Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Stanisław Dąbrowa-Kostka (1972), Szajki Diamanda i Słani


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie



Do najbardziej niebezpiecznych spośród grasujących w Krakowie agentów Gestapo należał niewątpliwie Józef Diamand. Zadziwiające, że w czasach martyrologii Żydów, gdy ludzie jego krwi potrzebowali silnych i odważnych, on właśnie stanął przeciw nim i oddał się hitlerowcom bez reszty. Był najwidoczniej w Gestapo wysoko notowany. Posiadał broń, także poniektórzy z jego siatki byli uzbrojeni. Przydzielono mu tresowanego psa. Działał w klimacie absolutnej bezkarności. W zasadzie operował w samym Krakowie, lecz podziemny wywiad odkrywał jego ślady w okolicach Przeworska, gdzie kierować miał jakąś akcją policyjną, w Jordanowie, gdzie - razem z granatowym policjantem Emilem Wilczkiem i urzędnikiem sądowym Czesławem M.[1] - łudząc Żydów nadzieją przerzutu za granicę rabował ich dobytek i mordował. W Krakowie Diamand dysponował szeregiem półjawnych lub znakomicie zakonspirowanych melin. Podstawową bazą szajki był dawny konspiracyjny lokal w oficynie przy ulicy Sławkowskiej 6, który został rozszyfrowany i przejęty przez Gestapo podczas wiosennej wsypy ZWZ w 1941 roku, a na-stępnie przydzielony konfidentowi.

Pełnego składu szajki nie udało się nigdy ustalić. Z czasem bowiem powiązania jej i kontakty objęły kręgi okupacyjnego półświatka kolaborantów i zdrajców. Trudno ustalić, kto należał do niej, a kto tylko dorywczo współpracował. Elitę stanowili niewątpliwie: bracia Appelowie, Gottlieb, Birner, Jodłowski, Karolewski, Kusek, Żabiński i Bielecki. Grono młodych i ładnych kobiet reprezentowały Stefania czy też Genowefa Brandtstatter - „piękna Krysia", używająca pseudonimu „Anita", przyjaciółka Diamanda, przyjaciółka któregoś z Applów - Zofia Przybyś, Julia Naczowska i Stefania Dworzak.

Brak zresztą pewności, czy były to prawdziwe nazwiska konfidentów? Korzystali oni z licznego zestawu fałszywych dokumentów i maskując swe poczynania używali najróżniejszych nazwisk. Birner, który był jednym z łączników między szajką a mocodawcami z Pomorskiej, występował także jako Grüner, Mieczysław Birkman, Skarżyński lub Skrzyński, Mieczysław Bilewski lub Bielawski używał pseudonimów: „Mieczysław" i „Baron Mitko". Artur Appel używał fałszywego nazwiska Machalski, a jego brat, Julian, korzystał z pseudonimu „Julek" i nazwiska Jerzy Konczyński. Paweł Gottlieb legitymował się nazwiskiem Józef Ozorowicz, „piękna Krysia" używała nazwiska Marty Dworzak, a sam Diamand występował niekiedy jako Grocholski.

Szajka Diamanda powiązana była, między innymi, z bandą Romana Słani, w której najoperatywniejszymi byli: bracia Krzemkowie, Tadeusz Żaczek oraz Ryszard Karolewicz, który używał też nazwisk: Zając i Karolewski.

Niebezpieczna szajka Diamanda rozszyfrowana została stosunkowo szybko. Udało się ustalić szereg jej melin i do pewnego stopnia rozpracować stan osobowy oraz powiązania. Szybko też zapadła decyzja likwidacji szajki, której członkowie w większości skazani byli wyrokami sądów podziemnych na śmierć. W akcji przeciw Diamandowi i jego zgrai uczestniczyły zespoły dywersyjne Związku Odwetu, a potem Kedywu, „Czesława" i „Powolnego", dowodzony przez „Lubicza" i „Bicza" oddział dywersyjny krakowskiego „Żelbetu" oraz bojówki GL PPS „Romana".

Sprytny i szczwany szpicel miał niebywałe szczęście i wielokrotnie uchodził z zastawionych na niego pułapek. Latem 1943 r. przydybany przez „Żywioła" i kilku innych dywersantów w barze przy plantach Dietla zniknął im z oczu w niewytłumaczony sposób. Podobnie unikał zasadzek jeszcze nieraz.

Z początkiem września 1943 r. „Ciemnemu" udało się poznać osobiście Birnera. „Ciemny" zrobił wszystko, by tę znajomość pogłębić, a przy najbliższej okazji przedstawił Birnerowi swego przyjaciela - „Jasnego". Obaj żołnierze „Żelbetu" fetowali piwem nowego znajomka, przesiadywali z nim przy kartach. Wkrótce Birner nabrał do nich zaufania i zaproponował im handel walutą. Potem dał im do czytania prasę konspiracyjną wspominając, iż jeżeli zechcą, wciągnąć ich może do podziemnej organizacji. „Ciemny" i „Jasny" propozycję przyjęli. Gra się zaczęła. Birner doprowadził do spotkania z Diamandem, którego przedstawił jako działacza podziemia.

Diamand tworzył pozory prawdziwej konspiracji. Wskazując swój lokal przy Sławkowskiej 6 na miejsce kolejnego spotkania podał hasła i odzewy, polecił pukać trzykrotnie.

„Ciemny" z „Jasnym" stawili się punktualnie grając rolę zupełnie naiwnych. Na stole, wśród innych przedmiotów, leżał piękny pistolet typu Parabellum. Po chwili zostawiono ich samych. Pokusa była ogromna, lecz żaden z nich nie sięgnął po broń. Postąpili bardzo rozważnie - gdy po paru minutach Diamand wrócił, stwierdził ze śmiechem, iż tak właśnie sprawdza nowo werbowanych: odciągnąwszy suwadło zamka podsunął Parabellum pod oczy „Czarnego". Pistolet miał spiłowaną iglicę.

Następne spotkanie Diamand wyznaczył na wtorek, 27 września, nakazując „Ciemnemu" spacerować po ulicy Reformackiej na odcinku między placem Szczepańskim a ulicą Marka. Zapowiedział, że przybędzie tam z Birnerem i wyda dalsze polecenia.

Po opuszczeniu meliny „Ciemny" skontaktował się z „Kordianem" i złożył szczegółowy meldunek. Zadecydowano zorganizować zasadzkę. „Bicz" postawił na nogi część swego oddziału, przeprowadził wieczorem odprawę, przedstawił plan akcji i podzielił role. Całością dowodził osobiście.

Zastępował go „Afrykańczyk", który miał wykonać wyrok. Bezpośrednią osłonę i asystę „Afrykańczyka" stanowić mieli: „Morawa", „Mewa", „Drab" i „Skorczyński". Od plant ubezpieczali: „Błyskawica", „Mike", „Mech" i „Kruk", od Sławkowskiej - „Duce", „Dzięcioł" i „Tur", od placu Szczepańskiego - „Kadet", „Morwicz", „Młynarek" i „Dąb".

Rankiem raz jeszcze zbadano teren akcji. „Morawa" z „Mewą" weszli do domu przy ulicy Marka 7. Tuż za nimi weszli „Drab" i „Skorczyński". „Morawa" odnalazł wizytówkę, na której widniało nazwisko „Richter" i nacisnął dzwonek...

Drzwi otworzono. Po chwili wszyscy czterej byli już w mieszkaniu. Dwie przerażone najściem kobiety trzęsły się na widok broni i nie próbowały nawet protestować. Pod nadzorem „Draba" i „Skorczyńskiego" siedziały w sąsiedniej izbie, podczas gdy „Afrykańczyk", sprowadzony przez „Morawę", przygotowywał w oknie wygodne stanowisko strzeleckie.

Krótko przed naznaczonym terminem spotkania przybyło ubezpieczenie. Ktoś dyskretnie naznaczył kredą na murze granicę, przed którą przystanąć miał „Ciemny", „Afrykańczyk" z gotowym do strzału Mauserem czekał w osłoniętym firanką oknie.

Punktualnie o 11 ukazał się Birner. Tuż po nim na plac Szczepański nadjechał konną dorożką Diamand wystrojony w jasną sportową marynarkę, spodnie do konnej jazdy i piękne oficerskie buty z cholewami.

Na strzał było za daleko. „Afrykańczyk" czekał, by „Ciemny", zgodnie z planem, podprowadził konfidentów. Cała trójka powoli zbliżała się ku oznaczonej kredą kresce...

W pewnej chwili Diamand stanął, pożegnał się, zawrócił, niemal biegiem dopadł stojącej nie opodal dorożki i odjechał przez plac Szczepański w kierunku ulicy Sławkowskiej. Zaraz potem w tym samym kierunku odszedł Birner. Stało się to tak szybko, że o jakiejkolwiek improwizacji nie mogło być mowy. Na pewny strzał z okna było stanowczo za daleko, ubezpieczenia nie miały rozkazu strzelania, z wyjątkiem konieczności osłony zespołu „Afrykańczyka". Tak więc Diamand znowu uszedł sprawiedliwości. Z końcem tego miesiąca w ręce nieprzyjaciela wpadli „Ciemny" i „Jasny", których aresztowano podczas rozpracowywania w Podgórzu konfidentów. Mimo wymyślnych katuszy nie wydali znanych sobie tajemnic organizacyjnych i wysłani zostali do Oświęcimia.

Ulubione miejsce spotkań szajki Diamanda stanowiła kawiarnia „Ziemiańska" przy ulicy Mikołajskiej. Wejście z ulicy prowadziło do długiego i wąskiego pomieszczenia z ladą, za którą stał ekspedient. Po dokonaniu wyboru i uiszczeniu należności gość wchodził do drugiej, znacznie większej i ciemnej sali, która posiadała przytulne nisze w wyłożonych lustrami ścianach. Siedząc plecami do sali można było w tych lustrach obserwować ruch gości. Jedyne wejście prowadziło przez pomieszczenie z ladą, lecz w razie potrzeby można było wyskoczyć na ulice wybijając szybę w sporym oknie wystawowym.

Pewni siebie konfidenci nie konspirowali się zbytnio. Wkrótce ustalono, że w godzinach popołudniowych gromadzi się ich tam najwięcej. Uważali ten lokal za swoją własność, traktowali arogancko innych gości i nieraz bezczelnie ich zaczepiali.

Do niebezpiecznego incydentu doszło podczas rozpoznawania kawiarni. Mianowicie wykonujący to zadanie bojówkarze GL PPS obskoczeni zostali niespodziewanie przez szpiclów, którzy usiłowali ich zatrzymać i powiadomić Gestapo. Napadniętym z trudem tylko udało się zbiec. Wypadek spowodował konieczność wymiany przeznaczonego do akcji zespołu.

Uczestniczący w przygotowaniach do akcji skoczek spadochronowy por. „Powolny"[2] rozumował jeszcze wówczas kategoriami przyswojonymi na kursach dywersyjnych w Szkocji: planował ostrzelanie lokalu seriami pistoletów maszynowych z przejeżdżającego samochodu, w chwili gdy szpicle opuszczać będą kawiarnię. Plan ten jednak z prostej przyczyny okazał się najzupełniej nierealny. Brakowało samochodu i pistoletów maszynowych. Nie mając wyboru zdecydowano się na użycie wiązki granatów, powierzając wykonanie zadania patrolom por. „Czesława".

Z końcem listopada i początkiem grudnia trwała stała obserwacja kawiarni. Przy Małym Rynku w zakrystii kościółka Św. Barbary czuwał na przemian „Orlik" z „Leśnikiem" lub „Mały" z „Rysiem". Przez pewien czas zespoły „Żywioła" ubezpieczały od ulicy Św. Krzyża, lecz wobec groźby przypadkowego starcia z pierwszym lepszym nieprzyjacielskim patrolem ubezpieczenie to szybko zdjęto.

8 grudnia, w środę, dyżurująca łączniczka zaalarmowała „Orlika" twierdząc, że w kawiarni zebrała się znaczna grupa konfidentów, nie ma natomiast innych gości. Zdawało się, że moment jest odpowiedni. „Orlik" postanowił zaatakować.

Działali według ustalonego wcześniej planu. „Leśnik"' przepuścił przodem kolegę, stanął w drzwiach i zatrzymał jakichś ludzi. „Orlik" przy ladzie wybrał ciastko i zamówił kawę. Chciał płacić, lecz duże Parabellum zablokowało mu w kieszeni portfel. Wyjął więc pistolet i spod kurtki skierował lufę ku sprzedawcy nakazując mu milczenie.

Teraz dopiero minął go „Leśnik". Stanąwszy w lustrzanej sali rozglądał się. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Dywersant odszukał wzrokiem interesujący go stolik, rozchylił papier trzymanego w ręce zawiniątka, wyszarpnął zawleczkę jednego z granatów i rzucił całą wiązką. „Orlik" asekurował drogę odskoku. Po chwili obaj zamachowcy biegli już w kierunku ulicy Św. Krzyża - na Mikołajskiej usłyszeli wybuch...

Niestety, gestapowskim szpiclom i tym razem sprzyjało wyjątkowe szczęście. W wiązce eksplodował tylko jeden granat raniąc nieszkodliwie Stanisława K. i kalecząc dwie osoby spośród zwykłych kawiarnianych gości. W odwet za zamach hitlerowcy zamordowali 20 więźniów, a szajka Diamanda nie zrezygnowała z „Ziemiańskiej" i nadal odbywała tam swoje spotkania.

Mniej szczęśliwy dla szajki Diamanda okazał się rok 1944. 14 stycznia bojówkarz „Grot" z OW PPS wykonał wyrok śmierci na Stanisławie K., wieczorem 3 marca padł zastrzelony Paweł Gottlieb.

Wykonanie wyroku na Gottliebie poprzedziły żmudne przygotowania. W wyniku długotrwałej obserwacji udało się stwierdzić, że konfident zachodzi do kiosku przy ulicy Topolowej prowadzonego przez Mieczysława Białka. Zadanie nawiązania osobistej znajomości ze szpiclem otrzymał „Kadet". „Bicz", który kierował akcją, liczył, że „Kadetowi" uda się - być może - dotrzeć do mieszkania Gottlieba przy ulicy Lubomirskich 23. Dywersant, który znał Białka, pojawił się w jego kiosku jako rzekomy kandydat na sprzedawcę. Rozmawiając w obecności konfidenta dawał do zrozumienia, iż zamierza wymigać się przed wyjazdem na przymusowe roboty do Rzeszy.

Przebiegły, chytry i ostrożny Gottlieb nie unikał kontaktów z poznanym w kiosku „Kadetem", lecz mimo czynionych aluzji - do mieszkania go nie zapraszał. Grywali w szachy i rozmawiali. „Kadet" uważać musiał na każde słowo. Bez rezultatu starał się przez szereg tygodni stworzyć korzystną do wykonania wyroku sytuację. Kontrwywiad alarmował przekazując informacje o wzmożonej aktywności agenta. Podziemne władze żądały przyspieszenia działania. 2 marca „Kadet" miał okazję ujrzeć konfidenta przy robocie...

Po południu na ulicę Topolową zajechało kilka niemieckich samochodów policyjnych. Z wozów wysiedli gestapowcy, a między nimi Gottlieb. Czytając coś z trzymanej w ręce kartki wskazywał Niemcom bramy budynków współdziałając czynnie przy aresztowaniach.

W swym kolejnym meldunku do „Bicza" „Kadet" poinformował o wydarzeniu na Topolowej i powiadomił, że 3 marca idzie z Gottliebem do kina „Atlantic", spotkają się zaś w kiosku Białka o godzinie 19.00.

Okazja była nie do pogardzenia. Zdecydowano, że strzelać będzie „Kruk" ubezpieczany przez „Afrykańczyka", „Błyskawicę" i „Józka". Z meliny wyszli o zmroku. Na ulicach roiło się od żołnierzy i policjantów. Przebrani w mundury oficerów Gestapo „Afrykańczyk"[3], i „Józek" odpowiadali hitlerowskim uniesieniem ręki na ukłony Niemców, którzy widząc Ritterkreutz zawieszony przy kołnierzu bluzy „Afrykańczyka" salutowali z szacunkiem. Przed oznaczoną godziną zespół był już na stanowiskach. Stwierdzono, że jest także Gottlieb.

Na przeciwnym rogu ulicy, koło apteki, bawiły się dzieci, które ku zdenerwowaniu przechodniów rzucały głośno wybuchające „żabki". „Kruk" podszedł pod okienko kiosku. Czekał chwili, gdy Gottlieb zostanie sam z Białkową. Niestety, w kiosku akurat panował ruch. Nieustannie ktoś wchodził i wychodził. Konfident siedział przy żelaznym piecyku, na którym gotowało się mleko.

W pewnej chwili budka opustoszała. „Kruk" błyskawicznie wymierzył w głowę Gotllieba. Suchy trzask małokalirowego pistoletu nie różnił się najwidoczniej zbytnio od huku „żabek", bo zwrócona ku półkom Białkowa, nie patrząc za siebie, poczęła głośno wymyślać psotnikom, którzy nie dbają o nerwy i spokój dorosłych.

Trafiony celnie Gottlieb opadł na piecyk. „Kruk" opuścił stanowisko i powoli ruszył ku miastu. Do kiosku wszedł „Afrykańczyk", by stwierdzić celność strzału i w razie potrzeby poprawić. Wtedy dopiero Białkowa odwróciła się. Przerażona zrozumiała. „Afrykańczyk" wyszarpnął z kabury pistolet i wszczął alarm.

- Banditen!!! - wrzasnął z całych sił i wybiegł na ulicę inicjując pościg w kierunku przeciwnym od tego, w którym odszedł „Kruk" z „Błyskawicą" i „Józkiem".

Do biegnącego z bronią w ręku „gestapowca" dołączyli zaraz inni umundurowani Niemcy. Po krótkiej chwili „Afrykańczyk" odbił od tej gromady.

Dogorywającego konfidenta zabrali Niemcy na posterunek policji w Białym Domku przy ulicy Lubicz, a zaraz potem do szpitala. Usiłowali go ratować, lecz stan był beznadziejny. Coś jeszcze bełkotał, ale były to słowa najzupełniej niezrozumiałe. Wkrótce zmarł. Przesłuchiwana na Pomorskiej Białkowa twierdziła uporczywie, że Gottlieb zginął od wystrzelonej przez dzieci „żabki". Nie mogąc się dogadać gestapowcy dali jej spokój. Oczywiście „Kadet" nie pokazał się więcej w budce Mieczysława Białka.

17 kwietnia mieszkańcy domu przy ulicy Blich 7 i domów sąsiednich, a także znajdujący się w tej okolicy przechodnie zaalarmowani zostali gwałtowną strzelaniną. Mówiono, że doszło do starcia między policją niemiecką a bliżej nie znaną grupą ludzi. Ludzie ci wyginęli. Wokół tej sprawy krążyły najbardziej fantastyczne wieści, lecz, jak tam było, nie wiedział nikt naprawdę, z wyjątkiem garstki wtajemniczonych.

Komenda Kripo w Krakowie mieściła się przy ulicy Szlak 40. W tym czasie jednym z jej kierowników był rutynowany policjant niemiecki Edward Schubert. Hitlerowiec ten starał się niszczyć Polaków wszelkimi dostępnymi sposobami i środkami. Współpracował ściśle z Gestapo, lecz oczywiście dbał także i o swoją własną pozycję starając się zapisać na swe konto jak najwięcej „osiągnięć". Nie opuszczał żadnej okazji zesłania człowieka do obozu koncentracyjnego. Kierował tam także i tych, którzy ujęci i skazani pod błahym pretekstem odcierpieli wyroki w więzieniu i winni byli wrócić na wolność.

Na ulicach Krakowa Schubert urządzał prawdziwe polowania na ludzi. Nakazując łapać przechodniów wyznaczał dzienne limity aresztowań. Był jednym z głównych dostawców ofiar na Pomorską i do Oświęcimia.

Wykorzystując posiadane i stale kompletowane listy pospolitych przestępców powodował ich aresztowanie, a potem - pod presją - werbował na swoich konfidentów. Zwerbowanych wypuszczał nakazując penetrować większe skupiska ludzkie - na placach targowych, dworcach kolejowych, ulicach i lokalach.

Wśród funkcjonariuszy Kripo znajdowało się wielu przedwojennych pracowników Polskiej Policji Państwowej, których ściągnął tam rozkaz Krügera z 30 października 1939 r. Niestety, między policjantami wielu było oportunistów i zdrajców, którzy wykonując polecenia hitlerowców stoczyli się na drogę kolaboracji. Byli nawet tacy, którzy swą gorliwością i służalczością starali się zarobić na wyróżnienie.

Podobnie jednak jak i w innych instytucjach okupacyjnych, obok kolaborantów i zdrajców, znajdowała się w szeregach policji odmienna kategoria ludzi. Pod osłoną wrogiego munduru lub legitymacji służbowej pełnili tam swój obowiązek żołnierza konspiracyjnego wojska. Ich odcinek walki należał zaś do najtrudniejszych i najniebezpieczniejszych.

W dyrekcji Kripo na Szlaku, pod samym bokiem Schuberta, od początku wojny działała doskonale zorganizowana i niezwykle sprawna siatka wywiadowcza ppor. „Janusza", która podlegała oficerowi wywiadu Żelbetu por. „Sprężynie". Sam „Janusz" był również funkcjonariuszem kryminalnej policji. Jego ludzie znajdowali się we wszystkich placówkach Kripo i policji granatowej. Podstawowym zadaniem siatki było zbieranie informacji o nieprzyjacielu, lecz jej działalność nie ograniczała się tylko do tej funkcji. Siatka „Janusza" skutecznie paraliżowała zamiary wroga, wielokrotnie krzyżowała tok prowadzącego do wsypy śledztwa, w licznych wypadkach błyskawicznym przeciwdziałaniem przeszkadzała w przejęciu sprawy przez Gestapo z rąk Kripo, a czasem nawet doprowadzała do zwolnienia aresztowanych, których sytuacja wydawała się beznadziejna[4].

W latach 1943/1944 ppor. „Janusz" i jego ludzie weszli aktywnie do akcji przeciw groźnej szajce konfidenckiej Diamanda i współpracującej z nią nie mniej niebezpiecznej szajce Romana Słani.

Młody i inteligentny Słania uczestniczył w kampanii wrześniowej i nawet został ranny. Po powrocie do Krakowa nie podjął żadnej pracy. Wałęsał się po ulicach i knajpach. Szybko nawiązał kontakty z Gestapo. Zwerbowany do służby konfidenckiej utworzył własną szajkę.

Do najbliższego otoczenia Słani należeli bracia Krzemkowie, Zając z Woli Duchackiej i syn rzeźnika Żaczek. Szajka Słani zyskała sobie szybko najgorszą sławę. Jej członkowie byli przez Gestapo uzbrojeni. Świadomi poparcia okupanta dopuszczali się przestępstw na pół jawnie, szantażując, a nawet rabując. Obok przydzielonych przez Niemców lokali dysponowali melinami mieszczącymi się w im tylko wiadomych miejscach. Tam omawiane były najciemniejsze sprawy i tam odbywały się połączone z orgiami libacje przy podziale łupów.

Kilkakrotnie zatrzymany przez policję granatową Słania każdorazowo przekazywany był w ręce Gestapo na bezpo-średnie polecenie z Pomorskiej, a zaraz potem zwalniany. Interwencja opiekunów konfidenta następowała tak szybko, że nawet nie było czasu na przesłuchanie zatrzymanego, dzięki czemu Słania i jego kumple długo wymykali się z pułapek zastawianych na nich przez działający w szeregach Kripo i policji granatowej polski kontrwywiad.

W połowie kwietnia 1944 r. funkcjonariusze Kripo zatrzymali Zająca pod pretekstem jakiejś awantury ulicznej. Wykorzystując rzadko sprzyjające okoliczności szybko przesłuchano go nie dopuszczając, by informacja o aresztowaniu konfidenta przedostała się przed czasem na Pomorską. Sprawę ujął w swe ręce ppor. „Janusz".

Zając był hardy i pewny siebie. Przesłuchiwany kręcił, ale ostro indagowany wyznał, iż w tajnej melinie przy ulicy Blich 7 zabawiają się właśnie jego kompani, wśród nich również Słania. Nieco podretuszowane zeznania Zająca „Janusz" przedstawił szefowi Kriminalpolizei Schubertowi. Wynikało z nich, że zatrzymany „bandyta", Zając, podał adres lokalu konspiracyjnego, gdzie właśnie przebywają inni „polscy bandyci", których - szybko działając - można będzie ująć lub zlikwidować.

Łasy sukcesów Schubert zareagował w spodziewany przez „Janusza" sposób. Nie zawiadamiając Gestapo zarządził natychmiastową akcję wysyłając na ulicę Blich czterech funkcjonariuszy Kripo (trzech z nich było ludźmi z siatki „Janusza") pod dowództwem mówiącego nieźle po polsku Niemca Nordmana.

Zając zeznał, że „bandyci" są bardzo ostrożni i reagują tylko na specjalny sposób pukania. Poinformował, że mają broń.

Funkcjonariusze Kripo ubezpieczyli parterowe okno od strony ulicy. Podprowadzono Zająca przed wskazane przez niego mieszkanie i nakazano mu pukać. Kripowcy stali pod ścianami z bronią w ręku.

Konfident podszedł i zastukał. Niemal natychmiast potem spoza zamkniętych drzwi padły pistoletowe strzały. Śmiertelnie ugodzony Zając osunął się na ziemię. Nordman poderwał swoje empi i otworzył ogień. Raz po raz zmieniał magazynki. Strzelali też i inni. Ostatnimi seriami Niemiec rozbił zamek i nakazał przerwanie ognia. Z zewnątrz też już nikt nie strzelał. W zdemolowanym mieszkaniu znaleziono skrwawione i zmasakrowane trupy obu braci Krzemków, Żaczka i Romana Słani[5].

Zdumienie Schuberta nie miało granic, gdy miast nagrody pieniący się z wściekłości gestapowcy wygrażać mu poczęli sądem polowym, a w najlepszym razie wysłaniem na front wschodni. Przez długi czas musiał się tłumaczyć, czemu o zatrzymaniu Zająca i zamierzonej akcji policyjnej nie powiadomił Gestapo. Słusznie podejrzewał, że jest ofiarą czyjejś sprytnej inspiracji, lecz nie miał na to dowodów.

Likwidacja Słani i jego najbliższych kompanów była kolejnym mocnym ciosem w operującą na terenie Krakowa agenturę nieprzyjacielską.


Przypisy:

  1. Kolaborant i konfident niemiecki Czesław M. zginął z wyroku Sądu Specjalnego w dniu 25 lipca 1944 r. Wyrok na niebezpiecznym agencie Emilu Wilczku wykonano we wrześniu 1944 r.
  2. Cichociemny por. Ryszard Nuszkiewicz „Powolny" został zrzucony nocą z 20/21 lutego 1943 r.
  3. Stefan Pawlik „Afrykańczyk" był Ślązakiem przymusowo zmobilizowanym do Wehrmachtu. Uczestniczył w hitlerowskiej ekspedycji afrykańskiej, następnie zdezerterował w czasie pierwszego urlopu spędzanego w Europie. Niezwłocznie nawiązał kontakty z AK i wyróżniał się jako niezwykle odważny i aktywny żołnierz dywersji w oddziale dowodzonym przez por. „Bicza". Korzystając z doskonałej znajomości języka niemieckiego i regulaminów armii hitlerowskiej chętnie używał munduru wroga.
  4. Siatka kontrwywiadowcza ppor. Stanisława Szczepanka „Janusza", która oddała nieocenione usługi, zdołała przetrwać do końca wojny.
  5. W raporcie „Nałęcza” z dnia 30 kwietnia 1944 r. punkt 19 figuruje informacja, iż podczas rewizji przeprowadzonej w melinie Słani przy ulicy Blich 7 Niemcy znaleźli znaczne ilości drogocennych futer, złota, brylantów oraz obcą walutę, o wartości l 380 000 zł.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi