Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Ryszard Nuszkiewicz, W służbie Kedywu (1944)


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Fragment 4 Rozdz.38 w: Ryszard Nuszkiewicz, Uparci



Spis treści

(Sytuacja w Krakowskim Okręgu AK zimą 1944 roku)

Nadchodząca wiosna 1944 r. budziła, jak i poprzednie, nowe nadzieje. Panowało tym razem powszechne przekonanie, że będzie ona ostatnia w wojennej zawierusze. Planowane i przygotowywane od dawna ogólnonarodowe powstanie miało być końcowym efektem długoletniej walki Armii Krajowej, a poprzedzić je miała wzmożona walka dywersyjna, kierowana przez powołany w tym celu na przełomie 1942/1943 Kedyw.

Trud całej reorganizacji walki bieżącej na terenie Krakowskiego Okręgu AK przypadł w udziale płkowi „Lutemu” (Józef Spychalski)[1], przed wojną dowódcy Batalionu Stołecznego, wysłużonemu konspiratorowi na Białostocczyźnie, skoczkowi spadochronowemu przerzuconemu z Wielkiej Brytanii. Trzeba przyznać, że zabrał się do dzieła fachowo i z właściwą sobie energią.

W rezultacie wytężonych prac utworzono w ciągu 1943 r. oddziały dyspozycyjne w ośmiu Inspektoratach Okręgu AK, powołano plutony i drużyny dywersyjne na szczeblu Obwodów oraz Placówek, jako zalążek przyszłych oddziałów partyzanckich. Rezultaty tych zmian były widoczne. Wzmógł się sabotaż i dywersja, doszło m.in. do wielu głośnych akcji bojowych.

Dnia 29 marca 1943 r. odbito w Mielcu 180 więźniów politycznych, 20 kwietnia 1943 r. dokonano zamachu, na podsekretarza stanu w rządzie GG gen. SS i policji Krügera, w nocy z 5 na 6 sierpnia 1943 uwolniono 66 więźniów w Jaśle, z 29 na 30 stycznia 1944 wysadzono pod Grodkowicami - jak wspomniałem - pociąg wiozący generalnego gubernatora dra. Hansa Franka i gen. Wilhelma Koppego oraz niemiecki Urlaubszug w rejonie Dębicy.

W układzie przeprowadzonej reorganizacji inaczej niż początkowo ułożyła się praca Komendy Dywersji Okręgu Krakowskiego AK. Z początkiem 1944 r. zlikwidowano dotychczasowe samodzielne Obwody i przekazano ludzi do Inspektoratów. W gestii Kedywu pozostały jedynie istniejące oddziały partyzanckie oraz patrole dyspozycyjne. Dowództwo Kedywu miało, teraz koordynować i kontrolować działalność dywersyjną na terenie Okręgu, prowadzić instruktaż i szkolenie, zaopatrywać Inspektoraty w materiały sabotażowo-dywersyjne. Do wykonywania tych czynności powołano trzech inspektorów dywersji, a to: por. „Powolnego”-„Lacha”, ppor. „Spokojnego” i ppor. „Marsa” mieszkającego w Wieliczce. W Podokręgu Rzeszów rolę szefa dywersji pełnił nadal por. „Świda”-„Korczak”. Na dowódcę oddziałów dyspozycyjnych w Krakowie wyznaczono ppor. „Czesława”. Dotychczasowi komendanci Obwodów Dywersyjnych „Trasa” oraz „Ront” otrzymali polecenie sformowania dwóch dalszych oddziałów partyzanckich.


(Powstanie OP "Skok" i "Huragan")

I rzeczywiście z inspiracji „Zimowita”-„Skały”, powstał w końcu lutego 1944 r. w Igołomi oddział partyzancki „Skok”. Trzon oddziału stanowili: p.o. dowódcy „Kwiecień’ (Edward Wójcik), szef oddziału „Belfort” (Stanisław Purtak) oraz „Sowa” (Stanisław Pabian), „Sokół” (Edward Słówko), „Jastrząb” (NN), „Skowronek” (Jerzy Wójcik), „Wróbel” (NN), „Rybka” (Stanisław Okoń), „Waligóra” (Józef Dąbkowski), „Lemiesz” (NN) i „Powała” (NN). W dniu 20 marca 1944 r. dołączyli „Modrzew” (NN) oraz „Miś” (Wiesław Zapałowicz), b. hufcowy „Roju” krakowskich Szarych Szeregów.

Nieco później, bo ,w marcu 1944 r. „Bąk”-„Koral” zorganizował w rejonie Wieliczki oddział partyzancki „Huragan”, którego dowódcą mianowano pchor. „Kubę” (Zbigniew Kwapień) z Wieliczki, specjalnie do tego celu przeszkolonego w „Błyskawicy”. Pierwszymi żołnierzami „Huraganu” byli: „Bronek” (Bronisław Molin), „Wilk II” (Adam Wilczyński), „Jastrząb” Andrzej Czarnota), „Mrówka” (Michał Czarnota), „Kryjak” (Tadeusz Augustyniak), „Ursus” (Zbigniew Marszałek), „Arab” (Janusz Tyrała), „Orlik” (NN), „Wir” (Wiesław Błaszczyk), „Zwierz” (Józef Kiełkowski).


(Likwidacja konfidenta J.M.)

W meldunkach wywiadu pojawiła się jeszcze jedna konfidencka „gwiazda”, J. M. był artystą malarzem. Co nim powodowało, że zaczął uprawiać ten niecny proceder, trudno dociec. W każdym razie chodził regularnie do gmachu gestapo przy Pomorskiej, był zarejestrowanym konfidentem i miał w tej roli niemałe zasługi.

Jako artysta lubił plener i gwoli tworzenia wyjeżdżał chętnie do Zakliczyna nad Dunajec. Ukrywała się tam wraz z rodziną, zresztą niezbyt konspiracyjnie, generałowa Mondowa, żydowskiego pochodzenia, żona przebywającego w niewoli dowódcy 6. dywizji piechoty, wielce zasłużonej w kampanii wrześniowej 1939 r.

Stęskniona za dobrym towarzystwem pani chętnie przejęła do swego grona przedstawiciela artystycznej braci. Tam, w Zakliczynie bawił panią generałową, deklarował dozgonna przyjaźń i zasiadał przy gościnnym stole. Gdy jednak wrócił do Krakowa, pierwsze, kroki skierował do gmachu gestapo.

Ukrywający się w Zakliczynie zostali aresztowani i zamordowani.

Nie wiadomo, jak J. M. został wynagrodzony za ten haniebny donos przez mocodawców z Pomorskiej. Polska Podziemna postanowiła go zlikwidować.

Rozpracowanie J. M. przeprowadził Władysław Kurowski. Wykonanie zadania powierzyłem w maju 1944 r. patrolowi dywersyjnemu „Sroki” (Szymon Janosz), rekrutującemu się z dzielnicy Kazimierz. Do pracowni malarza weszli „Sroka” i „Pokrzywka” (Feliks Kącik) i „Puchacz” (Rudolf Kryska) pod pretekstem zamówienia portretu i dokonali aktu sprawiedliwości bez użycia broni. Sprawą tragicznie zmarłego J. M. zajęła się Kriminalpolizei, a nie gestapo. W ten sposób denat nie został pomszczony praktykowanym zwykle rozstrzelaniem co najmniej 10 Polaków.


(Plan odbicia więzienia przy ulicy Czarnieckiego w Krakowie)

Tak się złożyło, że na działalności akowskiego Podziemia w Krakowie od kwietnia do lipca 1944 r. zaciążyły dwie ważne akcje bojowe o kryptonimach „Koppe” i „Luty”.

Dekret Hansa Franka z 2 października 1943 r. i praktykowana w jego następstwie odpowiedzialność zbiorowa zastopowały na krótko zamierzenia Komendy Głównej AK w podejmowaniu akcji odwetowych w stosunku do władców GG za zbrodnie przeciwko narodowi polskiemu.

Zamach na pociąg generalnego gubernatora i jego „rządowej świty w dniu 29 stycznia 1944 r., a jeszcze bardziej udana likwidacja przez żołnierzy „Parasola” w dniu l lutego 1944 r. kata Warszawy, dowódcy SS i policji dystryktu warszawskiego gen. Franza Kutschery, otrzeźwiły dostojników GG i nawet przyhamowały sadystyczne rozpasanie „nadludzi”, płynące z październikowego dekretu.

Główną odpowiedzialność za popełnione zbrodnie ponosił niewątpliwie wyższy dowódca SS i policji na obszar Generalnego Gubernatorstwa, od 9 listopada 1943 r. namiestnik Himmlera przy Franku, gen. SS i policji Wilhelm Koppe. Zanim awansował na zastępcę Friedricha Krügera, zasłużył się wielce na podobnym stanowisku w Kraju Warty (Warthegau) przy organizowaniu akcji terrorystycznych, aresztowań, egzekucji oraz wysiedlaniu ludności polskiej i żydowskiej z województwa poznańskiego i łódzkiego. Na niego też padł kolejny wyrok Kierownictwa Walki Podziemnej. Wykonanie wyjątkowo trudnego zadania powierzono Komendzie Dywersji Krakowskiego Okręgu AK.

W drugiej dekadzie marca 1944 r. przybył do Krakowa szef Kedywu Podokręgu Rzeszowskiego AK por. „Świda”-„Korczak” (Zenon Sobota), który otrzymał od „Jaremy” polecenie odbicia więzienia przy ulicy Czarnieckiego. Był oficerem wyjątkowej odwagi, współpracownikiem mjra „Jaremy” jeszcze z TOW, dowódcą i bezpośrednim wykonawcą wielu akcji bojowych, w tym szczególnie brawurowego (przy pomocy 5 żołnierzy) i udanego uderzenia na więzienie w Jaśle z 5 na 6 sierpnia 1943 r., gdzie uwolniono 66 aresztowanych za sprawy polityczne oraz umożliwiono ucieczkę 120 innym więźniom. Z tego też względu uważano go za fachowca w tej dziedzinie i sądzono, że podobnego wyczynu dokona w Krakowie. Zanim jednak cokolwiek przedsięwziął, inne, bardziej odpowiedzialne zadania spadły na jego barki.


(Przygotowania do akcji odbicia "Lutego")

W dniu 24 marca 1944 r. gestapo ugodziło szczególnie boleśnie w krakowskie Podziemie. W kamienicy przy ulicy Dietla 32 został aresztowany Komendant Okręgu AK płk „Luty” (Józef Spychalski), a wraz z nim kilku oficerów sztabu. Była to strata wyjątkowa, jeżeli się zważy zasługi organizacyjne i dowódcze „Lutego” oraz autorytet, jakim się cieszył zarówno we władzach centralnych AK, jak i wśród ludzi podległego sobie Okręgu. Decyzja p.o. komendanta okręgu ppłka dypl. „Odweta” (Wojciech Wajda) jak i dowódców wszystkich jednostek organizacyjnych była jednomyślna: należy zrobić wszystko, by odbić przebywającego w więzieniu na Montelupich więźnia. Na dowodzącego akcja wyznaczono właśnie por. „Świdę” podporządkowując mu miejscowe siły i środki.

W działalności II Obwodu AK Kraków-miasto o kryptonimie „Żelbet” oraz w Kedywie nastał niemal mobilizacyjny ruch.


(Epizody)

W żmudnych i trudnych przygotowaniach wzięło udział wielu mocno zaangażowanych w Podziemiu ludzi: z krakowskiego Inspektoratu oficer dywersji kpt. „Dur” (dr Jan Dadak), z wywiadu por. „Rabatin” (Andrzej Kuczalski) i ppor. „Sprężyna” (Stanisław Czapkiewicz), z „Żelbetu” dowódca odcinka ppor. „Kordian” (Dominik Zdziebło), ppor. „Nawara” (Stanisław Gaczoł), por. „Sierp” (Tadeusz Zienkiewicz), ppor. „Bicz” (Artur Korbel), por. „Lubicz” (inż. Stanisław Januszkiewicz) i wielu innych. Z Kedywu kpt. „Zimowit”-„Skała” (awansowany 11 listopada 1943 r.), por. „Powolny”, „Hańcza”, „Rak” i ppor. „Czesław”. Por. „Świda”, licząc przede wszystkim na własne siły, ściągnął z Rzeszowa zastępcę, cichociemnego, por. „Młota”-„Mazepę” (Władysław Miciek), adiutanta pchor. „Dąbrowę” (Stanisław Kostka), oficerów sztabu oraz zespoły dywersyjne Inspektoratu pod dowództwem plut. pchor. „Gila” (Stanisław Panek)[2].

(Incydent z granatową policją)

W końcu marca i pierwszych dniach kwietnia zjawili się także partyzanci Kedywu z oddziałów „Błyskawica” i „Grom”. Przyjazd ich do Krakowa odbył się bez większych zakłóceń. Tylko „Judaszowi” z „Gromu” trafił się groteskowy incydent z granatową policją. Stał wraz z kolegami na rogatkach Nowego Brzeska oczekując nadejścia samochodu, który miał ich zawieźć do Krakowa. Przygrubione ukrytą pod kurtkami bronią i granatami postacie wydawały się podejrzane przechodzącemu obok patrolowi złożonemu z dwóch granatowych policjantów.

Zaczęli legitymować oczekujących. Fałszywe, dobrze podrobione kenkarty nie wzbudzały zastrzeżeń. Zresztą nie o dokumenty chodziło.

- Co tam pan ma? - zaczepił jeden z nich „Judasza”, wskazując na niepasujący do szczupłej sylwetki brzuch.

- Słoninę - odrzekł z uśmiechem i przekornie.

- Pokaż no pan! - rozkazał mile zaskoczony takim wyznaniem przedstawiciel władzy.

„Judasz” flegmatycznie rozpiął kurtkę. Na pasie zadyndały pistolety i rządkiem wiszące granaty.

Policjant zbladł i zaniemówił z wrażenia. Teraz „Judasz” natarł na niego.

- Spływaj draniu i zapomnij na zawsze o naszym spotkaniu. Jeżeli doniesiesz Niemcom, znajdziemy cię, a wtedy nie będzie tak przyjemnie jak dzisiaj.

Groźba poskutkowała. Amator łatwego łupu nazwiskiem Kapusta, rzeczywiście nie pisnął słowem o incydencie, a „gromowcy” bez przeszkód ruszyli podstawiona ciężarówką w dalszą drogę.


(Dokonania oddziału "Błyskawica")

Oddział „Błyskawica” miał na swym koncie w czasie ośmiomiesięcznego stażu partyzanckiego wiele drobnych potyczek, likwidacji konfidentów, sabotaży kolejowych, akcji społeczno-wychowawczych (kary chłosty za kumanie się z Niemcami, rozbijanie bimbrowni), uderzenie 17 sierpnia 1943 r. na tartak w Lipniku, podpalenie w nocy z 23 na 24 września 1943 r. składu benzyny w Myślenicach, skok w dniu 27 lutego 1944 r. na niemiecką garbarnię w Dobczycach, skąd wzięto 6 sań, skóry oraz 3 daremne czuwania na zrzutowiskach w powiecie myślenickim i miechowskich. Nie obyło się przy tym bez strat własnych. W czasie minerskiego szkolenia, prowadzonego przez pchor. „Kmicica” (Krzysztof Śliwiński) i planowanych w tym względzie akcji wysłano w teren celem rozpoznania zakopiańskiej linii kolejowej patrol partyzancki w składzie: „Hieronim” (Zbigniew Wojakowski) i „Soczek” (NN), który w czasie przemarszu przez miejscowość Stróża koło Myślenic został zadenuncjowany i pojmany przez Niemców.

Los młodych chłopców został przesądzony.

Służalca okupacyjnej władzy nietrudno było ustalić w dobrze działającym Obwodzie. Okazał się nim Żaba, mieszkaniec Stróży. Odwet był natychmiastowy. Zdrajca został zlikwidowany. Nie zdarzyło się jednak „Błyskawicy” żadne poważniejsze starcie z wrogiem. Planowane w tym wymiarze uderzenie na placówkę straży granicznej w Kleczach nocą z 3 na 4 października 1943 r. zostało w ostatniej chwili odwołane. Rozkaz zameldowania się w Krakowie przyjęli więc chłopcy z entuzjazmem. Ppor. „Roman” polecił zabrać z sobą wszystką broń automatyczną, krótką i posiadane granaty.

Do pilnowania pozostawionego w miejscu postoju w Zawadzie koło Myślenic dobytku wyznaczył grupą pod dowództwem kpr. „Orła” (Adam Powojewski) w składzie 7 ludzi: „Barycza” (Jan Sikora), „Rzeżuchę”, „Rybkę”, „Słowika” (Stefan Jura), „Kanię” (Stanisław Lassler), „Szczygła” (Stanisław Kozera) i „Panterę” (NN), a sam z resztą oddziału ruszył 3 kwietnia 1944 r. w drogę. Nazajutrz wpadł na melinę komendant placówki w Zawadzie Józef Fiałkowski z wiadomością, że do Myślenic przyjechała z Krakowa niemiecka ekspedycja karna gestapo, która wraz z miejscową żandarmerią i granatową policją ma dokonać pacyfikacji Sułkowic. Zapaleńcy z „Błyskawicy” i nie ustępujący im w tym względzie Fiałkowski postanowili urządzić zasadzkę na Niemców.

Siły własne i uzbrojenie nie pozwalały na podjęcie tak ryzykanckiej decyzji. Jednak woła walki, młodzieńcza brawura i wiara w nieograniczone możliwości okazały się większe niż logika i wojskowy rozsądek. Do posiadanych w „Błyskawicy” 16 karabinów typu Mauser oraz 2 stenów i dwóch pistoletów, ściągniętych jakimś cudem przez Fiałkowskiego, zmobilizowano dodatkowo ludzi z terenówki oraz ukrywających się angielskich lotników, Billa i Tedda. „Orzeł” i Fiałkowski ruszyli na rozpoznanie i wybrali na miejsce zasadzki odcinek szosy Myślenice-Kalwaria około miejscowości Jawornik. Położone w terenie wzgórza, głębokie przydrożne rowy i drzewa stanowiły w istocie poważny atut dla atakujących. Na melinie w Zawadzie pozostał jedynie „Barycz”, reszta w liczbie 18 ludzi szybkim marszem doszła około północy pod Jawornik.

Oddział zajął stanowiska ogniowe na skrzyżowaniu szosy z drogą polną, wysuwając o 100 m w kierunku Myślenic kilkuosobowy patrol pod dowództwem „Kani”. Ubezpieczenie ma przepuścić pierwsze samochody ekspedycji, przystąpić do akcji po ich ostrzelaniu przez grupę zasadniczą, po czym osłaniać odwrót wycofując się wzgórzami w kierunku Zawady. Sygnałem rozpoczęcia uderzenia będą strzały uzbrojonych w peemy ,„Orła” i Fiałkowskiego.

Jest przenikliwie zimno. Mimo kwietnia na polach bieleje jeszcze śnieg. Czas oczekiwania na Niemców płynie powoli, w bezruchu marzną nogi i sinieją twarze. Mija jedna godzina, a tu Niemców ani śladu. Dopiero około godziny 2 w nocy daje się słyszeć daleki szum motorów, a nieco później błyski przyćmionego światła.

Widok zbliżającej się kolumny samochodów przeszywa dreszczem żądne walki serca, a napięcie rozgrzewa zziębnięte ciała. Z czym my na nich? - zadaje sobie niejeden w duchu rozsądne pytanie. 

Pierwsza w polu widzenia pojawia się sylwetka samochodu osobowego marki Opel-Olimpia i zbliża się szybko pod stanowiska. Mija ubezpieczenie „Kani” i podjeżdża na wysokość głównej grupy uderzeniowej. Przywarci do przydrożnych drzew „Orzeł” i Fiałkowski z palcami na spuście stenów liczą sekundy, by uderzyć. Za chwilę skaczą na szosę wprost przed szyby opla. Świst krótkich, celnych serii miesza się z brzękiem pryskającego na boki szkła. Samochód slalomowym zygzakiem toczy się dalej przy akompaniamencie przeraźliwego wycia uszkodzonego klaksonu. Z poboczy szosy odzywa się gęsty ogień karabinowy głównej grupy uderzeniowej i ubezpieczenia.

Trafiony w koła opel staje wreszcie, grodząc w poprzek drogę. Do rozbitego samochodu doskakują „Orzeł” z Fiałkowskim, a za nimi Bili i Teddy. Otwierają siłą uszkodzone drzwi. Ze środka wypadają trupy trzech zabitych Niemców. Szybko zabierają broń, dowody, teczki i włączają się do akcji.

O 100 m dalej patrol „Kani” strzela też celnie i unieszkodliwia autobus. Sytuacja staje się już groźna. Zaskoczeni zasadzka Niemcy przytomnieją. Wkrótce otwierają silny ogień z karabinów maszynowych i nacierają zapamiętale po osi szosy.

A tu jak na złość wychodzi zza chmur księżyc, oświetla jasno teren, wyraźnie nie sprzyjając partyzantom. Prowadzenie dalszej walki wobec tak ogromnej przewagi ogniowej nie miało oczywiście szans. Oddział wycofuje się po otwartym polu w kierunku Zawady. Kule świszczą koło uszu, gęste serie ryją pod nogami śnieg. Na szczęście nie imają się partyzantów. Za moment osłania ich zbawcze wzgórze.

Odetchnęli. Są wszyscy! Zadowoleni z siebie, pełni wrażeń docierają rano do Zawady.

W zasadzce ogniowej pod Jawornikiem zginęło 3 Niemców, a kilku zostało rannych. Rozbito samochód osobowy marki Opel-Olimpia i autobus-budę do przewożenia aresztowanych. Partyzanci zdobyli dwa peemy typu MP i Bergmann oraz trzy pistolety 9 mm. Z „Błyskawicy” draśnięty został w palce „Rzeżucha” i przestrzelono furażerkę „Słowika”.

Straty niemieckie w ludziach nie były wielkie, ale, jak się okazało, tak istotne, że zahamowały dalszą jazdę ekspedycji karnej. Zginął bowiem jej dowódca mjr gestapo Schaar, jego zastępca Dreier oraz podoficer-kierowca Müller.

Do pacyfikacji Sułkowic tym razem nie doszło.


(Plany akcji odbicia "Lutego")

Odbicie płka „Lutego” było nie lada problemem. Wprawdzie „Świda" otrzymał do dyspozycji niemal wszystkie posiadane środki, jak wywiad, pieniądze, ludzie, uzbrojenie, ale Kraków był wówczas specyficznym miastem. Znaczna liczba niemieckiej ludności cywilnej, do tego cała masa przyjezdnych Niemców, wyjątkowo silny garnizon wojska i policji, pajęcza sieć agentów i konfidentów - czyniły żądanie szczególnie trudnym. Wszystkie plany i rozpracowania akcji szły początkowo w dwóch, a później w trzech kierunkach.

Pierwszy wariant przewidywał uderzenie na więzienie na Montelupich i uwolnienie nie tylko komendanta Okręgu, lecz także innych aresztowanych. Drugi - odbicie „Lutego” poza obrębem więzienia przez symulowanie z jego strony załamania i gotowość wskazania w umówionym miejscu archiwów organizacyjnych.

Trzeci zrodził się nieco później z połączenia akcji „Luty” i „Koppe”. Zdarzyło się bowiem tak, że Komenda Główna AK, a szczególnie szef Kedywu ppłk „Radosław” naciskali coraz mocniej na likwidację gen. SS i policji Wilhelma Koppego. „Jaremie” przybył więc drugi poważny kłopot. Ja upierałem się nadal przy skromnym uderzeniu, bez narażania wielu ludzi, natomiast Komenda Główna AK domagała się akcji bojowej z dużym wydźwiękiem propagandowym.

W takiej sytuacji „Jarema” zasugerował „Świdzie” w połowie kwietnia 1944 r. wykonanie wyroku na gen. Koppego. „Świda” podjął się zadania. Zamierzał po prostu porwać żywcem dygnitarza GG i wymienić na płka „Lutego” lub zlikwidować go w miejscu zamachu.

Tempo prac przygotowawczych - z obawy przed wywiezieniem aresztowanego - było szybkie, a działania szły równolegle we wszystkich trzech kierunkach.

Napad na więzienie na Montelupich zakładał wejście do środka zespołu grup szturmowych udających żandarmów eskortujących więźniów. W razie niepowodzenia fortelu przewidywano wtargnięcie siłą przez wysadzoną plastykiem żelazną bramę.

Osłona uderzenia pod dowództwem por. „Mazepy”, zorganizowana z oddziałów „Żelbetu”, miała opanować i utrzymać na czas akcji pobliski dworzec towarowy, a przygotowany przez działających w konspiracji kolejarzy kilkuwagonowy pociąg miał wywieźć uwolnionych więźniów na północ, na teren Inspektoratu „Maria”. Odskok obydwóch zespołów po akcji był planowany wyznaczonymi trasami w kierunku Dąbia - ku Wiśle.

Zakładano nawet bombardowanie Krakowa przez lotnictwo angielskie. „Świda” postulował przysłanie 12 samolotów typu Halifax. Pomysł ten - w wypadku realizacji - stanowił poważny atut powodzenia akcji. Nawykli bowiem do rozkazów i zdyscyplinowani Niemcy ściśle przestrzegali zarządzeń alarmowych i schodzili zwykle do schronów przeciwlotniczych.

Wraz z „Zimowitem”-„Skałą” uczestniczyliśmy od początku z ramienia Kedywu w spotkaniach konspiracyjnych na temat akcji „Luty”.

Jak wynikało z założeń byłem przewidywany na dowódcę jednej z grup szturmowych, złożonej najprawdopodobniej z partyzantów „Błyskawicy” i „Gromu”. Samo uderzenie na więzienie wydawało mi się i wielu innym wtajemniczonym oficerom zagadnieniem mocno kontrowersyjnym.

Niezależnie od ogólnej sytuacji w Krakowie przy ulicy Warszawskiej (obecnie Politechnika) koszarowała duża jednostka wojskowa, a w trójkącie ulic Kamienna-Montelupich- Warszawska - niemiecka policja. Ponadto rozmiar akcji z uwagi na sam obiekt, konieczność opanowania dworca kolejowego, wywiezienia aresztowanych aż w Miechowskie, długi, okrężny odskok, a przede wszystkim czas jej trwania wykluczały wykonanie bez poważniejszego starcia z Niemcami.

To zakrawa na powstanie - wnosili swe zastrzeżenia niektórzy. Liczenie na angielski nalot było według mnie naiwnością. Zresztą nawet zasięg halifaxów nie pozwalał im przylecieć nad Kraków z bombami. Przekazałem swoje wątpliwości „Świdzie”, który popatrzył na mnie koso i z drwiącym uśmieszkiem. Tylko cichociemny „Mazepa” mrugnął porozumiewawczo i z aprobatą. Zresztą nie o negację planu chodziło. Denerwowała mnie zawsze tu w kraju, dziwna, niemal bałwochwalcza i jakże nieuzasadniona wiara rodaków w Wielką Brytanię, która według ich mniemania jest gotowa dla Polski zrobić wszystko.

Ja i „Mazepa” wiedzieliśmy, jak trudno jest wydrzeć od Anglików samoloty do zrzutów i ile jest wart Polak i jego ojczyzna w londyńskich kalkulacjach wojenno-politycznych.

Po rozmowach radiowych z Londynem koncepcja ta oczywiście upadła. Nie mniejsze zastrzeżenia budził niedostatek uzbrojenia, szczególnie broni maszynowej, do zakrojonej na taką skalę akcji.

Bardziej realna okazała się możliwość odbicia komendanta Okręgu Krakowskiego poza obrębem więzienia. Udało się przez własnych agentów nawiązać łączność z płkiem „Lutym”. W przysłanych grypsach sugerowano mu, by w trakcie zeznań symulował załamanie i zgodził się na ujawnienie ważnych archiwów organizacyjnych, ukrytych w wiadomych mu miejscach na cmentarzu Rakowickim i Salwatorskim. Spreparowano odpowiednie puszki z fałszywymi dokumentami i umieszczono w grobowcach.

Dwie grupy bojowe - salwatorska ppor. „Bicza” i rakowicka ppor. „Nawary” - obstawiły cmentarz i czekały na pojawienie się gestapowców z więźniem. Zamelinowane w warsztatach mechanicznych u „Pika” oddziały „Błyskawica” i „Grom” oraz patrole dyspozycyjne pchor. „Gila” były w stałym pogotowiu bojowym i na kontakcie alarmowym. W razie potrzeby mogły dołączyć do akcji i wzmocnić cmentarne grupy bojowe.

Niemców nie dało się jednak sprowokować. Wkrótce zjawili się na cmentarzu myszkujący agenci, konfidenci i gestapowcy. Więźnia niestety nie przywieziono.

Jasne się więc stało, że plan spalił na panewce.


(Przygotowania do akcji "Koppe")

Przygotowania do akcji „Koppe” - w ujęciu „Świdy” pomocniczej lub drugoplanowej - były daleko zaawansowane.

„Świda” planował wykonać zamach na skrzyżowaniu ulicy Zwierzynieckiej i placu Kossaka przez zablokowanie drogi mercedesowi gen. Koppego ciężarówką wyładowaną kostkami bruku. Wiążąc ogniem eskortę grupa bojowa Kedywu miała wywlec z samochodu Koppego, przeprowadzić go do własnego wozu i wywieźć poza Kraków.

W swej drugiej wersji plan przewidywał jedynie zaatakowanie mercedesa oraz eskorty i likwidację dygnitarza na miejscu zamachu. Na tle tej akcji wybuchł ostry spór między Komendą Główną AK a Kedywem Okręgu Krakowskiego AK. Komenda Główna AK żądała kategorycznie przyspieszenia zamachu i zabraniała łączenia go z akcją „Luty”. W wypadku dalszego zwlekania zapowiadała przysłanie własnej ekipy likwidacyjnej z Warszawy. I rzeczywiście tak się stało. W końcu kwietnia 1944 r. zjawił się w Krakowie „Rayski” (Aleksander Kunicki) celem przeprowadzenia rozpoznania, a nieco później ppor. „Rafał” (Stanisław Leopold), jako dowódca akcji.

Przyciśnięty do muru „Jarema” musiał przekazać do dyspozycji „Rayskiego” swych informatorów i wywiadowców.

Nieprzyjemną w tym względzie sytuację obrazuje najlepiej raport kpt. „Swidy” (awansowany 3 V 1944 r.) z dnia 11 maja 1944 r. skierowany do Okręgu Krakowskiego AK: „...W trzeciej dekadzie marca br. zostałem delegowany do A (Krakowa - przyp. R. N.) dla przeprowadzenia akcji odbicia aresztowanych żołnierzy z więzienia przy ulicy Czarnieckiego. W kilka dni, po moim przyjeździe aresztowany został komendant Okręgu AK płk „Luty” wraz z Szefem Oddziału I mjr „Okoniem” (Stefan Michalski - przyp. R. N.) i inspektorem mjrem, „Boryną” (Stefan Łuczyński) oraz kilku innymi żołnie-rzami, pełniącymi ważne agendy w Oddziale I sztabu. Przygotowanie do akcji odbicia wymienionych, prowadzone w warunkach specjalnie ciężkich oraz przerywane wykonywaniem innych, zleconych mi ważnych zadań, znajdują się w tej chwili w końcowym stadium.

...W miesiącu kwietniu br., to jest w czasie, gdy przygotowania do akcji odbicia znajdowały się w toku, otrzymałem od dotychczasowego szefa „299” Kedywu Kraków mjr „Jaremy” rozkaz przeprowadzenia akcji „Koppe”. Na odprawie u p.o. Komendanta Okręgu „300” „Odweta” (ppłk dypl. Wojciech Wajda - przyp. R. N.) ustaliliśmy, że z uwagi na charakter akcji odbicia „Lutego” oraz specyficzne warunki miejscowe przeprowadzona zostanie najpierw akcja odbicia a dopiero bezpośrednio potem akcja „Koppe”. Do tej ostatniej akcji poczyniłem daleko idące przygotowania, organizując przede wszystkim dokładne w tej sprawie rozpoznanie. Między innymi zwerbowałem informatorów, którymi są ludzie stykający się bezpośrednio z najbliższym otoczeniem Koppego.

Przygotowania do akcji „Koppe” nastawione są na dwa, całkowicie niezależne od siebie warianty:

1) na ujęcie żywcem;

2) na akcję likwidacji bez ujmowania.

Techniczne przygotowania znajdują się w stadium końcowym. Ponieważ przy ustalaniu powyższych zadań nie zostałem skrępowany żadnymi terminami, a terminy ustalam we własnym zakresie, w zależności od wytwarzających się warunków, z drugiej strony z uwagi na poczynione przeze mnie daleko idące przygotowania do obu akcji proszę:

1) by akcje odbyły się w kolejności przeze mnie planowanej;

2) by w poczynionych przeze mnie przygotowaniach technicznych i osobowych oraz planowaniu nie były już przeprowadzane żadne zmiany, a to dla dobra obu akcji;

3) by delegowany przez KG Komendę Główną AK zespół do akcji „Koppe” został odwołany, z tym, że biorę osobiście pełną odpowiedzialność za wykonanie akcji w mającym się ustalić terminie. Przewiduję, że obie akcje przeprowadzę do końca czerwca br.”.

Raport ten został zaakceptowany przez kpt. ,,Zimowita”-„Skałę” i przesłany do Kedywu Komendy Głównej AK.

Akcja „Luty” zmobilizowała znaczne siły w Krakowie i dowodziła - niezależnie od jej przebiegu - jak wielkie możliwości tkwią w zgodnym współdziałaniu poszczególnych ugrupowań.

Oddziały terenowe i służby pomocniczej pracowały w zakresie przerzutu broni, ochrony, wywiadu i łączności niemal precyzyjnie. Lokale konspiracyjne i meliny, chociaż mocno napęczniałe, jakoś mieściły przybyłe z Rzeszowa i z lasu podziemne wojsko.


(Próba likawidacji T.H.)

Na początku kwietnia dostałem dziwny rozkaz. Na polecenie Komendanta Okręgu miałem zlikwidować natychmiast pana T. H. Podano mi tylko jego adres domowy. Dowiedziałem się, że ten niewyraźny typ robi podobno kokosowe interesy z Niemcami. Ustaliliśmy ze „Spokojnym” - który miał mi towarzyszyć w akcji - że wystąpimy w charakterze policji niemieckiej, by nie naruszać dobrego imienia AK i ułatwić w ten sposób wpuszczenie patrolu do mieszkania.

- Ba! Ale ja nie umiem ani w ząb niemieckiego - zastrzegał się „Spokojny”.

- Nie szkodzi. Ja też unikam tego języka, bo mi się plącze z angielskim.

Wziąłem i ten fakt pod uwagę. W gadaniu wyręczy nas wszystkich „Żnin” (Stanisław Maćkowski), który pochodzi z Poznańskiego i mówi dobrze po niemiecku. Jego też przewiduję na egzekutora.

Poszliśmy w czwórkę o godzinie 6 rano. Patrol wykonawczy w składzie: „Żnin”, „Powolny” i „Spokojny”, w ubezpieczeniu „Mały” (Marian Miklaszewski).

Zadzwoniliśmy do mieszkania na piętrze. Cisza!

Zaczęliśmy więc zgodnie ze swą rolą dobijać się i wrzeszczeć po niemiecku:

- Otwierać! Policja!

Znowu cisza.

- Nie ma co, wywalamy drzwi - rozkazałem.

- Obudzimy całą kamienicę, a ten granatowy z parteru może nam narobić bigosu - zżymał się „Spokojny”.

Uderzaliśmy wyuczonym sposobem po kilkakroć barkami z rozbiegu, aż wreszcie zamek puścił. Z hukiem trzaskających drzwi wpadliśmy do środka, przebiegliśmy drugi korytarz i zatrzymaliśmy się w pokoju. Koło łóżka w pidżamie stał bardzo wysoki mężczyzna, a obok niego ładna zgrabna blondynka. Nie odzywając się słowem Władek wylegitymował domowników i wyrwał z gniazdek sznur telefonu. To nie T. H. dał znak ruchem głowy.

„Żnin” tymczasem darł się po niemiecku i dobijał się daremnie do zamkniętych na klucz drzwi z lewej strony od wejścia. Podskoczyliśmy mu na pomoc i zaczęliśmy razem je wyważać. Po chwili zazgrzytał klucz w zamku i ukazał się niski mężczyzna w nocnej koszuli.

- T. H.? - zaszwargotał „Żnin”.

- Tak, a o co chodzi? - odezwał się pytany pewnym głosem, który wskazywał, że nie straszni są mu Niemcy. W pokoju zaczął się nawet odgrażać „Żninowi". Chwycił go za rękę z zamiarem wyrwania pistoletu. Padł strzał i ucięła się niemiecka rozmowa.

Wszedłem do pokoju, by sprawdzić wykonanie zadania. T. H. leżał na podłodze nie dając znaku życia. Ze skroni sączyła się krew.

- Idziemy- rozkazałem.

Patrol rozproszył się, a, ja ze „Spokojnym” bez przeszkód wróciliśmy na ulicę Topolową 12.

Wieczorem zjawił się na „dwunastce” „Rak”.

- Słyszeliście, jaki się dzisiaj zdarzył numer? - zaczął od progu. - Jacyś Niemcy przyszli rano aresztować faceta za to, że handlował z Żydami. Opierał się, więc go rąbnęli. Później okazało się, że chłop ożył, a po południu wyjechał do Zakopanego. Podobno kula ześlizgnęła się po kości, a niedoszły nieboszczyk w momencie strzału tylko zemdlał.

Poczułem ulgę, że niewyraźna w moim przekonaniu sprawa taki właśnie znalazła finał[3].


(Rozbicie szajki Romana Słani)

Dnia 17 kwietnia 1944 r. udała się wywiadowcom „Żelbetu” i ppor. „Januszowi” (Stanisław Szczepanek) nie lada sztuka. Funkcjonariusze kripo zatrzymali pod pretekstem jakiejś awantury Ryszarda Zająca vel Karolewskiego vel Kowalewicza, członka znanej, pięcioosobowej bandy konfidentów gestapo. Pracujący w kripo ppor. „Janusz” wykorzystał ten moment do zainspirowania uderzenia w tę plugawą grupę. Wydusiwszy na Zającu odpowiednie zeznania i miejsce pobytu pozostałych kamratów zaraportował szefowi kripo, że groźna banda polskich przestępców melinuje się przy ulicy Blich 7 i nadarza się wyjątkowa wprost okazja, by ją wyłapać.

Krewki szef - nie wnikając bliżej w sprawę - wysłał pod dowództwem Niemca Nordmanna patrol złożony z Polaków, wśród których trzech należało do siatki „Janusza”.

Zając zapukał do drzwi mieszkania - jak przewidywał ppor. „Janusz” - umówionym alarmowym sygnałem. I wtedy nagle z okien posypały się strzały, i to tak szybko, że Zając nie zdążył uskoczyć na bok. Trafiony kumplowską kulą padł na ziemię. Patrol kripo zareagował natychmiast huraganowym ogniem. Najzapamiętalej strzelał ze swego peemu Nordmann.

Gdy wewnątrz meliny zapanowała cisza, kripowcy wtargnęli do niej. Zastali trupy dwóch braci Krzemków, Żaczka i szefa konfidenckiej szajki Romana Słani.


(Próba odbicia więźniów w miechowskiem)

W tym samym prawie czasie co w Krakowie nastąpiły poważne aresztowania w szeregach AK na terenie powiatu miechowskiego. Tam też przemyśliwano o odbiciu więźniów. Wywiad donosił, że Niemcy, obawiając się napadu, mają w określonym dniu wywieźć aresztowanych do Krakowa. Dowództwo Inspektoratu „Maria” postanowiło - w porozumieniu z „Zimowitem”- „Skałą” urządzić, zasadzkę na konwój z więźniami.

Wykonanie tego zadania powierzono oddziałowi partyzanckiemu Kedywu o kryptonimie „Skok”.

Zorganizowana w połowie kwietnia 1944 r. zasadzka koło wsi Widoma, na szosie Słomniki-Kraków, okazała się jednak daremna. Czy informacja wywiadu była nieścisła, czy też miechowskie gestapo w porę się zreflektowało, w każdym razie do zapowiedzianego wywozu więźniów nie doszło. W tej sytuacji zrodziła się myśl uwolnienia aresztowanych w drodze uderzenia na więzienie.

Przygotowanie akcji zlecono mi.

Udałem się natychmiast do Miechowa celem przeprowadzenia bliższego rozpoznania. Wykonałem na miejscu kilka szkiców obiektu i okolicznego terenu, a wieczorem miałem się skontaktować koło stacji z komendantem tamtejszej Placówki AK, by uzyskać od niego informacje o rozkładzie, toku służby i załodze więzienia.

Od komendanta placówki niewiele się dowiedziałem. Podałem mu szereg szczegółów do rozpracowania i umówiłem się na następne spotkanie. Okazało się już niepotrzebne.

W Krakowie dowiedziałem się, że gestapo zdążyło wywieźć więźniów z Miechowa, a planowana akcja została odwołana.

(Epizody z działań OP "Błyskawica" i "Grom")

Po daremnym oczekiwaniu na odbicie płka „Lutego” w cmentarnych zasadzkach ostre pogotowie bojowe oddziałów „Błyskawica” i „Grom” zostało odwołane. Skrępowani dotychczas partyzanci - szczególnie z dywersji i z Krakowa - zaczęli z miejsca rozrabiać.

(Rozbrojenia niemieckich oficerów)

Patrol w składzie „Orlik”, „Judasz”, „Leśnik” i „Mały” rozbroił kapitana SS na ulicy Kopernika; nieco później „Orlik” i „Mały” rozbroili niemieckiego oficera na Azorach, a „Kat” i „Błysk” podoficera w Cichym Kąciku.

(Akcja na hurtownię papieru przy ul. Św. Marka)

Głównym jednak marzeniem „gromowców” było jednolite umundurowanie oddziału. Musimy wyglądać jak na polskie wojsko przystało - mawiali. Do zrealizowania tych zamysłów potrzebne były niestety pieniądze, których Kedyw nie mógł dostarczyć w odpowiedniej ilości.

- Trzeba zrobić kilka skoków na niemieckie firmy - podsunął ktoś godną uwagi myśl.

- Byłoby nawet wskazane, aby Niemcy zapłacili za nasze mundury - podchwycił ją „Judasz” i przekonywał do akcji kolegów.

Najpierw wybrali przedsiębiorstwo hurtu papieru przy ulicy Św. Marka. Poszedł tam patrol w składzie: „Orlik”, „Kat”, „Leśnik”, „Judasz”, „Ryś” i „Mały”. Do środka weszli „Orlik” i „Judasz” w charakterze kupców z Bochni chcąc nabyć większą ilość papieru, a tuż za nimi „Mały” i „Kat”.

- Bezugscheiny są? - zapytał niedbale zza biurka urzędnik.

Nie mieli. Za to „Orlik” wyciągnął pistolet i sterroryzował pytającego.

- A właściciel gdzie? - zapytał.

Okazało się, że ma przyjść dopiero w południe.

- Nie szkodzi. Poczekamy!

Tymczasem „Leśnik”, „Mały” i „Ryś” wynieśli trzy maszyny do pisania i powielacz, „Kat” zdarł ze ściany portret wodza III Rzeszy i z pasją podeptał, a „Judasz” zapędził się do przyległego, prywatnego pokoju, skąd wkrótce zaczęły dochodzić krzykliwe głosy w niemieckim języku. Jakaś ubierająca się volksdeutschka nie chciała się uciszyć, więc zdzielił ją w wypacykowane oblicze. Właściciel przyszedł punktualnie. Powiedzieli, kim są i po co przyszli. Zawartość kasy okazała się niestety niewielka, gdyż pieniądze przekazano wcześniej do banku. Obecnych zamknęli na klucz w łazience i wyszli.

(Akcja na sklep z artykułami żelaznymi przy ul. Stradom)

Znacznie lepiej powiodło się im przy ulicy Stradom.

Do sklepu z artykułami żelaznymi weszli tuż przed przerwą obiadową „Kat” i „Błysk”.

- Czym mogę służyć? - zapytał uprzejmie kierownik volksdeutsch, gdy w drzwiach ukazali się następni klienci „Leśnik”, „Orlik” i „Ryś”.

- Jesteśmy z AK i żądamy wydania pieniędzy - oświadczyli wyciągając pistolety. Poważnie wystraszony volksdeutsch równie usłużnie otworzył kasę pełną banknotów i eisenmarek. Gdy jednak zabierali się do pakowania maszyny prosił o jej pozostawienie jako własności prywatnej.

- Dobrze, pod warunkiem jednak, że złoży pan odpowiedni datek na walkę z okupantem - zaproponował „Orlik”.

- A ile?

- Nie mniej niż 10 000 złotych.

- Przykro mi, ale nie mam przy sobie takiej kwoty - odrzekł licząc zapewne w duchu na zmniejszenie stawki.

- W takim razie dostarczy pan jutro te pieniądze - wypalił nierozważnie „Orlik”, każąc równocześnie kolegom spisać z dowodu dane osobiste i adres kierownika. - A żeby czuł się pan całkiem bezpieczny, to spotkamy się o godzinie 12 w południe na ulicy Franciszkańskiej koło żandarmerii niemieckiej.

- Wygłupiłeś się, Zdzisiek - strofowali go koledzy już na melinie.

Volksdeutsch, o dziwo, stawił się punktualnie w umówionym miejscu, wręczając w kopercie wyznaczoną przez „Orlika” kwotę.


(Akcja na Bank Spółki Rolnej przy ul. Szpitalnej)

Kolejnym celem akcji był Bank Spółki Rolnej przy ulicy Szpitalnej. Do wykonania zadania zostali wyznaczeni „Judasz”, jako dowódca, „Bolek”, „Orlik” i „Łęczyc”.

Trzej pierwsi weszli do środka niemal natychmiast po rozpoczęciu urzędowania. Opanowali sprawnie biura, grupując personel w jednym miejscu. „Łęczyc” natomiast miał pilnować drzwi wejściowych, wpuszczać do banku wchodzących i nie wypuszczać nikogo.

- Jesteśmy z Armii Krajowej. Przyszliśmy tylko po pieniądze - oświadczył „Judasz”, by uspokoić przestraszonych urzędników. Sterroryzowani poczuli się momentalnie swobodniej.

- Macie panowie cholernego pecha. Kasjera jeszcze nie ma - odezwał się jakiś młody mężczyzna. - Właśnie dziś nawalił i spóźni się jak nigdy. Zaszokowani tym napastnicy popatrzyli na siebie niepewnie i pytająco. Sytuacja stawała się rzeczywiście przykra.

- Mamy czas. Może przyjdzie - przerwał chwilowa konsternację „Orlik”.

Odprężeni i przekonani, że im nic nie grozi pracownicy stali się nagle rozmowni. Podpytywali partyzantów, z jakiego są ugrupowania, oraz o kaliber i typ pistoletów. Jeden z nich, chyba zorientowany w sprawach podał w wątpliwość fakt, że są członkami Armii Krajowej, bo ta organizacja nie wykonuje tego rodzaju akcji.

Wywiązała się krótka dyskusja, do której włączył się także zapalczywy „Łęczyc”.

By dodać swoje „trzy grosze” odsunął się na chwilę od wejścia. Ten moment nieuwagi zaważył. Właśnie do banku wchodził w pośpiechu spóźniony kasjer. Popatrzył na salę, siedzący pod ścianą bezczynnie personel i zorientował się, że coś jest nie w porządku. Wycofał się na ulicę i pobiegł do najbliższego telefonu, by zaalarmować policję.

Partyzanci zdołali w porę opuścić bank. Za kilka minut pojawiła się niemiecka żandarmeria.

Sensowne preferowanie planu odbicia płka „Lutego” poza murami więzienia doprowadziło w konsekwencji do słusznej decyzji wycofania z Krakowa „ Błyskawicy” i „Gromu”. Do tego celu wystarczały w zupełności siły „Żelbetu” i grupy dywersyjne z Rzeszowa.

A czas ku temu był najwyższy. Gestapo już węszyło i wywiad AK alarmował, iż Niemej wiedzą, że coś się w mieście święci.

(spływ Wisłą do Nowego Brzeska)

Pod koniec kwietnia 1944 r. oddziały partyzanckie otrzymały rozkaz wyjazdu w teren, z tym, że będą wezwane z powrotem w wypadku realizacji uderzenia na więzienie na Montelupich.

„Grom” wracał w Miechowskie, „Błyskawica” w powiat myślenicki. Druga grupa „Gromu” pod dowództwem „Judasza” wyjeżdżała z Krakowa w dniu 30 kwietnia 1944 r. wiślanym statkiem pasażerskim.

Była właśnie słoneczna, prawdziwie wiosenna niedziela. Na przystań chłopcy podjeżdżali pojedynczo, niektórzy ze swoimi wtajemniczonymi sympatiami.

Przyciężkawi - z uwagi na broń - mieszali się z tłumem pasażerów, by przebrnąć jakoś przez wnikliwą kontrolę niemieckiej policji ruchu, zwanej „lodziarzami” (białe czapki). Dobrze podrobione kenkarty produkcji „Omy” wytrzymały próbę.

Dla bezpieczeństwa zajęli miejsca w różnych punktach statku, czekając niecierpliwie na odpływ. Statek wyruszył z pewnym opóźnieniem. Wyjątkowo duża liczba młodzieńców rzucała się w oczy prowincjonalnym pięknościom. A oni nie byli od tego. Co przyjemniejszy buziak pociągał, a flirt i przygoda kusiły. Za Mogiłą wysoki i przystojny „Buńko” (Włodzimierz Rozmus) już czarował rumianą sąsiadkę. Podniecony westchnął tak głęboko, że przyciasna wiatrówka rozpięła się, a zdumionym pasażerom ukazały się granaty i pistolety. - Partyzanci jadą! - poszła wieść z ust do ust. Tajemnica stała się wnet powszechna. Z tobołów i zza pazuchy wyciągano wódkę, kiełbasę, placki. Starsi obmacywali chłopców z lasu, by przekonać się, że to prawda. Dziewczyny tuliły się, korzystając z pobłażliwości mamuś i ciotek. Posypały się zaproszenia do jadła i picia, toasty na cześć partyzantów i pieśni patriotyczne. Tylko zatwardziały abstynent, mlekopij „Judasz” nie podzielał euforycznego nastroju. Biegał po pokładzie i strofował kolegów, a nawet wytrącał z rąk kieliszki, hojnie podsuwane. Miał rację. Cel podróży był już bliski, a kompletna dekonspiracja stawała się groźna.

Na przystani w Brzesku Nowym widać było z daleka kręcące się patrole niemieckie. Incydent i jego konsekwencje wydawały się nieuniknione. Zadziałał więc tak, jak na dowódcę przystało. Kilkaset metrów przed przystanią kazał kapitanowi zatrzymać statek. Teraz łodzią dowieziono ich do brzegu. Wkrótce zniknęli w nadwiślańskich krzakach.

(Zagrożenie majora Jaremy)

W trzeciej chyba dekadzie kwietnia 1944 r. gestapo zaczęło deptać po piętach mjrowi „Jaremie” szefowi Komendy Dywersji Okręgu Krakowskiego AK. Ten - z uwagi na bezpieczeństwo własne i organizacji - uznał, słusznie, że jest spalony i nie może dłużej działać na terenie Krakowa.

Ogólnie mniemano, że ważną funkcję przejmie dotychczasowy jego zastępca kpt. „Wąsacz” (Stanisław Więckowski). Predysponowały go do tego niemałe zasługi, jak i osobiste cechy charakteru. Zrównoważony, nad wyraz koleżeński i samodzielny nie bał się odpowiedzialności i podejmowania decyzji. Ponadto był człowiekiem o szerokich horyzontach myślowych i posiadał liczące się w pracy konspiracyjnej duże znajomości prywatne i służbowe. Umiał w potrzebie wyczarować pieniądze, broń oraz społeczną i organizacyjną pomoc. Jako twórca i opiekun dwóch pierwszych oddziałów partyzanckich był wprost ubóstwiany przez chłopców z lasu i nazywany popularnie „tatą”. Atoli „Wąsacz” zgodził się tymczasem objąć stanowisko szefa WSOP (Wojskowa Straż Ochrony Powstania), zaproponowane mu przez ppłka dypl. „Odweta”, dowódcę organizującej się właśnie 6. Dywizji Piechoty. Ziemi Krakowskiej.

W konsekwencji obowiązki szefa krakowskiego Kedywu zaczął pełnić kpt. „Zimowit”-„Skała”.

Dla mnie nastały teraz ciężkie dni, bowiem, zagrożony aresztowaniem „Jarema” powierzał właśnie mnie osobistą ochronę, „Spokojny”, odstąpił szefowi wynajmowany przy ulicy Tarłowskiej pokój, a sam wyjeżdżał coraz częściej w teren lub nocował po znajomych. Z pistoletem na brzuchu jeździłem lub chodziłem w charakterze cienia do lokali kontaktowych na ulicę Tarłowską i pod mieszkanie rodzinne „Jaremy” przy ulicy Orzeszkowej 4 (u Józefa Wolfingera ps. „Wilk”). Była to przykra rola i do tego bardzo niebezpieczna. W ewentualnej walce z gestapowcami nie miałem w pojedynkę większych szans, a godzinowe wyczekiwania i spacery po ulicy Orzeszkowej groziły w każdej chwili incydentem z kręcącymi się patrolami policyjnymi. Obowiązki wykonywałem początkowo solidnie. Wkrótce jednak doszedłem do wniosku, że zabieranie broni na spotkania szefa z rodziną może wywołać w konsekwencji niezamierzone i brzemienne w skutki starcie z Niemcami.

- Gdzie teraz jedziemy? - pytałem zwykle „Jaremę” w miejscu startu przy ulicy Topolowej 12.

Gdy odpowiadał, że na „trójkę” lub na Tarłowską brałem jeden z pistoletów zamelinowanych w butach znajdujących się w przedpokoju i wkładałem za pas. W wypadku ulicy Orzeszkowej robiłem to samo, z tym że wypuszczałem „Jaremę” za drzwi i szybko chowałem broń z powrotem do buta. W ten sposób szef czuł się raźniej, ja bezpieczniej, a Kraków spokojniej.


(Przejęcie obowiązków szefa Kedywu przez majora "Skałę")

Około 20 maja 1944 r. „Jarema” został przeniesiony służbowo do Warszawy. Pełnoprawnym szefem Kedywu został mianowany, kpt. „Zimowit”-„Skała”.

Choć zamiar odbicia więźnia na Montelupich zszedł na razie na drugi plan, przygotowania do tej akcji trwały nadal. Zażądano od Londynu przysłania dodatkowej broni, by wzmocnić siłę ogniową i dozbroić przewidziane do uderzenia zespoły bojowe.

Chodziły słuchy, że Niemcy orientują się w sytuacji i podobno wiedzą o dacie i miejscu jednego zrzutu. Dowództwo Okręgu zdecydowało, że gdyby tak było, to zrzut będzie odbierany siłą.

Otrzymałem od „Zimowita”-„Skały” polecenie skontaktowania się i omówienia z nim współdziałania na taką ewentualność z komendantem Inspektoratu „Maria” mjrem „Bolko”-„Tysiącem” (Bolesław Nieczuja-Ostrowski). W ostatnią niedzielę kwietnia udałem się więc na punkt kontaktowy w Proszowicach. W razie potrzeby miałem ściągnąć wszystkie oddziały partyzanckie Kedywu do ubezpieczenia zrzutowiska.

W rezultacie okazało się, że był to alarm przedwczesny, a wiadomość o przechwyceniu przez Niemców informacji o miejscu i czasie zrzutu - przesadzona. „Bolko”- „Tysiąc” uznał koncentrację oddziałów za zbędną.


(Tragedia w Łęgu)

Alarmowany Londyn nie odmówił pomocy i rzeczywiście sypnął kilkoma zrzutami, które zostały podjęte na terenie Inspektoratu „Maria”. Celem przetransportowania przydzielonej dla akcji „Luty” broni wyruszył z Krakowa czterdziestoosobowy oddział „Żelbetu” pod dowództwem ppor. „Gołąba” (Adam Żuwała). Nocą z 7 na 8 maja 1944 r. grupa ta przejęła koło Proszowic znaczną ilość stenów[4], amunicji, granatów, 4 skoczków spadochronowych i ruszyła w kierunku Krakowa.

O świcie konwój natknął się na dwóch polskich policjantów. Granatowi zaklinali się, że dochowają tajemnicy, dowódca więc po odebraniu od nich przysięgi pozwolił im pójść dalej.

Oddział dobrnął bez dalszych przeszkód do Łęgu i zamelinował broń w budynkach członka AK „Karpia" (Józef Bober). „Gołąb" pozostawił na miejscu dziewięcioosobową załogę pod dowództwem cichociemnego ppor. „Golfa" (Bronisław Kamiński), resztę łudzi zwolnił, a sam udał się do Krakowa, by zaraportować wykonanie zadania.

Około południa dnia 8 maja 1944 r. zajechała samochodami do Łęgu uzbrojona po zęby ekspedycja niemiecka i z miejsca zaczęła otaczać pierścieniem obejście „Karpia”.

Wsypa była oczywista.

Szczupła załoga AK nie miała innego wyjścia jak tylko obronę. Wyszkolony dobrze dowódca podpuścił hitlerowców jak najbliżej i dał rozkaz otwarcia ognia. Wywiązała się mordercza, beznadziejna dla Polaków walka.

Pod osłoną „Golfa” udało się wycofać „Rezule” (Tadeusz Żuwała), „Wyrwidębowi” (Zbigniew Dudzikowski), „Sępowi” (Edward Grzyb) oraz skoczkowi spadochronowemu ppor. „Janczarowi” (Jerzy Niemczycki). Bohatersko zginęli: cichociemni por. „Goli”, ppor. „Powiślak” (Włodzimierz Lech) i ppor. „Jelito” (Józef Wątróbski)[5] oraz żołnierze „Żelbetu” „Chrystian” (Leszek Korol), „Waligóra” (Henryk Walczak) i „Tygrys” (Zygmunt Szewczyk). Angielska broń wpadła w ręce Niemców, zabudowania „Karpia” spalono. Przypadek z granatowymi policjantami jeszcze raz dowodził, jak trudnym i specyficznym terenem jest Kraków. Zdrada dwóch nadgorliwców doprowadziła do tragedii, która pochłonęła życie wielu wspaniałych ludzi, a dla akcji „Luty” stanowiła poważny cios, w znaczeniu materialnym i moralnym. Niepowodzenie w Łęgu i przejściowy szok ukoiły w 10 dni później wieści o chwale polskiego oręża pod Monte Cassino. Daleko we Włoszech II Korpus Polski mścił narodowe krzywdy.


(Epizody z maja 1944 roku)

W tym okresie przeprowadziłem inspekcję dywersji na terenie Krakowa. Złożyłem w Kedywie odpowiedni raport i uzgodniłem z kpt. „Durem”, oficerem dywersji Inspektoratu, sprawę kontroli Obwodu w Bochni, gdzie jego zdaniem sprawy kulały. W dniu 25 maja 1944 r. mieliśmy spotkać się na Dworcu Głównym i pojechać razem. Tak się jednak zdarzyło, że zatrzymał mnie w Krakowie „Skała” i musiałem zrezygnować z wyjazdu.

Zakonspirowany pod pseudonimem „Dur” dr Jan Dadak był mi w istocie znany z prawdziwego nazwiska jako ogólnie ceniony działacz społeczny i pracownik Dyrekcji Poczty Polskiej w Krakowie. Zdecydowałem się go przeprosić i wytłumaczyć swoją nieobecność na stacji. Późnym popołudniem udałem się na punkt kontaktowy mieszczący się w mieszkaniu prywatnym „Dura” na Starej Olszy.

Zapukałem umówionym sygnałem. Zza uchylonych drzwi ukazała się twarz znanej mi siwej pani.

Zapytałem o „Dura”.

- Rany boskie! Uciekaj pan natychmiast!

- Co się stało?

- „Dur” aresztowany! Gestapo też tu było. Dopiero co odjechali - szlochała i załamywała ręce.

Okazało się, że Niemcy przyłapali „Dura” na dworcu kolejowym. Jeszcze raz miałem szczęście, czy jednak na długo?

Wśród mieszkańców „dwunastki” na Topolowej nastąpiły w maju 1944 r. osobowe zmiany. Opuścił ją Kaziu Stalmach, wprowadziła się „Stasia” (Dorota Girtler-Franaszek). Dziewiętnastoletnia łączniczka „Zimowita”-„Skały”, która przeżywała w tym czasie nie lada tragedię. Został bowiem aresztowany jej ojciec, właściciel restauracji w Igołomi, gdzie znajdował się mocno eksploatowany punkt kontaktowo-przerzutowy partyzantów i gościnna melina dla członków wielu ugrupowań organizacyjnych. „Stasia” pełniła nadal obowiązki łączniczki, a w wolnych chwilach popłakiwała po kątach.

Ukrywający się Stalmach popadł natomiast w inne kłopoty. Któregoś dnia rano przebywało w mieszkaniu trzech nie pracujących i nie meldowanych panów. Wracałem właśnie z ganku, gdy przez okno w kuchni spostrzegłem dwóch cywilów. Wszedłem cicho do kuchni i podsłuchałem, że jest to kontrola z Arbeitsamtu. Fałszywe karty pracy były za słabe na takich speców. Trzeba wiać - zdecydowałem.

Nie zauważony przez nikogo wycofałem się z przedpokoju i poszedłem w rannych pantoflach, na przymusowy spacer.

„Spokojny” tymczasem bajerował kontrolujących, widząc jednak, że kłamstwo nie chwyci, łapnął ze stołu swoje dokumenty i dał drapaka z mieszkania. Z trójki zagrożonych pozostał tylko Stalmach. Urzędnicy spisali dane i kazali mu zgłosić się na ulicę Lubelską. Sytuacja stała się nieprzyjemna. Wprawdzie ustosunkowany „Rak” załatwił sprawę w Arbeitsamcie, wyszukał dla Kazia zajęcie w jakimś przedsiębiorstwie budowlanym, ale nie rozwiązywało to jeszcze problemu.

- Nie pójdę więcej do pracy - oświadczył Stalmach po dwóch dniach. - Czuję, że wielu wie, iż jestem Żydem.

W rezultacie „Zimowit”-„Skała” zaprzysiągł Kazia jako członka AK, a ja skierowałem go do oddziału partyzanckiego „Grom”, gdzie przyjął pseudonim „Cień”.


(Akcja "Luty": Strzały na Botanicznej)

W dniu 26 maja 1944 r. podjęto jeszcze jedną próbę odbicia komendanta Okręgu Krakowskiego AK poza obrębem więzienia.

Tym razem wywiad zasugerował płkowi „Lutemu”, aby podsunął Niemcom pomysł spotkania z przedstawicielami Komendy Głównej AK. Pomysł ten zrodził się z faktu, że Niemcy powodowani sytuacją na frontach zabiegali usilnie o nawiązanie rozmów z naczelnymi władzami AK. Atrakcyjne dla nich spotkanie miało nastąpić o godzinie 14.00 u zbiegu ulicy Mogilskiej i Okapy (obecnie aleja Powstańców Warszawy). Rolę rzekomego łącznika z Warszawy powierzono „Zbroi” (Zygmunt Pogan). Kpt. „Świda” nie omieszkał oczywiście zorganizować zasadzki na karetkę mającą dowieźć aresztowanego płka „Lutego” na umówione miejsce.

Oprócz głównej grupy uderzeniowej, pozostającej pod jego osobistym dowództwem, obstawił silnymi, dobrze uzbrojonymi patrolami „Gila” blok ulic: Ariańska, Topolowa, Mogilska, Lubicz. Miały one chodzić po uzgodnionych trasach, sygnalizować pojawienie się karetki i ubezpieczać akcję.

Był upalny dzień. Godzina przyjazdu minęła, a oczekiwana karetka jeszcze się nie zjawiła. Sytuacja krążących patroli stawała się trudna z uwagi na przechodzących Niemców oraz nasłanych dla penetracji terenu konfidentów.

„Świda” nie odwoływał jeszcze akcji, rozumując słusznie, że gestapowcy nie będą na tyle naiwni, by przyjechać bez wstępnego rozeznania i sprawdzenia przekazanych przez „Lutego” danych.

Nie wiadomo, czy Niemcy zaryzykowaliby w konsekwencji przywiezienie więźnia i jakim rezultatem zakończyłaby się dobrze zorganizowana i mająca szansę powodzenia zasadzka.

Pech jednak chciał, że rozwiązanie tej zagadki nastąpiło wcześniej i to przez przypadek. Żołnierze jednego z patroli dla odwrócenia od siebie uwagi, a może i powodowani pragnieniem postanowili napić się czegoś w skromnej restauracji znajdującej się na rogu ulic Lubicz i Mogilskiej. Właściciel podając piwo zauważył u jednego z nich wystającą spod płaszcza kolbę peemu. Nic nie mówiąc udał się na pobliski posterunek policji przy ulicy Lubicz, by zameldować o tym fakcie. Złożył donos granatowemu policjantowi, który dla odmiany był członkiem AK. Tenże kazał poczekać szpiclowi, a sam pobiegł zawiadomić o niebezpieczeństwie swego przełożonego z konspiracji.

Restaurator widząc brak jakiegokolwiek działania ruszył na posterunek policji niemieckiej przy ulicy Prażmowskiego (obecnie Marchlewskiego). W drodze spotkał dwóch żandarmów, zaciągnął do swej knajpy, w której nie było już podejrzanych „bandytów”.

Jeden z nich, „Dąbrowa”, nie wiedząc nic o wsypie, po wypiciu piwa zajął swoje stanowisko koło Offiziersheimu i czekał na dalszy bieg wypadków. Spostrzegł niedługo, że z restauracji wyszła młoda kobieta, a tuż za nią Niemcy z bronią gotową do strzału.

- Panowie! Uciekajcie! Żandarmi was szukają – szepnęły mijając pchor. „Dąbrowę”. Tenże ruszył natychmiast przed siebie, by ostrzec spacerujących nieco dalej po ulicy Lubicz kolegów.

Niemcy dogonili patrol dywersyjny w chwili, gdy ten skręcał w ulicę Botaniczną, by uniknąć spotkania.

- Hände hoch! – padły sakramentalne słowa, poparte wymierzonymi lufami karabinów.

Szybsze jednak były serie z angielskich stenów.

Żandarmi upadli na ziemię. Jeszcze jeden z nich usiłował strzelić, ale poprawka „Gila” udaremniła te zamiary.

Starcie to spowodowało natychmiastowe zwinięcie akcji i wycofanie się z zasadzki. Gdy na miejscu incydentu zjawiło się gestapo i policja, dywersantów już nie było.

Śmierć przy ulicy Botanicznej znaleźli: st. przodownik rezerwy Schutzpolizei Schönwald, oraz dr Erwin Hoff z Hilfspolizei współpracujący z Abwehrą i gestapo, kierownik sekcji historycznej Institut für Deutsche Ostarbeit.

Zemsta okupanta była straszna. W dniu 27 maja 1944 r. rozstrzelano w miejscu starcia 40 przywiezionych z więzienia na Montelupich Polaków i przesunięto godzinę policyjną na 18.

Rozkazem komendanta Okręgu Krakowskiego z dnia 10 czerwca 1944 r. grupa Kedywu Podokręgu Rzeszowskiego została wycofana na własny teren celem przygotowania i wzięcia czynnego udziału w akcji „Burza”.

Prawie trzymiesięczny pobyt w Krakowie kpt. „Świdy” i jego bojowych chłopców nie przyniósł niestety spodziewanych efektów. Akcje „Luty” i „Koppe” nie zostały przez nich wykonane.

Kraków okazał się dla rzeszowian miastem tak samo pechowym jak dla tubylców.

(Sytuacja na frontach)

Dnia 6 czerwca 1944 r. zachodni alianci rozpoczęli wreszcie od dawna oczekiwaną inwazję Europy.

To wielkie dla świata wydarzenie było szczególnie ważne i brzemienne w skutki dla narodu polskiego. Fakt bowiem wylądowania w Normandii, a nie na Bałkanach rozwiewał dotychczasowe kalkulacje polityczne, wskazywał, skąd przyjdzie wolność i przesądzał w zasadzie o przyszłości Polski.


(Kontakt z oddziałem "Janina")

Tego dnia dziwne podniecenie panowało wśród mieszkańców, Krakowa. Niemcy wydawali się markotni i nerwowi. Polacy rozgadani i tajemniczo uśmiechnięci. Tę ważną wiadomość przekazali mi na Plantach „Jawor” (Jan Gomoła) i „Andrzej” (Andrzej Gloss). Byli to młodzi dowódcy NOW z Brzeska, którzy jakimś sposobem w maju nawiązali ze mną kontakt i zabiegali o wcielenie podległej sobie grupy do Kedywu. Oferta była bardzo ponętna. Mieli już zorganizowany i dość dobrze uzbrojony oddział partyzancki. Nazywał się „Janina”.

Osobiście nie widziałem przeszkód, aby przejął ich Kedyw. Musiałem tylko omówić sprawę z dowództwem.

Propozycja nie znalazła jednak aprobaty. Okręg postanowił, by grupę NOW przekazać w ramach akcji scaleniowej do Tarnowskiego Inspektoratu AK, któremu podlegało Brzesko.

Oddział partyzancki „Janina” pod dowództwem „Jawora” ubezpieczał później lądowisko w znanej akcji „III Most”, a w końcu lipca 1944 r. wszedł w skład batalionu „Barbara” 16. pp Ziemi Krakowskiej, utrzymując nadal tradycyjną nazwę i bojową postawę.


(Wypad do Warszawy)

Ostatnie, dość nerwowe przeżycia i wojenne wydarzenia sprawiły, że postanowiłem wyrwać się na, kilka dni do Warszawy, by zasięgnąć języka i odetchnąć bardziej polskim powietrzem.

Przy ulicy Waszyngtona 20 zastałem nowego z kolei „ptaszka”, a zacna pani Ochmanowa przebywała w szpitalu. Zamieszkałem u „Wandy”, która odstąpiła mi swój sublokatorski pokój. Nazajutrz wybrałem się na punkt kontaktowy „Naty” w nadziei, że od świeżo przybyłych cichociemnych dowiem się czegoś o dawnych kolegach i polskich sprawach.

- Panowie! Nie spotkaliście przypadkiem Jurka Lemme, Jasia Serafina - przepytywałem tych z I Korpusu.

Wymienione nazwiska robiły dziwne wrażenie. Indagowani bąkali coś pod nosem lub wyraźnie milkli. Wreszcie jeden z nich oświadczył, że Jurek Lemme nie żyje. Rozbił się na motocyklu w Audley End.

- Jurek? Taki chłop? To niemożliwe! - plotłem zaskoczony hiobową wieścią. - A Jasiu Serafin?

- Jego znam dużo lepiej. Skończył Wyższą Szkołę Wojenną, ożenił się ze Szkotką. Był już kapitanem dyplomowanym.

- A teraz?

- Miał wyjątkowego pecha. Wie pan dobrze, jak to się u nas czasem zdarza... Właśnie przy skoku spadochron się nie otworzył. Było to w nocy z 19 na 20 maja...

Nie słuchałem dalej.

- Dziękuję - bąknąłem i wybiegłem z lokalu kontaktowego. Czułem się jakby mnie ktoś zdzielił obuchem w głowę. Szedłem sztywno i bez celu, aż trafiłem na knajpę. Wstąpiłem i zamówiłem setkę wódki przy bufecie.

Gdybym choć mógł zapłakać, ulżyłoby może - pomyślałem po wypiciu. Poprosiłem o drugą i patrzyłem tępo przed siebie ściskając bezwiednie nalany kieliszek. Usłyszałem trzask szkła i spostrzegłem strużkę krwi na dłoni. To trochę pomogło. Kupiłem jeszcze butelkę wódki i zabrałem ją ze sobą.

Jasiu nie żyje! Naga prawda wracała bumerangiem do mózgu, jakby on był jedynym, najważniejszym wśród tysięcy, ba - milionów, których spotkał ten los Pamiętałem dobrze jego przeszłość. Jan Serafin pochodził ze wsi Czukiew pod Samborem. Był oficerem Batalionu Stołecznego, obrońcą Woli w 1939 r. Kampanię 1940 r. odbył w jakiejś jednostce francuskiej, gdzie został skierowany na kurs z 1. Dywizji Grenadierów. Musiał, się dobrze spisywać na froncie, skoro pułkownik - Francuz zabiegał później o nadanie me Médaile Militaire, najwyższego francuskiego odznaczenia bojowego. Skończyło się na Croix de Guerre, bo nie wypadało dać więcej cudzoziemcowi. A później towarzysz morskich kąpieli w Cassis, wspólnej wędrówki przez Pireneje, Hiszpanię, Portugalię, aż do Wielkiej Brytanii. Rasowy mężczyzna zawsze uśmiechnięty i pełen życia, zadziorny i ambitny, oficer w jak najlepszym wydaniu. Piękniś, którego goniły i chłonęły oczy kobiet w wielu krajach a szczególnie cór Południa, człowiek, którego walory i charakter predestynowały do kariery i wielkich czynów, a nie śmierci z przypadku.

- Bodajby pokręciło, tę wydrę, która składała spadochron - złorzeczyłem nieznanej Angielce. W domu szukałem kieliszka. Wlałem w gardło pot butelki alkoholu i rzuciłem się na tapczan. W filmowym rytmie zamajaczyła roześmiana twarz Jurka i opalona śródziemnomorskim słońcem postać Jasia. Dołączali do nich inni cichociemni: Jasiu Hörl, Olgierd Stołyhwo, Bolesław Odrowąż-Szukiewicz, Witek Pic, Jacek Przetocki, trzej bliżej nie znani z Łęgu - to tylko ci, o których słyszałem, że już zginęli. Zjawiały się młode, dziarskie oblicza harcerzy i harcerek z krakowskich Szarych Szeregów. O ilu jeszcze powiększy się ten korowód śmierci do końca wojny?

Wieczorem przed planowanym terminem opuściłem Warszawę.


("Błyskawica", "Grom" i "Skok" w maju i czerwcu 1944)

Trzy oddziały partyzanckie Kedywu - „Błyskawica”, „Grom” i „Skok” kwaterowały w maju i czerwcu 1944 r. w garnizonie Inspektoratu „Maria” między Wisłą, Nidą, Nidzicą i Lasami Chroberskimi. Był to teren na wskroś rolniczy, pozbawiony znaczniejszych szlaków komunikacyjnych. Słynne błotniste drogi, a raczej bezdroża czyniły go trudno dostępnym, wymarzonym dla konspiracji. Ludność, wychowana na tradycjach kościuszkowskich i powstańczych, odznaczała się wysokim poczuciem patriotyzmu i solidarności w walce z okupantem. W tym czasie Niemcy - poza miastami i większymi osadami - nie panowali już nad terenem. Władza ich, i to iluzoryczna, kończyła się praktycznie z momentem zmierzchu.

(Walka z bandytyzmem)

Noc należała niepodzielnie do Podziemia i niestety także do elementów przestępczych. Zmora bandytyzmu trapiła ludność, a jej bezpieczeństwo stało się problemem dla władz AK. Walkę z tym właśnie marginesem społecznym zlecono dodatkowo oddziałom partyzanckim Kedywu, które na mocy tajnego rozkazu Komendanta Głównego AK o zwalczaniu bandytyzmu na ziemiach polskich z dnia 16 września 1943 r. zostały tam skoncentrowane. Była to działalność nieefektywna, ale konieczna. Oddziały, współpracując ścisłe z miejscowymi władzami AK, szybko opanowały teren, zaskarbiając sobie uznanie i wdzięczność społeczeństwa. Od początku maja 1944 r. partyzanci przestali się konspirować i oficjalnie chodzili po drogach i wsiach radując serca polskim orzełkiem i mundurem.

Ta policyjna i wychowawcza rola nie była łatwa. Partyzant występował nie tylko jako rzecznik ładu i porządku. Często bywał arbitrem w sporach, społecznym kuratorem, sędzią i jednocześnie egzekutorem wyroku. Rozbrajał bandytów, chronił przed kradzieżą majątek państwowy i prywatny, rozbijał bimbrownie ratując naród przed nałogiem pijaństwa, upominał, tłumaczył, wreszcie karał tych, którzy z zawiści lub nadgorliwości wysługiwali się okupacyjnym władzom ze szkodą dla ludności polskiej.

A walka z Niemcami?

Ci unikali na ogół partyzanckiego rejonu. Pojawiające się przypadkowo patrole rozbrajano, majątki zaś niemieckie - tzw. Liegenschafty, mleczarnie i magazyny - były systematycznie nawiedzane, a ich dobytek uszczuplany.

A oto przykłady tej działalności:


(Likwidacja bandy w okolicy Kościelca)

Na początku maja 1944 r. terenowe dowództwo AK zwróciło się do oddziału partyzanckiego „Skok” o zlikwidowanie bandy rabunkowej, grasującej w okolicy Kościelca. Gnębiła ona okoliczną ludność ustawicznymi napadami rabując odzież, dobytek i pieniądze. Wyznaczała okup gospodarzom, a w razie niespełnienia żądania szantażowała podpaleniem zabudowań lub śmiercią. Napastowani, obawiając się gróźb, spełniali te niecne postulaty. Bandyci, pewni sukcesów, rozzuchwalali się coraz bardziej. Wkrótce nadeszła wiadomość, że nakazali złożyć okup w kwocie 5000 złotych jednemu z gospodarzy w okolicy Nagórzan i zapowiedzieli swoje przybycie po pieniądze następnego dnia wieczorem.

O godzinie 23 zjawili się rzeczywiście. Gospodarz okazał się człowiekiem solidnym. Dał okup i postawił jeszcze pół litra wódki prosząc, by go więcej nie nachodzili. Rozanieleni napitkiem i łatwym łupem bandyci opuścili w dobrych humorach chłopski dom.

- Ręce do góry! - usłyszeli stanowczy glos dowódcy patrolu, poparty wycelowanymi karabinami. - Jesteście otoczeni! Poddajcie się!

Bandyci nieprzywykli do takiego straszenia chwycili za broń. Partyzanckie strzały uspokoiły jednak szybko ich zapędy. Trzeba było podnieść złodziejskie łapy. Było ich pięciu. Zabrano 5 granatów, 2 karabiny, 1„urzyn" (ucięty karabin), 2 pistolety i 150 sztuk amunicji. Rozbrojeni zostali przekazani władzom terenowym AK.

Okoliczna ludność odetchnęła.

(Przepędzenie bandy w Sypowie)

W dniu 12 maja 1944 r. oddział partyzancki „Grom” otrzymał wiadomość, że jakaś bandycka grupa sterroryzowała służbę leśną i sprzedaje przygodnym gospodarzom drewno w miejscowości Sypów w Lasach Chroberskich.

Wyruszyły dwa patrole. Jeden po cywilnemu pod dowództwem pchor. „Sama”, drugi w mundurach pod dowództwem „Żmii”.

Zastali ciekawy, świadczący o bezczelności bandziorów, obrazek. Około 200 chłopskich furmanek czekało na drewno płacąc hojnie za kwitki handlującym państwową własnością typom. Ci, spostrzegłszy nadchodzących zorientowali się, że coś się święci. Pierwsi otworzyli ogień. Zagrały peemy „Orlika” i „Leśnika”. Bandyci szybko wycofali się, nie doprowadzając do końca intratnego interesu. Ratując polskie lasy przed dewastacją wprowadzono odtąd wydawanie drewna budującym się chłopom za zaświadczenia władz AK, a drewno pochodziło z wyrębu wskazanego przez służbę leśną.


(Powojenne kłamstwa na temat zwalczania band)

Po wojnie sugerowano w różnych publikacjach, że tajny rozkaz Komendanta Głównego AK z dnia 16 września 1943 r. o zwalczaniu bandytyzmu zakładał w istocie zbrojną likwidację oddziałów Gwardii Ludowej oraz partyzantki radzieckiej, na ziemiach polskich. I chyba z tego względu w literaturze, jaka pojawiła się po wojnie przylepiono oddziałom partyzanckim „Błyskawica” i „Grom” fałszywą łatkę[6]. A stało się tak za przyczyną niejakiego Mancieloka.

Armia Ludowa w opisywanym rejonie nie była widoczna. Mancielok był Żydem. Słynął z napadów z bronią w ręku na okoliczne dwory i co bogatszych chłopów. Dorobił się za to wyroku śmierci wydanego przez władze AK i był istotnie poszukiwany. Pewnego razu stał on koło wiejskiej kuźni, obok przechodził patrol „Błyskawicy”. Na widok partyzantów czmychnął w zboże.

- Kto to taki? - zapytał stojących chłopów dowódca.

- Mancielok! - poinformowali go skwapliwie. Gdy wezwany do zatrzymania uciekał nadal, poszła seria w zboże i ugodziła go celnie.

Powojenni autorzy wojennych wspomnień zrobili z Mancieloka bohatera AL, zamordowanego przez rodzimych faszystów. Pewne jest tylko to, że Mancielok nie użył ani razu swojego pistoletu przeciwko Niemcom[7]. Jeżeli był rzeczywiście członkiem AL, to na pewno nie dodał splendoru tej zasłużonej w walce z okupantem organizacji.

Prawdą bowiem okupacyjnych lat jest to, że oddziały „Błyskawica”, „Grom” i „Skok” nie miały żadnych zadrażnień z PPR i AL, a przeciwnie - występowały wówczas momenty wzajemnej współpracy.


(Akcje wychowawcze)

Za postępowanie niegodne Polaka, kumanie się lub służalczość wobec Niemców stosowano napomnienia, strzyżenia głowy kobietom, a w przypadkach bardziej rażących karę chłosty. Były to sprawy przykre, ale praktykowane dla odstraszenia słabszych moralnie jednostek i ochrony przed nimi uczciwych obywateli. Najczęściej dostawało się wójtom i sołtysom za zbyt gorliwe wykonywanie obowiązków, a nierzadko przywłaszczanie sobie przydziałów przeznaczonych dla ludności.

W połowie maja 1944 r. zdarzył się oddziałowi „Skok” groteskowy wprost przypadek. W czasie marszu na nową melinę terenówka zwróciła się z prośbą o ukaranie pewnej kobiety, która za to, że jej brata wyznaczono na roboty w Niemczech, groziła zadenuncjowaniem miejscowej organizacji.

Nad wsią zawisło groźne niebezpieczeństwo, gdyż powszechnie wiedziano o przynależności do konspiracji mieszkańców wsi. Sami zaś nie chcieli rozdrażniać mściwej baby.

„Belfort” zgodził się załatwić delikatną sprawę. O godzinie l w nocy udał się w towarzystwie „Sokoła”, „Wróbla” i „Modrzewia” pod wskazany dom. Po dłuższym dobijaniu się otworzył drzwi niski, cherlawy gospodarz.

- Jesteśmy partyzantami i przyszliśmy wymierzyć sprawiedliwość żonie za to, że grozi wsi i działa przeciw narodowi polskiemu - oświadczył „Belfort”. - Gdzie ona?

- Chłop wskazał milcząco następny pokój.

Weszli. Przed łóżkiem stała w nocnej koszuli wysoka, stukilowej wagi kobieta. „Belfort” uświadomił ją, że postępuje niegodnie i zagroził śmiercią w wypadku zrealizowania przez nią groźby, a profilaktycznie kazał wymierzyć 20 kijów, by napędzić babie rozumu.

- Kłaść się na stołku - rozkazał herod-babie.

Po chwilowym wahaniu usłuchała i wypięła potężny zad.

Z porównania warunków fizycznych żony i męża widoczne było, kto rządzi w tym domu. Dam mu szansę - pomyślał „Belfort” i zaproponował chłopinie, by raz w życiu odegrał się na ksantypie. Lecz nieborak. zaczął się trząść jak osika i poprosił projektodawcę do drugiego pokoju.

- Panoczku, zróbcie to sami, bo ona mnie zabije, jak tylko odejdziecie. Ale wlejcie jej, ile wlezie, bo na to zasłużyła. I za mnie też.

Przykrą czynność musiał wykonać jeden z partyzantów. Po fakcie ukarana oświadczyła, że słusznie jej się to należało, bo była rzeczywiście głupia. Do Niemców nie pójdzie na skargę i nikomu nic nie powie. Bardzo się wstydzi tego, co ją spotkało.

Partyzanci zadowoleni z osiągniętego celu opuścili mieszkanie. Tuż przed domem „Belfort” poczuł, że ktoś chwyta go za rękę. W ciemności spostrzegł gospodarza.

- Dziękuję panom, że jej sprawiliście dobre lanie. Niech wie wiedźma, jak to boli - przyznał się do swego losu. Później ukarana zachowywała się przyzwoicie i ponoć przestała nawet bijać chuderlawego męża.

W licznych akcjach gospodarczych obrabiano systematycznie pobliskie mleczarnie i Liegenschafty. Wprawdzie oddziały były zaopatrywane w żywność centralnie przez dobrze pracujący Komitet Opieki Społecznej „Tarcza”, ale słusznie rozumowano, że od przybytku głowa nie boli, a płody polskiej ziemi należą przede wszystkim do jej prawowitych właścicieli.

Na początku czerwca 1944 r. miejscowe władze AK zaawizowały, że będzie przewożony z Czarnocina samochodem ciężarowym większy ładunek masła. Po szczegółowym rozpoznaniu ustalono, że nastąpi, to 3 czerwca 1944 r. Wysłany dla dokonania rekwizycji patrol oddziału partyzanckiego „Grom” zorganizował zasadzkę przy drodze Czarnocin-Cieślice na przejeżdżający w ciągu dnia konwój.

Niedługo dał się słyszeć warkot zbliżającego się samochodu. Na drodze stanęli „Błysk” i „Zbójnik”, ubrani w nieodłączne mundury Organizacji Todt. „Błysk” dał podniesieniem ręki znak do zatrzymania się. Ciężarówka posłusznie stanęła.

- Dokumenty proszę! - rozkazał po niemiecku i wylegitymował kierowcę. „Zbójnik” w tym czasie sprawdził, czy nie ma Niemców lub granatowych pod plandeką. Byli sami Polacy.

- Chłopaki! Do roboty! – poderwał ukrytych w przydrożnym rowie kolegów i uspokajał równocześnie przestraszonych konwojentów. Partyzanci przeładowali błyskawicznie zawartość samochodu na dwie chłopskie podwody. Dla zabezpieczenia spokojnego odskoku przebili dwie przednie gumy, konwojentom zaś wydali zaświadczenie z pieczątką oddziału partyzanckiego „Grom”. Obie strony były zadowolone. Niemcy respektowali bowiem partyzanckie pokwitowania i uznali je za dowód działania siły wyższej. W konkretnym przypadku zabrano 6 beczek świeżego masła, 5 baniek śmietany i około 1000 jaj. Oddziałowy kucharz „Batko” (Jan Tryszczała) tym razem nie skąpił. „Szczupak”, „Kropka”, „Buńko” i „Kat” dali koncert jedzenia pałaszując 18 jaj na każdego. Masło rozdano najbiedniejszym mieszkańcom wsi Stradów i Zagaje.


(Akcja w Liegenschafcie w Dziekanowicach)

Rządca Liegensehaftu Dziekanowice był Niemcem, wrogo ustosunkowanym do Polaków i wyżywającym się na folwarcznej służbie. To ważniactwo wynikało stąd, że majątek leżał około 3 km od miasteczka Działoszyce, gdzie znajdował się silny Stützpunkt niemieckiej żandarmerii. Połączenie telefoniczne zapewniało natychmiastową pomoc w opałach.

W dniu 8 czerwca 1944 r. wybrał się tam dwoma furmankami patrol oddziału „Grom” w składzie: „Karp” (Czesław Ciepiela), „Gala” (Jerzy Baster), „Zając”, „Buńko”, „Mały”, „Ryś”, „Mściciel”, „Żmija”, „Kropka” (Tadeusz Janiak), „Cień” i „Błysk”. Na pół kilometra przed celem dowodzący grupą pchor. „Karp” rozkazał wszystkim wysiąść z wozu i iść dalej w zupełnej ciszy. Należało jeszcze przeciąć linię telefoniczną, by pozbawić rządcę połączenia z Działoszycami.

„Zając” wdrapał się na słup z zamiarem wykonania tego zadania. W braku innych narzędzi okręcił drut na bagnet i silnie pociągnął. W ciszą nocy wdarł się charakterystyczny dźwięk, ale skutku nie było. Zaniechali więc dalszych prób z przecięciem połączenia telefonicznego i postanowili działać przez zaskoczenie. Gdy byli już przy parkanie, rozszczekały się psy i sprowadziły do bramy nocnego stróża.

- Uciszyć i pozamykać drani! - nakazał dozorcy któryś z partyzantów i uświadomił go o celu wyprawy.

- Już się robi - włączył się tenże ochoczo do działania. We dworze jeden tylko pokój świecił do połowy zasłoniętymi oknami. Podsadzili „Zająca”, by zobaczył, co się wewnątrz dzieje.

Rozparty wygodnie w klubowym fotelu rządca czytał właśnie gazetę. Brzęk stłuczonej szyby poderwał go nagle i rzucił w stronę opiekuńczego telefonu.

- Hände hoch! - krzyknął „Zając” w momencie, gdy „Karp” skoczył do pokoju przez drugie okno.

Rządca na widok wymierzonego pistoletu odłożył słuchawkę i posłusznie uniósł ręce w górę. Trzęsąc się ze strachu tłumaczył nieprzekonywająco swoje zachowanie, prosząc o darowanie życia. Jako cywilowi wlepiono mu 25 kijów za gorliwą służbę i szorstkie obchodzenie się z Polakami. Zarekwirowano trzy wieprzki, z których dwa przeznaczono do rozdziału między służbę folwarczną, jednego zaś zabrano dla pokrzepienia partyzanckich żołądków.

„Karp” wystawił odpowiednie zaświadczenie z pieczątką oddziału partyzanckiego „Grom” i patrol żegnany aplauzem zbudzonych polskich pracowników odjechał na kwatery. Podobnych wypadków dokonano wiele. Liegienschafty w Chroborzu i Złotej cieszyły się w tej mierze szczególnymi względami.


(Niemiecka obława 15 czerwca 1944)

Ruchliwość oddziałów Kedywu jak i ugrupowań terenowych sprawiały, że wyobrażenia ludności cywilnej, a przede wszystkim Niemców, o liczebności partyzantów były wielokrotnie przesadzone. A ci robili wszystko, by tak właśnie myślano. Wysłane to tu, to tam patrole stwarzały powody do takiego rozumowania.

Około 10 czerwca 1944 r. miał przejeżdżać przez Lasy Chroberskie transport polskich uciekinierów wojennych z terenów wschodnich. Wyznaczeni do jego konwojowania policjanci granatowi zobowiązani zostali do rozlokowania nieszczęśników po okolicznych wsiach. Do oddziału partyzanckiego „Błyskawica” zwrócił się wójt pobliskiej gminy z prośbą o ubezpieczenie transportu i zapobieżenie ewentualnym incydentom z działającą - tym razem w dobrej sprawie - policją.

Dla towarzyszenia granatowym w czasie przejazdu przez las wyznaczył ppor. „Roman” plut. „Kruka”. Dwuosobowe zaś patrole z „Gromu” i „Błyskawicy” miały nie tylko ubezpieczać transport, ale przy sposobności manifestować partyzancką siłę.

„Kruk” ulokował się w pierwszym wozie i wraz z komendantem policji prowadził konwój. Przed wozami i z boku kolumny ukazywały się co chwilę dobrze uzbrojone patrole i znikały w gęstwinie leśnej. Komendant długo obserwował niespodziewany ruch, aż wreszcie zagadał do „Kruka”.

- Panie! Ilu właściwie jest was tutaj?

- Pytanie nie na miejscu. Pan przecież wie, że to tajemnica wojskowa – wykręcał się zapytany. - Wystarczy jak powiem, że dużo. Nawet bardzo dużo - dodał domyślnie.

- Niemcy mówią, że około czterech tysięcy. Czy to możliwe?

- Sądzę, że się niewiele mylą - potwierdził przypuszczenia „Kruk” uśmiechając się niewidocznie z udanego fortelu.

Za tydzień zaalarmowano „Grom”, że 15 czerwca o świcie 4000 Niemców ma przeprowadzić obławę w Lasach Chroberskich. Kwaterujące w pobliżu oddziały „Grom” i „Błyskawica” odskoczyły w kierunku koncentracji niemieckiej i zamelinowały się na strychu domu w Opatkowicach. Około godziny 5 rano kolumny wojska i żandarmerii przedefilowały przed ich kwaterami i ruszyły w las. Lało akurat jak z cebra. Spenetrowali las dokładnie, lecz nikogo nie spotkali. Zmoczeni do suchej nitki i zabłoceni po pas wrócili wieczorem z wyprawy bez żadnych sukcesów.

(Współpraca z "terenówką" AK)

Bazę bytową i bezpieczeństwo pośrednio zapewniały oddziałom partyzanckim Kedywu miejscowe organa AK. Znajdujące się w Krakowie dowództwo było zbyt daleko, by mogło kierować na bieżąco ich działalnością. Podejmowane akcje - poza wyjątkowymi przypadkami - wynikały z inspiracji terenowych Obwodów lub Placówek, albo własnej inicjatywy. Ku chwale tamtejszej organizacji AK trzeba przyznać, że opieka ta była wspaniała, a współdziałanie dobre i owocne. Niewątpliwe zasługi „Błyskawicy”, „Gromu” oraz „Skoku” w zakresie wprowadzenia ładu i porządku, uwolnienie mieszkańców wielu wsi od zmory bandytyzmu rekompensowała miejscowa ludność szacunkiem i wdzięcznością. Do tego partyzant był symbolem jawnej walki z wrogiem, ucieleśniał marzenia o polskim wojsku, o bliskiej już wolności. Zielony mundur i orzełek wyciskały łzy, otwierały bez reszty serca. Ludzie sami oferowali kwatery, zapraszali na poczęstunek, donosili owoce, nabiał, placki.

- To Eldorado - stwierdzili wkrótce „chłopcy z lasu” pałaszując nierzadko po misce poziomek lub truskawek ze śmietaną na deser. Utarło się, że ważniejsze uroczystości publiczne nie mogły odbyć się bez ich udziału.


(Manifestacyjny pogrzeb żołnierzy Września 1939 w Nowym Korczynie 21.06.1944)

W dniu 21 czerwca 1944 oddział partyzancki „Skok” dostąpił nie lada zaszczytu. Honorował bowiem i ubezpieczał manifestacyjny pogrzeb ekshumowanych z bitewnych pól żołnierzy Września 1939 r.

Za tonącymi w wieńcach i kwiatach trumnami złożonymi na 28 wozach wyruszył z Opatowca w kierunku Starego Korczyna kondukt żałobny ponad 4000 ludzi. W podniosłym nastroju szli mężczyźni, kobiety, dzieci, by uczcić i oddać ostatni hołd tym, którzy oddali swe życie za Ojczyznę. „Cześć bohaterom poległym w walce o wolna Polskę”. „Z trudu Waszego i krwi Polska powstanie, by żyć” - głosiły transparenty. Po uroczystym nabożeństwie w Starym Korczynie pochód udał się pod pomnik w Czarkowie, gdzie spoczywali żołnierze polegli w 1918 r. Po przemówieniach złożono do grobów trumny następnego pokolenia bojowników o Polskę.

Tak masowe i wielce patriotyczne manifestacje w czasie hitlerowskiej okupacji mogły mieć miejsce jedynie w terenie, w którym Niemcy nie mieli już wiele do powiedzenia.

Dumni, podekscytowani publicznym wystąpieniem (partyzanci „Skoku” kroczyli pod dowództwem ppor. „Czesława” na czele tego budującego wiarę w przyszłość pochodu.


(Udział w uroczystościach rodzinnych mieszkańców)

Innych, bardziej pospolitych wrażeń dostarczały uroczystości rodzinne. W końcu maja 1944 r. przybyła do kwaterującego na Kopaninie „Gromu” para młodych nowożeńców wraz z rodzicami, zapraszając cały oddział na wesele. Dowódca pchor. „Sam” uległ prośbie i zgodził się na wysłanie podwładnych w dwóch grupach.

Pierwsza, wyelegantowana na możliwie najwyższy połysk, wyruszyła na czele z pchor. „Karpiem”. Przed weselnym domem powitała ją dziarskim marszem wiejska kapela.

Atrakcyjnych gości rozsadzono między dziewczętami przy suto zastawionych stołach. Miejscowe piękności czuły się tak wniebowzięte, że wkrótce zapomniały o swych codziennych partnerach. Starosta zaczął przy okazji patriotycznie przemawiać .W końcówce dolał jednak oliwy do ognia.

- Kochana partyzanci! Bijcie szwabów, jak tylko możecie. Jednak na weselu trzeba się bawić. Hej dziewuchy! Bierzcie się do nich i dawajcie pozór, by żadnemu nie była krzywda. Na pomyślność młodej pary!

Wypili, bo na „jednego” mieli zezwolenie „Sama”. Za namową panny młodej „Karp” zezwolił na jeszcze jeden toast, ale to było wszystko. Panienki obskakiwały gości, donosiły wszelakiego mięsiwa i kiełbas mizdrząc się zalotnie. Miejscowa kawalerka, urażona takim despektem, patrzyła na przybyszów spode łba. Chętnie by przyłożyli rywalom, ale nie wypadało i strach było zaczynać. Wkrótce biesiadna izba zaczęła pustoszeć. „Kat” pierwszy ruszył przed dom w tany. Za nim poszli inni. Tylko „Kropka” i „Buńko” pozostali przy stole doładowując do granic możliwości bezdenne żołądki.

Partyzancka brać tańczyła i była rozchwytywana przez panienki. Dla tubylców brakowało partnerek i powodzenia. Poniektóre pary szukały już odpoczynku w bardziej ustronnych zakątkach. Ale i chłopcy z cywila nie byli w ciemię bici. Wielu z nich należało przecież do konspiracyjnych organizacji i nie uważali się za gorszych od tych z lasu. Naradzali się po kątach, aż znaleźli sposób na magnes munduru.

Niebawem pojawił się samotny jeździec na spienionym koniu. Przyhamował go stojący na ubezpieczeniu „Łęczyc”.

- Mam ważny meldunek - oświadczył prosząc o rozmowę z dowódca.

„Silna grupa niemiecka posuwa się w kierunku wsi Stradów” – odczytał „Karp”.

- Na koń - zakomenderował, jak na artylerzystę przystało, i za chwilę rozbawieni partyzanci ruszyli pieszo w kierunku kwater. Odchodzących żegnały roziskrzone oczy zawiedzionych dziewcząt i ironiczne uśmieszki wiejskiej kawalerki. Wesele trwało nadal.

„Sam" zarządził ostre pogotowie, wysłane w teren patrole spenetrowały okolice, nie spotykając nigdzie Niemców. Zorientowali się, że meldunek był fałszywy. Fortel udał się w pełni zazdrosnym młodzieńcom.

Nieco później wybrane patrole „Błyskawicy” i „Gromu” znalazły się na weselu w Zagajach. Doświadczeni poprzednio partyzanci mniej poświęcali czasu jedzeniu i tańcom, a zaczęli z miejsca poczynać konkretniej, gustujące w sobie pary porozchodziły się szybko w pobliskie opłotki. Tylko ppor. „Roman” trzymał fason i rozprawiał poważnie ze starszymi przy biesiadnym stole. Spostrzegł jednak wkrótce, że wojsko gdzieś zniknęło i na weselu został sam. I tym razem młodzieńcze podboje spaliły na panewce. Dowódca „Błyskawicy” był bowiem człowiekiem wymagającym i twardym. Jego alarmowy strzał zakończył w mig zaloty.

Źli i ponurzy szli za nim żołnierze, pomstując na partyzancką dyscyplinę, dowódcę i zmienny los.

(Ćwiczenia dywersyjno-wojskowe)

W połowie czerwca 1944 r. oddział partyzancki „Błyskawica” melinował w folwarku Stradów u Gieleniewskich, a „Grom” w Zagajach Dębiańskich u gospodarza Rejdaka. W tym czasie przybyłem z Krakowa na te tereny wraz z por. „Spokojnym” (obaj awansowaliśmy 3 maja 1944 r.) Byli z nami instruktorzy minerki „Wilk” i „Zawała”, a w dwa dni później przybył sam szef Kedywu kpt. „Zimowit”-„Skała”, by przeprowadzić gruntowne ćwiczenia dywersyjno-wojskowe i rozpatrzeć ewentualność utworzenia stałej bazy szkoleniowej dla ugrupowań krakowskich. Nastały pracowite i znojne dnie.

W tok codziennych zajęć weszła poranna gimnastyka, kilometrowy bieg przełajowy, wykłady z minerki, instynktowne strzelanie, maskowanie się, skradanie do obiektów, dżudo, przechodzenie przeszkód, niemal wszystko z repertuaru cichociemnych. A że pogoda dopisywała, pot lał się obficie i niejednemu przypominała się rodzona matka.

Ćwiczenia miały prawie oficjalny przebieg. Oddziały prezentowały się dobrze. Ci z „Błyskawicy” paradowali w długich butach, czarnych spodniach, zielonych bluzach i furażerkach z polskim orzełkiem na głowie, „Gromowcy” dorobili się już wymarzonych mundurów (zielone spodnie i sznurowane bluzy z celty).

W instynktownym strzelaniu z pistoletu i peemu najlepiej spisywał się „Orlik”, z karabinu zaś „Ryś” i „Gala” (Jerzy Baster). Ostatni robił to szczególnie precyzyjnie. Gdy zjawił się po raz pierwszy w „Gromie”, starsi stażem partyzanci przyjęli go nieufnie. Przystojny, dobrze ułożony młodzian naraził się mocno, gdy do spania wyciągnął piżamę z plecaka, golił się codziennie i perfumował obficie.

- Laluś, cholera! - orzekli zgodnie. - Kto ciebie tu przysłał na urlop?

- Stało się to wszystko przez mego brata biurokratę, który pracuje w dowództwie Kedywu w Krakowie - odgryzał się spokojnie, nie przejmując się zaczepkami.

„Gala” był najmłodszym z pięciu braci „Raka”. Koleżeński i zrównoważony szybko wtopił się w nowe otoczenie i pozyskał kolegów. Nigdy jednak nie przestał być wygalowany.

W czasie praktycznych ćwiczeń minerskich ścięto potężne drzewo w pobliskim chroberskim lesie. Silny wybuch rozniósł się daleko po okolicy. Poszła między ludzi i do Niemców dumna plotka, że partyzanci mają już artylerię.

Na miejsce ćwiczeń w skradaniu się do strzeżonego obiektu upatrzyłem kwaterę „Błyskawicy” w Stradowie. Obszerny dom został obstawiony wartownikami, przez których kordon ćwiczący mieli niepostrzeżenie przejść i dostać się do salonu. Kto doszedł do celu otrzymywał kartę stwierdzającą wykonanie zadania.

Każdy maskował się jak umiał, by być jak najmniej widoczny w wieczornym mroku i nie okazać się gorszy od kolegów.

W salonie siedziało dowództwo oraz liczne grono domowników i sąsiadów, wśród nich kilka kobiet. Meldowali się pierwsi szczęśliwcy. Umajeni, umazani, niewiele podobni do siebie. Panie, które znały z wyglądu i pod pseudonimach niektórych partyzantów, ekscytowały się wielce ćwiczeniami i zgadywanką, kim jest ten, kto się właśnie zjawił. Nagle w otwartym oknie ukazała się wybłocona od stóp po czubki włosów zjawa i skoczyła zwinnie do salonu. Zrobiony na murzyna partyzant wyglądał o tyle autentycznie, że był całkowicie nagi. Damy na taki widok zasłoniły skromnie oczy. Czarnuch wpadł, chwycił ze stołu kartkę i wycofał się migiem tą samą drogą.

- To był „Judasz” orzekła nierozważnie jedna z młodych niewiast.

- Po czym go pani poznała, bo ja nie zdążyłem rozpoznać twarzy - wypaliłem. Dama spiekła raka, oczywiście bez powodu, bo „Judasz” w tych sprawach był święty.

Kilkudniowe ćwiczenia zakończyły małe manewry wojskowe, przeprowadzone przez kpt. „Zimowita”-„Skałę”.

(Przyjazd "Wandy" i "Skrytego")

W tym czasie zjawiła się na Topolowej przejazdem ze Lwowa „Wanda”. Właśnie opowiadała o spotkaniu z „Czerem” (Piotr Szewczyk), swym aresztowaniu przez ukraińską policję i szczęśliwym wykaraskaniu się z opresji, gdy ktoś zadzwonił do mieszkania. Spojrzałem przez wizjerek.

- Rany boskie, Józek! - witałem za chwilę swego przyjaciela, cichociemnego „Skrytego” (Józef Czuma), działającego obecnie w Warszawie. - Co słychać, stary?

- Przyjechałem do Krakowa na spotkanie z bratem (Franciszek Czuma z Zakliczyna nad Dunajem - przyp. R. N.) i jakżeż nie miałem odwiedzić kolegi?

- Tylko ci o to chodziło? A do Bochni nie ciągnie cię przypadkiem serce?

- Chętnie bym pojechał, tylko za dużo tam znajomych z gimnazjum.

Ustaliliśmy, że mimo wszystko wyruszymy nazajutrz i to całą trójką.

- Dla ciebie, Zosiu, mam niespodziankę - zagaiłem od progu, gdy przybyliśmy na miejsce.

- Powiedz! Umieram z ciekawości.

- Wyjątkową - odrzekłem i pociągnąłem zza drzwi Józka.

Dwa radosne dni minęły szybko i trzeba było wracać do szarej rzeczywistości.

- Wiesz co, Rysiek? Czeka mnie w Warszawie niebezpieczna robota.

Mam, jak nigdy złe przeczucie - zwierzał się „Skryty" tuż przed odjazdem.

- Ech! Nie myśl o tym za dużo. Jestem przekonany, że wszystko się uda - pocieszałem przy pożegnaniu przyjaciela.

Los jednak chciał inaczej. Na początku lipca 1944 r. dostało go w swoje łapy gestapo. Zginął bohatersko, jak na cichociemnego przystało, zakatowany na śmierć w czasie bestialskich przesłuchań w gmachu gestapo przy alei Szucha[8].

A był jednym z tych, którzy w walce z okupantem imponowali nawet buńczucznej Warszawie.


(Przygotowania do akcji "Koppe")

Późnym wieczorem 29 czerwca 1944 r. zapukano do drzwi przy ulicy Topolowej umówionym sygnałem. Gdy otworzyłem, ku memu zdumieniu władowało się do środka trzech młodych łudzi. Tak niekonspiracyjnie zachować się mogli tylko nie wtajemniczeni. Wsypa? - przemknęło mi przez myśl i mimo woli zwaciały nogi. Ochłonąłem dopiero, gdy znaleźliśmy się w kręgu światła przedpokojowej żarówki. Poznałem najwyższego z nich, a wymiana hasła i odzewu rozwiała dalsze wątpliwości. Byli to żołnierze warszawskiego Kedywu z oddziału dyspozycyjnego Komendy Głównej AK „Parasol”, którzy mieli wziąć udział w przygotowywanym zamachu na wyższego dowódcę SS i policji na obszar GG gen. Wilhelma Koppego.

- Skierowano nas tu na kwaterę - odezwał się przystojny, silnie zbudowany blondyn, którego widywałem w towarzystwie „Iny” i wiedziałem, że ma pseudonim „Rafał”.

- Przecież nie ma tu spania dla tylu ludzi. Tylko pokój i kuchnia.

- Jakaś nawalanka - zmartwił się „Rafał”.

- Na szukanie innej kwatery już za późno - zdecydowałem i poprosiłem, by się rozgościli.

- Ty, Tosiu - zwróciłem się do „Kory” - przeniesiesz się do kuchni, a my rozlokujemy się na dwóch tapczanach.

- Ja zaraz wychodzę. Mam niedaleko swoje mieszkanie - poprawił nieco sytuację „Rafał". Wkrótce rzeczywiście wyszedł zapowiadając, że zjawi się nazajutrz rano.

- Panowie pechowo trafili, bo ludzie mówią, że Niemcy mają przetrząsać wszystkie kamienice - przypomniała na domiar złego „Kora” krążące wśród mieszkańców dzielnicy Wesoła wieści.

- Najważniejsze to przespać się, a co będzie zobaczymy – oświadczył filozoficznie najniższy z przybyszów.

- I słusznie - odpowiedziałem.

- Na wszelki wypadek mam trochę broni na miejscu, a wyjątkowo dzisiaj nawet stena. Gdyby nas szwaby odwiedzili, nie mamy przecież innego tłumaczenia. Kładźcie się więc panowie, a ja zajmę się ubezpieczeniem.

Odpowiedni zapas amunicji miałem na miejscu. Przechowywałem ją zwykle w szafce przeznaczonej na brudną bieliznę. „Kora” psioczyła wprawdzie na takie praktyki, ale tylko w okresie prania, gdyż zdarzało się, że jakiś nabój trafił nieopatrznie wraz z dessusami do miednicy. Gdy warszawiacy rozlokowali się na tapczanach, położyłem na stole naładowanego stena i dwa pistolety.

- Teraz będziemy czuć się pewniej - stwierdziłem.

Usypiałem już, gdy zobaczyłem sunącą na palcach w stronę okna „Korę”. Wkrótce dołączyłem do chóru męskich pochrapywań. Tylko ona, jedyna w mieszkaniu kobieta, czuwała do rana, by ostrzec w porę śpiących przed ewentualną niemiecką obławą. Groźba okazała się na szczęście tylko płotką.

Łączenie akcji „Luty” i „Koppe” oraz kontrowersje w tym względzie między Warszawą a Krakowem sprawiły, że Komenda Główna AK powierzyła wykonanie zamachu na gen. SS Wilhelma Koppego oddziałowi dyspozycyjnemu Komendy Głównej AK „Parasol”, wsławionemu udaną likwidacją w dniu l lutego 44 r. kata Warszawy gen. Kutschery.

Tak się zdarzyło, że przygotowania do tej akcji, rozpoczęte wcześniej przez szefa Kedywu Podokręgu Rzeszowskiego kpt. „Świdę” od kwietnia 1944 r. były prowadzone równolegle przez niego i przez grupę warszawską.

Rozpoznaniem wywiadowczym z ramienia „Parasola” kierował „Rayski” (Aleksander Kunicki), a bojowym „Rafał” (Stanisław Leopold). Będący z nimi w stałym kontakcie szef Kedywu Okręgu Krakowskiego AK mjr „Jarema”, a po jego odejściu kpt. „Zimowit”-„Skała” zostali zobowiązani przez władze nadrzędne do udzielania przybyłym do Krakowa wszelkiej możliwej pomocy w przygotowaniu zamachu. W praktyce była to pomoc bardzo istotna.

Już na kilka miesięcy przed zleceniem akcji grupie warszawskiej dane wywiadowcze o gen. Koppem zbierał por. „Osa”-„Twardy”, a „Mieczysławowi” (Bazyli Czykaluk), pracującemu jako wtyczka w kripo, udało się nawiązać kontakt z jego osobistym kierowcą, ustalić samochody, numery tablic rejestracyjnych i trasy, którymi jeździł z Wawelu do gmachu Akademii Górniczej, gdzie mieścił się rząd GG.

W ciągu czerwca 1944 r. „Rak” i „Hańcza” przygotowali kwatery i przekazali do dyspozycji „Rafała” magazyny na broń przy ulicy Starowiślnej 33 (obecnie ulica Bohaterów Stalingradu), u „Basi” (Władysława Sroka) przy Grzegórzeckiej i w Bronowicach Małych u kowala Jana Wodnickiego oraz punkty kontaktowe przy ulicy Grodzkiej w sklepie Marii Krach w fir-mie meblowej przy Krakowskiej, przy Radziwiłłowskiej 21 (obecnie Reja) u pani Mazurkiewiczowej, przy Krowoderskiej 68 u pani Długockiej i w kramie w Sukiennicach u „Bobo” (Irena Sokołowska).

Z polecenia „Osy”-„Twardego” miejsca garażowania samochodów zorganizował „Vascherone” (NN) na podwórzach przy placu Na Groblach 5, przy ulicy Szlak 33 i przy placu Nowym na Kazimierzu. Na łączniczki wyznaczono „Bobo” i „Tomka” (Anna Szygalska). Przydzielono do pracy: „Inę”,„Dzidzię” (Zofia Sokołowska), „Lotos”-„Adę" (Irena Potoczek) i okresowo „Tomka” oraz „Inkę” (Stefania Żychowska), które od 4 czerwca 1944 r. podjęły codzienną obserwację tras wyjazdowych z Wawelu w godzinach od 6.30 do 9.30.

Warszawiacy przystąpili do działania z właściwym sobie zaangażowaniem i rozmachem. Na początku trzeciej dekady czerwca 1944 r. plan zamachu został zatwierdzony przez dowódcę oddziału „Parasol” kpt. „Pługa” (Adam Borys - cichociemny). Całością akcji miał dowodzić „Rafał”. Dnia 20 czerwca 1944 r. przetransportowano z Warszawy na przygotowane przez krakowski Kedyw punkty kilkanaście peemów, około 30 pistoletów, 8000 sztuk amunicji oraz 7 samochodów osobowych i ciężarowych. W dniach 24-29 czerwca 1944 r. przerzucono 29 ludzi, w tym osiemnastoosobową grupę uderzeniową.

Każdy, kto pamięta lub wyobraża sobie hitlerowską okupację, wie albo może domniemywać, ile zabiegów, pomysłowości, odwagi i ryzyka wymagało przewiezienie broni, oporządzenia, a zwłaszcza przerzucenie 7 samochodów z Warszawy do Krakowa. Trzeba było wyczarować, podrobić kilogramy dokumentów z niemiecką „gapą”, przygotować skrytki i sprzęt. Niewątpliwie był to majstersztyk organizacyjny, na który złożyła się praca setek ludzi oddanych bez reszty sprawie walki z wrogiem. Dla tych, którzy orientowali się, co się w Krakowie święci, nastały dni nerwowego oczekiwania. Tak się złożyło, że przeżywałem te dni szczególnie mocno, a to z tej racji, że odwiedzał mnie często „Rafał”. Rozmawialiśmy szczerze i dyskutowaliśmy na wiele tematów unikając tylko samego planu zamachu. Wracałem do swojej dawnej koncepcji strzelania do Franka lub Koppego z wieżyczki naprzeciwko Wawelu, naświetlałem trudności i niedostatki krakowskiej konspiracji, przekazywałem ostrzegawczo narzekania łączniczek na nieco nonszalanckie zachowanie się warszawiaków w czasie spotkań kontaktowych i przejmowania broni.


(Zamach na Koppego)

Po daremnym polowaniu grupy „Parasol” na Koppego w dniach 5 i 7 lipca 1944 r. przy placu Kossaka nadszedł pamiętny dzień 11 lipca 1944 r. O godzinie 9.17 czarny, opancerzony mercedes gen. Koppego wyruszył z Wawelu wyjątkowo sam, bez normalnej eskorty. Samochód ochrony spóźnił się bowiem i zjawił się dopiero w 3 minuty po jego odjeździe. Dygnitarz GG zajął miejsce obok kierowcy, na tylnym siedzeniu rozsiadł się adiutant.

Zamachowcy już po raz trzeci tkwili na wyznaczonych stanowiskach bojowych. W pewnej chwili stojący koło apteki na placu Bernardyńskim ,,Rayski” zdjął czapkę i zaawizował w ten sposób „Inie” wyjazd Koppego z Wawelu. Ta przekazała umownym znakiem podany sygnał „Lotos”-„Adzie”, „Ada” „Dzidzi”, „Dzidzia” „Kamie” (Maria Stypułkowska z Warszawy). „Kama” przeszła na drugą stronę ulicy Powiśle i w ten sposób powiadomiła spacerującą po wale wiślanym „Dewajtis” (Elżbieta Dziębowska - z Warszawy), że mercedes wjeżdża w tę właśnie ulicę. „Dewajtis” zeszła schodkami z wału i przeszła przed samochodem Koppego na drugą stronę ulicy Powiśle. Oznaczało to, że Koppe nadjeżdża. Sygnał przejął dowódca akcji „Rafał” i za chwilę zdjął czapkę z głowy. Oznaczało to rozkaz rozpoczęcia uderzenia.

Ciężki czterotonowy chevrolet prowadzony przez „Otwockiego” (Mieczysław Janicki) załadowany kamieniami (by trzymał się lepiej jezdni) rusza w ulicę Powiśle, by zajechać drogą czarnemu mercedesowi. Już odzywają się peemy. Pierwszy strzelał do Koppego „Rafał”, po nim „Mietek” (Antoni Sakowski) i „Kruszynka” (Zdzisław Poradzki), bezpośredni uczestnik zamachu na gen. Kutscherę.

Znajdujący się w narożnej restauracji (obecnie „Lajkonik”) na rogu Zwierzynieckiej i Powiśla „Zeus” (Jerzy Kołodziejski) wyciąga z futerału od skrzypiec empi pistolet maszynowy, by zająć przewidziane stanowisko przy ulicy Zwierzynieckiej. Do wejścia pcha się nieopatrznie oficer niemiecki. Dwie krótkie serie usuwają przeszkodą. Tymczasem mająca zatarasować drogę mercedesowi ciężarówka „Otwockiego” nie osiąga zamierzonego celu. Za szybki o ułamek sekundy wyjazd pozwala wprawnemu kierowcy Koppego zjechać nieco na trawnik, minąć ją i uniknąć w ten sposób zapory. Do uciekającego samochodu strzelają jeszcze „Rafał”, „Mietek”, „Dietrich” (Eugeniusz Schielberg), „Warski”, „Ziutek” (Józef Szczepański) i „Rek” (Jerzy Małow). Gen. Koppe leży na podłodze samochodu. W pościg rusza z ulicy Powiśle w kierunku placu Kossaka chevrolet z kierowcą „Pikusiem” (Stefan Dyź) i drugą grupą uderzeniową. Strzelają z niej „Ali” (Stanisław Huskowski), „Orlik” (Wojciech Czerwiński) „Akszak” (Przemysław Kardaszewicz) i „Kruszynka”.

Broniący się adiutant Koppego rani w ramię „Mietka”, zanim nie trafia go celna kula.

„Rafał” daje sygnał gwizdkiem do odskoku. Zamachowcy ładują się sprawnie do samochodów ewakuacyjnych i kolumna 4 samochodów z szybkością 40 km na godzinę wycofuje się ulicami Retoryka, Garncarską, Dolnych Młynów, Batorego, Łobzowską, Szlak, Długą, Śląską, Łokietka w kierunku Ojcowa. Łącznie 22 ludzi, w tym jedyny ranny „Mietek”. Akcja miała więc szczęśliwy przebieg. Wycofujący się nie znają tylko wyniku.

- Koppe zginął czy nie? - dręczy ich zasadnicze pytanie.

Za Krakowem łącznicy z miejscowych placówek AK awizują umówionym znakiem, że droga jest bezpieczna. Taka sygnalizacja ma być aż do Poręby Dzierżnej za Wolbromiem, gdzie znajduje się przygotowany punkt sanitarny. Dojeżdżają tam spokojnie. Wysiada „dr Maks” (Zygmunt Dworak), by nadać zaszyfrowaną depeszę do Warszawy o udanej akcji.

Konwój prowadzi cały czas przebrany w mundur oficera niemieckiego „Korczak” (Wojciech Świątkowski). Za Wolbromiem dochodzi do niezamierzonego starcia z żandarmami. Niemcy mają jednego rannego oficera i dwóch zabitych, z „Parasola” zostaje ranny w brzuch „Dietrich”.

Po przegrupowaniu kolumna rusza dalej i osiąga wkrótce planowany punkt odskoku - wieś Udorz. Stąd łączniczki mają przeprowadzić grupę do oddziału partyzanckiego „Hardego” (Gerard Woźnica). Szybciej jednak zjawiają się Niemcy, najprawdopodobniej zaalarmowani przez tych, którym dostało się w potyczce koło Poręby Dzierżnej. Jest ich kilka samochodów, są psy. Dochodzi do nierównej walki, w której giną „Ali” i „Orlik” ranny zostaje „Rafał”, „Zeus”, „Warski”, „Storch” (Bogusław Niepokój) i „Zeta” (Halina Grabowska).

W czasie przeczesywania terenu Niemcy zabili jeszcze członka miejscowego AK Tadeusza Kucyperę i zamordowali jego brata Władysława. Odnalezionych rannych „Zetę”, „Storcha” i „Warskiego” przekazali do Krakowa. Poddani wyrafinowanym, ale bezskutecznym przesłuchaniom w gmachu gestapo przy ulicy Pomorskiej giną bestialsko zamordowani przez gestapowców.

Przygotowany dużym nakładem sił i środków, świetnie zorganizowany i brawurowo wykonany zamach na gen. Wilhelma Koppego niestety nie powiódł się. Bolesne straty oddziału „Parasol”, poniesione w czasie tragicznego odskoku, pogłębiały gorycz porażki.

Koppego uratowało od śmierci błyskawiczne zsunięcie się na podłogę szoferki, pancerne płyty samochodu i refleks kierowcy.

Wykonawcy akcji zostali zidentyfikowani przez Niemców jako oddział warszawski, i chyba dlatego a może i z przestrachu - ocalały dowódca SS i policji w GG nie zastosował bezpośrednio po zamachu represji wobec ludności Krakowa.

Los i stolica GG okazały się więc także niełaskawe dla tak wyborowego i zasłużonego w walce oddziału dyspozycyjnego Komendy Głównej AK, jakim był bez wątpienia „Parasol”.


(W "12" na Topolowej)

Pojawienie się na Topolowej żołnierzy „Parasola” nie było przypadkowe. W wyniku spalenia lub co najmniej zagrożenia lokali kontaktowych, w czasie ostatniej wsypy w Okręgu Krakowskim AK, „dwunastka” stała się nagle zbawczym punktem dla Warszawy. Tu zameldował się cichociemny ppor. „Meteor” (Zdzisław Straszyński) wraz ze swym bratem, ubranym nieopatrznie w angielski battledress, a tuż po nim następni zrzutkowie: ppor. „Przyjaciel” (Feliks Perekładowski) i rtm. „Jabłoń II” (Krzysztof Grodzicki).

W trzeciej dekadzie lipca 1944 r. zjawił się jeszcze jeden „ptaszek” z Włoch por. „Radomyśl” (Zbigniew Matula) oraz zwolniony z niemieckiej niewoli gen. brygady „Olza” (Brunon Olbrycht)[9].

Uwikłany w spotkania i narady szef dywersji Okręgu Krakowskiego AK był prawie nieuchwytny i nie miał czasu zająć się przybywającymi osobiście. Zająłem się więc sam przybyłymi i zawiozłem „Meteora” oraz jego brata na ulicę Klikowską w Tarnowie i przekazałem do dyspozycji miejscowego Inspektoratu. „Przyjaciela” skierowałem do Nowego Sącza, „Jabłonia II” do Myślenic, a „Radomyśla” znów do Tarnowa. Generała, który przedstawiając się podał swoje prawdziwe nazwisko przekazałem przez „Inkę” do Okręgu. Około 15 lipca 1944 r. zostali przesłani do Kedywu przez inne kontakty dalsi dwaj cichociemni, ppor. „Dewajtis” (Zbigniew Waruszyński) i ppor. „Wierzba” (Maksymilian Klinicki)[10]. Pierwszy przybywał z V Dywizji Kresowej II Korpusu, drugi ze sławnej Brygady Karpackiej wsławionej walkami w Tobruku. Postanowiliśmy u „Skały”, że „Dewajtis” pozostanie w Krakowie, natomiast „Wierzba” obejmie dowództwo oddziału partyzanckiego „Grom”. „Judasz” dostał polecenie zawiezienia go do oddziału i przekazania za kilka dni rozkazu o zmianie dowódcy.

W końcu tegoż miesiąca zjawił się w Krakowie i dobrnął prywatnymi kontaktami na Topolową także współtowarzysz kursów w Wielkiej Brytanii z tej samej ekipy skoczków kpt. „Siwy” (Walery Krokay) „Siwy” przybywał z Wołynia. Był dowódcą batalionu w 27. Wołyńskiej Dywizji AK, która już od kilku miesięcy toczyła w rejonie Kowla krwawe boje z Niemcami. Wyglądał, na przygaszonego przeżyciami i epilogiem tych walk. Skierowałem go do kpt. „Ponara” (Antoni Iglewski) w Miechowskie, który organizował duży oddział partyzancki. Zawiozła go tam łączniczka „Stasia”.

Przebywanie w Krakowie już ponad rok bez zameldowania i na fałszywych dokumentach ciążyło mi bardzo. Musiałem chodzić po mieście ostrożnie i mieć zawszy oczy otwarte, by uniknąć legitymowania przez policyjne władze. Kilka razy zaczepili mnie na ulicy żandarmi, raz musiałem uciekać tylnym wejściem z restauracji przy Małym Rynku.

W połowie lipca 1944 r. nadarzyła się okazja do zdobycia „prawdziwych” papierów. Właśnie „Czesław” zakomunikował mi, że jest pokój do wynajęcia w domu przy ulicy Loretańskiej 3. Wiadomość była tym bardziej frapująca, że właścicielami mieszkania byli reichsdeutsche. Pod bokiem Niemców było by bezpieczniej i żyć, i konspirować. Ale jak załatwić zameldowanie? Tu zarysowały się pewne możliwości.

W czerwcu i lipcu 1944 r. Armia Czerwona wyzwalała. codziennie nowe połacie przedwojennej Polski. Tysiące ludzi uciekało przed grozą zbliżającego się frontu na zachód, osiedlając się także w Krakowie. Można by stać się jednym z nich - pomyślałem. Dokumenty zginęły, prawdziwość danych osobowych jest niesprawdzalna. - Do tego miałem dostarczoną przez „Inę” autentyczną metrykę na nazwisko Tadeusza Malinowskiego, urodzonego w Trokach na Wileńszczyźnie, a więc już poza zasięgiem hitlerowskiej władzy. By przeobrazić się w legalnego obywatela GG pozostał jeszcze jeden szkopuł. Niemcy - z uwagi na napływ ludności polskiej ze wschodu - ogłosili Kraków miastem zamkniętym. Zezwolenie na zameldowanie można było dostać tylko za zgodą Prezydium Policji w pałacu „Pod Baranami”. A o tym decydował wyjątkowo twardy i nieprzystępny Niemiec nazwiskiem Weber.

Sprawę załatwiła nieomal od ręki „Stokrotka” (Eugenia Wojtusiak). Niemiec okazał się wspaniałomyślnym dla kobiecych łez i wydał upragniony dokument wyjątkowo dla dogorywającego na gruźlicę kuzyna.


(Przygotowania do powtórnego zamachu na Koppego)

Tragiczny w rezultacie bilans zamachu na gen. Koppego wywoływał przygnębienie a zarazem budził chęć podjęcia powtórnej próby zamachu. Czy jednak dowództwo zgodzi się na powtórzenie akcji po przykrych i świeżych doświadczeniach kpt. „Świdy” i zespołu „Parasola”? Byłem przekonany, że uzyskać taką zgodę będzie bardzo trudno. Doświadczyłem już zresztą sam tego, że zatwierdzanie oddolnych inicjatyw było w warunkach konspiracji skomplikowane i długotrwałe. W maju 1944 r. złożyłem projekt zorganizowania przy Kedywie w Krakowie dwóch silnych oddziałów dyspozycyjnych w miejsce patroli dywersyjnych, mocno wykruszonych w skutek przejścia ich żołnierzy do partyzantki. Miały one działać w oparciu o terenowe ugrupowania AK i ściśle z nimi współpracować. Na moją propozycję nie otrzymałem żadnej odpowiedzi[11].

Rozpoczęta 23 czerwca 1944 r. przez 1. Front Bałtycki i trzy Fronty Białoruskie, a 13 lipca 1944 r. przez 1. Front Ukraiński ofensywa Armii Czerwonej wręcz szokowała świat błyskotliwymi sukcesami. Potężne uderzenia radzieckie łamały opór Niemców i spychały ich coraz bliżej Wisły. Nie było to już planowe skracanie frontu, lecz wyraźny pogrom. Nawet w stolicy GG zapanował popłoch i rozgardiasz. Przez Kraków przewalały się pociągi pełne wojska, sprzętu i uciekających do Heimatu nadludzi. Należało teraz uderzyć na transport. Dlatego złożyłem w Okręgu do zatwierdzenia plan jednoczesnego przerwania linii kolejowych wokół Krakowa na wzór warszawskiej akcji „Wieniec” z października 1942 r.

Sił i fachowców do wykonania takiego zadania Kedyw miał już pod dostatkiem, biorąc pod uwagę choćby pięciu spadochroniarzy-cichociemnych oraz cztery, dobrze wyszkolone pod względem minerskim, oddziały partyzanckie. Tylko materiałów wybuchowych nadal brakowało. Te ze zrzutów, nierozważnie melinowane w terenie, jakoś nie trafiały do Kedywu. Trzeba było zakładać alternatywnie mechaniczne rozkręcanie szyn.

Kłopoty rozwiązał jednak czas i Okręg, który w ogóle nie wypowiedział się na ten temat. Jeśli zaś chodziło o akceptację projektu powtórnego zamachu na Koppego to doświadczenia te uczyły, że nie można na nią liczyć.

Chyba 22 lipca 1944 r. podjąłem sam decyzję. Zaważyło na tym spotkanie ze „Żninem”.

- Dlaczego wybrali oni plac Kossaka na miejsce zamachu? Przecież Koppe przejeżdża codziennie pod moimi oknami i można go ustrzelić jak kaczkę - argumentował „Żnin”.

- A gdzie pan mieszka? - zainteresowałem się.

- Przy alei Mickiewicza 15, niemal naprzeciwko Akademii Górniczej.

- To mnie zaciekawia. Chętnie bym pana odwiedził i pogadał bardziej szczegółowo na ten temat.

Umówiliśmy się następnego dnia w jego mieszkaniu. Okazało się, że „Żnin” zajmował wraz z bratem pokój i kuchnię z osobnym wejściem na pierwszym piętrze, a pracował obok przy ulicy Czystej w instytucji, która była znana z tego, że zapewniała pracownikom wyjątkowo silne papiery.

Okno na ulicy Mickiewicza stanowiło rzeczywiście dobry punkt obserwacyjny. Uzgodniliśmy, że „Żnin” będzie codziennie zostawiał klucze w umówionym miejscu. Do współdziałania zostali jeszcze wciągnięci: „Ina” i cichociemny „Dewijtis”. Już nazajutrz zjawiłem się tam z „Iną”. Spędziliśmy dwa przedpołudnia, niestety bezowocne. Zrzedły nam mocno miny. Czyżby Koppe zmienił trasę dojazdu do pracy lub godziny urzędowania? A może opuścił Kraków?

W międzyczasie głowiłem się nad planem akcji. Analizowałem wszystkie za i przeciw, budowałem różne koncepcje, konfrontując je z posiadanymi środkami i możliwościami wykonawczymi. Niewątpliwe utrudnienie stanowił fakt, że była to dzielnica niemiecka, naszpikowana urzędami okupacyjnymi i placówkami wojskowymi, penetrowana szczególnie wnikliwie przez organa tajnej policji oraz konfidentów z uwagi na pobliską siedzibę rządu GG. Wywołany jednak sytuacją wojenną popłoch oraz konieczność „łatania” frontu zmniejszały znacznie i to niebezpieczeństwo. Ale były też ułatwienia. Przede wszystkim odpadał cały wywiad wstępny. Posiadałem bowiem w każdej sytuacji do dyspozycji „Inę”, „Tomka”, „Adę” i „Dzidzię”, które brały udział w rozpoznaniu i zamachu, znały Koppego oraz jego samochody. Poza tym doświadczenia z akcji „Parasola” uczyły wiele i wskazywały, że zatarasowanie drogi samochodem wymaga zbyt dużo precyzji i z tego powodu jest zawodne. Na alei Mickiewicza istnieje jeszcze większa możliwość uniknięcia zasadzki, bo jezdnia jest dwukierunkowa, przedzielona pośrodku trawnikiem. Trzeba znaleźć skuteczny sposób na płyty pancerne wozu Koppego i należy bezwzględnie zmodyfikować odskok.

Mając własny pogląd na walkę w Krakowie oraz ograniczone środki zakładałem z góry wykonanie zamachu przez nieliczną grupę wykonawczą, bez użycia samochodów. Czy zaatakować z rogu ulicy Czystej, czy z okna mieszkania „Żnina”? Jak odskoczyć po akcji? Były to problemy, które rozsadzały mózg. Najmniej kłopotów miałem z doborem ludzi. Widziałem tylko trzech kandydatów: „Dewajtisa”, „Zawałę” i siebie. Główne zadanie powierzyłem właśnie „Zawale”. Był on doświadczonym dywersantem, odważnym i zdecydowanym na wszystko. Do tego miał w dyspozycji i umiał się obchodzić ze zrzutowym angielskim granatem typu Gommon, który jakimś sposobem wyczarował dla Kedywu ppor. „Mars”. Ten przeciwpancerny granat, o natychmiastowym działaniu, stanowił jedyną skuteczną receptę na pancerz samochodu Koppego.

O ostatecznej koncepcji planu zdecydował problem odskoku. Jak się wycofać? Może do piwnic? Przecież z rozkazu niemieckich zarządzeń przeciwlotniczych wszystkie one są połączone przejściami z domu do domu. „Żnin” ma na pewno klucz do swojej piwnicy, a do wyjściowej trzeba go dorobić.

Przy takim rozwiązaniu odskoku za najlepsze wyjście uznałem przeprowadzenie ataku sprzed domu nr 15 przy alei Mickiewicza. Punkt był o tyle dogodny, że wóz Koppego miał ograniczone pole widzenia wskutek zakrętu przy ulicy Krupniczej i musiał zwolnić przed skrzyżowaniem alei Mickiewicza z ulicą Czystą oraz wjazdem na parking przed Akademią Górniczą. Był to dla akcji poważny atut.

Zakładałem równoczesne działanie całej trójki. „Zawała” rzuci granat, ja ostrzelam z peemu samochód Koppego, a „Dewajtis” eskortę. Pierwszy wycofa się „Zawała”, za nim „Dewajtis”, ostatni ja. Stojący w korytarzu domu nr 15 „Żnin” zamknie na klucz masywną bramę wejściową, a później drzwi do piwnicy. Dalsze wycofanie nastąpi ustaloną trasą przez przejścia przeciwlotnicze.

Niemcy po sforsowaniu bramy wtargną niewątpliwie do kamienicy i na podwórze, zanim odkryją prawdziwy kierunek naszego odwrotu. Ten zysk czasu dawał szansę ocalenia.

Dlaczego przewidywałem udział tylko czterech ludzi? Rozumowałem, że tylu właśnie wystarczy do wykonania zadania. Ewentualne straty, z którymi musiałem się liczyć, byłyby z pewnością większe przy dużej grupie wykonawczej. Najlogiczniejsze wydawało się zaangażowanie dwóch ludzi - rzucającego granat i zamykającego bramę. Obarczenie jednego zamachowca rolą prawie „żywej torpedy” wykraczało jednak poza normy konspiracyjnej walki.

Taki był plan. Do jego realizacji było jeszcze daleko. Należało ustalić czas przejazdu Koppego, przeprowadzić próbę sygnalizacji na trasie, dopracować odskok i ściągnąć „Zawałę” z niezbędnym do akcji gommonem. A tymczasem nie brakowało i innych zajęć.


(Epizody z lipca 1944)

Dnia 24 lipca 1944 r. dowództwo Okręgu Krakowskiego AK zarządziło stan czujności. Dla wtajemniczonych był to rozkaz wyjątkowej wagi. Według ustalonych założeń najpóźniej w ciągu dwóch tygodni powinien być ogłoszony stan pogotowia, a w drugą noc jego trwania miało wybuchnąć powstanie. Na wszystkich szczeblach dowodzenia zapanował ruch i podniecenie. Zbliżał się - oczekiwany od lat - moment generalnego rozrachunku z okupantem.

W tym też czasie 25 lipca 1944 r. doszło do likwidacji konfidenta Cz. M. z siatki Żyda Diamanda. Zachodził on niekiedy do sklepu spożywczego przy ulicy Kątowej. Tam też polowano na niego od dłuższego czasu. O pobycie Cz. M. w tym sklepie poinformował mnie kręcący się po ulicy „Iskra” (Karol Papłucz).

Takiej okazji nie można było przepuścić. Zadanie wykonano wieczorem i natychmiast po likwidacji pochowano niesławnej pamięci „kapusia” na pobliskim cmentarzu Rakowickim. W zabranym i przekazanym „Czesławowi” portfelu znajdowała się stała przepustka do gmachu gestapo przy ulicy Pomorskiej, a na kartce nazwiska około trzydziestu osób podejrzanych o antyhitlerowską działalność.

Absorbowały mnie także osobiste sprawy. Przeprowadziłem się nareszcie z Topolowej do mieszkania reichsdeutschów przy ulicy Loretańskiej 3. Pan Tadeusz Malinowski stał się legalnym, zameldowanym w Krakowie niższej rangi obywatelem GG.

Wzięcie w posiadanie sublokatorskiego pokoju zaznaczyłem przyniesieniem przyborów toaletowych i ręcznika. Czułem się tak zadowolony, że nawet z pobłażaniem znosiłem harce buszujących w nocy pluskiew.

Tymczasem w pokoju przy alei Mickiewicza 15 dyżurowali na zmianę „Ina”, „Dewajtis” i „Żnin”.

Koppe pojawił się po raz pierwszy dopiero 27 lipca 1944 r., ale za to w takiej sytuacji, że przebywającym na punkcie obserwacyjnym „Dewajtisowi” i „Żninowi” zaparło dech w piersiach. 12-cylindrowy mercedes zatrzymał się bowiem wprost pod oknem mieszkania, a tuż za nim samochód gestapowskiej ochrony.

Wystarczyło tylko rzucić ba niemal włożyć granat do środka - meldował rozgorączkowany przeżyciem „Żnin”.

- A odskok? Chyba do nieba - gasiłem jego zapał.


(Mobilizacja oddziałów Kedywu)

Dnia 28 lipca 1944 r. szef Kedywu Okręgu Krakowskiego AK wydał rozkaz mobilizacji i koncentracji podległych sobie oddziałów partyzanckich i żołnierzy w rejonie Kocmyrzowa.

Nadchodziły dni, o których marzył w swym wierszu pt. My „Szczupak” (Zdzisław Jabłoński), partyzant z oddziału „Grom”.

Wyszliśmy wolności zapalić kagańce,

W narodzie rozpalić żar złoty,

Znad mogił swych braci wyszeptać różańce

Kulami dla pruskiej hołoty.

Idziemy wśród lasów, łąk i pól ojczystych

Przez drogi i wioski spokojne.

Idziemy wśród maja bukietów kwiecistych,

By pomścić wrześniową wojnę.

Stoimy niezłomnie wpatrzeni w blask zorzy,

Co wkrótce i dla nas zabłyśnie.

A z nami jest naród i straszny gniew Boży,

Co jarzmem śmiertelnym nad wrogiem zawiśnie.

Wszyscy szykowali się do wymarszu w pełnym przekonaniu, że za kilka dni wrócą do Krakowa, by w walce mścić narodowe krzywdy i nieść wolność swemu miastu.

A Koppe? O nim się oczywiście nie zapomni.

Moment do wybuchu ogólnonarodowego powstania wydawał się wymarzony. Zwycięskie armie radzieckie wyzwoliły Lublin, Lwów, Stanisławów, Białystok, Przemyśl, Jarosław i docierały całym frontem do Wisłoki i Wisły. W dniu 23 lipca 1944 r. nawet ją przekroczyły w rejonie Puław, a 29 lipca pod Baranowem koło Tarnobrzegu utworzyły dwa ofensywne przyczółki.


Przypisy:

  1. Cichociemny płk „Luty” (Józef Spychalski) skoczył do Polski z 30 na 31 marca 1942 r. Funkcję komendanta Okręgu Krakowskiego AK sprawował od listopada 1942 do marca 1944.
  2. Cichociemny por. „Młot”-„Mazepa” (Władysław Miciek) zrzucony z 25 na 26 stycznia 1943 r., zginął w Powstaniu Warszawskim 7 sierpnia 1944 r., „Dąbrowa” (Stanisław Kostka) po wojnie znany historyk ruchu oporu, „Gil” (Stanisław Panek), profesor i rektor Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Krakowie.
  3. Rozkaz Komendy Okręgu wywołuje dotychczas różne kontrowersje. W książce Stanisława M. Jankowskiego pt. Steny z ul. Mogilskiej, Kraków 1977 - T.M. uchodzi za zasłużonego w konspiracji człowieka.
  4. Sten - angielski pistolet maszynowy, produkowany od 1942 r. Nazwa pochodzi od konstruktora polskiego inż. Stenclowskiego.
  5. Cichociemni „Jantar”, „Golf”, „Jelito”, „Powiślak” zostali zrzuceni z 14 na 15 kwietnia 1944 r.
  6. Por. Wspomnienia żołnierzy Gwardii i Armii Ludowej, Warszawa 1953 s. 334, 347, 348.
  7. Zabity Mancielok miał zardzewiały pistolet ze złamana iglicą i 2 niesprawne granaty, mógł więc tylko straszyć ludzi.
  8. Cichociemny kpt. „Skryty” (Józef Czuma) został zakatowany w budynku gestapo przy alei Szucha w dniu 19 lipca 1944 r.; por. także Henryk i Ludwik Witkowscy: Kedywiacy, Warszawa 1973.
  9. „Meteor” (Zdzisław Straszyński) skakał z 9 na 10 maja 1944 r. „Przyjaciel” (Feliks Perekładowski) - z 30 na 31 maja 1944 r. „Jabłoń” (Krzysztof Grodzicki) - z 21 na 22 maja 1944 r. „Radomyśl” (Zbigniew Matula) - z 24 na 25 maja 1944 r.; zginął 30 października 1944 r. pod Rożnowem, województwo tarnowskie.
  10. Cichociemny „Dewajtis" (Zbigniew Waruszyński) skakał z 21 na 22 maja 1944 r., był wujem „Szarzyńskiego" (Jerzego Szewczyka), poety z Szarych Szeregów. Cichociemny „Wierzba" (Maksymilian Klinicki) skakał z 30 na 31 maja 1944 r.
  11. Później sprawa wyjaśniła się. Wskutek aresztowań przerwany został kontakt Okręgu Krakowskiego AK z Kedywem w Warszawie w okresie od 15 czerwca do 15 lipca 1944 r.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi