Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Stanisław Maćkowski, Likwidacja Baumgartena


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Stanisław Maćkowski ps. "Żnin"[1]
[w:] Studia Historyczne R. X. Z. 112 (36/37) 1967.
(Wspomnienie z działalności Partyzanckiego Batalionu Armii Krajowej „Skała”)
Uwaga: Oryginał zawiera zdjęcia plutonu Kuby i mapkę sytuacyjną.



Późnym wieczorem 4 grudnia wyruszył z miejscowości Wrocimowice mały oddział, złożony z dziewięciu ludzi pod dowództwem por. Marsa, w celu wykonania specjalnego zadania, którym było zlikwidowanie Baumgartena.

W miejscowości Dalewice, pow. Miechów, odległej od Wrocimowic o około 12 kilometrów, istniał niemiecki „Stützpunkt”[2]. Komendantem tego Stützpunktu był leutnant Baumgarten — nazywany przez okoliczną ludność „Leutmanem”. Niemiec ten odznaczał się specjalną złośliwością i okrucieństwem wobec Polaków. W całej okolicy słynął jako tyran, pastwiący się nad ludnością polską. Należał do tych hitlerowców, którzy wyprzedzali się w tępieniu Polaków. Siedzibą Baumgartena był majątek ziemski w Dalewicach. Terroryzował on i więził rolników za nie wywiązywanie się z kontyngentów, wysyłał ludzi na roboty do Niemiec, spędzał okoliczną ludność w bestialski sposób do kopania okopów, bił i kopał swoje ofiary. Specjalnie przygotowanym kijem czy pałką strącał np. gospodarzom czapki z głowy, żądając, by Polacy w obecności przedstawiciela „Herrenvolku” stali z odkrytymi głowami. Napotkanych we wsi chłopów bił także za to, że nie poszli do okopów, mimo iż ci dawali podwody przez ostatnie dni i noce i sami powozili.

W dniu 4 listopada 1944 siepacze hitlerowscy z Baumgartenem na czele zastrzelili ośmiu naszych kolegów z oddziału „Skała”. Koledzy ci otrzymali urlop z dowództwa i jako cywile udawali się do rodzin na leczenie. We wsi Pieczonogi natknęli się na Baumgartena i jego zbirów. Niemcy jechali na furmankach i gdy zbliżyli się do naszych, bez ostrzeżenia, seriami z automatów i karabinów, wszystkich (osiem osób) zastrzelili. Wśród nich poległa młodziutka sanitariuszka, 16-letnia dziewczyna używająca pseudominu Fiołek. Była to bardzo dzielna i ofiarna partyzantka, bardzo ładna, lubiana i ceniona przez całą brać partyzancką. W tej nieszczęsnej grupie zginął także młody i wesoły kolega pseud. Alf, piszący dowcipne wierszyki na temat naszego oddziału. Pamiętam do dnia dzisiejszego taki dwuwiersz:

Popatrz Mańka na mą bidę,

Jak od „Skały” boso idę!

Ten mord wstrząsnął całym batalionem. Wszyscy byliśmy zdania, że Baumgarten musi być za wszelką cenę zlikwidowany. Taki też rozkaz wydał Skała wraz z dowództwem.

Zadanie nie było łatwe. Według skąpych wiadomości „Stützpunkt” liczył około 150 ludzi łącznie z obsadą w Niegardowie, doskonale uzbrojonych, przeważnie w broń automatyczną i karabiny maszynowe. Część tej załogi to strzelcy konni, doskonale radzący sobie na bezdrożach i błotnistych drogach miechowskich.

Dowództwo „Skały” powierzyło likwidację Baumgartena porucznikowi Marsowi. Mars, człowiek doświadczony i twardy, dobrał sobie odpowiednich ludzi, chętnych, zdolnych i odważnych, mających i doświadczenie bojowe i nade wszystko gorący zapał. Starannie dobrani ludzie należeli do I i II drużyny plutonu por. Kuby.

Główny człon tej wybranej grupy stanowiła drużyna I. Była to drużyna Rysia. Prócz samego dowódcy I drużyny, tj. Rysia, uczestniczyli także: Lach, Piach, Jeż i Robert. Z II drużyny - Orła - wyznaczony został Żnin; Boh i Zawisza - z którymi najbardziej się zżyłem - żałowali, że nie mogą brać udziału w tej akcji. Dalsze osoby tej grupy to Mars, Lenart i Zawała. Ten ostatni był zastępcą dowódcy. Uzbrojenie tej bojowej grupki było dobre w stosunku do możliwości, jakie mieli wtedy polscy partyzanci. Mieliśmy więc l karabin maszynowy, 4 automatyczne pistolety, tzw. rozpylacze, 2 steny, l bergman i l mpi, 3 karabiny, 5 pistoletów (4 typu parabellum i l FN). Wszystkie kaliber 9 mm. Prócz tego mieliśmy kilka granatów; były to przeważnie tzw. sidolówki polskiej produkcji konspiracyjnej.

Tak wyekwipowana grupa wyruszyła przez pola w kierunku miejscowości Kąty, małego osiedla liczącego kilka gospodarstw. Osiedle to było najbliższym sąsiedztwem Dalewic, które znajdowały się w odległości około l km. Posuwaliśmy się bardzo ostrożnie, marszem ubezpieczonym; nie wolno było rozmawiać, należało zachowywać się jak najciszej i czuwać, wytężając słuch i wzrok. Cel zadania przy wyruszaniu nie został nam jeszcze jasno podany. Była to tajemnica. Dopiero w marszu dowiedzieliśmy się szczegółów. Około północy dotarliśmy do celu, tj. do osiedla Kąty. Zatrzymaliśmy się w pierwszej zagrodzie od strony północnej, usytuowanej na dużym wzniesieniu, był to doskonały punkt obserwacyjny, a stosunkowo trudniejszy do podejścia, szczególnie dla dojazdu furmanek. Gospodarz zaskoczony był naszą wizytą i jednocześnie bardzo przerażony. Zanim jednak dostaliśmy się do wnętrza domu, musieliśmy dość długo dobijać się do drzwi i okien. W mieszkaniu gospodarza było ciemno. Długo nikt na nasze pukanie nie odpowiadał. Otoczyliśmy całe gospodarstwo, a po jakimś czasie Mars z Zawałą weszli wreszcie do środka. Młody gospodarz, Julian Wabik, bał się po prostu otworzyć, nie dowierzając, że to polscy partyzanci. Porucznik Mars i Zawała dogadali się z gospodarzem, a ponieważ był on dobrym patriotą, więc chętnie nam udostępnił miejsce do spania i udzielił wraz ze swą żoną wszelkiej pomocy. Wabikowie byli młodym małżeństwem z małym dzieckiem. Żona ugotowała nam mleka, kawy i usmażyła jajecznicę. Gościli nas bardzo serdecznie.

Zanim jednak „rozgościliśmy się”, dowiedzieliśmy się rzeczy niezwykłej, mianowicie, że w sąsiedniej izbie leżał zmarły poprzedniego dnia dziadek, ojciec gospodarza, a nazajutrz miał się odbyć pogrzeb. Sytuacja wyglądała więc nieco makabrycznie. Była to w pewnym sensie sytuacja sprzyjająca naszemu zadaniu, a w pewnym sensie niebezpieczna. Niebezpieczna o tyle, że mógł nas ktoś łatwo nazajutrz zdekonspirować, gdyż na pogrzeb zazwyczaj przybywa mnóstwo ludzi. Z drugiej strony była to okoliczność sprzyjająca, bo któż przypuszczałby, że w domu, w którym ktoś zmarł i odbywa się ceremoniał pogrzebowy, znajdują się również partyzanci, zamelinowani w ciasnej sionce. Sień ta miała zaledwie 6 m kwadratowych. Mars zdecydował, że przesiedzimy cichutko w naszej kryjówce, zachowując maksymalną ciszę i gotowość bojową. Tak się też stało. Za ścianą odbywał się pogrzeb dziadka, a my w skupieniu oczekiwaliśmy końca ceremonii. Ryś, zawsze wesoły i dowcipny, wyraźnie się nudził, więc z tej racji wpadł na pomysł rozśmieszania nas komicznymi ruchami i mimiką. Trudno było wstrzymać się od śmiechu. Nawet Mars nie zdołał utrzymać swej marsowej powagi. Na szczęście wyniesiono w końcu zmarłego i ludzie się oddalili, więc mogliśmy już szeptem rozmawiać. Po kilku godzinach zapukał umówionym sygnałem gospodarz, przyniósł nam kawy i mleka. Pokrzepiliśmy się, a Zawała wyszedł na spotkanie z łącznikiem terenówki[3] ps. Olcha, który mieszkał w tym osiedlu i miał kontakty z tłumaczem Baumgartena nazywanym „Poznaniak”. Był to członek organizacji podziemnej; jako wysiedleniec z Poznańskiego został tłumaczem w Dalewicach.

O zmroku na zwiady wyszedł Mars i Zawała. Po kilku godzinach wrócili, nie przynosząc żadnych wiadomości o Baumgartenie. Trwała dość długo narada, wreszcie zdecydowaliśmy, że należy wykorzystać noc na patrole po okolicy, celem zapoznania się z terenem. Na patrol w kierunku Słomnik wysłał Mars trójkę: Rysia, Lenarta i Żnina (autora). Zadaniem naszym było zbadanie szosy w kierunku Słomnik, upatrzenie możliwych na zasadzkę miejsc, gdyż mieliśmy wiadomości, że Baumgarten często tą szosą jeździł do Słomnik. Wyszliśmy więc koło godziny 23 z 5 na 6 grudnia z naszej dusznej sionki i z przyjemnością wdychaliśmy mroźne grudniowe powietrze. Noc była dość widna, szliśmy więc żwawo przez pola, miejscami przekopane świeżymi rowami strzeleckimi.

Po dość długim marszu patrol nasz dotarł do szosy, wiodącej do Słomnik. Weszliśmy na nią w okolicy Waganowic. Podeszliśmy tą szosa pod Słomniki, zapoznając się z terenem. Gdy nam się zdawało, że jesteśmy już blisko Słomnik, zawróciliśmy i czujnie przeszliśmy cały odcinek do Waganowic i całą wieś Waganowice, przez nikogo nie zaczepieni. Z drugiej strony Waganowic spostrzegłem zabudowania i tereny, które wydawały mi się już znane. Z prawej strony płynęła jakaś rzeczka, a przed nami zamajaczyły jakieś większe budynki także po prawej stronie szosy. Błysnęła mi myśl, że to młyn; jeszcze parę kroków i rzeczywiście stwierdziłem że to młyn. Ten młyn, który „zrobiliśmy” w nocy z 22 na 23 października pod dowództwem Zawały. Ponieważ szliśmy dość śmiało i środkiem szosy, szepnąłem do Lenarta: „słuchaj - przed nami ten młyn, który «zrobiliśmy» z Zawałą”. Jeszcze nie skończyłem mówić, nie zdążyliśmy się nawet zatrzymać, gdy usłyszeliśmy nagle wezwanie: „stój” i zaraz ten sam głos po niemiecku: „Wer da?”. W tym momencie padł w naszym kierunku strzał z karabinu świetlnym pociskiem. Machinalnie skoczyliśmy na skraj szosy do przydrożnych rowów, Ryś na lewą stronę, ja z Lenartem na prawą, wycofując się do tyłu do pobliskiego zakrętu szosy. Za nami padło jeszcze kilka świetlnych pocisków karabinowych. Na zakręcie szosy zatrzymaliśmy się na moment, nasłuchując, czy jesteśmy ścigani. Usłyszeliśmy w młynie gorączkowy ruch - nawoływania, krzyki. Wartownik spowodował widocznie alarm i poderwał strzegąca młyna załogę. Skierowaliśmy się w najbliższą boczną drogę, mijając zabudowania gospodarskie, następnie weszliśmy w czyste pole, udając się w kierunku meliny.

Wróciliśmy z patrolu około godziny 5 nad ranem. Po cichu weszliśmy do naszej meliny i nie budząc śpiących kolegów krótko tylko złożyliśmy relacje Marsowi i Zawale, którzy zawsze czujni, spragnieni byli wiadomości o Baumgartenie. Patrol nasz tym razem nic nowego nie odkrył. Zmęczeni legliśmy zaraz na posłaniu ze słomy obok kolegów. Zasnąłem momentalnie, utrudzony marszem patrolowym. Głód zaspokajał tylko Ryś, jedząc kawał suchego chleba.

Obudziło nas umówione stukanie do drzwi sionki. Wszyscy śpiący poderwali się. Zawała otworzył drzwi. Wszedł „Poznaniak”, nasz łącznik z „Terenówki” i zdyszanym głosem oznajmił: „Baumgarten jest we wsi - kilkanaście domów od nas”! Cały oddziałek złożony z 9 ludzi w mgnieniu oka był gotów do walki. Zapanowała cisza. „Poznaniak” podał jeszcze kilka informacji i Mars rozkazał: „Zawała, Lenart, Żnin pójdą ze mną. Zabrać automaty, krótką broń i granaty. Reszta pod dowództwem Rysia zajmie stanowiska tak, by osłonić nasz odskok po wykonaniu zadania. Rkm ustawić na wzniesieniu obok wąwozu”. Wszyscy wpatrzeni byliśmy w Marsa; był spokojny, stanowczy, nie zdradzał cienia zdenerwowania. Pewnym ruchem przesunął futerał z pistoletem bardziej na brzuch. Zawała wsunął granaty do kieszeni od spodni, dowcipkując „nie zaszkodzi się trochę rozerwać”. Mars sprawdził, czy wszyscy mamy zapasowe magazynki z amunicją. Potoczył po wszystkich stojących wzrokiem, my patrzyliśmy na niego. Na twarzach każdego z nas malowała się jedna myśl: dopaść Baumgartena, zarąbać, zmiażdżyć okrutnego potwora, który był postrachem całej okolicy. Ciągle był nieuchwytny, ciągle bezczelny i butny. Od kilkunastu dni tropiony, nareszcie wpadł nam w ręce.

Czułem wypieki na twarzy, serce bijące jak młot; to podniecenie niewątpliwie czuł każdy z nas, mimo pozornego spokoju. Lenart energicznie klepał mpi, miał lekkiego „pietra”, chociaż kto go w tym momencie nie miał? Lenart, jak i Zawała, zawsze skorzy do poświęceń, Zawała wprost szalony, lekceważył życie, w obliczu śmierci śmiał się i żartował. Lenart był poważniejszy, bardziej przewidujący i sprytny.

„Zajmować stanowiska - rzekł Mars do Rysia - a wy za mną”. Chyłkiem pobiegliśmy w dół, przez sad, kierując się poza opłotki i mijając kilkanaście zabudowań gospodarskich. Zamienieni całkowicie w słuch i wzrok, ściskając „rozpylacze”, przesuwaliśmy się naprzód. Na czele szedł Mars, a wyprzedzał go co chwilę Zawała: on najbardziej pragnął chyba pomsty na Baumgartenie za zamordowanie naszej młodziutkiej bohaterskiej sanitariuszki. Chwilami na moment zatrzymywaliśmy się na znak Marsa. Nasłuchiwaliśmy, skradając się gęsiego: Mars, Zawała, Lenart i ja. Zbliżaliśmy się do ostatniego obejścia, gdzie według wskazówek „Poznaniaka” znajdował się wróg. Zatrzymaliśmy się na moment; do naszych uszu doszły wyraźne głosy Niemców: „du ver-fluchte Klümpe” i lament kobiety oraz wyraźne odgłosy uderzeń; słychać było jakiś hałas i szczęk wywracanych jak gdyby talerzy czy żelaziwa. Jak się później okazało, Niemcy tłukli żarna, potrzebne rolnikom do mielenia ukradkiem zboża na chleb. Czołgając się, już podpełzliśmy pod zabudowania ostatniego gospodarstwa. Z odległości 20 kroków (w przybliżeniu) mignęła nam sylwetka na podwórzu, sylwetka Niemca w mundurze. Mars zawołał: „automaty naprzód!” Zawała, Lenart i ja skoczyliśmy do zagrody od strony pola. Zawała pierwszy wypuścił serię do najbliższego Niemca. Niemiec runął jak długi na ziemię. Zawała biegł dalej w podwórze, a Lenart strzelał równocześnie do drugiego Niemca, który uciekał do stodoły. W tym momencie bardzo wysoki Niemiec wybiegł z mieszkania. Zawała od razu stwierdził, że to Baumgarten. Skierował stena w jego stronę. Przerażony „Leutman” wypuścił pistolet z ręki; widać terroryzował nim kobiety i mieszkańców domu.

Zawała serią ze stena położył oprawcę trupem. Mars poprawił mu z pistoletu. Dwóch innych Niemców poczęło uciekać przez otwarte wrota stodoły. Cofnąłem się więc i okrążyłem stodołę w celu zabiegnięcia im drogi. Jeden z nich zmykał w szalonym pędzie w dół po pochyłości terenu. Posłałem za nim jedną, drugą i trzecie serię. Niemiec zachwiał się i upadł, ginąc mi jednocześnie z oczu za jakąś zasłoną. Moją myśl okrążenia Niemców odgadł Lenart i pobiegł za mną, prując także seriami ze swego mpi do uciekającego Niemca. W jednym ułamku sekundy ciche wiejskie gospodarstwo wypełnione zostało hukiem serii z automatów i pistoletów. Nagle uczułem, że całkiem z bliska ktoś do mnie strzelił, uczułem coś w rodzaju uderzenia w twarz; błyskawiczna myśl: czy żyję? Tak, żyję, czuję się całkiem dobrze. Instynktownie zorientowałem się, że wróg skrada się ku mnie, by oddać ponowny strzał z karabinu. Stałem na otwartej przestrzeni. Podbiegłem więc w lewo bliżej stodoły, trzymając stena z ręką na spuście. Wtem zza węgla stodoły wysunęła się lufa karabinu i mignęło ramię hitlerowca. Podbiegłem dwa kroki ku niemu, naciskając równocześnie spust stena. Seria pocisków przeszyła brzuch olbrzymiego cielska, które osunęło się pod moje stopy. Pamiętam, jak spadła mu czapka, z której wysypały się „Kennkarty” zabrane Polakom i jak upadając wypuścił karabin z rąk.

Z przeciwnej strony nadbiegł Mars, trzymając w ręku pistolet gotowy do strzału. „Żnin, jesteś ranny”? - zapytał, przyglądając mi się z zaniepokojeniem. - ,,Nie, nic nie wiem! Dlaczego?” - odrzekłem, „Masz krew na twarzy i ramieniu. Jesteś ranny w ucho!” Odruchowo złapałem się za lewe ucho i istotnie zauważyłem krew na dłoni. Miałem również lewe ramię pokrwawione. Zrozumiałem wtedy, że to jest skutek strzału oddanego do mnie przed paru sekundami. Strzał ten, choć oddany z bliska i chociaż zostałem trafiony w lewe ucho i draśnięty w szyję, nie wyrządził mi żadnej krzywdy. Ma się to cudowne szczęście - pomyślałem. „Nie, nic mi nie jest - rzekłem do Marsa - czuję się dobrze. Czy są jeszcze gdzieś Niemcy?”. „Wszyscy zlikwidowani, tyłka Zawała ranny, biegnijmy do niego!”

Pobiegliśmy bramą od drogi na podwórko. Zawała leżał ciężko ranny w nogę. Był pobladły z bólu. Szybko skontrolowałem jeszcze całe obejście, czy nie schował się tu jeszcze jakiś hitlerowiec. Cztery trupy niemieckie leżały w różnych miejscach obejścia gospodarskiego. Żywych Niemców nie było. Jednakże w tej krótkiej strzelaninie zginął też Polak, gospodarz Ludwik Łokas, w wieku lat 41. Strasznie rozpaczały za ojcem córki i żona Łokasa. Nie było jednak czasu na wyrazy współczucia, lada chwila mogła nadejść odsiecz Niemców stacjonujących w pobliskich, bo zaledwie około l km oddalonych Dalewicach.

Rannego ciężko Zawałę należało umieścić w bezpiecznym schronieniu. Wykazał on niezmiernie dużo odwagi i bojowości. Ścigając uciekającego Niemca, wpadł za nim do obórki, do której schroniła się przed strzałami żona gospodarza Łokasa. Ponieważ obórka była ciasna, a w dodatku stała w niej krowa, obaj walczący starli się wręcz. Z powodu braku miejsca nie było mowy o użyciu karabinu i stena; zresztą magazynek stena Zawały już został wyczerpany. Zawała dobył błyskawicznie pistoletu. Niemiec, widząc niebezpieczeństwo, szarpnął za ramię znajdującą się w pobliżu Łokasową, chowając się za nią przed pistoletem Zawały. Zawała ponad ramieniem kobiety strzelił Niemcowi w głowę. Jednak w tym samym momencie hitlerowiec wystrzelił również, trafiając Zawałę w prawą nogę tuż koło brzucha. Obaj walczący upadli na gnój pod krowę. Legli obok siebie, zwierając się rękami i nogami. Tak zwartych w śmiertelnym uścisku Zawałę z Niemcem zastałem w obórce. Podniosłem wraz z Lenartem Zawałę; wynieśliśmy go na podwórze. Mars rozkazał Lenartowi znaleźć furmankę, w celu przewiezienia Zawały Tymczasem zabrałem jednemu z zabitych Niemców automat typu „Bergmann”, a karabiny dwóch innych zniszczyłem wyjąwszy zamki, które rozbiłem o kamienie. Mars zabrał pistolet zabitemu Baumgartenowi. Ta broń, a szczególnie „Bergmann”, stanowiła dla nas cenną zdobycz, „podarunek na św. Mikołaja”. Akcja ta bowiem odbyła się 6 grudnia 1944 r. w godzinach popołudniowych.

Czas naglił. Wzięliśmy więc z Marsem rannego Zawałę na ręce, ponieważ Lenart nie wrócił jeszcze z furmanką, i umieściliśmy go kilkaset metrów od gospodarstwa, na strychu jednego domu, gdzie znajdował się bezpieczny schowek. W ukryciu go dopomógł nam Olcha z „Terenówki”. W czasie przenoszenia Zawały zjawił się Lenart i zameldował że nie ma konia. Zdenerwowany Mars krzyknął: „To zaprzęgnij krowę!” Jednak do tego nie doszło. Nie zapomnę nigdy cierpienia Zawały. Ból wyciskał mu pot na twarzy. Zawała nie narzekał, nie jęczał, choć widać było, że bardzo cierpi. Żal było zostawić rannego kolegę w schowku, ale nie było innego wyjścia. Przyrzekliśmy Zawale zabrać go nocą.

Zaznaczyć należy, że Zawała miał i tak szczęście. Granat, który miał w kieszeni został przestrzelony w momencie strzału w nogę, ale nie wybuchnął, gdyż zapalnik nie został naruszony. Natomiast materiał wybuchowy, szedyt, wysypując się z uszkodzonego granatu, barwił silnie na żółto wszystko z czym się zetknął. Zawała więc miał żółtą odzież, twarz i ręce, mieliśmy i my z Marsem także zabarwione na żółto ręce, odzież i twarze. Zachodziliśmy z Marsem i Lenartem w głowę, skąd to pochodzi. Sprawa wyjaśniła się dopiero na drugi dzień, gdy dowiedzieliśmy się od Zawały, że to granat, który miał w kieszeni od spodni, tak nas wymalował i „rozerwał”.

Pośpiesznie wróciliśmy z Marsem i Lenartem do naszego ubezpieczenia. Ryś z resztą kolegów byli na stanowiskach. Odsiecz ze strony Niemców mogła nadejść lada moment. Klucząc całą grupą, uszczuploną o Zawałę, wąwozami, których sporo jest w miechowskiej ziemi, wieczorem dotarliśmy do Pałecznicy, gdzie stała „Błyskawica”[4]. Chłopcy, dowiedziawszy się o likwidacji Baumgartena, szaleli z radości. Nie było jednak dużo czasu. Zawała oczekiwał pomocy. Po łyknięciu kolacji całym oddziałem pod dowództwem Kuby poszliśmy po Zawałę. Przez trzy dni jeszcze Zawała męczył się po partyzanckich melinach, zanim – dzięki sprytnej organizacji - dostał się do szpitala w Krakowie, do lecznicy przy ul. Siemiradzkiego.

Radość z „wykończenia” Baumgartena zapanowała i w innych odziałach batalionu „Skały”; cieszyli się chłopcy z „Gromu”, „Huraganu” i „Skoku”. Cieszyła się ludność okoliczna, a na Niemców padł strach, wyolbrzymiany plotką.

Poprawiła się też dola „Błyskawicy” i innych oddziałów batalionu „Skały”, bo wdzięczna polska wieś za uwolnienie od tyrana przygarniała nas gorącym sercem i karmiła obficie. Nadzieja i radość wstępowała w dusze Polaków.

Tymczasem na biwakach partyzanckich, w marszach i nieomal na każdym kroku koledzy często mi dokuczali, wołając: „Te, Żnin, w ucho ranny!” Najgorsze, że wykoncypowali to najbliżsi i najserdeczniejsi mi druhowie: Boh i Zawisza. Boh pochodził z Bydgoszczy, a więc z moich stron rodzinnych. Zawisza zaś był Ślązakiem pochodzącym z Katowic-Ligoty. Poznałem go jeszcze w Krakowie, jako uchodźcę, w domu przy ul. Śląskiej 5.

Zadowolenie z tej akcji wyczytywało się nawet z miny kapitana „Powolnego”, dowódcy II Kompanii, Batalionu Partyzanckiego AK „Skała” i jednocześnie zastępcy dowódcy Batalionu mjra „Skały”. „Powolny” był wzorem dla nas żołnierzy. Mały wzrostem, lecz wielki duchem bojowym, odwagą i patriotyzmem, do Polski zrzucony został z Anglii jako skoczek spadochronowy, czyli „cichociemny”, z początkiem r. 1943.

Na zakończenie należy przypomnieć, że Niemiec Baumgarten i jego załoga, prócz zastrzelenia 8 żołnierzy z Batalionu Partyzanckiego AK „Skała”, zamordowali z początkiem r. 1944 około 120 osób w Nasiechowicach, zastrzelili 20 osób z Posądzy koło Proszowic oraz w bestialski sposób wymordowali rodzinę Wilków, złożoną z 5 osób, we wsi Wronin opodal Proszowic.

Przypisy:

  1. Autor, Stanisław Maćkowski, urodził się 13 marca 1919 w Słupowcu, pow. Szubin, woj. Bydgoszcz. W Krakowie nawiązał kontakt z organizacją podziemną, wstępując do ZWZ, gdzie w maju 1943 przydzielono go do Kedywu. W lipcu 1944 skierowany został do samodzielnego Baonu Partyzanckiego Armii Krajowej „Skała”. W partyzantce używał pseudonimu „Żnin” i przebywał w Oddziale do połowy stycznia 1945, tj. do wyzwolenia. W oddziale „Skała” uczestniczył m. in. w akcjach pod Sadkami i Złotym Potokiem oraz w akcji likwidującej komendanta „Stützpunktu” z Dalewic Baumgartena, w czasie której został ranny.
  2. „Stützpunkt” - dosł. punkt oparcia, placówka wojskowa w celu utrzymania władzy wojskowej niemieckiej w okupowanej okolicy
  3. „Terenówka” - konspiracyjna wiejska organizacja wojskowa Armii Krajowej.
  4. „Błyskawica”, „Grom”, „Huragan”, „Skok” - pierwotne nazwy małych oddziałów partyzanckich Armii Krajowej, z których utworzono samodzielny Baon Partyzancki ,,Skała”

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi