Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Stanisław Dąbrowa-Kostka (1972), Od pierwszych dni


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie



Od pierwszych dni okupacji, obok przygotowań powstańczych, trwała walka bieżąca wzrastająca na sile w miarę aktualnych możliwości i środków. Utworzony w kwietniu 1940 r. Związek Odwetu, dla bezpieczeństwa izolowany od konspiracyjnej sieci terenowej, realizował zadania współdziałając ściśle z grupami bojowymi spoza Związku Walki Zbrojnej, dysponował własnym wywiadem, aparatem łączności i innymi służbami. Sieć ZO na terenach okręgu krakowskiego uruchomiono w oparciu o kadry Organizacji Orła Białego.

Ponieważ nie znano dalekosiężnych hitlerowskich planów utworzenia Wielkiej Tysiącletniej Rzeszy, których podstawę stanowiła eksterminacyjna polityka wobec podbitych narodów, sądzono, iż zbrodnie okupanta są tylko odwetem. Akcje sabotażowo-dywersyjne pierwszych lat cechowała dbałość o bezpieczeństwo ludności cywilnej narażonej na zemstę ze strony atakowanego nieprzyjaciela. Systematyczny sabotaż i permanentna dywersja cicha drążyły organizm wroga niosąc mu ogromne straty. Metody te nie ujawniały sprawców, pozwalały im działać nadal, a winę składać na brak kwalifikacji, nieostrożność lub nie zawinioną lekkomyślność. Bardzo często winę udawało się zwalać na niemieckie kierownictwo. Gdy w roku 1943 podjęto działania na szerszą skalę, zostały ściśle określone kompetencje poszczególnych dowódców, a ponadto wprowadzono termin „akcja zastrzeżona"[1].

Walka bieżąca podczas pierwszych lat okupacji polegała przede wszystkim na silnym zakłócaniu gospodarki i bezpieczeństwa Niemców na ziemiach polskich, utrudnianiu zaopatrzenia w żywność i surowce, sianiu poczucia niepewności w nieprzyjacielskich szeregach, podrywaniu morale okupanta oraz podtrzymywaniu patriotycznej i bojowej postawy Polaków poprzez działalność propagandową i wystąpienia czynne. Stosowano represje wobec wysługujących się okupantowi osób, wykonywano wyroki śmierci na skazanych przez kapturowe sądy prowokatorach i zdrajcach. Atakowano transport i przemysł wojenny.

Hitlerowcy już w początkowym okresie okupacji przestawili produkcję polskiego przemysłu na potrzeby wojenne. Skompletowano załogi, ustawiano na kierowniczych stanowiskach Niemców lub Volksdeutschów i obstawiono polski personel zgrają szpiclów. Każdy nieostrożny gest niechęci wobec okupanta powodował przesłuchania i najczęściej aresztowanie. Każdy akt sabotażu groził sprawcom masakrą w Gestapo i śmiercią.

Bierny opór załogi hitlerowcy łamali bezwzględnym terrorem. Polscy inżynierowie i technicy pracowali najczęściej jako pracownicy fizyczni - tokarze, ślusarze, palacze kotłowi, dozorcy - rzadko tylko spełniając funkcje odpowiedzialne - tam, gdzie Niemcy nie byli w stanie znaleźć zastępstwa, lecz wówczas otaczali ich szczególnym nadzorem.

Do czerwca 1940 r. wymierzoną w hitlerowski przemysł wojenny akcją kierował w Krakowie por. „Grzegorz". Gdy rozszyfrowanego przez Niemców i zagrożonego aresztowaniem „Grzegorza" odkomenderowano na tereny COP-u, kierownictwo krakowskiego Podokręgu ZO przejął kpt. „Jaszcz". W marcu 1941 r., wobec groźby aresztowania, „Jaszcz" musiał opuścić Kraków. Po jego odejściu dowódcą Podokręgu ZO został dotychczasowy zastępca por. „Czesław". Krakowski Podokręg ZO podlegał Okręgowi Związku Odwetu w Krakowie, który kierowany był, do wiosny 1941 r., kolejno przez mjra „Pankracego", rtm. „Budzisza" i mjra dra „Kozaka"[2].

Sprawy transportu i komunikacji to podstawowe warunki prawidłowego funkcjonowania gospodarki. W czasie wojny znaczenie tych czynników ogromnie wzrasta. Wiedział o tym doskonale okupant, który obsadził na kolejach wszystkie ważniejsze stanowiska Reichsdeutschami lub zaufanymi Volksdeutschami i pozostawił personelowi polskiemu tylko funkcje wykonawcze. Sieci i urządzeń kolejowych strzegła specjalna policyjna formacja Bahnschutzu. Ponadto, ponieważ polskie drogi kołowe nie były najlepsze, okupant przystąpił natychmiast do poprawy najważniejszych kładąc przede wszystkim nawierzchnię asfaltową na magistrali lwowskiej. Prace te nie mogły jednak zakończyć się szybko i w tym stanie rzeczy sprawność komunikacji kolejowej wpływała decydująco na organizm gospodarczy i poczynania wojenne[3].

Specjalnym pionem do walki z nieprzyjacielskim transportem kolejowym, od wiosny 1940 r. do wiosny roku 1941, była tutaj kierowana przez inż. „Porywa" formacja określona kryptonimem „Krakowskiej Organizacji Akcji Kolejowej". Atakowano tory i urządzenia na szlakach, urządzenia stacyjne, transporty, wagony i parowozy, wprowadzano świadomie bałagan i nieporządek w dokumentacji służby ruchu; dla celów wywiadowczych zbierano aktualne materiały o wszystkich poczynaniach nieprzyjaciela.

Do wiosny 1941 roku całokształtem akcji bieżącej na szczeblu Krakowsko-Śląskiej Komendy Obszaru IV ZWZ dowodził płk dypl. „Paprzyca", któremu podlegał tutaj Związek Odwetu, „Krakowska Organizacja Akcji Kolejowej", wywiad i kontrwywiad, kierownictwo przerzutów kurierskich oraz samodzielna organizacja informacji, propagandy i walki cywilnej.

Na potrzeby odcinka walki bieżącej już w roku 1940 pracować poczęły tajne laboratoria produkujące najkonieczniejsze materiały sabotażowo-dywersyjne. Produkcją tą, na szczeblu Komendy Obszaru IV, kierował mgr chemii „Jerzyk". W Krakowie dysponował on kilku zakonspirowanymi laboratoriami. Wytwarzano tam masowo naboje termitowe o temperaturze spalania przekraczającej 2000°C, chemiczne zapalniki czasowe do „termitów", zwane także „cysternówkami", spłonki wywołujące pożar z opóźnieniem od 20 minut do kilku godzin, „smółki", które przepalały kotły w parowozach, i inne najrozmaitsze środki chemiczne. Asortyment ten uzupełniały dostawy z Warszawy. Z Krakowa z kolei zaopatrywano Śląsk.

5 czerwca 1940 r., w rezultacie nieostrożnej manipulacji fosforem używanym przy produkcji „termitów", w laboratorium konspiracyjnym przy ulicy Prażmowskiego nastąpił wybuch, który na szczęście nie spowodował strat w ludziach. Pracujący wówczas trzej chemicy zostali jedynie osmaleni, ale w mieszkaniu wybuchł pożar. Niebezpieczeństwo było duże. Lada moment płomienie objąć mogły cztery ogromne walizy załadowane po brzegi najróżniejszym materiałem wybuchowym. Nie mogąc stłumić ognia chemicy porwali walizy z niebezpiecznym ładunkiem i opuścili płonący lokal udając się do por. „Grzegorza", który mieszkał, wraz z żoną i kilkuletnim synkiem, przy ulicy Grzegórzeckiej 9, na I piętrze. Byli zdenerwowani i podekscy-towani. „Grzegorza" nie zastali w domu, lecz żona porucznika, widząc stan przybyłych, zatrzymała ich, opatrzyła i poleciła czekać na powrót męża.

„Grzegorz" nadszedł późnym wieczorem. Po drobiazgowym przeanalizowaniu sytuacji podjęto decyzję natychmiastowej ewakuacji wszystkich lokali mogących znaleźć się w stanie zagrożenia spowodowanym pożarem laboratorium. Jeszcze tej samej nocy, bagatelizując obowiązującą godzinę policyjną, pod pozorem transportu węgla, przewieziono uratowane materiały wybuchowe do Uniwersytetu Ludowego w Szycach pod Krakowem. Mimo kilkakrotnego spotkania z niemieckimi żandarmami transport dotarł bez przeszkód na miejsce i materiały na jakiś czas zabezpieczono.

Natychmiast po powrocie do Krakowa por. „Grzegorz" usunął z mieszkania żonę i synka lokując ich prowizorycznie na wsi. Ostrożność okazała się zbawienna. Na miejsce pożaru konspiracyjnego laboratorium, prócz straży pożarnej, przybyła niemiecka policja. Gestapowcy szybko trafili także na ulicę Grzegórzecką, lecz indagowani sąsiedzi nie umieli nic powiedzieć o lokatorach pozostawionego na łasce losu mieszkania. Na razie Niemcy opatrzyli plombami drzwi i odeszli. Po jakimś czasie żona „Grzegorza" włamała się jednak do własnego mieszkania unosząc stamtąd najpotrzebniejsze rzeczy.

Z początkiem 1940 r. niezależnie od siebie podjęły w Krakowie działalność zespoły bojowe kpt. „Jaszcza" i por. „Halnego". W tym samym czasie poczęły tutaj działać bojówki konspiracyjnej PPS, dowodzone przez „Teodora" i „Romana", współpracujące z ZO, w ramach którego przechodziły specjalistyczne szkolenie i gdzie zaopatrywano je w środki walki.

Latem „Halny" wpadł w ręce okupanta. Po przesłuchaniach osadzono go w więzieniu przy ulicy Montelupich. W dniu 2 lipca 1940 r., po parodii doraźnego sądu, trzydziestu kilku więźniom odczytano wyrok śmierci. Nie wszyscy skazańcy wierzyli, że wyrok będzie wykonany. Część z nich nie miała jednak żadnych złudzeń i ci postanowili walczyć o życie.

Improwizowano plan ucieczki. Po wieczornym apelu posługując się mokrymi ręcznikami powyginano kraty tworząc lukę umożliwiającą przejście. Z pomocą przemyconego do celi zegarka obliczono ściśle czas obchodu wartownika ustalając, że w polu widzenia ukazuje się on mniej więcej co pięć minut. Uzgodniono kolejność wychodzenia przez okno. Do kraty uwiązano sporządzony z prześcieradła sznur. Gdy strażnik odchodził, uciekinierzy zjeżdżali pojedynczo, przechodzili murem łączącym węgieł budynku z murem zewnętrznym i stamtąd skakali na ulicę. Każdorazowo, gdy przechodził wartownik, wciągano prześcieradło do celi.

Niestety, uzgodniony wcześniej porządek załamał się szybko. Po wyjściu „Halnego", Stanisława Marusarza i Sadowskiego powstał przy kracie tłok. Za oknem, po prześcieradle, zjeżdżał w dół 18-letni Jabłoński. Ktoś wybił szybę. Odgłos tłuczonego szkła zaalarmował wartownika. Padł strzał. Jabłoński, trafiony, runął na ziemię. O dalszej ucieczce nie było mowy. Za trzema zbiegłymi ruszył natychmiastowy pościg, lecz szczęściem udało im się ujść[4]. Następnego dnia resztę skazańców zamordowano na fortach Krzesławickich[5]. Wśród rozstrzelanych byli: jeden z pierwszych krakowskich konspiratorów, mjr Walery Krokay, oraz jego syn, Jerzy.

Okupant, ignorując przepisy międzynarodowego prawa wojennego zawarte w konwencjach haskich, realizował swój zbrodniczy program wyniszczenia narodu polskiego, a wszelkie odruchy oporu starał się dusić dzikim terrorem. Barbarzyńskim metodom wroga przeciwstawiano niezłomną siłę charakteru i absolutną determinację w walce o pozornie beznadziejną sprawę.

Zjednoczone Fabryki Maszyn, Kotłów i Wagonów L. Zieleniewski i Fitzner-Gamper S.A., mieszczące się w Krakowie przy ulicy Grzegórzeckiej 69, przemianowano teraz na Vereinigte Machinen, Kessel und Waggon-Fabriken L. Zieleniewski und Fitzner-Gamper Aktiongesellschaft. Mimo Werkschutzu i zgrai kapusiów działała tutaj, pod bokiem hitlerowskiego treuhändera, sprawna siatka ZO por. inż. „Dornbacha".

Ogromne zakłady Krakowskiej Fabryki Kabli zatrudniały w chwili wybuchu wojny około 1250 pracowników. Przejęte przez okupanta przezwano na Kabelwerk Krakau.

Szczególnie ważna dla celów wojennych produkcja Kabelwerk Krakau szła żółwim tempem. Przedwojenne plany przewidywały miesięczne wykonanie 2500 km telefonicznego kabelka polowego - przejęte i kierowane przez Niemców zakłady produkowały zaledwie 300 km. Ponadto świadomie produkowano źle, a po technicznym odbiorze wojskowym produktu uszkadzano przygotowane do wysyłki kable psując jakość izolacji. Wśród licznych aktów sabotażu i dywersji do poważnych osiągnięć należało spalenie oddziału mączki drzewnej. Rozmyślnie powodowano nieporządek i nieprawidłowości w dostawach. Zbierano i systematycznie przekazywano centrali ważne informacje wywiadowcze.

Sabotażowo-dywersyjną siatką ZO w Kabelwerk Krakau kierowali inż. inż.: Henryk Kowalczyk, Józef Tarnawa i Edmund Mnich, oraz urzędnicy: Marian Rusek i Leopold Szewczyk. Pierwszymi i najaktywniejszymi żołnierzami tej siatki byli: Józef Bernacki, Władysław Boroń, Józef Bronowski, Józef Kempa, Stanisław Kluska i Ryszard Sass. W większości nie dożyli oni wolności ginąc z rąk nieprzyjacielskich w różnych latach okupacji.

Na terenie krakowskich zakładów sodowych Solvay działały zespoły sabotażowo-dywersyjne Gwardii Ludowej PPS. Podobnie jak i w innych zakładach przemysłowych, uprawiano tutaj systematyczny sabotaż i zbierano materiały wywiadowcze.

Wraz z nasileniem walki rosło zapotrzebowanie na materiały dywersyjne. Ich asortyment był coraz bogatszy, jakość wyższa, lecz długi czas sprawiało trudność opracowanie prostego w produkcji i niezawodnego w użyciu zapalnika czasowego do naboi termitowych. Nowe modele poddawano praktycznym próbom.

Na poligon doświadczalny wybrano pomieszczenia biurowe Urzędu Skarbowego przy ulicy Wiślnej 7; przy okazji zamierzano zniszczyć dokumenty w celu utrudnienia poboru podatków przez okupanta. Podczas godzin urzędowych „Jaszcz" z „Czesławem" i „Zośką" przynieśli naboje termitowe i ukryli je na szklanym daszku świetlika. Zatrudniony w Urzędzie Skarbowym „Drzewiecki" przeczekał, w ukryciu, aż biuro opustoszeje, a potem ulokował naboje wśród akt we wszystkich dostępnych sobie miejscach. Niestety, pracę przerwał mu przedwczesny zapłon jednego z „termitów". Nastąpił on tak szybko, że „Drzewiecki" nie zdołał uniknąć dotkliwych poparzeń twarzy i rąk. W rezultacie, z osmolonymi włosami, musiał się szybko wycofać z zagrożonego obiektu. Pożar spowodował spore szkody. Akcja wprowadziła nadto niepokój wśród bardzo dotąd pewnego siebie niemieckiego personelu Urzędu Skarbowego wywołując zupełnie odmienne nastroje pośród zatrudnionych tam Polaków.

11 listopada 1940 r. patrole por. „Czesława" zaatakowały przeznaczone „nur für Deutsche" kina: „Scala" i „Urania". W „Uranii", przy ulicy Zwierzynieckiej l, wyświetlano film szkalujący Polskę i Polaków, ukazujący półdzikich ludzi mieszkających w kurnych chatach i przyodzianych w łachmany. Film w „Scali", przy Karmelickiej 4, był podobny w swej wymowie.

Bilety kupił ktoś znający dobrze język niemiecki. Wmieszani w tłum dywersanci weszli na widownię. „Tosia" siedziała w przejściu, blisko ekranu. Pod nogami miała gruby, kokosowy chodnik. Poprawiając pantofelek położyła tam dwie szklane fiolki. Zerkając na fosforyzujące wskazówki zegarka doczekała uzgodnionego czasu, potem nogą zdusiła szkło.

Chwilę później zapełniający salę kinową Niemcy poczęli kichać, zasłaniać nosy i trzeć oczy. Wybuchła panika. Otwarto drzwi. Publiczność stłoczyła się pragnąc jak najszybciej opuścić salę. W tym rozgardiaszu uczestnicy akcji wycofali się bez przeszkód.

Wkrótce po udanej akcji przeciw kinom niemieckim nadszedł rozkaz zniszczenia aparatury projekcyjnej w kinie „Wanda" przy ulicy Gertrudy 5, przeznaczonym przez okupanta dla publiczności polskiej. Zadanie to powierzył por. „Czesław" patrolowi Cholewy.

Tuż przed rozpoczęciem seansu Cholewa ukrył pod kurtką zaostrzony przez „Czesława" nabój termitowy. Potem, wmieszany w tłum, wszedł do kina starając się dotrzeć do kabiny operatora. Teoretycznie miał przed sobą kilkanaście minut czasu, lecz wadliwie działający zapalnik chemiczny spowodował przedwczesny zapłon „termitu"[6]. Cholewa poczuł na piersiach żar. W moment później spod kurtki buchnęły płomienie. Cofnął się gwałtownie i wyskoczył na ulicę usiłując uciekać, lecz tam, płonącego, zatrzymali Niemcy.

Ciężko poparzonego umieszczono w szpitalu, gdzie niezwłocznie pojawili się gestapowcy podejmując bezskuteczne na razie badania. Po kilku dniach ranny powracać począł do zdrowia i groziło mu przewiezienie na Pomorską. Indagowany zeznał, że płonący i nie rozpoznany przez niego przedmiot spadł z dachu, w chwili gdy wchodził on do kina. Gestapowcy najwyraźniej nie dawali jednak wiary tej dość naiwnej wersji.

Wiadomość o aresztowaniu Cholewy dotarła do „Czesława" natychmiast. Szybko ustalono, iż jest on w szpitalu. Stwierdzono szansę odbicia, ale pod warunkiem niezwłocznego i zdecydowanego działania. Rozpoznano więc teren akcji.

Pod bramą szpitala, w konnej dorożce z podniesioną budą, oczekiwała „Tosia". „Czesław" wszedł do gmachu. Nie zatrzymywany minął portiernię. Nasunięty na czoło tyrolski kapelusz, ściągnięty pasem płaszcz z postawionym kołnierzem, buty z cholewami upodobniły „Czesława" do Niemca. Charakterystyczną sylwetkę podkreślał jeszcze sposób bycia.

Rozkład budynku znał dobrze. Bezbłędnie trafił do separatki. Pilnującemu rannego więźnia granatowemu policjantowi podsunął pod nos lufę pistoletu.

- Milczeć!

Zupełnie zaskoczony policjant nie usiłował stawiać oporu. Cholewa nakryty płaszczem opuścił separatkę i po paru sekundach siedział już w dorożce. Odwieziony do mieszkania „Tosi" kurował się tam jeszcze jakiś czas, a potem wysłano go z Krakowa.

Budynki starej walcowni zakładów Solvay, w Borku Fałęckim na przedmieściu Krakowa, Niemcy przeznaczyli na magazyny siana, które stanowiło surowiec dla fabryk celulozy produkujących materiały wybuchowe. Gromadzone w ogromnych halach siano prasowano przy pomocy specjalnie sprowadzonych maszyn i wysyłano transportami kolejowymi.

Magazyny siana znalazły się wkrótce na liście obiektów przeznaczonych do zniszczenia. Jesienią 1940 r. zapadła decyzja wykonania akcji. Zadanie powierzono okręgowemu komendantowi GL PPS „Romanowi" nakazując spalić obiekt przy użyciu „termitu". Szczegółowe rozpoznanie przeprowadził „Staw" pracujący wówczas oficjalnie w Solvayu.

21 listopada 1940 r., o zmierzchu, dywersanci podeszli skrycie, w trójkę, na podstawę wyjściową. Przyczajeni w zaroślach obok magazynów czekali na korzystny moment. Dowodzący akcją „Roman" miał „termit" z 7-godzinnym chemicznym zapalnikiem opóźniającym, istniała więc szansa podłożenia naboju i spokojnego wycofania się. Jan Rzepa i „Staw" ubezpieczali. Ich uzbrojenie stanowiły pistolety i jeden granat.

Zazwyczaj koło magazynów panował zupełny mrok, teraz jednak raziło najzupełniej nieoczekiwanie zainstalowane światło. Po pewnym czasie dały się słyszeć czyjeś głosy. Spomiędzy fabrycznych zabudowań nadchodziło kilku ludzi. Świecili latarkami. Był to nieprzyjacielski patrol. Penetrujący teren Niemcy podeszli na kilka kroków od kryjówki. Smugi światełek omiatały zarośla. Zdawało się, że to wsypa. Gotowi do obrony dywersanci przeżyli pełen napięcia moment, lecz żołnierze nie poszli dalej: patrol zawrócił i ruszył ku pobliskim magazynom materiałów pędnych.

Koło 20.00 panował już zupełny spokój. Na znak „Romana" opuścili kryjówkę i ostrożnie podsunęli się do magazynów siana. „Roman" zdjął buty. Po zamocowanej na ścianie żelaznej drabince, w samych skarpetach, wspiął się na dach budynku. „Staw" z Rzepą czuwali ukryci w cieniu, na dole, z pistoletami gotowymi do strzału.

Na dachu sterczały kominki wywietrzników. „Roman" wybrał jeden z nich. Zaostrzenie wyprodukowanego w konspiracyjnym laboratorium „termitu" to czynność dosyć skomplikowana. Ostrożnie zgniecioną ampułkę zapalnika należało zamocować do spłonek, a potem wsunąć do otworu w naboju. Wielogodzinne opóźnienie zapłonu winno stworzyć idealne warunki do odskoku. Niestety, stało się inaczej. Możliwe, że operujący metalowymi szczypczykami „Roman" uszkodził celuloidową tulejkę chemicznego zapalnika, gdyż w chwili jej zakładania nabój rozgorzał jasnym płomieniem.

Teraz grały rolę sekundy. Nie było chwili do stracenia. „Roman" wpakował ładunek do wylotu wywietrznika i skoczył ku drabince.

Stojący na dole widzieli błysk ognia i zrozumieli, co się stało. Jakoż, gdy „Roman" zszedł, pod dachem nastąpił gwałtowny wybuch.

Magazyn płonął jak pochodnia. W jasnym świetle dywersanci wycofali się przez zarośla do otworu w ogrodzeniu, a potem dalej. Odskoczyli na pół kilometra od miejsca akcji, gdy dały się słyszeć syreny wozów straży pożarnej i policji. Nad Krakowem rozgorzała czerwona łuna.

Ogień, który spowodował ogromne straty, szalał przez dwa tygodnie. Gasiły go straże pożarne Krakowa i okolicy. Spłonęło około 500 wagonów przemysłowego siana, uległy zniszczeniu maszyny i magazyny. Hitlerowcy podjęli energiczne śledztwo, lecz nie wpadli na żaden ślad. Ostatecznie komisja ustaliła, iż przyczyną katastrofy było samozapalenie spowodowane nagromadzeniem gazów. Takie orzeczenie uchroniło pracowników Solvayu i mieszkańców Borku Fałęckiego od niewątpliwego krwawego hitlerowskiego odwetu.

Już w pierwszych dniach okupacji uwagę polskich pocztowców zwróciły donosy. Najpierw wpadły w oczy te, które były pisane na otwartych kartach. Potem zauważono listy. W przesyłkach tych kierowanych do najróżniejszych władz okupacyjnych nie figurował na ogół nadawca. Adresowane były najczęściej prymitywnym pismem ręcznym. Przeważały anonimy, lecz trafiały się także donosy podpisane. Treść wskazywała, kim byli donosiciele działający pod wpływem nienawiści lub zawiści, chęci zemsty.

Polska komórka kontrwywiadowcza, nastawiona na przyjmowanie skierowanych do władz niemieckich donosów pisanych przez różne męty społeczne, uruchomiona została już pod koniec roku 1939 przy Organizacji Orła Białego i kontynuowała swoją działalność w ramach ZO, a potem Kedywu.

Wśród konfiskowanych donosów trafiały się też listy do Franka lub innych hitlerowskich dygnitarzy, które zawierały prawidłową ocenę poczynań okupanta, ostrzeżenia zapowiadające karę za popełnianie zbrodni, lub też listy polemizujące z oficjalną prasą niemiecką.

Na krakowskiej poczcie głównej jej twórcą i kierownikiem był „Stefan". Współdziałał on z kilku zaledwie urzędniczkami sortowni, a skonfiskowane donosy przekazywał „Drzewieckiemu". Przejmowano wszystko, co posiadało zewnętrzne znamiona donosu. Przegląd zakwestionowanych listów i korespondentek determinował tok dalszego postępowania. Zwykła korespondencja wracała na pocztę, resztę poddawano natychmiast gruntownej analizie. W wypadkach koniecznych ostrzegano zagrożone osoby - najczęściej przez kontakt osobisty, co nie było bezpieczne. Nierzadko ostrzegający spotykał się z niedowierzaniem i próbami legitymowania. Zawsze narażony był na spotkanie z donosicielem mogącym przebywać w bezpośrednim otoczeniu zagrożonego. Tę trudną misję wykonywał sam „Drzewiecki" lub angażował do niej swych braci, „Wichra" i „Galę", czy łączniczki ZO.

Mimo działania przez cały czas wojny na tak niebezpiecznym odcinku walki komórka „Stefana" i „Drzewieckiego" nie przeżyła wsypy, a jej straty ograniczyły się do aresztowania jednej tylko urzędniczki pocztowej, którą ujęto podczas próby ostrzeżenia zagrożonego. Efektem pracy komórki było przejęcie donosów, a więc uratowanie wielu ludzi, którzy najczęściej nawet nie domyślali się grożącego im niebezpieczeństwa. Z czasem obok komórki kontrwywiadowczej „Stefana" powstały w innych urzędach pocztowych Krakowa bardzo aktywne siatki kontrwywiadu podlegające „Sprężynie".[7]

W Krakowie pierwszy wyrok śmierci za zdradę i kolaborację wykonany został na Osiedlu Oficerskim z początkiem listopada 1940 r. na Ireneuszu P. Ponoć skazany miał już wtedy za sobą niezły dorobek na rzecz okupanta.

Kolejny wyrok śmierci wykonano w grudniu tego samego roku przy ulicy Pierackiego na zdrajcy W. Przykre to zadanie spełnił „Halny" z „Cyprianem" i „Mikołajem", pod osłoną żołnierzy konspiracji będących oficjalnie funkcjonariuszami Kriminalpolizei. Sędzia czy też adwokat Witold W. miał szerokie znajomości, jego zdrada stanowiła szczególne niebezpieczeństwo. Systematycznie pracując sporządzał podobno dla okupanta całe elaboraty, w których roiło się od nazwisk i komentarzy. Mówiono, że miał na sumieniu dziesiątki ludzi. W zamian za zdradę otrzymać miał sklep z meblami. Niewykluczone, że jego współpraca z wrogiem sięgała jeszcze lat przedwojennych.

Lata okupacji hartowały. Trudny czas weryfikował rzeczywiste wartości charakteru. Linia podziału na swoich i wrogów była wyraźna. Wroga niszczono. Działając zawsze w oparciu o wyroki[8] przestrzegano zasady ścisłego udokumentowania przestępstwa i bezwzględnie karano objawy samowoli na tym ciężkim odcinku walki.


Przypisy:

  1. Decyzja o wykonaniu ,akcji zastrzeżonej" zapaść mogła tylko na szczeblu Komendy Głównej lub Komendy Okręgu. Ograniczenie to wprowadzono celem uniemożliwienia wykonywania akcji wówczas, gdy z wojskowego punktu widzenia nie zachodziła taka konieczność, w zamiarze uniknięcia niepotrzebnych represji stosowanych przez okupanta wobec ludności cywilnej.
  2. Według relacji łączniczki Komendy Obszaru IV Heleny Hoffman „Haliny", zimą 1940/1941 szefem ZO Krakowskiego Okręgu ZWZ był Stanisław Kamiński „Dyrektor", dopiero po nim objął to stanowisko mjr dr Władysław Cyga „Kozak". Potwierdza taki stan rzeczy płk dypl. Zygmunt Janke - Walter, Podziemny Śląsk, Warszawa 1968, s. 41.
  3. W jednym ze swoich wystąpień Frank określił ziemie polskie jako „Brücke zum Osten".
  4. Aleksandrem Bugajskim „Halnym” zajęła się Irena Ułan „Sława”. W krótkim czasie podjął on na terenie Krakowa dawną działalność na stanowisku dowódcy zespołów dywersyjnych ZO.
  5. Zachował się Wykaz osób rozstrzelanych w dniu 4 lipca 1940 r. w Krakowie wzg. w Krzesławicach sporządzony przez którąś z komórek kontrwywiadu ZWZ. Figurują tam nazwiska: Józef Chudy, Stanisław Dziadowszczyk, Jan Jabłoński, Eugeniusz Mikulski, Henryk Biadocha, kpt. Kobrzyński, Pollus, Kłosowski, Antoni Kołodziejczyk prof. wych. Fiz.,, Krokay Walery major, Jerzy Krokay syn, Lubaszewski prof. wych. fiz., Wawrzeczko prof. wych. fiz., Trąbka Józef, Trąbka Jan brat, Czort, Kaleta, ...zkowski student, ...cki, K... ...usz, Zie.. ...sław, Kat..., Krawczy..., Podgórs..., Sosenko, Jakubow..., Jabłoński por., Warczewski Tadeusz, kpt. Mikołajski, Rolnik Tadeusz, Twardowski Władysław. Wobec częściowego zniszczenia dokumentu nie wszystkie nazwiska można odczytać. Pod listą zawierającą 31 nazwisk figuruje dopisek: „Skazani na karę śmierci, zbiegli w dniu 2-go VII: Marusarz, Sadowski, Bugajski".
  6. Przyczyną częstych dosyć wypadków przedwczesnego zapłonu „termitu" mogło być słabe wyszkolenie lub zdenerwowanie dywersanta. Uzbrojenie naboju termitowego zapalnikiem czasowym chemicznym było, niestety, czynnością dosyć skomplikowaną i wymagającą dużej wprawy.
  7. O drogach, jakimi trafiały do hitlerowskich władz bezpieczeństwa informacje, świadczyć może związany z wykonaniem wyroku śmierci na sędzi Witoldzie W. donos, który został przejęty przez komórkę kontrwywiadowczą „Stefana". Na kopercie figuruje adres: „Wielmożny Pan Komendant Policji w Płaszowie, Kraków—Płaszów, urząd policyjny w Kościele". Określenie „w Kościele" — zamazano. Treść donosu brzmi: „Szanowny Panie Komędancie! Proszę uprzejmie zainteresować się sprawą Alfreda Ułana sPłaszowa, bo strasznie politykuje i buntóje młodzież - Niema nic więcej do roboty jak chwalić się przed swoimi kolegami że Niemcy są głupcy do niego żeby go wywieźli do Niemiec on ma 20cia dróg a oni tylko jedną i bardzo dużo spraw kturych się sami panowie dowiecie od jego osoby. O ile ta sprawa nie odniosła by u Szanownych Panów skutku o co najmocniej przepraszam to bym był zmuszony z tą sprawą zwrucić się do Giestapo. Proszę się zapytać skąd wie o sprawie Sędziego Wasilewskiego że wie kto go zamordował, sta sprawą zwrucił się do mnie. Ja nic wspulnego nie chcę mieć z polityką. Zawsze na usługach Policji". Prymitywny styl i liczne błędy ortograficzne rzucają światło na osobę donosiciela, który jednak miał coś konkretnego do przekazania. Wymieniony w donosie Alfred Ułan był bratem Genowefy Ułan „Pytii" i Ireny Ułan „Sławy", z którymi pozostawał w stałym kontakcie „Halny" oraz „Cyprian" i „Mikołaj". Niewykluczone jest, że Alfred Ułan mógł wiedzieć o akcji przeciw sędziemu W., a nawet mógł w niej uczestniczyć. Możliwe, że nieostrożnie ujawnił się wobec anonimowego donosiciela i to wystarczyło. Na kopercie donosu odcisnęła poczta w Krakowie stempel z datą 7 marca 1941, godz. 17.00. Ten donos nie dotarł do adresata, lecz przecież donosiciel groził, iż zwróci się wprost do „Giestapo". 13 czerwca 1941 r. Alfred Ułan został aresz-towany. Jego wpadka wiąże się jednak raczej z wsypą ZWZ (patrz rozdział: Wielka krakowska wsypa), lecz trudno wykluczyć, że była ona skutkiem dalszej konsekwentnej działalności anonimowego donosiciela. Po aresztowanym Alfredzie Ułanie zaginął wszelki ślad.
  8. W okupowanej Polsce istniały trzy piony tajnych sądów: Komisje Sądzące (KS), Wojskowe Sądy Specjalne (WSS), Cywilne Sądy Specjalne (CSS). Problem ten omawia szczegółowo Tadeusz Seweryn w artykule Polskie sadownictwo podziemne, „Przegląd Lekarski" — zeszyt poświęcony zagadnieniom lekarskim okresu hitlerowskiej okupacji, nr l, Kraków J966, s. 212—217.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi