. Chyba po dwu następnych dniach chłopcy poszli po odbiór butów. Przynieśli i naprawione - zresztą byle jak - buty i mój futerał, ale szewc zdarł z nich i ze mnie skórę niesamowicie. Umyślili, że udadzą się na skargę do kapitana. Kpt. „Koral" oglądnął naprawy, wypytał o ceny za ich dokonanie i miejsce zamieszkania szewca. Byłem przy tym obecny. „Koral" zwrócił się teraz do mnie:

- „Lenard"! weź dwóch kolegów z karabinami na pasach i przyprowadź tu tego szewca. Ale nie awanturujcie się tam z nim. Stało się tak zgodnie z rozkazem. Nie pamiętam już dziś kto stanowił tę dwójkę, ale musieli to być starzy huraganiarze, bo tylko oni mieli karabiny na pasach. Po pół godziny wchodziliśmy do sieni ubogiej chałupy pod strzechą (większość wiejskich zabudowań na tamecznych wsiach kryta była wtedy słomą). Najbliższe otwarte drzwi w lewo prowadziły do izby ciemnawej i ubogiej, która była zarazem kuchnią, sypialnią i warsztatem szewskim. Na zydelku siedział przy nim mały, chudy, niepozorny człowieczyna, który na nasz widok poderwał się z miejsca i stanął w pokornej postawie. Na jednym z dwu żelaznych łóżek ze słomianym siennikami siedziała na narzuconym na siennik płóciennym pokryciu, po turecku, z podkulonymi nogami, owa dziewczyna poznana parę dni wcześniej. Nie skonfundowana naszym wejściem, pozostała siedząca na łóżku. Wyrecytowałem szewcowi rozkaz kapitana i zażądałem, by zabrał się natychmiast i poszedł z nami. Wyjaśniłem mu powody takiej decyzji i zażądałem, by należność za naprawę zabrał ze sobą. Okazało się, że to niemożliwe bo już ani grosza z tych pieniędzy nie ma.

- Panie komendancie, wszystko poszło zaroz na długi. W chałupie bida, aż piszczy - przysięgał się skwapliwie.

- To com wzion, to nawet na skórę nie wystarczy, a gdzie parę groszy za robotę. Jak trzeba to pójdę, ale świadce się Bogiem, że żadnych pieniędzy już nie ma - lamentował.

Ostatecznie zabraliśmy szewczynę w środek między obu konwojujących. Wychodząc zerknąłem na twarz szewcówny. Wzrok miała jadowity, a usta ściągnięte w ironicznym grymasie. Nie odezwała się ani słowem. Szewc biadolił całą drogę na temat swojej niedoli i niewinności.

My nie zadawaliśmy się z nim w dysputę. Zgodnie z moim oczekiwaniem skończyło się na łagodnym kazaniu pod adresem szewca i wytknięciu mu nieprzyzwoitości. Przyrzekł solidnie poprawę i odszedł pokornie nisko się kłaniając, szczęśliwy, że tak się z nim łagodnie rozstano.


Awanse i odznaczenia

Dziś wydaje mi się, że było to w tamtych dniach na kwaterze w Bugaju. W godzinach popołudniowych zarządził kpt. „Koral" zbiórkę kompanii plutonami. Zapowiedziano, że dowódca baonu mjr „Skała" będzie wizytował kompanię. Istotnie przyjechał bryczką mjr „Skała". Przywitał się z uformowaną plutonami kompanią, a wcześniej już zapowiedział kpt. „Koral", że żołnierze mają się „ohajtnąć", to znaczy uporządkować mundury, podopinać guziki, oczyścić buty no i oczywiście ogolić się. Później „Skała", „Koral" i jeszcze ze dwóch oficerów weszło do izby gospodarskiej chałupy. Za chwilę został wezwany również ppor. „Kuba". Wyszedł po chwili z dziwnie zaczerwienioną, ale pogodną twarzą i wezwał kpr. pchor. „Bolka". „Kuba" nie był zbyt rozmowny, ale wyciągnęliśmy od niego, że chyba zanosi się na awanse. Kolejno wzywani byli inni huraganiarze (podaję tylko tych, których zapamiętałem): pchor. „Bronek", kpr. Władysław Bajer -„Zemsta", Tadeusz Krzywdziak - „Zapalczywy". Wśród meldujących się majorowi wezwanych znalazłem się i ja. Trzasnąłem przepisowo obcasami szczęśliwy, że za pasem tkwiło, w nowouszytym przez szewca futerale, moje parabellum. Kpt. „Koral" poszeptał chwilę do majora „Skały", a ten podziękował mi za dotychczasową służbę, co nieco pochwalił i pogratulował mi awansu na kaprala.

Po zakończeniu prezencji przed mjr „Skałą", została przy wieczornym apelu, odczytana lista awansowanych. Okazało się, że było i kilka odznaczeń. Ppor. „Kuba" odznaczony został Krzyżem Walecznych. Największą niespodzianką był awans kpr. pchor. „Bolka", aż na podporucznika. Z późniejszych wiadomości od pozostałych kompanii okazało się, że praktycznie wszyscy przedwojenni podchorążowie w baonie uzyskali stopnie oficerskie. „Bolek" został równocześnie mianowany szefem kompanii „Huragan". Do stopnia plutonowego awansowano podchorążego „Bronka" i kaprala „Zemstę" . Ten ostatni mianowany został równocześnie podoficerem - obserwatorem. Ja byłem bardzo uszczęśliwiony, bo prócz awansu na kaprala, otrzymałem odznaczenie brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami i mianowany zostałem podoficerem broni kompanii „Huragan". Obaj z „Zemstą” i z „Zapalczywym", awansowanym również na kaprala i równocześnie mianowanym podoficerem gospodarczym, weszliśmy też do składu pocztu d-cy kompanii. Przydawało mi to trochę obowiązków, ale i dawało dużą swobodę, bo przestałem podlegać bezpośrednio dowódcom drużyny i plutonu. Co prawda z tą moją bronią kompanijną historia była trochę naciągana, bo dla 2/3 składu kompanii brakowało karabinów czy pistoletów, ale było trochę zapasowej amunicji, granatów, butelek zapalających i wizja przyszłej broni zrzutowej, którą miałem się zaopiekować. Dopiero niedawno (w marcu 1994) opowiedział mi przedwojenny podchorąży Zbigniew Gawlik, że przed prawie 50-ciu laty został on wtedy, jako pchor. „Żmija", mianowany z kompanii „Grom-Skok", podporucznikiem AK. No-minacje i gratulacje przyjął z rąk płk. Edwarda Godlewskiego - „Gardy", d-cy Grupy Operacyjnej „Kraków". Było to właśnie wtedy, gdy baon kwaterował w rejonie Sadek.

Też jakoś w tym czasie wrócił o zmroku do baonu „Zawała" delegowany wcześniej służbowo do Krakowa i Wieliczki, skąd przywieźć miał paczki z mundurami od „Mocarnego", mieszkającego w Koźmicach.

Tam był bowiem magazyn poniemieckich, zielonych mundurów rommlowskiego „Africakorps", pochodzących z wielickiej pralni kopalnianej.

Kazek spotkał się z moją dziewczyną Marysią Hauschild - „Chinką" i przywiózł mi od niej dowody pamięci w postaci sporej paczki ciastek i innych łakoci. Niestety, duża część zawartości paczki została natychmiast pożarta przez kolegów -partyzantów, którzy doradzali mi przy tym złośliwie delektować się za to rzeczywiście miłym listem od niej.


Przypisy:

  1. Prof. dr inż. Władysław Ptak był później jednym ze znakomitych profesorów na Wydziale Metalurgii Metali Nieżelaznych AGH i członkiem rzeczywistym PAN. Zmarł w Krakowie w roku 1990.
  2. W akowskiej konspiracji bardzo czynny był również inny Maciejasz, późniejszy profesor Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Prof. dr inż. Zdzisław Maciejasz – „Sternik" był w czasach okupacji czynnym członkiem krakowskiej grupy Szarych Szeregów, harcerskiej organizacji konspiracyjnej, współpracujący później z krakowskim Kedyw-em. Z grupy tej wywodzi się kilku skałowców.
  3. Przypomniał go u mnie w domu, w trakcie pisania tych wspomnień (rok 1993) Kazimierz Zapiór - „Żaba", wówczas żołnierz OP „Huragan'", a później Kompanii „Huragan" w Baonie ..SKAŁA".
  4. Irena Parys-Lewicka - „Mariu" (ur. 1913). W konspiracji od roku 1940. Zagrożona aresztowaniem przez bezpiekę w roku 1945, przedostała się do Anglii i tam dotąd żyje. Utrzymuje serdeczne więzi ze „skałowcami".

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi