Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Stanisław Dąbrowa-Kostka (1972), „Es geht alles vorüber, es geht alles vorbei...”


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie



Gadzinowy „Goniec Krakowski" z, 4 sierpnia 1944 r. poinformował, iż w dniu poprzednim odbyło się posiedzenie rządu GG. Na wstępie generalny gubernator pochwalił sam siebie za wydane dotąd słuszne zarządzenia, a potem stwierdził:

„sytuacja w obecnej chwili jest pod każdym względem jasna, przejrzysta i nie daje powodu do żywienia jakiejkolwiek poważnej troski, a to tym więcej, iż właściwe czynniki administracyjne przewidziały i zapobiegły daleko idącymi i starannymi postanowieniami wszelkim skutkom uzasadnionych nastrojów..."

Tym razem wymknęło się Frankowi stwierdzenie prawdziwe. Sytuacją rzeczywiście była jasna. Znaczna część obszaru Generalnego Gubernatorstwa stała się terenem walki z polskimi z oddziałami partyzanckimi, w Warszawie wybuchło powstanie, a jednostki regularne Armii Czerwonej zajęły Rzeszów i w kilku miejscach osiągnęły Wisłę.

Rządy hitlerowskie dobiegały końca. Okupant wiedział o tym. Objawy tej świadomości dały się obserwować jeszcze przed rozpoczęciem radzieckiej ofensywy letniej. Niemcy zacierali ślady swych zbrodni, likwidowali obozy i czynili wyraźne przygotowania do ewakuacji. W czerwcu i lipcu wydarzenia na frontach spowodowały wśród nich prawdziwą panikę. Ewakuacja terenów dystryktu Galicja i wschodnich terenów dystryktu krakowskiego przybrała formę panicznej ucieczki, co nie przeszkadzało zresztą w kradzieży mienia polskiego. Wszelkimi dostępnymi środkami transportu wywozili hitlerowcy na zachód zrabowaną polską własność państwową i prywatną. W popłochu opuszczały Polskę rodziny rozpanoszonych dotąd tutaj funkcjonariuszy okupacyjnych. Razem z nimi uciekali lub też starali się uciekać Volksdeutsche i inni renegaci. Niektórzy zdrajcy dążyli różnymi drogami do uzyskania dokumentów polskich. Część Niemców przedziwnie spokorniała, inni stali się szczególnie niebezpieczni. W ewakuowanych więzieniach gestapowcy dokonali czystki bezpardonowo zabijając przede wszystkim te ofiary, które by mogły stać się w przyszłości niewygodnymi świadkami bestialskich zbrodni. Obok bezwzględnego terroru ze strony współdziałających z policją wojsk frontowych wzmogły samodzielną działalność bandy Ukraińskiej Powstańczej Armii zasilone dezerterami z rozbitych jednostek dywizji SS-Galizien.

23 lipca dowodzone przez marszałka Koniewa wojska radzieckiego l Frontu Ukraińskiego dotarły do Sanu i bez trudu przełamały tam niemiecką obronę. 3 sierpnia jednostki Armii Czerwonej sforsowały na południowy zachód od Sandomierza Wisłę, a na jej lewym brzegu utworzyły silny przyczółek o poważnym znaczeniu operacyjnym. Podczas następnych tygodni w zachodniej części dystryktu krakowskiego trwały zacięte walki. Hitlerowcy czynili wszystko, by powstrzymać marsz wojsk radzieckich. Na zapleczu frontu wybuchło z ogromną siłą polskie powstanie. Wzmożone działania dywersyjne i partyzanckie trwały już od czerwca, jednostki Armii Czerwonej osiągnęły San, na tyłach niemieckich weszły do akcji - w ramach „Burzy" - wszystkie siły zgrupowań 24 i 22 DP AK Podokręgu Rzeszów. Z końcem sierpnia front ustabilizował się na linii Wisły i Wisłoki. W ciągu września i w pierwszych dniach października wojska radzieckie przeprowadziły operację dukielsko-preszowską, a potem, na osiągniętej rubieży, przeszły do obrony strategicznej.

Bieg wypadków na froncie spowodował panikę w stolicy GG, a także w całej zachodniej części dystryktu krakowskiego. Przede wszystkim masowo uciekać poczęły rodziny funkcjonariuszy okupacyjnego aparatu niemieckiego oraz Reichsdeutsche licznie nagromadzeni tutaj podczas wojny. Pospiesznie ewakuowały się hitlerowskie urzędy wszystkich pionów i instancji. W biurach władz Generalnego Gubernatorstwa i Distriktu, w Arbeitsamcie, w siedzibach dowództw i komend Wehrmachtu oraz policji gorączkowo palono zbędne akta. Gestapo wywiozło wszystkie duplikaty Kennkart i czyniło wyciągi z dokumentów mających ulec zniszczeniu. Przenikały pogłoski o zamierzonej przez Niemców ewakuacji funkcjonariuszy policji granatowej i Kripo. Młodsze roczniki policji granatowej zostały skoszarowane. Zwinięto częściowo wartownicze jednostki ukraińskie i wy-cofano je na zachód. Opróżniano więzienia wywożąc więźniów do najróżniejszych obozów koncentracyjnych lub mordując ich na miejscu. Równocześnie na ulicach i placach oraz dworcach kolejowych włóczyły się cywilne i umundurowane patrole aresztujące tych, którzy ujawniali swoją radość z powodu wyraźnie widocznego już kresu hitlerowskich rządów.

Przez Kraków, ze wschodu na zachód, ciągnęły kolumny rozbitków. Wojskowe wozy najróżniejszego przeznaczenia, przeróżnych rodzajów i marek, rozmaitych formacji sunęły chaotycznie nieprzerwanym strumieniem. Na pojazdach wypełnionych zrabowanym mieniem polskim siedzieli brudni, obdarci, często poowijani bandażami żołdacy hitlerowscy w mundurach wszelkich rodzajów broni.

Ten niewesoły powrót „nach Heimat" utrwalił oficer krakowskiego BIP-u inż. „Jagoda" na jednym z filmów wykonanych ukradkiem małoobrazkową kamerą, w okolicy dworca głównego, przy hotelu „Polonia".

Pod koniec lipca rozpadł się Baudienst. Junacy odeszli na razie do domów. W tym samym mniej więcej czasie zlikwidowali Niemcy, zwany popularnie „Libanem" i mieszczący się w Krakowie przy ulicy Za Torem, Strafflager des Baudienstes. Baraki po więźniach zajęła jakaś jednostka Wehrmachtu. Niezdolnych do opuszczenia obozu, 21 chorych chłopców, żołnierze niemieccy wymordowali ręcznymi granatami.

Na krakowskich Plantach koczowały bandy maruderów i dezerterów z oddziałów rozbitych na froncie. Zdemoralizowani żołnierze sprzedawali broń, amunicję, sprzęt i mundury. Powstał czarny rynek handlu bronią. Cena niemieckiego empi wz. 40 kształtowała się w granicach 10 tys. złotych. Pepeszę radziecką oceniano na 14 tysięcy, pistolety automatyczne: Parabellum, Walter P-38, zwany popularnie „Belgiem", 14-strzałowy Browning, Mauser, Steyer, czy też francuski Court sprzedawano od 1600 do 6800 złotych, karabiny - od 1200 do 4500 złotych, granaty ręczne kupić można było za 50 złotych, a amunicję pistoletową i karabinową od 1,50 do 4 złotych za sztukę.

W tej sytuacji konspiracyjne kwatermistrzostwa powołały do życia specjalną służbę, która miała skupywać broń i amunicję zarówno dla przyszłych jednostek powstańczych, jak też dla walczących w terenie oddziałów partyzanckich. Rozwinięty do ogromnych rozmiarów nielegalny handel bronią stwarzał także oczywiście nieograniczone pole działania najróżniejszym kanciarzom i szantażystom.

Gdy „Ren" powiadomił „Halszkę", że wyjeżdżający do Niemiec schutzpolicjant Kurt A. chciałby sprzedać swój pistolet maszynowy, „Halszka" wyraził zgodę. Transakcji dokonano z zachowaniem zrozumiałych środków ostrożności. Niemiec zabrał 10 tysięcy i oddalił się, „Ren" odszedł z pistoletem.

Po czterech dniach Kurt A. pojawił się w mieszkaniu „Rena" i zażądał zwrotu broni - grożąc w razie odmowy aresztowaniem. Teraz dopiero ujawnił się jako wytrawny i szczwany szantażysta. Jego sposób bycia wskazywał, że nie jest debiutantem. Mógł być niebezpieczny.

„Ren" nie protestował. Chciał zyskać na czasie. Oświadczył, że broń zwróci, umówił się z Niemcem na kolejne spotkanie, a gdy ten odszedł, zameldował o wszystkim „Halszce".

Nie było żadnej gwarancji, iż szantażysta poprzestanie na wyłudzeniu 10 tysięcy, a zresztą zwrot pistoletu nie wchodził w ogóle w rachubę. Schupowiec sam wydał na siebie wyrok śmierci. Postanowiono zwabić go do warsztatu „Pika" usytuowanego przy ulicy Powiśle w bezpośrednim sąsiedztwie improwizowanych koszar Luftwaffe i tam rozliczyć...

„Ren" spotkał się z Kurtem A. nad Wisłą, w pobliżu Wawelu. Odegrał dobrze rolę przestraszonego tłumacząc, że nie chce ponosić ryzyka transportowania pistoletu maszynowego przez miasto. Jeżeli schupowiec miał nawet jakieś wątpliwości lub obawy, to na pewno uspokoił go widok licznych lotników kręcących się tuż przy bądź co bądź solidnie wyglądającym zakładzie mechanicznym. Razem z „Renem" wstąpił do „Pika" i tam poległ „za führera".

Masie niemieckich uciekinierów uniemożliwiono wyjazd do Rzeszy, by nie podsycać tam ogromnego już niezadowolenia i nie zarazić panicznym popłochem. Kierunkiem ewakuacji z Krakowa był Śląsk Opolski. Ważniejsze osobistości kierowano do Austrii i Słowacji. Docierały wiadomości o koncentrowaniu rodzin volksdeutschowskich w specjalnym obozie pod Częstochową.

Panikę podniecała jeszcze dywersyjna dezinformacja wykonującego raz po raz udane akcje krakowskiego BIP-u. Wybranym Niemcom i Volksdeutschom wysyłano zawiadomienia wyznaczając na „urzędowych formularzach" fałszywe terminy wyjazdu i określając punkty zborne, na które przerażeni uciekinierzy stawiali się wraz z osobistym bagażem i rodzinami. Nocą na niemieckich sklepach i przedsiębiorstwach naklejano opatrzone pieczęciami napisy informujące o zarządzonej z powodu ewakuacji przerwie w pracy.

Na wybuch powstania warszawskiego zareagowali Niemcy w stolicy GG zarządzeniami wzywającymi całą ludność polską do udziału w prowadzonych poza miastem, pod wojskowym i policyjnym nadzorem, prac fortyfikacyjnych, a także nie spotykanych dotąd rozmiarów gigantyczną obławą dokonaną w niedzielę, 6 sierpnia, wszystkimi siłami policyjnymi wzmocnionymi przez Hilfspolizei.

Łapano ludzi na ulicach i wyciągano ich z mieszkań. Bez sprawdzania dokumentów i rewidowania ładowano aresztowanych na samochody i zawożono na tymczasowe punkty zborne lub też wprost do obozu koncentracyjnego w Płaszowie. Ujęto łącznie około 15 tysięcy osób[1]. W żargonie okupacyjnego Krakowa dzień ten zyskał miano Czarnej Niedzieli.

Aresztowanych stłoczono w brudnych, zawszonych i zapluskwionych barakach, przez pierwsze dwa dni trzymano bez żadnego pożywienia nie ukrywając, że akcja ma charakter prewencyjny (zapobieżenie wybuchowi powstania w Krakowie). Podjęte natychmiast przez księdza metropolitę Adama Sapiehę i RGO próby interwencji nie dały początkowo żadnych pozytywnych wyników. Dopiero po pewnym czasie zezwolono na dostarczenie więźniom żywności.

Obława sparaliżowała niemal zupełnie życie gospodarcze miasta i zahamowała działalność administracji opierającej się w wielu wypadkach na niższym personelu polskim. Z tej przyczyny najszybciej zwolnili Niemcy piekarzy, tramwajarzy i kolejarzy. W poniedziałek przez megafon wywołano spośród uwięzionych obcokrajowców i ludzi posiadających przy sobie broń! Zdumiewające wezwanie było uzasadnione. Okazało się, że wśród aresztowanych są zarówno obcokrajowcy, jak też uzbrojeni funkcjonariusze policji. Ujęto ich nie legitymując i nie pozwalając na żadne wyjaśnienia. Było to o tyle uzasadnione, że, jak się okazało, wśród aresztowanych byli jedni i drudzy (funkcjonariusze policji). Nocą z wtorku na środę trwał spis więźniów, podczas którego gestapowcy wychwytywali doraźnie niektórych ludzi i zabierali ich natychmiast z obozu. W ciągu dalszych dni urzędy, instytucje i przedsiębiorstwa nadesłały listy niezbędnych im pracowników, którzy po Czarnej Niedzieli nie pojawili się w pracy. Reklamowanych na ogół zwalniano, w wyniku czego liczba aresztowanych znacznie zmalała. Od pozostałych więźniów natomiast zabrano dla kontroli dowody osobiste i po jakimś czasie również ich poczęto zwalniać, w rękach niemieckich pozostali tylko „wybrani".

Czarna Niedziela była przeprowadzoną na ogromną skalę jedną jeszcze akcją terrorystyczną. Miała ona na celu zastraszenie polskiego społeczeństwa miasta Krakowa i sparaliżowanie ewentualnych nastrojów przedpowstaniowych, a także pokrzyżowanie czynionych w tym kierunku przygotowań. Obława dała nadto Niemcom okazję do szeroko zakrojonej kontroli wszystkich niemal mieszkańców miasta i ujęcia wielu spośród ściganych przez hitlerowskie władze bezpieczeństwa. Zapoczątkowała też serię obław i łapanek przeprowadzanych jeszcze wielokrotnie w podobny sposób w ciągu najbliższych tygodni w poszczególnych dzielnicach Krakowa.

O warszawskim powstaniu wspomniał gadzinowy „Goniec Krakowski" po raz pierwszy dopiero w niedzielnym numerze z dnia 20 sierpnia. Cyniczny artykuł informował o samotnej walce i beznadziejnej sytuacji powstańców. Potem gadzinówka jeszcze kilka razy pisała o powstaniu, m.in. w niedzielę, 8 października. Powołując się na agencję Telepress zamieściła, na tytułowej stronie, duży artykuł o Warszawie.

Kolejne numery „Gońca" starały się urabiać polską opinię publiczną artykułami o walczących po stronie niemieckiej, przeciw ZSRR, dywizjach: chorwackich, fińskich, rumuńskich, słowackich i węgierskich, a także „antybolszewickich legionach" rekrutowanych rzekomo w całej Europie.

27 października w godzinach popołudniowych hitlerowcy rozrzucili nad Krakowem ulotki adresowane do Polaków, szczególnie do żołnierzy AK, w których wzywali do zaprzestania walki i zwrócenia się przeciw „wspólnemu wrogowi - bolszewizmowi". Niosła się lansowana przez okupanta plotka, jakoby Niemcy przygotowywali ogłoszenie autonomii Polski. Krążyły pogłoski o zamierzonym przez hitlerowców utworzeniu, ze znajdujących się w niewoli żołnierzy AK i werbowanych w kraju ochotników w wieku od 16 do 50 lat, armii polskiej, która pod dowództwem gen. „Bora" miałaby ruszyć do walki, po stronie niemieckiej, przeciw Związkowi Radzieckiemu.

Okupant wszelkimi dostępnymi sposobami śledził reakcję polskiego społeczeństwa i sondował aktualne nastroje. Szczególnie intensywnie pracowały wówczas władze bezpieczeństwa, które obok tradycyjnych form stosowały nowe chwyty. W Tarnowie utworzyli Niemcy „polską organizację" o nazwie AK-2. Miała ona swoją filię w Nowym Sączu, a nie wykluczone, że dysponowała ekspozyturami i gdzie indziej. Była to jeszcze jedna nieprzyjacielska siatka agenturalna, która jednak nie tylko nie miała nic wspólnego z prawdziwą Armią Krajową, lecz mimo usilnych starań nie zdołała nawiązać żadnych kontaktów z ruchem oporu. Członkom AK-2 hitlerowcy wystawili dające duże uprawnienia legitymacje, które stwierdzały, że wykonują oni zadania szczególnie ważne dla armii niemieckiej. Agentów z AK-2 nastawiono na zbieranie informacji, śledzenie oddziałów partyzanckich i werbowanie ochotników do Wehrmachtu.

Z początkiem listopada w Krakowie i na całym pozostającym jeszcze pod hitlerowską władzą obszarze GG rozlepiono afisze zawiadamiające o werbunku do „polskiej służby pomocniczej" przy Wehrmachcie. W dniu 15 listopada ukazał się w „Gońcu Krakowskim" lapidarny artykuł stwierdzający, iż dotąd -

„...ludność miast i wsi bez względu na wiek i płeć wychodziła z łopatami i kilofami w pole, aby budować skuteczny i silny system pozycji, na którym rozbijają się krwawo wszelkie próby bolszewików... obecnie Naczelna Komenda Niemieckich Sił Zbrojnych zdecydowała się umożliwić Ochotnikom Polskim (Freiwillige Helfer) wstąpienie w skład Niemieckich Sił Zbroj-nych..." 

Podkreślono dobrowolność zaciągu, ochotnicy mieli być traktowani na równi z żołnierzami niemieckimi, a ich rodziny - znajdować się pod szczególną opieką władz. Chętnym przywdziania munduru niemieckiego obiecywano możność awansowania w granicach stopni podoficerskich.

W dniu następnym przedefilowały ulicami Krakowa dwa niewielkie, liczące 30 mężczyzn i 15 kobiet oddziałki, w mundurach niemieckich, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Mieli to być właśnie pierwsi ochotnicy. Defilujący śpiewali polskie pieśni wojenne. Komedię filmowano z jadącego obok samochodu Propagandaamtu[2].

Jeden z kolejnych numerów „Gońca Krakowskiego" zamieścił felieton nawołujący do „walki z bolszewizmem". Anonimowy autor usiłował mętnie przekonywać o dziejowej misji Polaków obrony Europy. 23 listopada znalazł się w gadzinówce komunikat o utworzeniu biura werbunkowego „polskiej służby pomocniczej", które mieścić się miało przy ulicy Lubomirskiego 19. Komunikat ten był jeszcze parokrotnie powtarzany.

Zrozumiałe, że akcja ta nie mogła dać i nie dała pozytywnych rezultatów. W ciągu pierwszych dziesięciu dni zamiast zaplanowanej liczby 175 tys. zgłosiło się 321 ludzi.

Mimo hitlerowskich zapewnień „dobrowolność" zaciągu była bardzo problematyczna. W Krakowie policja niemiecka dokonywała aresztowań kwestionując najdrobniejsze usterki w dowodach osobistych, a przede wszystkim brak zwolnień od prac przy budowie okopów. Aresztowanym dawano do wyboru: obóz koncentracyjny lub „dobrowolne" wstąpienie w szeregi „polskich ochotników". Uliczne patrole policji zatrzymywały młodych ludzi zabierając im dokumenty i nakazując zgłaszać się po ich odbiór w biurze werbunkowym. Podobną akcję przeprowadzono w kawiarniach i innych miejscach publicznych. W więzieniach, obozach koncentracyjnych i karnych, w obozach pracy namawiano więźniów, by zaciągali się „dobrowolnie" - za cenę wolności. Czyniono przygotowania do częściowego werbunku polskiego personelu przedsiębiorstw przemysłowych i handlowych. Przygotowywano indywidualne wezwania, które co prawda nie były jeszcze kartami mobilizacyjnymi, ale miały zostać w liczbie 360 tys. rozprowadzone między potencjalnych „ochotników".

W ostatnim półroczu hitlerowskiego władania, obok ewakuacji i przygotowań obronnych, przebieg werbunku stanowił jeden z poważniejszych problemów rządu GG. Kompletne fiasko akcji świadczyło, iż wielomiesięczne zabiegi rozbiły się o jednolitą postawę społeczeństwa polskiego, informowanego zresztą znakomicie przez bardzo liczne w tym czasie tajne gazetki wyrażające zdecydowany sprzeciw wobec zakusów wroga i demaskujące jego intrygi. Komórki polskiego wywiadu zyskały w porę wiadomość o zamierzeniach okupanta. Propadanda własna podjęła natychmiast energiczną przeciwakcję stosując wszystkie dostępne formy działania. W jednostkach terenowych AK wydano niezwłocznie odpowiednie rozkazy, które zmierzały do zabezpieczenia zagrożonych poborem lub aresztowaniem żołnierzy.

Latem 1944 r. hitlerowskie obawy przed wybuchem powszechnego powstania w okupowanej Polsce stały się realne. Niemcy niewątpliwie w jakimś stopniu zorientowani byli w trwających od pierwszych lat wojny polskich przygotowaniach. Podczas powtarzających się wsyp i aresztowań wpadały w ich ręce najróżniejsze materiały pozwalające na określenie stopnia zagrożenia.

Hitlerowcy zabezpieczając się na wypadek prawdziwego lub sprowokowanego powstania w Krakowie stworzyli tutaj system rejonów obrony i samodzielnych punktów oporu. Szczególnie zadbano o umocnienie dzielnicy niemieckiej, kompleksów budynków stanowiących siedziby okupacyjnych władz, obiektów zajmowanych przez policję i wojsko, obiektów komunalnych oraz o skrzyżowania głównych ulic. Tu i ówdzie przystąpiono do wysiedlania mieszkańców. W fortyfikowanych budynkach zamurowano całkowicie parterowe okna lub też pozostawiano w nich otwory strzelnicze zabezpieczone drucianą siatką. Budowano w pośpiechu żelbetowe, ceglane lub ziemne bunkry, ustawiano zasieki z drutów kolczastych i kozły hiszpańskie, sytuowano stanowiska ogniowe ze starannie dobranym polem ostrzału. W pobliżu przygotowywanych do obrony obiektów wycinano lub ogałacano z gałęzi drzewa. Przy specjalnie silnie umocnionych koszarach policyjnych, które mieściły się w dawnym Seminarium Duchownym koło Wawelu, wykopano solidnie stemplowane pniami drzewnymi rowy strzeleckie. Między poszczególnymi kamienicami lub kompleksami domów budowano mury z otworami strzelniczymi, w piwnicach prze-bijano przejścia łączne. Czyniono bliżej nie rozpoznane zabezpieczenia w kanałach. Prócz mostów i wiaduktów minowano w całym niemal Krakowie najróżniejsze obiekty - zarówno przygotowane do obrony, jak też nieufortyfikowane. Na ważniejszych skrzyżowaniach stawiano ogromne betonowe zapory przeciwczołgowe, które pozwalały na bardzo szybkie zablokowanie głównych arterii komunikacyjnych. W obawie przed zbombardowaniem lotnisk w Rakowicach i Czyżynach tworzono prowizoryczne lotniska w mieście, na Błoniach, przy ulicy Grzegórzeckiej, na Bronowicach i nad Wisłą u wylotu plant Dietla. Gorączkowo rozbudowywano także umocnienia na przedpolach Krakowa. Cały ten system fortyfikacyjny wskazywał, iż Niemcy licząc się z powstaniem nie zamierzali ani na chwilę oddać inicjatywy w ręce przeciwnika. Ich rejony i punkty oporu były w zasadzie nie do zdobycia w warunkach walki powstańczej; prowizoryczne pozycje polskie znaleźć się musiały w starannie przygotowanym polu rażenia i najprawdopodobniej zostały wcześniej zaminowane przez przewidujących Niemców[3].

Starając się zabezpieczyć w Krakowie przed napływem wrogiego im elementu hitlerowcy wydali ostre zarządzenie utrudniające tryb meldowania osób przybywających z prowincji. Wprowadzono jeszcze ostrzejsze niż dotąd zarządzenia w sprawie godziny policyjnej - patrole miały w zasadzie prawo zastrzelić napotkanego przechodnia - wydano ostry nakaz zamykania bram w budynkach w czasie godzin nocnych. Przestrzegano ściśle przepisów o obronie przeciwlotniczej specjalnie kontrolując zaciemnianie miasta. Kontrolowano i rewidowano dniem i nocą pojazdy konne i mechaniczne. Po mieście nieustannie krążyły silne patrole piesze i samochodowe wojska i policji z gotową do strzału bronią. Podczas licznych obław blokowano całe przedmieścia i dzielnice centralne. Wydano zarządzenie zabraniające Niemcom sypiania w domach - skoszarowano ich na noc w biurach, instytucjach i innych obiektach umocnionych. Sukcesywnie zamykano szkoły lokując tam coraz to nowe jednostki wojska. Rozpoczęto mobilizację Volkssturmu. Sposobiono do obrony miasta własowców i ukraińskich esesmanów. Prócz stałego garnizonu utrzymywano w nieustannym pogotowiu pięć batalionów policji specjalnie przeszkolonej do walk ulicznych.

Zaawansowane przygotowania niemieckie eliminowały tak decydujący w akcjach dywersyjnych czynnik, jakim jest zaskoczenie i niewątpliwie przesądzały wynik ewentualnego powstańczego zrywu w Krakowie. Pragnąc tedy zapobiec możliwej hitlerowskiej prowokacji Okręgowy Delegat Rządu zaapelował o spokój do społeczeństwa polskiego. Odezwę opublikowała prasa podziemna:

„W nieustannym strachu przed powstaniem w Polsce uciekają się Niemcy do coraz nowych prowokacji. Tchórzliwe Gestapo, chcąc uzasadnić konieczność swego bytowania z dala od frontu, poinformowało już swe władze o rzekomo zamierzonym w Krakowie wybuchu powstania w dniu 10 października i przygotowało już plan nowych aktów terroru i gwałtu.

Obywatele!!!

Pięć lat potwornej okupacji zahartowało nas na wszelkie męki i nauczyło nie tylko bezmiernej pogardy dla wroga, ale i umiejętności zachowania spokoju w niebezpieczeństwie. Wiecie, ku czemu zmierza Gestapo zabawiające się w rzekome wykrywanie spisków polskich. Chodzi o usprawiedliwienie przed światem ewakuacji Krakowa, masowej branki do pracy przymusowej i zapełnienia więzień tysiącami zakładników. Dlatego na podstępną akcję Gestapo odpowiemy spokojem i odpornością na wszelkie próby prowokacji.

Obywatele!!!

Nie złamały nas orgie krwawych represji, szalejących przez pięć lat na naszej ziemi, a przedłużająca się tragedia naszego Narodu nie odebrała nam niezachwianej wiary w przyszłość. Dlatego wierzę, że w hardym spokoju przetrzymamy ostatnie ciosy bestii..."

W nomenklaturze hitlerowców walczący o swą wolność żołnierze podziemia nazywani byli bandytami. Taką nazwę wprowadził formalnie Himmler specjalnym rozkazem z dnia 31 lipca 1942 roku, niezwłocznie po przejęciu w swe ręce całokształtu zagadnień i kompetencji w zwalczaniu ruchu oporu na ziemiach polskich i radzieckich. Jego dyrektywy, sygnowane osobiście przez Hitlera, zakładały bezwzględne likwidowanie „band" przez wojsko, SS i policję przy użyciu wszystkich dostępnych środków gospodarczych, propagandowych i politycznych oraz stosowanie najostrzejszych metod w stosunku do współdziałających z „bandami".

Stosownie do tych dyrektyw i zaleceń użyli hitlerowcy w 1944 r., a szczególnie w drugim jego półroczu, na terenach GG wszystkich dostępnych środków - posługiwali się obłudnymi obietnicami, kłamliwą plotką i równie kłamliwymi wypowiedziami oficjalnymi, prowokowali i usiłowali inspirować korzystne sobie postawy polskiego społeczeństwa, judzili i skwapliwie wygrywali wewnętrzne konflikty polskie, dążyli do oddziaływania na żołnierzy regularnych jednostek WP walczących u boku armii alianckich i na żołnierzy rucha oporu w kraju oraz usiłowali utworzyć polski „legion antyradziecki"[4].

Lansując rzekome wprowadzenie „nowego, łagodnego kursu polityki wobec Polaków", jednocześnie stosowali najzupełniej niekonsekwentnie barbarzyński terror dokonując szczególnie na prowincji krwawych pacyfikacji, przeprowadzając masowe łapanki, obławy i aresztowania, jeszcze bardziej nasilając działalność swojej agentury wobec konspiracji i jednostek bojowych. Na przemian nawoływali do zachowania spokoju lub prowokowali przedwczesny i nie mający żadnych szans powodzenia wybuch powstania w Krakowie, by tym łatwiej je stłumić.

Wszystkie te zabiegi spaliły na panewce. Społeczeństwo polskie nie dało się otumanić, a do terroru było przyzwyczajone w ciągu długich lat okupacji. 9 grudnia 1944 r. na posiedzeniu rządu GG poświęconym sprawom bezpieczeństwa Frank musiał przyznać, że „nowy kurs" całkowicie zawiódł. W wyniku tej oceny nastąpił nawrót do metod starych, z odrzuceniem wszelkich pozorów. Na szczęście koniec koszmarnej okupacji hitlerowskiej był już bardzo blisko.

W lipcowych dniach hitlerowskiej paniki ukonstytuowała się, w mieszkaniu Franciszka Szwabowskiego przy ulicy Dietla 83, konspiracyjna krakowska Wojewódzka Rada Narodowa. W jej skład weszli działacze PPR: Bronisław Pawlik i Andrzej Taborowicz, działacze RPPS: Franciszek Szwabowski, Józef Pietrucha, Franciszek Sasuła, Zygmunt Piechno i Maria Sowa, działacze BCh: Józef Blak i Jan Gancarczyk, działacz SL „Wola Ludu" Tadeusz Woner oraz Maria Jarochowska i Zygmunt Mysłakowski. Podjęto wydawanie miesięcznika pod nazwą „KRN - organ Woj. RN w Krakowie" i opublikowano we wrześniu kilka numerów pisma „Wojsko Polskie" zjednoczonych oddziałów AL i BCh. Odbywano posiedzenia w mieszkaniach Franciszka Szwabowskiego i Marii Sowy.

Obwodowe kierownictwo PPR i AL już od wiosny 1944 roku stacjonowało w Miechowskiem. Dokonany nocą z 5/6 sierpnia w lasach chroberskich, nie opodal gajówki Graby, kolejny zrzut broni radzieckiej pozwolił na sformowanie l Brygady AL Ziemi Krakowskiej im. Bartosza Głowackiego. W skład jej weszły połączone wcześniej oddziały „Adama" i „Dziadka", spadochroniarze por. „Antka", członkowie siatek terenowych PPR, AL i liczni ochotnicy. Dowodzona przez kpt. „Włocha" brygada AL liczyła około 470 ludzi i była niewątpliwie najlepiej uzbrojoną zwartą jednostką partyzancką na zajętych wówczas jeszcze przez Niemców terenach południowej Polski. Prace organizacyjne nad formowaniem brygady aelowskiej ukończono całkowicie 8 sierpnia.

W czasie od 28 lipca do 10 sierpnia 1944 r., około 15 km na północny wschód od Krakowa, nastąpiła koncentracja Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała". Batalion ten sformowany na bazie dyspozycyjnych oddziałów paryzanckich Kedywu: „Błyskawica", „Grom", „Huragan" i „Skok", zasilony został ludźmi z miejskich zespołów dywersyjnych i liczył ponad 500 żołnierzy.

4 września 1944 r., w położonej około 4 km na zachód od Myślenic wsi Bysina, nastąpiła koncentracja dowodzonych przez por. „Bicza", por. „Gołąba" i por. „Wagę" trzech oddziałów partyzanckich krakowskiego „Żelbetu". W krótkim czasie, na bazie tych oddziałów, sformowano batalion partyzancki o kryptonimie „Podhale", który liczył około 400 żołnierzy.

Zarówno Samodzielny Batalion Partyzancki Kedywu „Skała", jak też i batalion „Podhale" rekrutowały się w większości z krakowian. Wielu partyzantów obu tych jednostek, przed odejściem do lasu, służyło w oddziałach miejskich Kedywu lub dywersji Obwodu Kraków-Miasto. Dla wielu z nich przejście do zgrupowań leśnych było koniecznością podyktowaną całkowicie niemal brakiem możliwości bytowania w mieście. Po Czarnej Niedzieli sytuacja w Krakowie pogorszyła się bowiem jeszcze bardziej.

Mimo że w ogólnych założeniach powstania powszechnego nie przewidywano powstania w samym Krakowie, pragnąc zapewne oszczędzić bezcenne zabytki, to jednak na przełomie lipca i sierpnia 1944 r. czyniono i tutaj przygotowania.

Od dłuższego czasu przebywał w Krakowie nadzorujący tok przygotowań powstańczych inspektor Komendy Głównej AK gen. „Odra", który mieszkał, jako Jan Kowalski, przy ulicy Marka 8, u Jadwigi i Zygmunta Karłowskich. Wydaje się, że o rezygnacji z powstańczego zrywu w Krakowie przesądziła Czarna Niedziela rwąc na jakiś czas kontakty i rozbijając wiele podstawowych ogniw konspiracji. W ręce nieprzyjaciela wpadło wówczas wielu oficerów i żołnierzy, pełniących ważne funkcje. Tuż po gigantycznej obławie, w piątek, 11 sierpnia, Niemcy aresztowali gen. „Odrę". Zamordowali go bardzo szybko. Bezpośrednia przyczyna tego aresztowania nie została odkryta.

Po Czarnej Niedzieli większość najbardziej bojowego elementu odeszła z Krakowa w las. W mieście pozostały zakonspirowane siatki garnizonowe i niewielkie doborowe zespoły dywersyjne nastawione głównie na walkę z agenturą nieprzyjacielską. W akcji tej wyróżniały się teraz patrole „Halszki" oraz „Murzyn", „Stefan" i „Jadzia" z patrolu „Czesława" działającego wówczas pod dowództwem „Nałęcza".

W sierpniu wykonano wyrok śmierci na byłym żołnierzu III odcinka Komendy Obwodu AK Kraków-Miasto „Lolku", który był jedną z gestapowskich wtyczek w szeregi konspiracji. „Lolek" grasował długo, a sprytnie powodując aresztowania umiał zawsze kierować podejrzenia na innych. Ciągnące się miesiącami wsypy na III Odcinku zwróciły szczególną uwagę ówczesnego komendanta Obwodu Kraków-Miasto kpt. „Przeboja", lecz agenta zdemaskował dopiero gryps „Adasia", który był jedną z jego ofiar. Zgromadzone dowody winy starczyły aż nadto. Z zachowaniem najdalej posuniętych środków ostrożności „Halszka" zwabił szpicla do warsztatu „Pika" i po kilkugodzinnym przesłuchaniu przez „Sprężynę" wykonał wyrok.

Przypadek zrządził, że z końcem sierpnia „Halszka" poznał rzeźbiarza B., na którego, za kolaborację i zdradę, wydano wyrok śmierci. Rzeźbiarz wyraźnie interesował się sprawami konspiracji i skwapliwie przyjął propozycję odwiedzenia miejsca ukrycia i pracy tajnej krótkofalowej radiostacji. Zaproszony do „Pika" - podobnie jak przedtem schutzpolicjant Kurt A. - nie powziął żadnych podejrzeń i speszył się dopiero na widok wymierzonych pistoletów. Przesłuchiwany przeczył początkowo wszelkim zarzutom, lecz „Halszka" z „Orszą" i „Pikiem" wykazali dużo cierpliwości. W rezultacie rzeźbiarz B. przyznał się do podpisania Volkslisty i współpracy z Gestapo, podpisał zeznanie i zażył podany mu cjanek potasu.

Jednym z konspiracyjnych lokali „Halszki" był należący do Władysława Gadka warsztat ślusarski przy ulicy Koletek 19. Pod koniec sierpnia któraś z kontrwywiadowczych komórek pocztowych „Sprężyny" przejęła anonimowy donos, który wskazywał gestapowcom ten właśnie lokal jako „gniazdo wywrotowców". Dochodzenia prowadzono przy udziale dowódcy 7 kompanii „Żelbetu" por. „Sępa". Podejrzanym okazał się L. mający osobiste anse do Gadka. „Halszka" z „Orszą", przebrani za niemieckich policjantów, odwiedzili L. w jego mieszkaniu. Nie zastali go, gdyż pracował akurat na nocnej zmianie w piekarni Pietraszewskiego, ale w całej sprawie doskonale zorientowana była jego żona, która wystąpiła nawet wobec rzekomych Niemców z pretensjami o zbyt powolną reakcję.

Oświadczenie żony L. stanowiło bezsporny dowód zdrady. Na tej podstawie zapadł i został wykonany wyrok śmierci na obojgu małżonkach.

Latem 1944 r. podlegający por. „Czesławowi" zespół usiłował wykonać wyrok śmierci na konfidencie Marianie J. z szajki Diamanda. Tym razem dywersanci działali bez elementarnego rozpoznania, w zbytnim pośpiechu, nie znając szpicla nawet z fotografii. Nie wiedzieli także, że był on kiedyś bokserem.

Marian J. mieszkał w oficynie przy ulicy Orzeszkowej 6. Na klatce schodowej ubezpieczał „Stefan" i „Bartosz". Do drzwi podszedł „Murzyn" z „Jadzią". Zadzwonili. Otworzył rosły mężczyzna...

- Czy pan Marian J...? - spytał „Murzyn".

Bokser natychmiast pojął o co chodzi, silnie pchnął pytającego i głośno krzycząc skoczył do ucieczki. „Murzyn" strzelił. Wybiegła żona konfidenta. Jej lament, krzyki Mariana J. i strzał „Murzyna" zaalarmowały mieszkańców domu. Zespół z trudem odskoczył. Przez kilka dni nie było wiadomo, czy konfident żyje, lecz wkrótce pojawił się znowu w starym towarzystwie.

Nie przypuszczano, by Marian J. mógł zapamiętać rysy twarzy tak krótko widzianych napastników, lecz okazało się, że jest inaczej. Po południu, 24 sierpnia, „Murzyn" stał przed dużą wystawą sklepu fotograficznego „Foto-Furowicz" przy ulicy Sławkowskiej, dokonując rozpoznania przed zamierzoną akcją na któregoś z agentów Diamanda. W szybie, jak w lustrze, obserwował bramę domu nr 6. Na moment tylko zmniejszył uwagę, gdy podszedł do niego brat „Stefana", lecz moment ten wystarczył.

W tej właśnie chwili z konfidenckiej meliny wyszło dwóch umundurowanych gestapowców z Diamandem, Applem i Marianem J. Bokser poznał „Murzyna". Wraz z resztą kumpli zaskoczył go tak dalece, że nie było mowy o próbie ucieczki. Ujęto także rozmawiającego z „Murzynem" Edwarda Szczyrka. Aresztowanym wykręcono w tył ręce i wlokąc przez ulicę wciągnięto do bramy domu numer 6. Appel przyniósł skądś kłąb sznura do bielizny. Marian J. bił. „Murzyn" czuł spływającą z czoła krew. Któryś ze szpiclów zatelefonował i chwilę później nadjechała gestapowska karetka. Na Pomorskiej zrewidowano zatrzymanych. „Murzyn" tym razem nie miał przy sobie broni, lecz znaleziono przy nim liczącą około 70 nazwisk listę skaza-nych na śmierć konfidentów i notatkę dotyczącą spotkania z por. „Rakiem". Ta ostatnia spowodowała, w dniu następnym, jego aresztowanie.

Po miesiącu zwolniono 14-letniego Edwarda Szczyrka nie doszukując się u niego żadnych powiązań z konspiracją. Szczególnie bestialskie śledztwo przeżył por. „Rak", który mimo najoczywistszych dowodów nie pisnął ani słowa, lecz potwornie zmasakrowany doprowadził się sam do stanu fizycznego wykluczającego możność dalszych przesłuchań. Pod koniec września wraz z całym transportem innych więźniów hitlerowcy wywieźli „Raka" i „Murzyna" do obozu koncentracyjnego we Flossenburgu, skąd obaj zbiegli w dniu 27 października i w pierwszych dniach listopada zameldowali się w Krakowie.

We wrześniu wywiad uzyskał frapującą wiadomość. Ponoć Gestapo osadziło w więzieniu Montelupich kilku spośród znanych konfidentów. Podobno Niemcy zastrzelić mieli Zofię P. i któregoś z braci Applów oraz przyjaciółkę Diamanda „Anitę". Podobno zginąć miał też sam Diamand zastrzelony osobiście przez Hamanna. Podobny los spotkać miał jakoby jeszcze kilku innych agentów.

Gestapowskie metody nie wykluczały oczywiście takiego potraktowania niedawnych współpracowników służby bezpieczeństwa Rzeszy, lecz wiadomość o śmierci Diamaiida przyjęto krytycznie. W jakiś czas zresztą nadeszła informacja o jego wyjeździe do Częstochowy. Potem krążyły jeszcze i inne wersje. Po wojnie mówiono, że podobnie jak wielu innych agentów i funkcjonariuszy Gestapo widziano go w Wiedniu.

Faktem jest, że we wrześniu Diamand zniknął z Krakowa i więcej tutaj nikt go nie widział. Zaraz potem mieszkanie w oficynie przy ulicy Sławkowskiej 6 zajęła „Piękna Krysia", która przyjmowała tam gościnnie gestapowca Körnera.

Marian J. spotkał się wreszcie ze swoim losem w dniu 14 października. Na Plantach Dietla zaszedł mu drogę „Orsza" i kilkoma celnymi pociskami wykonał wyrok. Ubezpieczała łączniczka „Jola" z „Halszką", który strzałami powstrzymał niemieckich żołnierzy usiłujących wmieszać się w tę sprawę.

Wśród licznych uchodźców z Warszawy, przybyłych do Krakowa po upadku powstania, kryli się, rzecz oczywista, także i powstańcy. Pod pozorem ułatwienia wzajemnych poszukiwań ewidencjonowali Niemcy warszawiaków, dokonywali wśród nich nieustannie aresztowań i stosowali najrozmaitsze szykany.

Na szpiegowanie uchodźców warszawskich - prócz zapewne wielu innych szpiclów - nastawiony był inwalida G., który oficjalnie pracował w zaimprowizowanym w budynkach klasztornych OO. Kapucynów przy ulicy Loretańskiej szpitalu. Pozbawiony jednej nogi, wyglądający poczciwie mężczyzna z bródką spowodował szereg aresztowań i tym „zarobił" na wyrok śmierci.

Na krótko przed akcją „Halszka" występując w roli lekarza inspekcjonującego szpital rozpoznał teren. Ustalono, iż przed wykonaniem wyroku poczyni się próbę wydobycia od agenta informacji o jego kontaktach i powiązaniach.

Pod koniec października do szpitala wszedł „Orsza" z „Renem". Na zewnątrz ubezpieczał „Halszka" ze „Zbychem". Wyposażony w fałszywą legitymację policyjną „Orsza" przedstawił się i, zawezwał inwalidę do gabinetu zabiegowego, tam wylegitymował go i przeprowadził pobieżną rewizję, podczas której nie znalazł nic interesującego. Na aluzje „Orszy" konfident nie reagował zupełnie i ożywił się dopiero, gdy dywersant oświadczył, że go aresztuje. Poprosił o chwilę rozmowy na osobności, a po wyjściu obecnej dotąd pielęgniarki wygrzebał z zakamarka portfelu kartkę z numerem telefonicznym. Oświadczył, że jest to numer Gestapo, pod którym powiedzą więcej. „Orsza" kartkę zabrał. O przesłuchaniu nie było mowy, gdyż szpicel spowodować mógł alarm i postawić na nogi cały szpital. W takiej sytuacji „Orsza" wykonał wyrok i zespół wycofał się.

Stanisław Z. był bardzo ostrożny, posiadał broń i umiał nieźle nią władać. Grasował w Krakowie i na prowincji. Współdziałała z nim czynnie jego żona, Stanisława Z. Wzajemnie przyczynili się do wielu aresztowań i otrzymali wyroki śmierci.

Stanisław i Stanisława Z. mieszkali przy ulicy Orawskiej 5. „Halszka" z „Orsza" wybrali się tam w mundurach gestapowskich w dniu l listopada. Konfidenta nie zastali. Był podobno w Miechowskiem. By go nie płoszyć, postanowili już odłożyć akcję, gdy Stanisława Z. przyznała się, iż mąż przesłał jej długą listę nazwisk podejrzanych Polaków i zamierza odnieść tę listę na Pomorską. Ta nieoczekiwana informacja zadecydowała. Wobec bezpośredniego zagrożenia nie można było czekać. „Halszka" zażądał przedłożenia listy, skonfiskował dokument i wykonał wyrok.

Strzał z małokalibrowej broni nie zwrócił niczyjej uwagi. Obaj dywersanci opuścili mieszkanie i wyszli na ulicę. Przed domem nie było już ubezpieczenia, a w odległości kilku kroków od bramy stała grupka obcych mężczyzn. „Halszka" na moment zawahał się. Może był tam Stanisław Z.? Skinął na „Orszę". Skręcili ku nieznajomym. Gdy byli blisko, padły w ich kierunku strzały pistoletowe.

Odpowiedzieli ogniem. Napastnicy rozpierzchli się... Ciężko ranny w rękę „Orsza" broczył krwią. „Halszka" ujął go wpół, zarzucił na szyję jego zdrowe ramię i starał się odejść jak najdalej od miejsca potyczki. Po drodze minęli niemiecki patrol zmierzający w kierunku strzelaniny, lecz na szczęście Niemcy wzięli ich najwidoczniej za pijanych gestapowców i nie zaczepili.

Tak doszli do budynku Straży Pożarnej przy ulicy Zamojskiego. Stamtąd wóz strażacki przewiózł rannego do mieszkania dra Bolesława Steina, a po opatrzeniu przestrzelonej ręki odtransportował do prywatnej kliniki przy ulicy Zielonej. Następnego dnia otrzymał „Halszka" wiadomość o przeciwniku z ulicy Orszańskiej - był to jakiś patrol dywersyjny, który zwiedziony hitlerowskimi mundurami postanowił zapolować na dwóch samotnych gestapowców i rozbroić ich. W patrolu tym również byli ranni.

Józef K. używał pseudonimu „Okey". Potrafił wśliznąć się w szeregi Armii Krajowej i Polskiej Partii Robotniczej. Miał na sumieniu wiele ofiar i solidnie zasłużył na wyrok śmierci. 16 listopada pod wieczór do domu przy ulicy Słonecznej wszedł „Nałęcz" ze „Stefanem" i „Jadzią". Obowiązywały wówczas dyżury na klatkach schodowych, więc pełniąca taką służbę młoda dziewczyna usiłowała legitymować młodych mężczyzn. „Stefan" wyjął pistolet i podsunął jej pod nos. Podczas gdy tłumaczył przerażonej, że to nie o nią chodzi, „Nałęcz" z „Jadzią" wykonali wyrok. Konfident został ciężko ranny. Zespół wycofał się. Odtransportowany przez Niemców do szpitala Józef K. zmarł tam w dniu 23 listopada.

24 listopada „Nałęcz", „Stefan", „Murzyn" i „Jadzia" wykonali wyrok śmierci na agencie Stanisławie K., przy którym znaleziono legitymację gestapowską oraz listę żołnierzy AK i osób słuchających radia. 2 grudnia ten sam zespół wykonał wyrok na szkolonej w Wiedniu agentce gestapowskiej Franciszce A., która oficjalnie pracowała jako kelnerka w „Mitropie". W dniu następnym „Nałęcz" ze swoim zespołem wykonał wyrok śmierci na konfidencie Tadeuszu S.

Bezpardonowa walka z agenturą nieprzyjacielską trwała do ostatnich chwil okupacji. Na dziesięć dni przed oswobodzeniem Krakowa zginął, wskutek własnej gorliwości, konfident Stefan A. zastrzelony przez dywersantów „Halszki", których usiłował legitymować.

Zimą 1944/1945 nie ustawały w Krakowie gorączkowe przygotowania obronne, a łapanki, obławy i aresztowania przybrały na sile. Szczególnie zajadle tropili i szykanowali hitlerowcy warszawiaków, których podejrzewali o inicjowanie wszelkich aktów oporu. W obawie przed powstaniem zamierzali Niemcy ująć i internować 4 tysiące zakładników. Planowali przymusową zsyłkę do Rzeszy jeszcze miliona Polaków, przy czym z samego Krakowa wyjechać miało 15 tysięcy. Apele nawołujące do ochotniczego wyjazdu na roboty w Niemczech ukazywały się w gadzinowej prasie dosłownie do ostatniego dnia hitlerowskiej okupacji.

12 stycznia 1945 r. ruszyła kolejna ofensywa radziecka. W dniu tym z przyczółka baranowskiego uderzyła 60 armia gen. płka P. Kuroczkina. 14 stycznia weszła do akcji 59 armia gen. płka I. Korownikowa. Jednostki obu tych armii okrążając miasto od północy kierowały się wprost na Kraków.

15 stycznia z rejonu Jasła uderzyły jednostki 38 armii gen. płka K. Moskalenki oraz jednostki l armii gwardii gen. płka A. Greczki. Uderzenie tych armii skierowane było na Kraków od południa.

Wojska radzieckie błyskawicznie postępowały naprzód. Kleszcze l i 4 Frontu Ukraińskiego w każdej chwili mogły się zamknąć. Niemiecka ewakuacja i odwrót zamieniły się w paniczną ucieczkę.

15 stycznia, gdy oddziały Armii Czerwonej znajdowały się już w odległości około 35 km od Krakowa, „Krakauer Zeitung" opublikował zarządzenie gubernatora Franka nakazujące bezwzględnie niezwłoczną rejestrację wszystkich mężczyzn w wieku od 16 do 60 lat. Za niedopełnienie obowiązku zgłoszenia groził Frank karami przewidzianymi w słynnym październikowym dekrecie z 1943 r. Rozporządzenie, w myśl paragrafu 6, wchodziło w życie z dniem ogłoszenia, ale zostało całkowicie zbojkotowane przez krakowian.

Tego samego dnia, w godzinach popołudniowych, esesmani i gestapowcy dokonali w Krakowie ostatniej publicznej masakry mordując nad Wisłą, przy ulicy Miedzianej, 79 osób[5]. Bestialską tą zbrodnią żegnali hitlerowcy stolicę GG.

Miesiącami budowane fortyfikacje, nazwane szumnie Wałem Wschodnim, nie wytrzymały uderzenia[6]. Na ziemi krakowskiej nie zdołali Niemcy podjąć żadnej zorganizowanej obrony. 17 stycznia czołgi 4 samodzielnego korpusu pancernego gwardii przecięły drogę odwrotu na zachód powodując, że strumień panicznej ucieczki skierował się ku Karpatom. 19 stycznia wojska radzieckie zajęły Kraków, a do końca tegoż miesiąca oczyściły z hitlerowców niemal całą ziemię krakowską.


Przypisy:

  1. Niektóre źródła wymieniają o połowę mniejszą liczbę aresztowanych. Nie ma to żadnego znaczenia, gdyż 7 czy 8 tysięcy ujętych podczas jednej obławy ludzi, to także ogromna ilość.
  2. Nie udało się ustalić, kim byli „przebierańcy".
  3. O przeciwpowstaniowych przygotowaniach okupanta w Krakowie informowała na bieżąco lokalna prasa konspiracyjna.
  4. Wszystkie te poczynania składały się na wspomnianą uprzednio akcję Berta.
  5. Na miejsce masakry przywieźli Niemcy 80 więźniów. Jeden ze skazańców, raniony tylko, padł razem z nieżywymi i tuż po egzekucji zdołał zbiec.
  6. Podczas budowy owego Wału Wschodniego krążył dowcip, że Armia Czerwona będzie potrzebowała godziny i pięciu minut na jego przejście: godzinę żołnierze radzieccy będą się śmiać, a w pięć minut przejdą.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi