Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Tadeusz Widomski, Moja droga do Batalionu Partyzanckiego "Skała"


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Tadeusz Widomski ps. "Apacz"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991




Wybuch II wojny Światowej zastał mnie w miejscowości Kunice, pow. Myślenice. Tam, wraz z rodzicami zamieszkałem po wysiedleniu nas z Czechosłowacji. Był to rok 1933, a więc byłem niespełna siedmioletnim chłopcem, w chwili wybuchu wojny kończyłem 13-ty rok życia. Wydawało mi się, że po sześcioletnim pobycie w Polsce nieźle mówiłem językiem ojczystym, chociaż miałem „potknięcia”, głównie w nazewnictwie różnego rodzaju przedmiotów.

Przyznaje, że wybuch wojny ucieszył mnie, ponieważ rozumowałem, że nadszedł czas pokonania Niemców. Nie zdawałem sobie sprawy z ogromu nieszczęść, jakie ona przyniesie. Wierzyłem w potęgę naszego wojska, jego uzbrojenie i bohaterstwo. Miałem podstawę ufać w zwycięstwo nad znienawidzonymi Krzyżakami - tak nazywałem Szwabów. Niestety, już pierwsze dni wojny przyniosły inną rzeczywistość. Wkroczyli do nas hitlerowcy. Byłem zupełnie załamany. Upłynęło zaledwie kilkanaście godzin od chwili jak widziałem cofających się naszych żołnierzy umęczonych, głodnych, zabrudzonych, w przeciwieństwie do wypasionych żołnierzy niemieckich.

A przecież - przypominam sobie - prasa nasza donosiła o panującym głodzie i racjonowaniu żywności w Niemczech. Tak więc obserwując hitlerowców, ich uzbrojenie i umundurowanie pomyślałem sobie, że prasa nasza podawała wiadomości nieprawdziwe. Takie były moje rozmyślania w pierwszych dniach po wkroczeniu wojak niemieckich do naszej miejscowości.

Przysłuchiwałem się rozmowom starszych kolegów, którzy twierdzili, że za Sanem jest bardzo duże zgrupowanie wojska naszego i właśnie tam Niemcy dostaną dobrego łupnia. Wierzyłem i cieszyłem się z tego powodu, nie może być inaczej, tym bardziej, że do wojny przystąpiły już takie potęgi jak: Anglia i Francja.

W Polsce - jako małe dziecko - może byłem dwukrotnie na wakacjach w okresie letnim. Wieść o wyjeździe na odpoczynek do Polski sprawiała mi wiele radości. Z okna pociągu obserwowałem wspaniałe lasy, których nie widziałem w Czechach, łąki zielone i pastwiska, na których pasło się bydło. Było to wszystko urocze. Radowałem się widokiem niskich chat krytych strzechą, a już szczęściem moim było to, że w miejscu pobytu mogłem sobie pogonić na bosaka po trawie. To była dla mnie wielka frajda.

Przypominam sobie, że po powrocie z urlopu do Czechosłowacji, na swój sposób broniłem ten kraj przed obraźliwymi pomówieniami ze strony moich rówieśników, a może nawet nieco starszych ode mnie – „Pepików”. A mówiono m.in. tak: że w Polsce w jednym kącie izby stoi krowa, a w drugim leży małe dziecko w kolebce. Takimi bredniami karmiono mnie podczas zabawy na podwórku, dokuczano w różny sposób. Tak więc, po wysiedleniu nas z Czechosłowacji i przyjeździe do Polski byłem trochę obeznany - jak na dziecko - z mową Ojczyzną, którą w ciągu paru lat bardzo pokochałem.

Na pewno, w dużej mierze, do pobudzenia we mnie głębokiego patriotyzmu przyczynili się moi wspaniali nauczyciele, a wśród nich p. Józefa Tatarówna z Wieliczki, no i oczywiście p. Mieczysław Cieślik. Obydwoje, podczas prowadzonych zajęć lekcyjnych potrafili poruszyć temat patriotyzmu. Szczególnie doskonale czynił to p. Mieczysław Cieślik, który imponował mi swoją osobowością. Wiedziałem, że jest człowiekiem wojskowym i dlatego z wielkim zainteresowaniem słuchałem jego wywodów dotyczących naszego wojska. A mówił bardzo interesująco. Społeczność naszej miejscowości była podzielona, w pewnym sensie, na trzy warstwy, pierwsza - zamożni ludzie, druga - średniacy, no i trzecia warstwa - ubodzy. Ja kwalifikowałem się do tej ostatniej. W czasie okupacji hitlerowskiej różnice te zostały zniwelowane. Po prostu, mniej lub bardziej, ale biedni byliśmy wszyscy.

W okresie pierwszych miesięcy wojny zaprzyjaźniłem się z braćmi Kolarzami, Pawłem i Bolkiem. Nie przypuszczałem wtenczas, że za parę lat później spotkamy się w szeregach organizacji podziemnej. Byli to wspaniali koledzy, gorliwi patrioci, bardzo mi życzliwi, spotykaliśmy się prawie codziennie. Niejednokrotnie miedzy sobą snuliśmy wizje polski powojennej. Ani przez moment nie wierzyliśmy w zwycięstwo Hitlera. Cieszyliśmy się z każdego sukcesu koalicji antyhitlerowskiej, martwiły nas ich porażki. Zawsze, pod koniec mijającego roku, zadawaliśmy sobie pytanie - co też nam przyniesie następny rok.

Dla mnie osobiście wielkim wydarzeniem był miesiąc maj 1943 roku. Przypominam sobie, że Paweł lub Bolek Kolarz kazał mi się stawić o wyznaczonej godzinie i w określonym miejscu nad rzeką Rabą. Nie przypuszczałem, że obydwaj należą do organizacji. Było to 24 maja 1943 r. Starałem się tę datę zapamiętać. Nie domyślałem się niczego i nie pytałem w jakim celu mam się tam zgłosić. Tam, wśród gęstej wikliny, oczekiwali na mnie: Roman Jarecki, przesiedleniec z poznańskiego, człowiek wojskowy, Tadeusz Szczudło - pseudonimów ich nie pamiętam - i Józef Kolarz - nie spokrewniony z Pawłem i Bolkiem - Komendant terenówki noszący pseudonim „Młot”, jak się później okazało. Oświadczono mi, że mnie przyjmują do organizacji wojskowej. Złożyłem przysięgę i pouczono jak się mam zachowywać od tej chwili, a przede wszystkim nakazano zachować tajemnicę. Nie wolno mi było do nikogo powiedzieć o swojej przynależności do organizacji, nawet do własnej matki. Była to Narodowa Organizacja Wojskowa - NOW.

Przeżyłem wielką radość i byłem bardzo dumny, tym bardziej, ze nikogo z moich rówieśników zaszczyt ten nie spotkał.

Od tej pory miałem możność czytać prasę podziemną. Było to niesamowicie radosne dla mnie. Ale nie wolno mi było dzielić się z nikim wiadomościami podawanymi w tej prasie. Cieszyłem się z każdego wyroku wykonanego na zdrajcach Narodu. Radowałem się z udanych akcji sabotażowych, ale byłem te* zmartwiony wsypami i represjami stosowanymi wobec Polaków, o których się dowiadywałem.

Sekcję, składającą się z 5-ciu osób stanowili: Roman Jarecki - d-ca, Tadeusz Szczudło, Paweł Kolarz, „Lauda” - Bolesław Kolarz i ja. Nie przypominam sobie pseudonimów trzech kolegów, natomiast pseudonim Bolka Kolarza zachował się w mojej pamięci z tej racji, że razem byliśmy w Oddziale partyzanckim „Huragan”, a następnie w Baonie „Skała”.

Bardzo często rozważaliśmy z kolegami sprawę zdobycia broni palnej. Rozmyślaliśmy, co należy uczynić, aby wejść w jej posiadanie. Nic nam nie wychodziło z tych rozmyślań. Aż wreszcie, zupełnie przypadkowo, nadarzyła się okazja jej zakupienia. Nie pamiętam, który z kolegów nawiązał kontakt z jakimś człowiekiem w Zagórzanach, mającym możliwość załatwienia tej sprawy.

Zagórzany, jest to miejscowość znajdująca się przed Łapanowem, jadąc od strony Gdowa. Tam, miejscowi ludzie zachowali broń po stoczonych walkach w 1939 r. przypuszczam, że człowiek sprzedający nam broń nie należał do żadnej organizacji podziemnej. Nie wyobrażam sobie, aby członek organizacji podziemnej w tak lekkomyślny sposób pozbywał się broni.

Pamiętam, że za jeden karabin typu „Mauser” płaciliśmy 300 złotych. Do tego dochodziła amunicja. Chyba po 90 sztuk. Zdecydowaliśmy się zakupić trzy karabiny. Oczywiście, każdy za własne pieniądze. Tak więc, w niespełna miesiąc po złożonej przysiędze, miałem nadzieję na posiadanie broni palnej. Nie sposób wyrazić mojej radości z tego powodu. Nie ważna była dla mnie nieznajomość obchodzenia się z karabinem. To się nie liczyło wówczas. Ważne było jej posiadanie.

Któregoś dnia, pod koniec czerwca 1943 r. wybraliśmy się w czwórkę na rowerach do Zagórzan, celem zrealizowania transakcji. Pojechali: Roman Jarecki, jedyny w naszej sekcji człowiek wojskowy, uczestnik walk 1939 r., Tadeusz Szczudło, „Lauda” - Bolek Kolarz, no i ja. Tych pierwszych kolegów nie pamiętam pseudonimów. Każdy z nich przytroczył jeden karabin do ramy roweru. Natomiast amunicję i dodatkowo załatwione ładownice, magazynki do RKM-u wzór „28” oraz hełm wojskowy, wsadziliśmy do plecaka, ja pozostałem „czysty”. Moim zadaniem było jechać na przodzie, w odległości słuchowej i wzrokowej, by w razie potrzeby ich ostrzec. I w ten sposób ruszyliśmy w drogę powrotną. Po przejechaniu może około 800 metrów, spadł mi łańcuch z małego kółka trybikowego. Koledzy dojechali i pytają co się stało. Założyłem go i pojechałem dalej, a za mną w odpowiedniej odległości wyruszyli koledzy. Po ujechania kilkuset metrów, przebiegł przede mną w poprzek drogi kot, następnie po przejechaniu 200 m - zając, przypomniałem sobie, jak starsi ludzie powiadali, jeżeli przebiegnie przed człowiekiem w poprzek drogi kot, to należy spodziewaj się przykrości, Nie wierzyłem w przesądy. Cóż złego może mnie spotkać na tej drodze - pomyślałem sobie. Ale nie trzeba długo jechać, by spotkać się z nieoczekiwaną przygodą.

Przejechałem przez most na Rabie, krajem wyboistej drogi zdążałem w kierunku Gdowa. Minąłem już pierwsze domy, wszystkie z wygaszonymi światłami. Ludzie spokojnie odpoczywali. Od czasu do czasu słyszałem ujadanie psów w zagrodach gospodarskich. Wjechałem powoli w lekki zakręt i nagle, z odległości może 10-ciu metrów, usłyszałem głośne: „halt”. No, to jestem załatwiony - pomyślałem. Jak się okazało, wpadłem na stojący samochód gestapowski, z wygaszonymi światłami, w miejscu trudnym do zauważenia, przyciemnionym koronami rozłożystych drzew. Zatrzymałem się i zgodnie z umową zacząłem głośno mówić, aby mnie przepuścili, że wracam do domu. Gestapowiec chwycił mnie za ucho i odprowadził na pobocze drogi oraz zażądał Kennkartę, pytając gwarą śląską skąd jadę. Starałem się odpowiadać bardzo głośno, by w ten sposób ostrzec kolegów. Tłumaczyłem, że wracam z jarmarku w Łapanowie. Po coś tam był - pyta żandarm. Chciałem kupić buty. A dlaczego tak późno wracasz? No, bo mi się rower psuł co chwilę - odpowiadam, po udzieleniu odpowiedzi na zadane pytania odszedł ode mnie, a ja uwierzyłem, że moi koledzy usłyszeli mnie, ponieważ w przeciwnym wypadku dojechaliby tutaj. I rzeczywiście miałem rację, jak się później okazało koledzy usłyszeli mój głos i skręcili w boczną drogę, w kierunku Raby. Dzięki temu zostaliśmy wszyscy uratowani.

Wcześniej, przed moją wpadką, gestapowcy zatrzymali dwóch mieszkańców Gdowa powracających do swoich domów. Byli to: Hanek Kazimierz i Szostak Marian. Prawdopodobnie wracali od swoich znajomych. Znałem ich z widzenia i wiedziałem o ich przynależności do organizacji podziemnej. Gestapowcy krzyczeli na nich, chyba nie obeszło się bez szturchańców, coś tam oberwali od gestapowców. Ja, zupełnie uspokojony, stałem na poboczu drogi. Myślałem, niech się stanie cokolwiek ze mną. Najważniejsze jest, że nie wpadli moi koledzy. W pewnym momencie zauważyłem jak obydwu zatrzymanych pakują do budy samochodu. Do mnie podszedł ten sam gestapowiec i znowu akcentem śląskim rzekł: „pieronie, bierz ten ferat (rower) na ramię i spier.... stąd”. Takiego obrotu sprawy nie przewidywałem. Momentalnie wykonałem polecenie, aby się nie rozmyślił. Przebiegłem kilkadziesiąt metrów, a następnie pojechałem na miejsce spotkania, ustalone przed wyjazdem po broń.

Oczywiście, koledzy byli już na miejscu, nie bardzo pewni mojego przyjazdu. Ucieszyliśmy się wszyscy szczęśliwym zakończeniem tej eskapady.

Ponieważ była godzina 3-cia nad ranem, broń zachowaliśmy w rosnącym zbożu i powróciliśmy do swoich domów. W następną noc udaliśmy się w miejsca pozostawienia broni. Pobraliśmy karabiny i każdy we własnym zakresie miał obowiązek należytego „zamelinowania”. Ja swój karabin schowałem na strychu domu, odpowiednio zawinięty w szmaty. Amunicje również złożyłem na strychu, ale w innym miejscu. Ale, co dalej?

Co pewien czas dochodzą nas wieści o różnych akcjach, m.in. o wykonania wyroku śmierci na policjancie granatowym w Raciechowicach. Nie przypuszczałem, że w kilka miesięcy później spotkam się z wykonawcami tego wyroku w Baonie „Skała”. Byli to koledzy wspaniałego Oddziału partyzanckiego „Błyskawica”. Miejscowi ludzie powiadali wtedy, że te akcje wykonują desanci. Każda przeprowadzona akcja przeciwko Niemcom lub ich sługusom napawała wielką radością miejscową ludność. Dodawała otuchy do przetrwania koszmarnych dni okupacji.

W naszej sekcji życie toczy się normalnym trybem. A wiec prasa i wykłady, prowadzone przez kol. Romana Jareckiego z zakresu podręcznika d-cy plutonu. Ale koledzy, bracia Kolarzowie, uznali to za niewystarczające. Postanowili w jakiś sposób szkolenie urozmaicić. Nie wiem jaką drogą skombinowali flower lub wiatrówkę. Nie pamiętam, co to właściwie było. W każdym razie z tej „broni” uczyliśmy się strzelać. W każdą niedzielę pogodną udawaliśmy się w wiklinę nad Rabę i tam strzelaliśmy, najczęściej do wyrzucanej w górę czapki. Po kilkakrotnym takim szkoleniu coś tam człowiekowi w głowie pozostało. Przynajmniej, jak należy trzymać i przyłożyć broń do ramienia.

Mnie osobiście nie dawał spokoju posiadany karabin. Czy on jest sprawny? Myślałam, gdzie i jak go wypróbować. Któregoś dnia nie było nikogo w domu. A wiec jest okazja! Zszedłem do piwnicy, w przejściu do drugiego pomieszczenia zawiesiłem woreczek z piaskiem, pozatykałam okienka, wyszedłem na strych, załadowałem karabin - to umiałem zrobić - i szybko zbiegłem do piwnicy. Chwilę odczekałem do oswojenia wzroku. Kiedy zauważyłem wiszący woreczek z piaskiem, przyłożyłem karabin do ramienia i mierząc po lufie - wypaliłam. Powstał niesamowity huk! Poczułem dzwonienie w uszach. Gdyby ktoś wtedy do mnie przemówił na pewno nic nie słyszałbym. Ale byłem zadowolony, bo karabin mnie nie kopnął w ramię. Wspaniały jesteś - pomyślałem sobie. Odczekałem chwile, odsłoniłem okienka i podszedłem do zawieszonego woreczka, strzał był celny, piasek się wysypał. Odniosłem broń na swoje miejsce i wyszedłem na zewnątrz domu. Wokół cisza, a wiec nikt nie słyszał wystrzału.

Nadeszła jesień 1943 roku. „Młot” - Józef Kolarz powiadomił nas, że naszą grupę będzie wizytował ppor. „Czernik”. „Ty przygotuj sobie dowolny wiersz, który na powitanie będziesz recytował” - mówił do mnie „Młot”. Nie lubiłem recytować wierszy, ale rozkaz jest rozkazem. Nie pamiętam, czy wybrałem Słowackiego, czy też Mickiewicza, w każdym razie czegoś się nauczyłem.

Zebraliśmy się w wyznaczonej stodole, oddalonej od zabudowań gospodarskich i oczekiwaliśmy przybycia ppor. „Czernika”. Niestety, tego dnia nasz gość się nie zjawił. Wyznaczono następny termin. I znowu te same przygotowania, tym razem ze skutkiem. Podporucznik „Czernik” przybył na spotkanie. Powitanie przebiegało według ustalonego scenariusza. To jest, złożenie meldunku przez „Młota” - Józefa Kolarza, potem recytowanie wiersza i przemówienie do nas ppor. „Czernika”. Wszystko to było dla mnie wielkim przeżyciem, po raz pierwszy miałam możność zobaczyć człowieka spoza naszego kręgu, a to pozwalało wierzyć w dobrze zorganizowaną sieć konspiracyjną.

Wiosną 1944 roku. Nie pamiętam dokładnie, ale prawdopodobnie pod koniec marca, a może w kwietniu, wezwał mnie do siebie „Młot” - Józef Kolarz. „Będziesz łącznikiem Oddziału partyzanckiego u mnie czasowo stacjonującego” - powiedział mi. Nie bardzo wiedziałem na czym to ma polegać, nie pytałem też o to. Wiadomość przyjąłem z wielką powagą. Jakże mile zdziwiłem się, kiedy przy pierwszym spotkaniu na kwaterze u „Młota” w osobie ppor. „Czernika” zobaczyłem „Kubę” - Zbigniewa Kwapienia, nieznanego d-cę Oddziału partyzanckiego „Huragan”, nazwisko ppor. „Kuby” poznałem po wojnie. Bardzo wzruszyłem się tym spotkaniem. Nareszcie zobaczyłem bohaterów. Jacy oni są szczęśliwi, że mogą walczyć przeciwko Niemcom. Dlaczego mnie to szczęście nie może spotkać - zadawałem sobie pytanie.

Prosiłem „Młota”, aby pomógł mi dołączyć do oddziału. Mam własna broń, jestem silnym i zdrowym chłopakiem, a zatem sprostam trudom życia partyzanckiego. Zabiegi się udały i w niedługim czasie znalazłem się w „Huraganie”, stacjonującym wówczas na Łysinie koło Kamiennika, w powiecie myślenickim. Był to wspaniały Oddział partyzancki. Podporucznik znakomitym dowódcą, a zarazem troskliwym kolegą. Mimo ciężkich warunków i niezbyt dobrego odżywienia, żyło się wesoło.

Uroczyście przedstawiał się apel poranny, przy zawieszonym, na prowizorycznym maszcie, proporczyku biało-czerwonym. Potem śniadanie i planowane zajęcia. W nocy patrole do Wiśniowej, najbliżej położonej od Łysiny. Koledzy stanowili zgraną wiarę. Gotowi do wykonania każdego rozkazu.

Zetknięcie moje z kolegami było niesamowicie wzruszające, Usiadłem na pniu drzewa, poleciały mi łzy z oczu i pomyślałem: „Boże, jaki jestem szczęśliwy. Przecież znalazłem się na kawałku wolnej Polski”.

Po kilkutygodniowym pobycie na Łysinie cały Oddział udał się na koncentrację w miechowskie. Po drodze zatrzymaliśmy się na kwaterze u „Młota”, w Kunicach. Tam właśnie mieliśmy okazję powitać kapitana „Bąka”, późniejszego „Korala” - Mieczysława Cieślika. Oddział został ustawiony w dwuszeregu, na dużym klepisku stodoły. Wszystko było dopięte - jak się mówi - na ostatni guzik. Oczekiwałem w wielkim napięciu na przyjście kapitana „Bąka”. Po chwili oczekiwania wchodzi na klepisko w towarzystwie ppor. „Kuby”. Takiego spotkania nie przewidziałem. Przecież to mój wychowawca ze szkoły podstawowej - Mieczysław Cieślik. Ten sam, którego tak bardzo lubiłem i którego opowiadań słuchałem z wielkim zainteresowaniem. Wiedziałem, że nie wolno mi się zdradzić nawet spojrzeniem, a już, nie daj Bóg, abym się odezwał do niego w czasie powitania. Nie mogłem go zdekonspirować. Wiedziałem, że mnie poznał. Zauważyłem lekki uśmiech na jego twarzy, kiedy na moment zlustrował mnie od stóp do głowy. Do końca pobytu w partyzantce nie powiedziałem nikomu, że znałem Mieczysława Cieślika. Najpierw jako kapitana „Bąka”, a później jako kapitana „Korala”.

Po jednodniowym pobycie na kwaterze u „Młota” wyruszyliśmy w dalszą drogę, kierunek - miechowskie. Jeszcze jednodniowy postój na kwaterze w Niepołomicach i przeprawa przez Wisłę, by następnego dnia zakwaterować w Glewcu.

I w taki to sposób znalazłem się na koncentracji samodzielnego Baonu partyzanckiego „Skała”.

W Batalionie „Skała” przebywałem do chwili wkroczenia na tamte tereny wojsk sowieckich, tj. do 15-go stycznia 1945 roku.


Chciałbym wspomnieć o jednej akcji, wykonanej przez partyzantów Grupy „Bolka” - Fiszera Bogusława, nigdzie do tej pory nie publikowanej.

W końcu 1944 roku kwaterowaliśmy w gospodarstwie rodziny Pawełków, w miejscowości Baranów, położonej kilka kilometrów od Bolowca. Była to wspaniała rodzina, wielce nam oddana.

Nie bardzo wiedzieliśmy na kogo lub na co oczekujemy w tym czasie. W terenie szerzyły się rabunki i napady na chłopów, zabierano im wszystko. Bydło, trzodę chlewną, pościel, obrączki ściągano z palców i buty oficerki, bardzo modne w tamtych czasach. I to wszystko odbywało się pod płaszczykiem partyzantów. Odczuwaliśmy wśród ludności nieprzyjazne spojrzenia na nas, a w wielu wypadkach spotykaliśmy się z opryskliwością. Było to bardzo przykre dla nas. Rabusie byli nieuchwytni. Któregoś dnia przybył na miejsce naszego postoju, komendant miejscowej żandarmerii AK, ps. „Stalowy” – NN, z prośbą o pomoc w zlikwidowaniu bandy rabunkowej, która pod płaszczykiem AK grabi miejscową ludność.

Był to mężczyzna w wieku około 40 lat. Z zawodu podobno nauczyciel, średniego wzrostu, szczupły, brunet.

Nie byłem w pobliżu przeprowadzanej rozmowy z ppor. „Bolkiem”, ale koledzy mówili, że miała następujący przebieg: Komendant „Stalowy” zdał relacje z rozpracowania bandy rabunkowej, nagromadzenia dowodów rzeczowych i prosił o ich likwidację. Twierdził, że on i jego ludzie nie mogą brać udziału w tej akcji, ponieważ bandyci ich znają. Podobno ppor. „Bolek” miał odpowiedzieć: „Wy jesteście żandarmerią, to jest wasza sprawa. My jesteśmy wojskiem, nie możemy w tym uczestniczyć. Ale jeżeli znajdą się ochotnicy, nie będę się sprzeciwiał”.

Oczywiście, ochotnicy znaleźli się momentalnie. Zgłosiło się nas kilkunastu. Dowódcą był sierżant „Ryś” - Ludwik Pająkowski. Nie jestem w stanie wymienić wszystkich kolegów. Przypominam sobie, że w skład patrolu wchodzili: „Żbik” - Stanisław Pluciński, „Orlot” - Wieńczysław Kogut, „Sarna” - NN, „Robinson” - NN, „Motyl” - Jan Kachel, „Drozd” - Stanisław Kodura, „Sas” - Celestyn Nagięć i ja. W godzinach wieczornych, prowadzeni przez komendanta „Stalowego” przez pole zamarzniętej ziemi zmierzaliśmy do celu. Może, po dwugodzinnym marszu wyszliśmy na teren łąk lub pastwisk. W oddali zauważyliśmy migocące światło lampy naftowej, w oknie wolno stojącego domu. Nie pamiętam nazwy tej wsi. Na pewno było to niedaleko miasteczka Kazimierza Wielka. „O, to jest ten dom, w którym oni się zbierają, grają w karty i piją bimber. Tylko uważajcie, bo posiadają krótką broń. Trochę dalej stoją dwa domy, które również trzeba obstawić, by nikt nie uciekł” - powiedział „Stalowy”. Rola jego się skończyła. Ale, zanim odszedł określił nam wygląd herszta bandy. Był to człowiek średniego wzrostu, dobrze zbudowany, noszący gęste wąsy, brunet.

Obstawiliśmy dyskretnie wszystkie domy, po czym nastąpiło natarcie na dom pierwszy, w którym bandziory mieli przebywać. Pod drzwi podeszli „Sas”, „Motyl” i jeszcze jeden z kolegów. Rozpoczęło się głośnym pukaniem w drzwi wejściowe. Niespodziewanie szybko zostały otwarte przez kobietę. „Sas” przyświecił jej w oczy latarką w sieni domu i zmusił do milczenia. Momentalnie pierwszy wpadł do izby, wzywając „biesiadników” do podniesienia rąk w górę. Zaraz za nim zjawili się koledzy z bronią gotową do strzału. Na stole zauważyli butelkę wódki i rozłożone karty. Czterech bandziorów podniosło ręce do góry, natomiast jeden - jak się okazało herszt - nie bardzo miał ochotę podnieść swoje „łapki”. „Sas” - Celestyn Nagięć, podbiegł do niego i lufą swojego „MP-i”, uderzając w żebra, zmusił go do podniesienia rąk. Padł strzał, na szczęście nie celny, prawdopodobnie „Sas”, uderzając bandziora lufą, nacisnął język spustowy swojego automatu. Zrewidował herszta, wyciągając z za pasa pistolet typu „FN”, kaliber 7,65. Pozostali bandyci nie posiadali broni. Razem z „Orlotem” - Wieńczysławem Kogutem staliśmy na obstawie jednego z sąsiednich domów. Bez przerwy słyszeliśmy ruchy mieszkańców. Zmarzliśmy bardzo. Wiał zimny wiatr i było mroźno, a przeszukanie pierwszego domu przez kolegów trwało dosyć długo. Całą piątkę wyprowadzono na zewnątrz domu i trzymano pod dobrą obstawą.

Z kolei przystąpiliśmy do rewizji domu strzeżonego przeze mnie i „Orlota”. Bez specjalnych oporów otwarto nam drzwi. W mieszkaniu zastaliśmy gospodarzy, podeszłego wieku i córkę ok. 14 lat, leżącą w łóżku pod grubą pierzyną. Pytaliśmy o syna. Wiedzieliśmy, te należy do bandy. „Nie ma go w domu, pojechał do Krakowa” - odpowiada gospodarz. To nas nie przekonało, słyszane ruchy w czasie obstawy domu przeczyły takiemu twierdzeniu. Szukaliśmy go. Zaglądnąłem za, tak zwaną, komodę wiejską, a tam stało osiem par butów oficerskich o różnych rozmiarach, pytam: „Czyje to buty”. „A, to syna” - powiedział gospodarz. „Jak to, syn nosi różnej wielkości buty?” - pytałem. Nic mi nie odpowiedziano. Nie możemy znaleźć syna. „Żbik” - Stanisław Pluciński i „Orlot” - Wieńczysław Kogut przeszukują strych domu. Nagle usłyszałem głos „Sarny” - NN: „Panie sierżancie, jest!”. Nasz bohater wpadł na genialny pomysł i schował się w otworze pod piecem do pieczenia chleba. Tam go „Sarna” wyśledził przy pomocy latarki na baterię. Wzywa go do wyjścia stamtąd, lecz, to nie odnosi skutku. „Ty, taki i owaki, nie chcesz wyjść, to ja cię wyciągnę” - mówił „Sarna”. Wyciąga bagnet z pochwy, nakłada na zaczep karabinu i energicznie uderza w otwór pod piecem. Rany Boskie! przecież go zabije ! Patrzę, coś wyciąga nabitego na bagnet. To niemożliwe, aby trafił w niego. Uderzył w taki mały pniak, służący do łupania drzewa na podpałkę w piecu i to wyciągnął. Ale delikwent dalej nie wychodzi ze swojej kryjówki. Wtenczas „Ryś” - Ludwik Pająkowski, daje znad ręką „Sarnie”, aby otwarł okno wychodzące na podwórko. Zbliżył się do okna i wystrzelił krótką serię w powietrze ze swojego automatu. To pomogło. Po chwili poszukiwany był w naszych rękach. Przerażeni „Żbik” i „Orlot”, na odgłos strzałów spieszą się do zejścia na dół ze strychu. Po drodze do drabiny „Żbik” natrafia na prowizorycznie położone deski w suficie i wpada na stojąco do izby. Ogarnął mnie śmiech na widok stojącego „Żbika” w rogu izby i trzymającego swojego „Stena” w punkcie ciężkości oraz opadającą stertę siana.

Sierżant „Ryś” wziął w obroty bandziora, żądając wydania posiadanej broni. Przerażony facet zrozumiał, że to nie przelewki, przyznał się do jej posiadania i ukrycia w stodole. „Apacz”, idź z nim i odbierz broń” - otrzymuję rozkaz. Prowadziłem go do stodoły oddalonej o kilkanaście metrów od domu i tam wspiął się pod wiązania dachu, wyciągając karabin z uciętą lufą. Spojrzałem na zamek oksydowany na czarny kolor, zagiętą gałkę, a wiec kawaleryjski. Bok produkcji 1939 - Radom. To mnie zdenerwowało. Jak mu przywaliłem z prawej i dla równowagi z lewej ręki, momentalnie znalazł się na zewnątrz stodoły. Podszedłem do niego i mówię: „My, za zdobycie broni nadstawiamy głowy, a ty, w celach rabunkowych zepsułeś taki wspaniały karabin”. Na polecenie sierżanta doprowadziłem go do pięciu uprzednio zatrzymanych kompanów.

W międzyczasie koledzy ukończyli swoją robotę w dalszych domach, skąd przyprowadzili jeszcze siedmiu rabusiów. Cała akcja trwała ponad trzy godziny. Związaliśmy im ręce, oczy szmatami i eskortowaliśmy ich do uprzednio wyznaczonego miejsca, w drodze usiłowali z nami rozmawiać, a jeden z nich mówi do mnie: „Panie, ja też byłem w partyzantce, w AL”. Nie bardzo wiedziałem wtedy co to za partyzantka.

Po przebyciu paru kilometrów, z częścią kolegów odłączyliśmy się od konwoju, udając się na miejsce postoju. Pozostali koledzy doprowadzili bandę na miejsce przeznaczenia. Tam, przekazując ich w ręce terenówki powrócili w godzinach rannych na kwaterę.

„Robinson” – NN, mówił potem, że zamknięto ich w piwnicy, specjalnie wybudowanej na przetrzymywanie ziemniaków. W dwa dni później dowiedzieliśmy się, że wszyscy złodzieje uciekli z miejsca zatrzymania, jak się okazało, wartownik usnął na posterunku, a ci spokojnie wyszli sobie z piwnicy. No, cóż, wykonaliśmy dobrze robotę, a terenówka ją sknociła.

Przeprowadzona akcja odniosła skutek, albowiem do końca pobytu na tamtych terenach nie było przypadku dokonania rabunku, a ludzie przekonali się, że na partyzantach można polegać.


Był rok 1957, a więc zaczęliśmy trochę lepiej oddychać po minionym „październiku 1956 r.”. Idąc ulicą Grodzką spotkałem znajomego, który powiedział mi, że w tut. Sądzie odbywa się proces rehabilitacyjny jakiegoś akowca z miechowskiego powiatu. Podał mi numer sali. Postanowiłem więc wstąpić z ciekawości. Na tego rodzaju procesy publiczność była dopuszczana.

Po wejściu na salę rozpraw bez trudu, w człowieku stojącym na środku przed składem sędziowskim, rozpoznałem „Stalowego”. Zauważyłem na sali kilka osób, a wśród nich księdza. Byli to świadkowie oskarżonego, zeznający na okoliczność jego działalności w czasie okupacji hitlerowskiej. „Stalowy” został zrehabilitowany. W słowach, skierowanych do sądu - powiedział: „Wysoki Sądzie! Dziękuję za uniewinnienie, ale pytam kto mi zwróci utracone zdrowie w ciągu siedmioletniego pobytu w więzieniu, kto mi zapłaci za połamane zebra w czasie śledztwa, stosowania tortur wobec mnie”.

Po wojnie, w okresie stalinowskim „Stalowy” został aresztowany pod zarzutem znęcania się nad działaczami lewicowego ruchu i skazany na 15 lat wiezienia.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi