Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Tadeusz Królikowski, Partyzant O.P. "Skok"


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Tadeusz Królikowski ps. "Murzyn"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991




Moje związanie się z partyzantką, a najpierw z konspiracją, było dość nieoczekiwane. Po prostu zrządził to przypadek. Oczywiście przypadek ten został poparty, nie obcą „Murzynowi”, tak jak i większości narodu, chęcią walki z okupantem, chęcią działania na szkodę okupanta.

Było to, gdzieś wiosną 1940 roku, „Murzyn” wraz z kuzynem jechali rowerami do Zabierzowa. Trzeba było przecież z czegoś żyć, a podróż ta miała na celu zdobycie po tańszej cenie żywności dla swoich rodzin, a także celem odsprzedania innym.

Zmęczeni ciągłym pedałowaniem postanowili odpocząć, a przy okazji załatwić niezbędną potrzebę fizjologiczną. Warunki ku temu były dobre. Przystanęli bowiem tuż przy lesie. „Murzyn” poszedł więc w krzaki. Nieopodal dojrzał jednak rów. Okazało się, że były to okopy strzeleckie. Pomyślał więc, że właśnie w tym rowie najlepiej będzie się załatwić, ściągnął spodnie i kucając zaczął, tak dla zabicia czasu, grzebać patykiem w ziemi na dnie rowu. Wbijając w pewnym momencie patyk w ziemię natrafił na coś twardego, wytarł wiec pospiesznie tyłek liśćmi (papieru, jak na złość, nie miał przy sobie), naciągnął spodnie i zaczął, już tym razem energiczniej, grzebać dalej, po odwaleniu warstwy ziemi oczom jego ukazał się karabin mauser. Zawołał więc kuzyna. Zaczęli grzebać dalej, wygrzebali dwa karabiny, 10 szt. granatów ręcznych i znaczne ilości amunicji. Odkrytą broń i amunicję z powrotem zakopano i zamaskowano tak, aby nikt nie mógł w podobny sposób jej odnaleźć. Postanowiono jednak w odpowiednim czasie przyjechać po tę broń, zabrać ją, zakonserwować i odpowiednio ukryć. Obaj orzekli zgodnie, że ta broń może się jeszcze przydać. Broń przewieziono do domu „Murzyna”", gdzie ją wyczyszczono, odpowiednio zakonserwowano i ukryto w niedostępnym dla niewtajemniczonych miejscu.

W 1942 r. „Murzyn” nawiązał znajomość z księdzem mgr. Ziębą, przy parafii na Prądniku (aresztowany później, siedział w Dachau). Po kilkunastu rozmowach i spotkaniach przekonał się, że ksiądz Zięba pracuje w organizacji podziemnej. „Murzyn” wyraził chęć wstąpienia do organizacji. Tym bardziej, że miał już przecież w swoim posiadaniu broń, przy pomocy której można walczyć z Niemcami. Ksiądz Zięba odebrał od niego oraz dwu innych chłopców przysięgę. Wtedy „Murzyn” powiedział o posiadanej broni i amunicji, którą potem przekazano księdzu, a który następnie przekazał ją do magazynów organizacji.

W 1942 r. ksiądz mgr Zięba został aresztowany przez Niemców. „Murzyna” ostrzeżono, aby lepiej ulotnił się z Krakowa, a także z Prądnika. Widywano go przecież często w towarzystwie księdza, a więc istniała możliwość aresztowania. Na polecenie organizacji przeniósł się w myślenickie, do wsi Bęczarka, potem organizacja przeniosła go do Trzebuni. W tym czasie, zaopatrzony w lewe papiery, przyjeżdżał do Krakowa jako łącznik z tamtejszego terenu. Do 1943 r. do maja przebywał we wsi Pyzówka, a następnie zezwolono mu na powrót do Krakowa.

W Krakowie przydzielono go do plutonu „Bronka” – pododcinek „Wawel”. Tutaj w pracy konspiracyjnej spotkał się z „Pikiem”, „Rolfem” i „Lolkiem”, którego znał ze szkoły.

Pierwsza akcja - było to t.zw. „polowanie na broń”. Polegała ona na tym, że upatrywano sobie Niemca, osaczano go i rozbrajano. Akcje te postanowiono dokonać w Łaska Wolskim, wiedzieli bowiem, że na skałach Twardowskiego stacjonuje oddział org. Todt, i że żołnierze tej organizacji urządzają częste wypady wraz z panienkami do Lasku Wolskiego, a więc istniała możliwość łatwego upolowania takiego Niemca.

Na akcję udał się „Lolek” - uzbrojony w rewolwer typu Fromer, a „Murzyn” i „Żbik” uzbrojeni byli w parabellum. Dopisywało szczęście. Już na wstępie zauważyli zdążającego do Lasu na spotkanie Niemca z org. Todt. Był niskiego wzrostu, dość grubawy. Miał przy boku kaburę a w niej pistolet. Biegiem, wyprzedzono Niemca inną drogą. Zaczajono się na niego w lesie. Ustawiono się w ten sposób: „Lolek” i „Żbik” ukryci w krzakach mieli przepuścić Niemca i odciąć mu drogę z tyłu. „Murzyn” miał natomiast wyjść na przeciw Niemca. Tak się też stało. „Murzyn”, z bijącym sercem, wyskoczył z krzaków i krzyknął półprzytomnie: „Hände hoch”. Z tyłu tymczasem wyskoczyli z krzaków „Lolek” i „Żbik”. Niemiec zbaraniał. Myślał bowiem o przyjemnym spotkaniu z Freulein, a nie o czymś podobnym. Szybko odpięto mu pas i wyciągnięto pistolet parabellum. Niemcowi kazano iść dalej tą samą drogą, nie uciekać, nie krzyczeć, gdyż w przeciwnym razie zostanie zastrzelony, sami zaś, biegiem, zaczęli oddalać się od wspomnianego miejsca.

Ta akcja to było wielkie przeżycie dla „Murzyna”. Przekonał się, że niezwyciężeni Niemcy, w obliczu siły stają się bojaźliwi i tchórzliwi, pokornie spełniający każde polecenie.

Pistolet odniesiono do domu „Lolka”. Okazało się, że „Lolek” był już starym wyjadaczem w tych sprawach. W jego domu bowiem znajdował się już pokaźny magazyn broni, która została zdobyta właśnie w ten sposób. W magazynie tym były już bowiem 2 karabiny, pistolet maszynowy M.P., 6 szt. rewolwerów i dość dużo amunicji.

Pewnego razu zdarzył się „Murzynowi” taki przypadek. Szedł do szpitala, do brata, w Międzyczasie minęło go, po drodze w kierunku do Prądnika, kilka samochodów niemieckich. Nie zwrócił na nie uwagi. Wiele przecież aut niemieckich kręciło się po Krakowie. Nieopodal mostu, na Prądniku, kupił gazetę w kiosku i czytał po drodze. W tym czasie miał przy sobie, zatkniętą za pasek u spodni na brzuchu, parabellkę. W trakcie czytania wyczuł, że ktoś się na niego uporczywie patrzy. Podniósł wzrok i zdębiał. Tuż przy moście, na Prądnickiej, wpatrywali się w niego SS-mani, trzymając skierowane w jego stronę pistolety maszynowe. Opanował się jednak i idzie prosto na Niemców - jak gdyby nigdy nie. W międzyczasie gruchnęła salwa, parabellka, po prostu, parzyła go na brzuchu. Odnosił wrażenie, że metal posiadanej przez niego broni rozgrzał się do czerwoności. Po salwie samochód z megafonem ogłosił, że przed chwilą rozstrzelano zakładników i kto chce może ich zobaczyć. „Murzyn”, aby nie zwracać uwagi SS-manów, poszedł popatrzeć na rozstrzelanych. Leżeli na ziemi, w różnych pozach. Niektórzy jeszcze dawali oznaki życia, oficer niemiecki podchodził do nich i dobijał ich wystrzałami z parabellum. Było to niezapomniane wrażenie, Rozstrzeliwanie bezbronnych ludzi. Ten fakt, w zestawieniu z Niemcem rozbrojonym w Lasku Wolskim, był dla „Murzyna” dość znamienny.

„Murzyn” mieszkał na Prądniku Czerwonym. W jego mieszkaniu odbywały się częste odprawy organizacji. Ciągło się to do 1944 r. W międzyczasie do magazynu „Lolka” przybyło jeszcze trochę broni.

W 1944 r., w kwietniu, w plutonie „Bronka”, miała miejsce wsypa. Aresztowano 6 ludzi, a m.in. brata „Lolka”. „Murzyn”, „Lolek” i „Rolf” siedzieli w tym czasie w domu u „Lolka”. Nagle, wpadł goniec z wiadomością o aresztowaniach oraz o aresztowaniu brata „Lolka”. Nie było innej rady, tylko trzeba było jak najprędzej przenieść broń z magazynu „Lolka” na inne miejsce. Przeniesiono ją do domu „Murzyna”. Okazało się jednak, że brat „Lolka” nie „sypał”. Niemcy nie dowiedzieli się od niego niczego.

Wspomniane aresztowania zerwały kontakty ich grupy z resztą organizacji. Najważniejszym zadaniem było więc ponowne nawiązanie kontaktu. Kontakt ten nawiązano poprzez jednego z tego samego plutonu. Broń przekazano w bezpieczniejsze miejsce. Następnie, na drugi dzień, miano spotkać się z łącznikiem, który miał ich przeprowadzić do oddziału partyzanckiego. Łącznik jednak nie przybył w wyznaczonym czasie. Do domu wracać nie można było, ze względu na niebezpieczeństwo grożące ze strony Niemców. Łącznik nie przybył, stanęło więc przed chłopcami pytanie - co robić? Gdzie spędzić noc?

Każdy nocował gdzie mógł. „Lolek”, „Murzyn” i „Żbik” nocowali kilka nocy pod mostem Dębnickim. Pod, wywróconą do góry dnem, łódką urządzili sobie legowisko. Potem nocowano w schronie przeciwlotniczym, w parku Krakowskim. Spotykano się codziennie k/przejazdu przez Wisłę, na przeciw Wawelu.

Któregoś z kolei dnia „Pik” zdobył melinę u jednego inżyniera na ul. Tynieckiej n/Wisłą (nazwiska nie pamiętam). Inżynier ten zamieszkiwał w dość ładnej willi. Można było wyczuć, że gospodarz boi się przetrzymywać tak niebezpiecznych gości u siebie w domu. Aby więc nie krępować gospodarza, przeniesiono się z kolei na Ludwinów.

Ponieważ od aresztowania kolegów z plutonu upłynęło już kilkanaście dni a gestapo nie przychodziło na rewizję -wywnioskowano, że chłopcy nie sypali. Wobec tego zdecydowano się przenocować w mieszkaniu u „Murzyna”, na Prądniku.

Przez dwa tygodnie nie mogli złapać kontaktu do lasu. Nie było innej rady, jak wysłanie kogoś do Warszawy w celu nawiązania jakiegoś kontaktu. Grupa była bowiem odcięta nawet od swojego kierownictwa na terenie Krakowa. Do Warszawy wyjechał „Julek”. Po czterech dniach wrócił z jakimś gościem. Chciano zabrać wszystkich do Warszawy dla prowadzenia tam działalności dywersyjnej. Trzeba trafu, że akurat po 2-ch godzinach od przybycia „Julka” z Warszawy, wpadł na melinę „Mars” z wiadomością, że „jutro udajemy się do oddziału”. A więc rozterka - co robić? Jechać do Warszawy, czy iść do lasu? „Julek” wybrał Warszawę. Pozostałych pięciu chłopców miało się następnego dnia spotkać przy końcowym przystanku linii tramwajowej nr 5, na ul. Mogilskiej skąd, piechotą, wraz z handlarzami, mieli udać się do Kocmyrzowa. Z Kocmyrzowa, wąskotorówką, udali się do wsi Nagórzany, za Kościelcem. Z Nagórzan, piechotą, do Przemykowa. W Przemykowie, w stodole, stał OP „Skok”. W oddziale było wtedy zaledwie 15 ludzi.

Zaczęły się więc ćwiczenia. Przed pójściem do partyzantki wyjaśniono, że oddziały leśne są doskonale uzbrojone. Dlatego też polecono broń z magazynu „Lolka” oddać do składów organizacji. Tymczasem OP „Skok” był nędznie uzbrojony. Przydały by się te karabiny i automaty, które oddaliśmy na rozkaz dowództwa - myśleli chłopcy. Tym bardziej, że właśnie dla nich brakło broni. Dla pełnienia warty pożyczano broń jeden od drugiego.

W maju zawiadomiono o mającym nastąpić zrzucie broni przez angielskie samoloty. Zrzut miał mieć miejsce na łąkach, tuż przy szosie od Krakowa do Proszowie k/Kościelca. Zrzut ubezpieczał OP „Skok” oraz terenówka. Sierżant „Belfort”, z OP „Skok”, wraz z 100 ludźmi odbierał zrzut.

Noc była wtedy piękna, gwiaździsta, w ciszy nocnej doleciał uszu partyzantów początkowo cichy, a potem wzmagający się warkot samolotu. Z dołu dano sygnał latarkami. Samolot przeleciał, zawrócił i zrzucił rakietę. Wszyscy ustawili się rzędem tworząc strzałkę i świecąc w górę latarkami. Koniec strzałki odznaczał miejsce zrzutu. Samolot zrzucił wtedy 8 szt. spadochronów, do których przyczepione były skrzynie z bronią, kontenery (rury blaszane). Załadowano to wszystko na 7 furmanek i udano się na melinę. Partyzanci z oddziału „Skok” dowiedzieli się w międzyczasie, że zrzut był przeznaczony głównie dla terenówki. Kombinowano więc, jakby z tego zrzutu terenówce coś „buchnąć”, przecież sytuacje w uzbrojeniu oddziału była wprost katastrofalna. Przez cały dzień chodzili koło skrzyń i kontenerów, jak lis koło kurnika, kombinując jak by się tu do tych skrzyń dostać. W końcu udało się. Wyciągnięto ze skrzyń 5 szt. stenów, parę pistoletów i sporo amunicji. Skrzynie natomiast zamknięto z powrotem tak, aby robiły wrażenie zupełnie nie otwieranych.

Wieczorem przyjechali dowódcy z terenówki i oznajmili, że OP „Skok” otrzyma broń z tego zrzutu. Oddział otrzymał wtedy 1 lkm MG-34 (klarnet), 9 szt. stenów, 1 colta, 1 MP, 1 Bergmana i pistolety bębenkowe. Przy okazji „gwizdnięto” dwa spadochrony, z których cały oddział miał potem koszule. Za kilka dni oddział otrzymał z tego zrzutu buty i skarpety.

Po zrzucie oddział udał się do Morawian, gdzie melinował u księdza w stodole, tuż przy szosie. Następnie oddział przeniósł się do Rzemieniowic, gdzie przeprowadzano intensywne szkolenie oddziału, m.in. w instynktownym strzelaniu.

Warto opowiedzieć w tym miejscu takie zdarzenie. Po ćwiczeniach, przerwa na papierosa. „Pik” odzywa się wtedy do pozostałych: „Ja wam pokażę jak się strzela po kowbojsku”. Wycelował w kierunku „Misia”, pociągnął za spust i z rzekomo pustego, rozładowanego poprzednio pistoletu.... padł strzał. „Miś” zbladł. Ugięły się pod nim nogi. Pocisk opalił włosy na jego skroni. Za ten „wyczyn” „Pik” otrzymał drugi pseudonim, a raczej przezwisko „kowboj”, a za karę od dowództwa stójkę pod karabinem.

Następnym miejscem postoju oddziału była wieś Ksany k/Opatowca. W tej to okolicy, nad Nidą, znajdowały się groby poległych w 1939 r. żołnierzy polskich. Ludność chciała pochować ich pod pomnikiem z 1918 roku. Urządzono więc manifestacyjny pogrzeb. Uroczystości odbywały się w Starym Korczynie. Ekshumowano 28 żołnierzy, złożono w trumnach, które przeniesiono pod wspomniany pomnik. Pogrzeb ten stał się manifestacją, niesiono transparenty z napisami: „Cześć bohaterom poległym o wolną Polskę”. „Z trudu waszego i krwi Polaka powstanie by żyć”. Aby ubezpieczyć tę uroczystość z OP „Skok” wysłanych zostało 10 ludzi. Część żołnierzy, odpowiednio przebranych by nie zwracać na siebie uwagi, ubezpieczała teren, a inni, w tym „Sokół”, znajdowali się w kościele w Starym Korczynie. „Sokół” klęknął nabożnie, udawał rozmodlonego, a jednocześnie dawał baczenie na wszystko, bo takie było przecież jego zadanie, wtem, w czasie klękania, niespodziewanie wyszła mu lufa od automatu. Klęcząca obok niego babcia, spojrzała na niego z przerażeniem. Żegnając się pospiesznie i mamrocząc bez przerwy „Chryste panie, Chryste panie”..... chyłkiem uciekła z kościoła. Pod wspomnianym pomnikiem, który znajdował się w Czarkowej, ksiądz z Opatowca miał wzniosłą mowę, utrzymaną w patriotycznym tonie. Uroczystość odbyła się jednak bez przeszkód ze strony Niemców.

Następnie oddział kwaterował w leśniczówce Chrustowice, gdzie oddział powiększył się o dalszych kilku ludzi. Z Chrustowic udano się do Kobieli, gdzie kwaterowano na wzgórzu, u jednego gospodarza. Wieczorem, przybył do Kobieli, na miejsce postoju oddziału, goniec z terenówki z wiadomością, że Niemcy aresztowali jednego człowieka z organizacji terenowej, który jest dla tej organizacji dość znaczną osobą. Aresztowany przebywał na posterunku niemieckim w Bejscach, skąd miał być odtransportowany do Miechowa. Dowództwo terenówki prosiło, aby za wszelką cenę odbić aresztowanego z rąk Niemców.

W nocy wyszedł patrol w sile 10 ludzi pod miejscowość Bejsce. Patrol ukrył się przy szosie, w życie. Około godz. 10,00 zauważono przez lornetkę wyjeżdżające z Bejsc dwie furmanki, na których znajdowali się granatowi policjanci i 2-ch Niemców. Na pierwszej furmance jechało 5-ciu policjantów i aresztowany, na drugiej Niemcy i dwóch policjantów. Było ustalone, że jeżeli policjanci granatowi nie będą strzelać, to partyzanci również nie będą strzelać. Jeżeli natomiast będzie inaczej, to nie obejdzie się bez rozlewu krwi.

Furmanki zbliżyły się do miejsca zasadzki, po drugiej stronie drogi były krzaczki. „Fetniak” wyskoczył z za krzaczków i krzyknął: „Poddać się, oddać jeńca”, policjanci strzelili w powietrze. Niemcy zaczęli zmykać. Partyzanci otworzyli ogień ponad głowami policjantów. Policjanci porzucali karabiny i podnieśli ręce do góry. Jednak, jeden z granatowych policjantów wyskoczył z furmanki i zaczął ostrzeliwać partyzantów. Zdenerwowało to „Lolka”, wycelował i posłał mu serię w plecy. Granatowy padł martwy na ziemi. Policjanci się poddali, Niemcy uciekli, a chłop tymczasem, zdezorientowany i przestraszony, podciął konia i zaczął uciekać ze związanym na wozie jeńcem, nie było innej rady, tylko trzeba było otworzyć ogień do chłopa, którego raniono w nogę. Chłop wtedy dopiero wstrzymał rozszalałe konie. Uwolniony jeniec miał skute ręce i nogi, pobitą i posiniaczoną twarz, krew w uszach.

Po krótkiej naradzie postanowiono zabrać broń policjantom. Ci jednak prosili nade wszystko, by tego nie robić, gdyż wtedy Niemcy ich rozstrzelają. Zabrano wiec tylko karabin zabitego policjanta i całą amunicje, pozostałych policjantów puszczono wolno.

Po tej akcji wycofano się do lasu miedzy Bejscem a Opatowcem, gdzie przeczekano do wieczora. Tam terenówka odebrała odbitego z rąk Niemców towarzysza broni. Chłopak po prostu nie wierzył, że wyjdzie z tej opresji z życiem.

Następną, poważniejszą akcją oddziału, była akcja w Opatowcu. Zaczęło się właściwie od zęba. Sierżanta „Belforta” - starego wiarusa, który już z niejednego pieca jadł chleb, który w czasie tej wojny wojował nie tylko na ziemi Polskiej ale i we Francji - zabolał go ząb. Tak bardzo mu dokuczał, że nie było innej rady tylko trzeba było iść jednak do dentysty do Opatowca. Wziął ze sobą „Szydłę” i udał się w drogę. Oczywiście obaj byli uzbrojeni w granaty i krótką broń („Szydło” - dezerter z armii niemieckiej – Ślązak). Po drodze napotkali na skraju Opatowca, tuż przy cmentarzu, dwie furmanki własowców. Niemcy, widząc podejrzanych sobie ludzi, bez ostrzeżenia otworzyli ogień. „Belfort” i „Szydło” momentalnie przesadzili mur cmentarny, z za którego zaczęli się ostrzeliwać, a na dodatek „Belfort” poczęstował Niemców granatem, w wyniku czego Niemcy mieli dwóch rannych. Strzelili jeszcze parę razy i biegiem zaczęli uciekać w stronę lasu. Niemców natomiast ogarnęła panika i zaczęli uciekać w drugą stronę, do Opatowca. Furmanki z rannymi przeprawiły się Przez Wisłę do Ujścia Jezuickiego, a dwóch Niemców udało się na pocztę w Opatowcu, gdzie się solidnie zabarykadowali i dzwonili do Koszyc po pomoc, gdyż - jak twierdzili – „spotkali się z przeważającą liczbą bandytów”. A tymczasem spotkali się przecież z dwoma partyzantami, z których jednemu głowa pękała od bólu zęba.

W międzyczasie do ćwiczącego oddziału partyzanckiego w lasach Chrustowickich przybiegł chłop i powiadomił, że Niemcy aresztowali dwóch partyzantów z tego oddziału. Nie mógł być to nikt inny tylko „Belfort” i „Szydło”. Postanowiono więc przyjść swoim kolegom z natychmiastową pomocą. Z lasu wyszedł patrol w sile 10 ludzi pod d-wem „Benki”. Biegiem udał się do Opatowca. Oddział zadyszany, zziajany wpadł do Opatowca informując się u ludzi gdzie są Niemcy, w jakiej sile. Ludzie poinformowali, że na Poczcie i że około 7-8 Niemców. Zaczęło się więc oblężenie Poczty. Dwaj Niemcy, zabarykadowani na poczcie, nie chcieli się poddać i ostrzeliwali się gęsto. Oddział natomiast był przekonany, że w budynku znajduje się nie dwóch, ale tak jak informowała ludność, 7-8 Niemców. Budynek był ostrzeliwany przez partyzantów ze wszystkich stron z karabinów, z automatów, z Rkm-u i z czego się dało. Strzelanina była jak diabli. Odnosiło się wrażenie, że w Opatowcu toczy się bitwa z poważnymi siłami niemieckimi, strzelanina zaalarmowała pozostałą część oddziału, który przebywał w lesie, a do którego dotarli w międzyczasie „Belfort” i „Szydło”, postanowiono więc wyruszyć na pomoc kolegom, którzy walczyli w Opatowcu.

W międzyczasie pierwszy patrol trzymał pod ogniem zabarykadowanych na Poczcie Niemców. Jeden z partyzantów, „Rybka”, podczołgał się pod zakratowane okno i rzucił granat do wewnątrz. Po wybuchu podniósł się i zajrzał do wewnątrz. Niemiec strzelił z karabinu i „Rybka” padł z przestrzeloną na wylot głową. Nadbiegła reszta partyzantów pod dowództwem „Belforta”. Jeden z partyzantów wlazł po drabinie na dach, dostał się na strych i obrzucił Niemców granatami. Jeden został zabity, drugi się poddał i zeznał, że dzwonił do Koszyc po pomoc. Jakież było jednak zdziwienie całego oddziału, gdy zamiast spodziewanych co najmniej 7-miu Niemców przekonano się, że wewnątrz budynku znajdowało się zaledwie dwóch.

Zabitego „Rybkę” - pozostawiono pod opieką terenówki, a oddział udał się na „przywitanie” ewentualnej odsieczy niemieckiej.

Aby Niemców zaskoczyć część oddziału zajęła tymczasowe stanowiska na skraju wsi Rogów (2 km od Opatowca), a „Benko”, „Sowa” i „Murzyn” mieli zająć stanowiska przy szosie, w pewnej odległości od stanowisk oddziału. Ich zadaniem było przepuścić Niemców i w razie rozpoczęcia walki ta trójka miała się znajdować na ich tyłach.

Tymczasem, gdy wspomniana trójka udawała się na pozycje, z za zakrętu niespodziewanie wyjechali na furmankach Niemcy. Momentalnie, „Benko” i „Sowa” przesadzili płot i znaleźli się w sadzie. Podobnie chciał uczynić i „Murzyn”, ale pech - zawisł spodniami na płocie. Aby umożliwić „Murzynowi” odczepienie się od płotu „Benko” otworzył ogień do Niemców. Niemcy momentalnie zeskoczyli z wozów. Było ich siedmiu i zbliżali się do stanowisk oddziału. Rkm otworzył ogień. W wyniku strzelaniny 3 Niemców zabitych, 2-ch rannych. Dwóch Niemców zostało zabitych na drodze, jednego znaleziono dopiero nazajutrz w życie. „Benko” natomiast został ranny w rękę. W związku z tym dowództwo oddziału objął „Belfort”.

Niemiec, który został wzięty do niewoli na Poczcie, ujrzawszy odsiecz, zaczął uciekać. W czasie tej ucieczki został zastrzelony, w całej akcji w Opatowcu zabitych zostało więc 5 Niemców, 2-ch rannych. Ze strony oddziału był 1 zabity i 1 ranny.

W okolicach Opatowca oddział przebywał jeszcze przez 3 dni dla ewentualnego przetrzepania Niemców, gdyby zechcieli zbliżyć się w te strony, potem oddział udał się w lasy Chroberskie, gdzie ubezpieczał kurs podch. terenówki. W tych lasach oddział spotkał się z OP „Grom”.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi