Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Władysław Dudek, Bitwa z Niemcami pod Złotym Potokiem


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek – „Lenard”, Wspomnienia okupacyjne. Cz. II.



„Nagle, gdzieś około godziny 12.30 dało się usłyszeć kilka pojedynczych strzałów, a potem w odstępie kilkunastu sekund krótką serię z broni maszynowej z kierunku naszych ubezpieczeń. Podoficer służbowy namyślał się chwilę niezdecydowany, gdy nagle spośród gęstego poszycia lasu wpadł jeden z wartowników, meldując zdyszanym i tłumionym z przestraszenia głosem, że od strony przecinki zbliża się nieprzyjacielska tyraliera.


Spis treści

Wyjazd majora „Skały"

Tyle z moich notatek. Przebieg wydarzeń widzianych z szerszego horyzontu dowództwa baonu opisał kpt. „Powolny" w Upartych. Według niego mjr „Skała" zadecydował przed świtem, że baon zatrzyma się w tych lasach do wieczora, a nocą pójdziemy dalej. Będziemy musieli przekroczyć całym baonem szosę Żarki - Radomsko. Fakt opuszczenia tych lasów przez poprzednie oddziały nakazywał szczególną ostrożność. Na odprawie u majora „Skały" zawiadomił on oficerów, że wyjeżdża z adiutantem por. „Spokojnym" i z ppor. „Piotrem" na spotkanie z dowódcą Częstochowskiej Dywizji AK płk Czesławem Gwido-Kamińskim „Rudolfem". Asystę ubezpieczającą bryczkę z oficerami stanowić mieli trzej zwiadowcy konni: Jan Kałucki - „Zając", Feliks Skrochowski - „Sulima" i Franciszek Piaskowik - „Lew". W uzgodnieniu z „Koralem" dowództwo Baonu „Skala" przejął „Powolny".

Wkrótce po wyjeździe majora dały się posłyszeć te strzały, o których doniósł naszej kompanii jeden z wartowników. Nie pamiętam już dziś, kto wydał drużynom l plutonu Kompanii „Huragan", pełniącym służbę przy kuchni, by wyruszyły do natarcia w kierunku skąd docierały odgłosy pierwszych strzałów. Byłem uzbrojony i spakowany. Zdążyłem jeszcze zarzucić na plecy cały mój „majątek" wraz z kocem zrolowanym na trokach do mojego plecaka i zwyczajowo już prawie dołączyłem do tyraliery złożonej z dwu drużyn dowodzonych przez „Wira" i „Łęczyca". Szliśmy dłuższą chwilę w nakazanym kierunku w odstępach kilku metrów od siebie. Przedzieraliśmy się przez dość gęste leśne poszycie. Wydaje mi się dziś że strzelanina na chwilę się uciszyła. Nieco w tyle za nami szedł ppor. „Bolek".


Przebieg bitwy

W moich powojennych notatkach zapisałem: „Idę jako trzeci od lewego skrzydła tyraliery. Z lewej strony mam „Piega" i Stefana Włodka „Kota", a z prawej „Orlika" i dalszych kilku kolegów. Przedzieramy się wolno do przodu, ale widoczność ze względu na gęste poszycie jest bardzo kiepska. Z naszej prawej strony, nieco w przodzie, odzywa się na krótko nasz rkm browning. Widocznie „Wilk" nawiązał kontakt ze Szwabami. W odpowiedzi na krótką serię naszego rkm-u odezwał się długą serią szybkostrzelny, niemiecki karabin maszynowy. Jego ogień przygwoździł naszą tyralierę do ziemi. Rozróżnić można pojedyncze strzały karabinowe naszych partyzantów. Ogień niemieckich lkm-ów gwałtownie się nasilił. Niemcy strzelają gęstymi salwami na wysokości poniżej metra nad ziemią. Chwilami ogień jest tak gęsty, że ucina wierzchołki niskich drzewek. Pociski klaszczące po gałęziach drzew wprawiają nas w stan nerwowego podniecenia. Przesuwam się jeszcze do przodu w osłonie pni drzew wpatrując się w gęste poszycie. Na naszej drodze jest rów głęboki na jakieś pół metra. Z mojej strony „Orlik" przytula się na stojąco do grubszego pnia drzewa i wychylając głowę składa się do strzału. Przeskakując za kolejne drzewo i znowu strzela na stojąco. Wypatruję konkretnego celu na moim przedpolu. Migają na krótko tylko jakieś cienie. W ich kierunku strzeliłem chyba ze dwa razy. Ogień nasila się jeszcze bardziej. W krótkiej przerwie zauważyłem z prawej strony podnoszącego się „Wira". Pochylony zmierza do tylu, chyba został ranny i wycofuje się z walki."

Bezpośrednim powodem pewnej dezorganizacji stał się wcześniejszy wyjazd dowódcy Baonu mjra „Skały". Ponieważ tyraliera niemiecka ostrzelała naszego wartownika, znajdującego się w odległości może 250 metrów od obozu, nie było ani chwili do stracenia, gdyż groziło nam to całkowitym otoczeniem przez nieprzyjaciela. Rozsypaliśmy się w dość gęstą tyralierę. Widocznie pierwsi dostrzegli nas Niemcy, bo ogień ich licznych lkm-ów skierował się w naszym kierunku. Oni sami pozostawali niewidoczni, w gęstym w tym miejscu lesie i otaczającym jego brzeg poszyciu z krzewów. A my wtedy znaleźliśmy się na skraju dość rozległego wyrębowiska z rozłożonymi jeszcze tu i ówdzie, leżącymi pniami drzew. Tu dostrzegli nas widocznie Niemcy, sami jeszcze dla nas niewidoczni. Na skraju tego wyrębowiska zaczęła się nawała niemieckiego ognia z lkm-ów.

Doszliśmy chyba na odległość strzału do Niemców, choć w gęstym lesie nie widać żadnych ich ruchów. Serce wali tak mocno, że powoduje nieomal wrażenie, jakoby w takt jego uderzeń poruszało się całe moje ciało. Przesuwam się znowu o kilka metrów dalej i przyklękam za szerokim pniem. Niemieckie lkm-y grają ze wszystkich kierunków. Sprawia to wrażenie, jak byśmy byli otoczeni. Stan wewnętrznego napięcia we mnie rośnie do najwyższych granic, spowodowany grozą walki leśnej. Dojść musi chyba do bezpośredniego starcia na małą odległość. Są już pierwsi ranni. Nieco w prawo od nas widzę wlokącego się ciężko „Żabę". Widocznie jest ranny, bo utykając i podpierając się karabinem, wlecze się do tyłu od drzewa do drzewa, nie zważając na świstające pociski. Podajemy sobie wiadomość, że na odcinku „Łęczyca" zabity „Wilk" i „Jankiel", drużynowy pchor. „Łęczyc", „Mrówka", i „Jastrząb". W tej chwili gdzieś z daleka przed nami słychać krzyki niemieckiej komendy. Dochodzą słabe pojedyncze słowa rozkazów:

- Vorwärts Marsch! Feuer links! Niemcy widocznie dostrzegli naszą tyralierę. Straciliśmy wszelką łączność w naszym prawym i lewym skrzydłem. Znowu wpada mi w oczy „Orlik" wyskakujący w przód w stronę Niemców za kolejne drzewo i składający się do strzału. „Wir" widocznie lekko ranny, zaczyna się wycofywać. Czołga się do tyłu trzymając ręką swoje empi.

Rozgorączkowanym wzrokiem wpatruję się w gąszcz pni drzew i krzaków paproci, a oczy rejestrują jedynie szybko pojawiające się i zanikające cienie. Nie mam świadomości, czy cel stanowi żywy obiekt, czy tylko rozbujała fantazja zmęczonych oczu.

Tymczasem strzelanina osiąga swój punkt kulminacyjny i to ze wszystkich naraz kierunków. Z naszej lewej, prawej oraz z tyłu, z kierunku placówek obozu grają zwariowane maszynki a jedynie na naszym odcinku na chwilę stało się nieco spokojniej.

Niemcy widocznie doszli do naszych stanowisk na skuteczną odległość i krzykiem dodają sobie odwagi. Pomimo ogromnej przewagi ogniowej Niemcy bardzo ostrożnie ukazują się tylko przelotem zza zasłony drzew i gęstego poszycia leśnego. Są doskonale zamaskowani i wyposażeni w liczne lkm-y.[1]

Zaczynamy się wycofywać całą, mocno już dziurawą tyralierą. „Pieg" zajął się najbliżej wokół niego cofającym się „Wirem" i wycofują się w kierunku obozu. Tymczasem nasi chłopcy cofnęli się do wspomnianego wcześniej rowu. Jest nas w nim sześciu. Niemcy zatrzymali się widocznie chwilę, bo strzelanina na naszym odcinku przycichła. Są z nami w rowie: „Kot", „Apacz", „Mikołaj", „Pieg" z „Wirem" i ja. Za chwilę doszedł „Śruba" z rkm-em. Wołamy cicho „Orlika", którego nie ma wśród nas, ale nikt się nie odzywa. Naradzamy się krótko. Straciliśmy dużo ludzi i wszelką łączność z baonem. Zdaje się, że rkm jest zacięty. Wołamy jeszcze kilka razy, ale bez skutku. Korzystamy z chwili przerwy w strzelaniu z szybkostrzelnych niemieckich lkm-ów i wycofujemy się w kierunku naszego taboru. Po drodze mija nas kpr. „Feluś" od speców z małym pistoletem w ręce. Nie wiemy skąd się tu wziął i idzie prosto w kierunku nieprzyjaciela. Posuwamy się dalej w kierunku obozu. Wreszcie natrafiamy na nasze tabory. Prócz wozów i koni nie ma tam już żywej duszy. Porozrzucane są w bezładzie rzeczy baonowe, powywracane kotły z niedogotowaną strawą. Przy wozach stoją chrapiąc wystraszone konie. Wszystko wskazuje na to, że tabor opuszczony został w pośpiechu.

Z naszej prawej strony, gdzieś jeszcze w oddali, słychać niemiecki lkm, zaś po naszej lewej stronie jest przecinka leśna, którą boimy się przechodzić, by nie dostać się pod ogień lkm-u. Kierujemy się więc dalej na wprost. Po drodze dołącza do nas dwu ludzi z kompanii „Błyskawica", którzy gdzieś się tu zabłąkali.

Maszerujemy między drzewami szybko, oglądając się co chwilę do tyłu. Domyślamy się, że to Niemcy doszli do naszego taboru i przed zajęciem obrzucają go, na wszelki wypadek, granatami. Tak przechodzimy dalsze kilkadziesiąt metrów i wreszcie natrafiamy na dość dużą polankę leśną, a na niej prawie cały rozbity baon. Na środku polany jedna z sanitariuszek opatruje rannego. Podążamy w kierunku większej grupy ludzi u wylotu długiej przecinki. Od „Fiołka" dowiedziałem się w międzyczasie, że „Wir" nie jest ciężko ranny i będzie mógł iść dalej z baonem.

Podchodzimy bliżej. Jest tu cały sztab baonu, choć bez majora „Skały". „Powolny" z „Koralem" i „Marsem" szukają możliwości wydostania się z lasu i oderwania się od otaczających nas Niemców. Strzelanina czegoś dziwnie ucichła. Gdzieś z oddali słychać tylko pojedyncze serie z lkm-ów. Niemcy zatrzymali się widocznie dłużej przy naszych taborach. Na polance natrafiliśmy na taką sytuację:

Ustawiony u wylotu przecinki ckm „Błyskawicy" czeka na cel. Celowniczy ckm-u „Robinson" z „Błyskawicy" wyraźnie podniecony, wychyla co chwilę nerwowo głowę w kierunku naznaczonego długą przecinką szerokiego jasnego pasa nieboskłonu, trzymając kciuk na guziku języka spustowego. Z siedzących na trawie żołnierzy podnosi się pochylona nad nimi postać kpt. „Powolnego". Na głowie kapitana założona z fantazją na bakier furażerka i błąkający się na ustach, na wpół arogancki, na wpół pobłażliwy uśmieszek, oraz założone w kieszenie ręce, nadają mu zawadiacki wygląd, sprowadzający dziwną równowagę na otoczenie. Przechodząc wśród skulonych za drzewami i kryjących głowy za każdą serią „maszynek" chłopaków, rzuca żartobliwie: „Co chłopaki, boicie się?". Widzę go jeszcze zbliżającego się do NN - „Robinsona". Odsunął go od ckm-u i sam położył się na nim. I wtedy właśnie w przecince pojawił się duży oddział Niemców. „Powolny" puścił długą serię, a potem jeszcze dłuższą po poboczach, w których ukrywali się rozbiegający się Niemcy. Zabici zostali leżąc gęsto na trawie, po serii w przecince. „Powolny" wstał po salwie i jakoś to skomentował. Tyle z tej walki zapamiętały moje oczy.

A oto ustna relacja jeszcze jednego świadka i uczestnika tej walki Kazimierza Zapiorą - „Żaby", zapisana przeze mnie w moim domu w roku 1993. W walce tej został „Żaba" poważnie ranny.[2]

„Przed Złotym Potokiem „Żaba" był przeziębiony i zebrał sobie nad ranem wiązkę siana pod głowę do spania, ale okazała się ona zbyteczna, bo tam były popartyzanckie szałasy. Wstaliśmy w południe. „ Żaba " i cała reszta kolegów obserwowali ruch w kuchni. Byli głodni i to zaostrzało ich wściekłość. Wtem posłyszał strzały, a potem był alarm i zbiórka. „Huragan" pod dowództwem ppor. „Bolka" posłano we wskazanym kierunku. Doszliśmy do wyrębowiska. Powalone pnie drzew jeszcze leżały na ziemi. Przed wyrębowiskiem był rów, w którym zajęliśmy instynktownie stanowiska, za wyrobiskiem widać było gęste poszycie lasu. „Bolek" poderwał oddział z rowu do dalszego marszu. Po przebyciu mniej więcej trzeciej części drogi do wyrębowiska dostaliśmy ogień z przodu z lewej strony, Zajęliśmy stanowiska wciśnięci pod zwalone pnie. Po lewej stronie „Żaby" byli „Jastrząb" i ,,Mrówka", a po prawej stronie ,,Wilk" z rkm-em na zupełnie otwartej przestrzeni. „Żaba" znalazł się za pniem w pozycji leżącej. Za „Wilkiem" po prawej stronie byli: „Jankiel", „Śruba" i „Pieg". Jeszcze dalej, nieco w przodzie był „Łęczyc". Dowództwo przejął „Łęczyc". Wydawał rozkazy i wskazywał cele. Rkm oddal tylko jedną serię w rękach „Wilka". „Wilk" upadł po niej twarzą do ziemi i zaczął charczeć. Próby zastąpienia go nie były realne, bo ogień był bardzo silny. Wtedy to „Żaba" został lekko ranny w piersi. Po stronie lewej przestał strzelać „Jastrząb ", bo został zabity. Wtedy właśnie „Żaba" został ranny po raz drugi w udo i zaczął się wycofywać, czołgając się do tyłu. Oporządzenie utrudniało mu wyczołgiwanie się jak i również kupa chrustu leżącego na drodze jego wycofywania, więc podniósł się i podpierając się karabinem szedł na tyły. Po drodze spotkał „Bolka", który strzelał z peemu. Wtedy jeszcze raz został „Żaba" ranny w łydkę. Gdy ogień ustał „Śruba" podczołgał się do rkm-u i zabrał go. „Żaba" z pomocą dwóch nieznanych mu żołnierzy wycofywał się dalej w stronę naszego baonu, gdzie został ulokowany na wozie w pozycji leżącej. Wóz nie mógł jednak ruszyć, bo teren był w tym miejscu bagnisty. Dalej nieśli go koledzy na prowizorycznych noszach. Byli to czterej nieznani koledzy, w tym kpr. „Mały". Obok nieznani żołnierze nieśli rannego Feliksa Staniszewskiego „Bugaja" na kocu. Minęli liczniejszą grupę żołnierzy, przygotowanych do marszu."

A oto współczesna ustna relacja „Piega z dnia 2.09.94 zapisana przeze mnie u mnie w domu. Opowiada „Pieg":

„Gdy znaleźliśmy się w strefie zetknięcia z Niemcami, w gęstej zaporze ogniowej niemieckich lkm-ów, z naszej strony ogień rozpoczął „Wilk" krótką salwą z rkm-u. Został wkrótce zabity albo ciężko ranny. Rkm przejął „Jankiel". Wkrótce i on zginął od ognia niemieckich lkm-ów. W jego kierunku podczołgał się „Śruba" i przejął rkm.

W pobliżu strzelał z pistoletu maszynowego „ Łęczyc". Widocznie na jego przedpolu ukazały się sylwetki nieprzyjaciela. Straszne nasilenie ognia niemieckich lkm-ów dosięgło również „Łęczyca". Gdy niespodziewanie nastąpiła przerwa w strzelaninie podniósł się z ziemi widocznie ranny „Wir" ze zwisającą ręką i zaczął się wycofywać. Gdzieś chyba z lewej strony, kulejąc wycofywał się również ranny „Żaba", a tuż za nim wysoki „Śruba" z rkm-em.

Cała nasza drużyna cofnęła się nieco do głębokiego około pół metra rowu, który mijaliśmy wcześniej, idąc wtedy tyralierą do natarcia. Zdecydowaliśmy się po chwili na odwrót. Minęliśmy tabor. Wkrótce potem były silne wybuchy w miejscu, gdzie stał tabor."

Pamiętam również ,,Orlika" strzelającego wcześniej z pozycji stojącej zza kolejnych drzew. W rowie zatrzymaliśmy się chwilę. Przypominam sobie, że było nas pięciu: „Lis", „Kot", „Śruba", „Lenard" i ja. Odprowadziłem wycofującego się ,,Wira" w stronę kwater baonu i tam oddałem go w ręce „Fiołka" - sanitariuszki."

Relacje „Żaby" i „Piega", żyjących i dostępnych świadków opisywanych wydarzeń, podałem dla uwierzytelnienia moich opisów.

I znowu tekst z moich wspomnień:

„Wkrótce „Powolny" podjął decyzję o wycofaniu się Baonu wzdłuż błotnistego rowu biegnącego obok tej przecinki, w którą wcześniej on sam strzelał z ckm-u zbrojovka. Byłem pod ręką i wraz ze stojącym obok mnie „Kotem" wyznaczył nas kpt. „Powolny" jako szperaczy przednich wskazując nam kierunek marszu. W ten sposób staliśmy się wraz z „Kotem" szperaczami przednimi zamierzonego odskoku."


Odskok baonu z okrążenia

W moich powojennych notatkach zapisałem dalej:

„W międzyczasie dowódcy plutonów formują kolumnę dwójkową. Posuwam się wraz z „Kotem" w nakazanym kierunku, oglądając się co chwilę do tyłu w stronę maszerujących za nami w odległości około 30 metrów obu kapitanów na czele długiej kolumny dwójkowej, aby nie stracić łączności wzrokowej. Drogę przecina nam głęboki rów, szeroki na około l metr lub więcej, wypełniony gęstym, cuchnącym błotem. Zwinny niczym prawdziwy „Kot", przesadza lekko rów, podczas gdy ja obserwuję skraj lasu otaczający znajdującą się za rowem polankę. Nie widzimy jednak nic podejrzanego, dajemy jednak kolumnie znak do zatrzymania. Ja próbuję przeskoczyć rów. Niestety, nie udaje mi się to w zupełności. Na skutek przemęczenia i całego oporządzenia, które dźwigam na plecach, nie udaje mi się wskoczyć na wierzch otaczającego rów nasypu i za usuwającą się spod nóg ziemią wpadam prawą nogą powyżej kolana w śmierdzące, gumowate, ciężkie błoto, z którego ani rusz nie można się wygrzebać. Z opresji ratuje mnie dopiero „ Kot" podając mi ręką lufę swego karabinu. Jednym skokiem osiągamy z „Kotem" przeciwległy skraj polanki. Nadsłuchujemy chwilę. Słychać wyraźnie gdzieś daleko rozmawiających głośno szwabów. Podaję natychmiast w kierunku przeprawiającej się już wzdłuż bagna kolumny znak (czapka na karabinie) i kierunek skąd słychać głosy. Utrzymujący z nami łączność wzrokową kpt. „Koral" podaje mi rękami sygnał zmiany kierunku marszu na prawo od dotychczasowego równolegle do bagnistego rowu. Stajemy się wraz z „Kotem" tym samym ubezpieczeniem bocznym. Tymczasem przy przeprawie przez bagnisty rów wpadła do błota wyprowadzona z taboru klacz kpt. „Korala"-— Wikta. Pomimo starań nie udało się jej wyciągnąć z gęstego błota. Została zanurzona po brzuch w bagnistej mazi, zapadając się coraz głębiej, jakby wciągana mackami polipa. Nie można jej było nawet skrócić męki szarpania się w błocie za odchodzącym baonem, ze względu na nasze bezpieczeństwo."

Tempo maszerującego dwójkami baonu, początkowo dość szybkie, utrudnia mnie i „Kotowi", posuwanie się równolegle na wysokości czoła kolumny, ponieważ w przeciwieństwie do reszty kolumny idącej wydeptaną ścieżką wzdłuż rowu, musimy przedzierać się przez poszycie lasu. Toteż w niedługim czasie zostajemy prawie na tyle kolumny. Regularny dotychczas wąż maszerującej kolumny, rozciąga się powoli na skutek dezorganizacji wywołanej obawą pościgu. Grozę sytuacji powiększają opowiadania ludzi wszystkich kompanii, z których wynika, że nieprzyjaciel otacza nas siłą kilkakrotnie większą od stanu osobowego baonu, który do tego jedynie w jednej trzeciej przedstawia jakąś siłę bojową. Tchórzliwsi wyrywają naprzód, wymijając obarczonych bronią maszynową chłopaków z plutonów liniowych oraz prowadzonych względnie niesionych na płaszczach rannych. Gdzieś przy samym prawie końcu widzę w lukach drzew „Fiołka" prowadzącą osłabionego „ Wira", będącą dowodem, że przywiązanie i przyjaźń pokonać mogą obawę i nawet strach. Wreszcie las się kończy, a do zmroku będącego wybawieniem dla rozbitego Baonu, jeszcze dość daleko. Godzina prawdopodobnie około wpół do czwartej. Przed nami otwarte wzgórze posiekane prostokątami zagonów ziemniaczanych i zaoranych ściernisk. Maszerująca kolumna rozbija się bez komendy w rój, posuwający się bezładnie w kierunku szczytu pagórka. Rój ten rozciąga się coraz bardziej wzdłuż, na skutek ostrego tempa czoła i coraz wolniej posuwających się grupek z rannymi i obsługi broni maszynowej. Nieludzko zmęczony przedzieraniem się przez las w charakterze ubezpieczenia, z pełnym oporządzeniem na plecach (dźwigam empi, plecak, koc, chlebak z amunicją oraz własne parabellum za pasem). Znajdujemy się mniej więcej w środku rozsypanego baonu. Dowódca plutonu ppor. „Kuba" zgromadził wokół siebie resztki rozbitego „Huraganu". Wyniesiony z pola walki przez „Śrubę" rkm browning wraz z trzema ocalałymi magazynkami (reszta została przy zabitym „Wilku" i „Jankielu") dźwiga na plecach ppor. „Kuba", obarczając chlebakiem z zapasową amunicją łączniczkę „Stasię ", czującą się jakoś bezpieczniej w bezpośredniej bliskości „Kuby". Podczas gdy czoło baonu osiąga już szczyt wzgórza, ogon złożony głównie z rannych oderwał się co dopiero od skraju lasu.

Prawie na końcu, prowadząc pod ramię rannego „Wira", postępuje „Fiolek", spełniając wiernie swój żołnierski i samarytański obowiązek. Rannego w obie nogi „Wira" wsadzono na szkapę zabraną od orającego pole chłopa. Trochę dalej widać jadących na przełaj przez pola kilku chłopaków, widocznie rannych, na chłopskim wozie od bron.

Osiągnęliśmy już szczyt wzgórza, kiedy od strony lasu odezwały się ponownie elkaemy niemieckie. Maszerujący rojem baon stanowi doskonały cel dla pościgu. Sytuacja nasza jest gorzej niż beznadziejna. Chłopcy nasi, przechodzący dopiero chrzest bojowy, zdemoralizowani są całkowicie poniesionymi przez nas stratami. Trudno zresztą wymagać więcej od nich, jeżeli niemieckim elkaemom odpowiadać mogą tylko ci szczęśliwcy, którzy rozporządzają jeszcze kilkoma lub kilkunastoma sztukami amunicji do mniej lub więcej przydatnych do strzału karabinów. A szczęśliwców takich jest w baonie mniej niż połowa stanu osobowego. Reszta, której jedyną bronią jest tylko chęć życia, kierowana przemożnym instynktem pcha się naprzód przez skopane ziemniaczysko z wzrokiem utkwionym w zbawczy las rozciągający się za torem kolejowym w odległości kilkuset metrów. Na ogień niemiecki odpowiada z naszego prawego skrzydła ckm drugiej kompanii seriami. Odległość naszego rkm-u od skraju lasu jest zbyt duża i „Kuba" nie każe otwierać bezcelowego ognia. W chwilą po wejściu w poszycie leśne baonu przejeżdża wolno pociąg niemiecki z wozem pancernym. Na szczęście dla nas nie zostaliśmy zauważeni. Od strony pociągu słychać jednak strzelaninę. Najprawdopodobniej została z pociągu ostrzelana niemiecka tyraliera idąca za nami w pościgu, zanim została rozpoznana. Na samą myśl o tym, że Niemcy mogą się wzajemnie nadziewać ołowiem, robi mi się dziwnie lekko i przyjemnie. Prawdopodobieństwo ostrzelania się wzajemnego Niemców jest tym większe, że od nasypu przestali nam deptać po piętach.

Zgrupowany wokół kpt. „Korala" i „Kuby" nasz pluton wycofuje się skokami za linię horyzontu i rozpoczynamy farsowy marsz w kierunku toru. Osiągamy wreszcie nasyp, skąd dzieli nas od lasu może 500-metrowa przestrzeń. Za torem powoli formuje się baon kompaniami wokół dowódców. W lesie krótki odpoczynek dla zaczerpnięcia tchu i wykonania prowizorycznych opatrunków. Zlepiony ponownie w całość baon maszeruje szeroką przecinką. Osiągamy w końcu skraj większego lasu. W odległości jednego kilometra przed nami dymią kominy chłopskich chałup. Znak, że zbliżamy się do wsi. Kpt. „Koral" wysyła mnie z „Zapalczywym" w kierunku wsi dla zorganizowania naprędce nieco chleba i żywności dla maszerującego baonu. Pomimo zmęczenia pędzimy biegiem w stronę wsi ciągnącej się wzdłuż drogi. Napotkanych chłopów pytamy o sołtysa i prosimy o przygotowanie dla chłopaków nieco chleba i mleka. Ludność bardzo życzliwie przyjmuje nasze polecenia, wzruszona widocznym u chłopaków przemęczeniem i widokiem zielonych mundurów z białymi orłami. Podczas gdy „Zapalczywy" omawia z sołtysową sprawy dostarczenia chleba i mleka, ja załatwiam z sołtysem podwody dla naszych rannych. Korzystając z przychylności sołtysa zabieramy obaj z „Zapalczywym" po pajdzie chleba, nasyciwszy uprzednio pragnienie garnkiem kwaśnego mleka.

Widzę przez okno chałupy maszerujących przed batalionem szperaczy przednich przeżuwających mozolnie otrzymany po drodze chleb. Przed każdy m prawie domem we wsi powynosiły baby wiejskie na drogę, to kawał chleba, to trochę mleka lub przynajmniej zimnej wody dla przemęczonych chłopaków. Ze względu jednak na możliwość pościgu kapitan „Koral" nie pozwala zatrzymywać się dłużej, nakazując jedynie zamelinowanie we wsi rannych[3].

A oto ciąg dalszy własnej relacji „Żaby" zapisanej teraz (r. 1993) przeze mnie:

,, Tuż przed torami kolejowymi jechał „Żaba" ułożony na grzbiecie konia. Raz spadł z upływu krwi i koledzy wsadzili go ponownie na tego konia. Tak dojechał poprzez tor do lasku w którym zatrzymał się na chwilę cały baon, gdzie założono mu opatrunek, a później z pielęgniarkami i grupą żołnierzy „Błyskawicy" z karabinem maszynowym dojechali do jakieś wsi. Tam pozostawiono go razem z również rannym Adolfem Tatarczuczem - „Czarnym". Na drugi dzień wstąpili do nich na kilka słów „Pieg" i „Śruba". To był ostatni kontakt „Żaby" z ludźmi baonu „SKAŁA". Wkrótce do „Żaby" i „Czarnego" dołączył z baonu żołnierz Stanisław Jąkała - „Wierzba" z zastarzałą raną na łydce. Po dziesięciu dniach przewieziono wszystkich trzech rannych na kwatery, gdzie dostali specjalnego pielęgniarza, farmaceutę z Katowic, też o pseudonimie „Czarny" i opiekę miejscowego lekarza. Żołnierze, którzy przywieźli rannych byli z oddziału „Swoboda". (Był to oddział nieakowski, lecz socjalistyczny, niezależny). Później „Żaba" skontaktował się jakoś ze swoimi rodzicami, którzy go zabrali i przywieźli do Częstochowy, a następnie stamtąd do Krakowa.

W swojej ustnej relacji, którą ja zapisałem „Żaba" stwierdził, że w czasie, gdy leżał we wsi Przyrów, najwięcej zawdzięcza opiece dwóch, nieznanych mu ludzi, z których jeden nazywał się Piotrowski, a nazwiska drugiego nie pamięta.

Losy każdego z naszych rannych żołnierzy potoczyły się inaczej. Mam kilka informacji o dwóch z nich. Wiem o „Wirze", że po Złotym Potoku wiernie nie odstępowała go sanitariuszka „Fiołek". Gdzieś go zamelinowała i podleczyła. Wiem od znajomych wówczas dziewcząt: Marysi i Stasi Galas, których dom rodzinny sąsiadował z domem rodziców mojej „Chinki", że „Fiołek" pod koniec września 1944 r. zatrzymała się na kilka dni u „Chinki" w Wieliczce i stamtąd jeździła do „Wira", do któregoś z krakowskich szpitali. Od samej „Fiołek", która kiedyś później wróciła do baonu, dowiedziałem się, że „Wir" zaleczył rany. Wiem, że po wojnie żył gdzieś (chyba w Poznańskiem), ale dotąd nigdy się już nie spotkaliśmy. Podobno zawodziła też próba korespondencji. Przy ostatnim widzeniu w rejonie Złotego Potoku oddałem mu swój koc, a on przekazał mi swoje empi, które towarzyszyło mi przez cały okres partyzancki, do 15 stycznia 1945 r.

Po wojnie nie doszły do mnie żadne pewne informacje o jego losie. „Kuba" mówił mi przed wielu laty, że odnalazł się, ale nie podawał żadnych szczegółów.


Pierwsze dwie noce po bitwie

„Na noc zatrzymujemy się w pobliskim lesie, w którym oprócz nas melinuje kilka innych oddziałów. Minorowe nastroje baonu pogarsza niesprzyjająca pogoda wrześniowa. Cały las spowity w ciężkiej mgle przenikającej nasze ubrania i oziębiającej umęczone ciało. Ze względu na bezpieczeństwo oddziałów nie palimy ogni, nawet dla potrzeby rannych. Wieczorem oddałem „Fiołkowi" mój koc dla rannego „Wira". W naszym plutonie, oprócz mojego, są zaledwie dwa inne koce, a tymczasem zbliża się zimna, jesienna noc. Obojętni na losy całego świata, układamy się obaj z „Marsem" na posłaniu ze świerkowych gałązek. Poprzez warstwę igliwia ciągnie przenikające kości zimno od wilgotnej ziemi. Już po godzinie leżenia dygocemy z zimna, kłapiąc szczękami bez przerwy. Na domiar złego, ciągle kurcze w nogach spowodowane zimnem, nie pozwalają ani na chwilę na swobodny odpoczynek.

Nawet „Mars", taki zawsze spokojny i opanowany, klnie siarczyście, prostując co chwilę połamane kurczem nogi.

Z uczuciem bezmiernej ulgi witamy oznaki świtu, zwiastujące koniec bezmierne męczącej i bezsennej nocy. Rano dostajemy po pajdzie chleba uzyskanego z nieznanych mi źródeł.

Wysyłany na rozpoznanie patrol konnych zwiadowców przynosi jednak bardzo nieprzyjemne wiadomości.

Okoliczne lasy obstawione są silnymi oddziałami niemieckimi, mającymi do dyspozycji kilka samochodów, chyba pancernych. Wydostanie się z terenu zagrożenia będzie dla baonu trudnym i niebezpiecznym przedsięwzięciem. Po południu odbywa się narada dowódców. Sytuację utrudnia stanowisko „Błyskawicy". Domagają się oni od dowództwa baonu, aby stopniowo pozbywać się wszystkich ludzi, nie posiadających broni. Cały skład łączniczek oddzielić trzeba by ich zdaniem od baonu, co w praktyce równoznaczne jest z pozostawieniem tych dziewczyn w okolicznych wioskach, w nieznanym im terenie, częstokroć bez jakichkolwiek dowodów osobistych. Mści się na nas rozdmuchanie oddziału do wielkości batalionu, bez koniecznych, wcześniejszych uzupełnień w broń i zaopatrzenie dla zwiększonego stanu osobowego.

W końcu zapadła decyzja. W nocy wykonać ma baon odskok z terenów zagrożonych. Część ludzi nieuzbrojonych oraz prawie wszystkie „babki" muszą odłączyć od baonu po wyjściu z lasów i na własną rękę przedostać się do domu lub zamel-dować się w terenie. Decyzja ta, aczkolwiek umotywowana względami bezpieczeństwa i niemożliwością zaopatrzenia w żywność kilkaset osób liczącego oddziału, w czasie forsownych marszów bez kotłów i jakichkolwiek zapasów żywności wywołuje wśród poszkodowanych zrozumiale rozgoryczenie. Uparte stanowisko „Błyskawicy" wydaje mi się co najmniej niekoleżeńskie. W nastroju ogólnego przygnębienia rozpoczyna się drugi już nocny etap marszu. Idziemy zwartą kolumną w pełnej gotowości bojowej. Zwiad konny przynosi wiadomości o oddziałach nieprzyjaciela, rozstawionych wzdłuż szosy, co poznać można po światłach samochodów. Decyzją dowództwa musimy w pewnym miejscu przeskoczyć przez nieobstawiony odcinek szosy, aby wymknąć się z otaczającego pierścienia Niemców. Przeskok udaje się szczęśliwie i znów pogrążamy się w gęsty las. Po przejściu około 8 km lasem wchodzimy do wsi. Psy ujadają jak wściekłe. Następuje najbardziej nieprzyjemny moment oddzielenia od baonu nieuzbrojonych i „babek". Kpt. „Powolny" nawiązuje kontakt z miejscową terenówką i powierza jej rozmelinowanie rozbitków. Maszerująca łączniczka „Bobo" żegna się z nami z widoczną niepewnością jutra. Jest z Krakowa, odległego o kilkadziesiąt kilometrów, a do tego bez żadnych dowodów osobistych, choćby „lewych". Moment pożegnania skraca kpt. „Powolny " ze względu na bezpieczeństwo. Odchodzimy my szczęśliwcy z bronią. W oczach pozostaje mi na długo biały sweter „Boby" i widoczne u wszystkich opuszczających baon rozgoryczenie.

Nad ranem zatrzymujemy się wściekle zmęczeni i głodni w gęstym, młodym lasku. Na domiar złego mży drobny deszczyk.

Z nadmiaru przemęczenia kładziemy się jak kłody na wilgotnej ziemi. Jednak przejmujące zimno, deszczyk i głód nie pozwalają ani na chwilę się zdrzemnąć. Kpt. „Koral" wysyła do sąsiedniej wsi patrol żywnościowy. Niewiele to jednak pomoże dla pustych żołądków stu kilkudziesięciu ludzi. Rzeczywiście dostajemy po powrocie patrolu po kawałku chleba i po kilka śliw. Zziębnięci, jak tylko można sobie wyobrazić, siedzimy w krzakach, czekając niecierpliwie na nastanie wieczoru, z perspektywą dalszego marszu, jakkolwiek męczącego, jednak zbliżającego nas do możliwych warunków bytowania. Według planów dowództwa mamy się przedostać, po pokonaniu stukilkudziesięciu kilometrów, w tereny podkrakowskie, gdzie ppor. „Mars" wysłany przez kpt. „Korala" przygotowywać ma meliny dla baonu, na kolejnych trasach. W ciągu beznadziejnie długich sześciu nocy marszu o głodzie i chłodzie dostaliśmy się wreszcie na pierwszy nocleg do jakichś stodół, pełnych siana, które po tych dniach męczenia i chłodu zdawały się być dla nas szczytem niedoścignionych marzeń."


Opis bitwy pod Złotym Potokiem (wg Upartych)

Tyle wspomnień o bitwie pod Złotym Potokiem zachowało się w moich notatkach i pamięci dwóch moich kolegów: „Piega" i „Żaby". Ale dotyczą one wąskich odcinków pola widzenia. Tymczasem Złoty Potok zapisał się zapewne inaczej w pamięci dziesiątków naszych kolegów z pola ich własnych obserwacji i wreszcie w wymiarze całego baonu „SKAŁA". Takiej oceny dokonał sprawujący wtedy funkcję dowódcy baonu kpt. „Powolny" w swojej książce pt. Uparci. Dla zapoznania Czytelników z takim spojrzeniem na historię bitwy pod Złotym Potokiem posłużę się zacytowaniem obszernych fragmentów opisu bitwy z Upartych:

(s.276-283)


Przypisy:

  1. Dziś myślę, że w walce z „Huraganem" wystrzelali Niemcy kilkadziesiąt razy więcej amunicji niż my.
  2. Podaję ją kursywą, bo choć opowiadał „Żaba", ale zapisywałem ja, a tekst z przyczyn technicznych nie był autoryzowany, więc narracja jest utrzymana w 3-ciej osobie.
  3. Według Upartych wieś ta nazywała się Wiercica.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi