Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby

Ryszard Nuszkiewicz, W służbie Kedywu (1943)


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Fragment 2 Rozdz.38 w: Ryszard Nuszkiewicz, Uparci



Spis treści

(nawiązanie współpracy z Szarymi Szeregami)

Na początku lipca 1943 r. doszło do spotkania komendanta krakowskich Szarych Szeregów, „Jerzego” (Edward Heil), z „Jaremą” i ze mną. W wyniku porozumienia harcerstwo przekazało do dyspozycji bojowej Kedywu pluton z Podgórskiego Hufca  »Rój«  z zachowaniem dotychczasowej przynależności organizacyjnej i pieczy wychowawczej.

Komendant hufca „Szulce”-„Franek” (Franciszek Baraniuk) był szczupłym blondynem o ujmującej, spokojnej twarzy. Na pierwszym spotkaniu powtórzył zastrzeżenia umowy i przedstawił swego zastępcę, krępego bruneta „Lisa”-„Jacka” (Mieczysław Barycz). Mógł mieć 20 lat.

- Ilu ludzi liczy pluton? - zapytałem rzeczowo.

- Około 35 starszych chłopców[1] zorganizowanych w konspiracyjne „piątki” oraz drużynę harcerek.

Po co mi tyle dziewcząt - pomyślałem, nic jednak nie mówiąc.

- A broń macie? - sondowałem dalej.

Wymowne rozłożenie rąk „Szulcego” wyjaśniło wszystko.

- Dotąd uprawialiśmy tylko mały sabotaż, kolportaż prasy i szkolenie - tłumaczył.

- Chłopcy na pewno palą się do broni? - wypytywałem „Lisa”, gdy „Szulce” odjechał na rowerze.

- Ba! O tym tylko marzą.

- Wniosek stąd, że trzeba ja zdobyć u Niemców.

- Jaaak? - popatrzył zdziwiony.

- O tym pogadamy innym razem.

Ustaliliśmy następne spotkanie i okresowy kontakt.

- Aha! Proszę wyznaczyć jedną z dziewcząt, może najmłodszą, na łączniczkę i rozejrzeć się za jakimś lokum na szkolenie. Chciałbym zacząć od dowództwa.

Na pierwsze szkolenie, zorganizowane w kamienicy nr 9 w Rynku Podgórskim, przyprowadził „Szulce” wysokiego bruneta, wyglądającego na południowca. Był to „Szatan” (Władysław Szczurek). Miał już za sobą kilka udanych akcji sabotażowych, ale chciał pracować w otwartej dywersji. Postanowiłem porozmawiać z nim później.

Ograniczone kameralnymi warunkami szkolenie obejmowało z grubsza zasady konspiracji, zapoznanie się z pistoletem, nauką strzelania, a w dalszym programie sabotaż i minerkę. Lokal ubezpieczał czuwający w bramie siwy pan z sumiastym wąsem, chyba dozorca domu. Drugim tego rodzaju punktem było mieszkanie na Olszy przy ulicy Pięknej należące do „Urszuli” (NN), pielęgniarki pracującej w szpitalu przy ulicy Kopernika.

W czasie wykładu uczyłem noszenia i ładowania broni oraz strzelania sposobem cichociemnych. Kręciłem przy tym po kowbojsku „szóstką”, chcąc wzbudzić w ten sposób zaufanie do siebie jako dowódcy. Efekty tej działalności wkrótce stały się widoczne.

- Może (pójdziemy jutro na „robotę” - zaproponowałem „Szatanowi” po zakończeniu pierwszego szkolenia.

- Na to tylko czekam!

- Spotkamy się więc o godzinie 17 na Błoniach koło boiska „Juvenii”. Proszę przynieść ze sobą koniecznie ostry nóż. Najlepiej szewski.

„Szatan” przytaknął skinieniem głowy, chociaż zdziwienie malowało się na jego twarzy.

Nazajutrz zjawił się punktualnie w umówionym miejscu z użyteczniejszą chyba jeszcze brzytwą.

- Co będziemy robić? - zapytał.

- Spróbujemy zdobyć broń. Tylko zaznaczam, że trzeba mieć silne nerwy i nie nawalać.

- Nie jestem strachliwy - żachnął się.

Przeszliśmy na łąki i usiedliśmy.

- Jestem uzbrojony pokazałem mu „szóstkę” FN, wciśniętą za pas na brzuchu.

- Będziemy działać w dwóch wariantach, zależnie od okoliczności. Jeżeli Niemiec pójdzie w naszym kierunku, pan wysuwa się kilka kroków naprzód i idzie dalej, by znaleźć się od strony jego pistoletu, ja zaś zostaję nieco w tyle. W momencie mijania chwyta pan za kaburę z bronią i tnie brzytwą przy samym pasie. W czasie tej czynności trzeba skupić się wyłącznie na jej szybkim wykonaniu, nie bać się i wierzyć święcie, że Niemiec jest niegroźny, bo już sterroryzowany moim pistoletem.

Przećwiczyliśmy praktycznie, kilka razy współdziałanie i ruszyliśmy na polowanie. Krążyliśmy dość długo w okolicy Kopca, ale nie trafiała się dogodna okazja. Weszliśmy wreszcie w aleją prowadzącą na Salwator.

Mamy go! - odezwałem się cicho wskazując ruchem głowy Niemca, wspinającego się od strony Wisły, wzdłuż muru cmentarnego.

- A jak się nie ulęknie?

- Trudno! Wypadki chodzą po ludziach, chociaż to nie jest naszym celem. Przy ataku od tylu postępujemy odwrotnie. Ja wyprzedzani i wychodzę do przodu, a pan idzie kilka kroków za mną.

Ruszyliśmy naprzeciwko.

- Hände hoch! - krzyknąłem wyciągając błyskawicznie pistolet i patrząc twardo w butną gębę.

Oficerskie ręce uniosły się w górę, chyba o tyle niepotrzebnie, że u pasa nie było już broni. „Szatan” wykonał zadanie sprawnie, niemal w sekundzie.

- Weiter gehen, nicht schreien, bo... Himmelkommando – pogroziłem szwabowi i odskoczyłem w bok, by pod kontrolą pistoletu przepuścić rozbrojonego.

- Spływamy nad Wisłę - szepnąłem do partnera.

Za załamaniem cmentarnego muru przyspieszyliśmy kroku. Pod Norbertankami skorzystaliśmy z promu przez Wisłę, a na Dębnikach poczuliśmy się całkowicie bezpieczni.

- Walter „siódemka” - oceniłem fachowo zdobycz. - No, jak samopoczucie?

- To było mocne przeżycie. Kiedy spróbujemy następny raz?

- Już nie ze mną kolego „Szatan”. Teraz musimy zmienić partnerów i doszkalać innych. Zdobytą spluwę zostawiam panu i życzę powodzenia.

Pochodzący z Bronowic „Szatan” został wcielony do patrolu „Żelaznego” (Zdzisław Jaguś), zamieszkałego, jak większość plutonu harcerskiego, na Podgórzu.

Żołnierze Szarych Szeregów byli bardzo młodzi. Wiek ich kształtował się przeciętnie w granicach 17-20 lat. Trafiali się też szesnastolatki, jak „Pirat” (Sławomir Mądrala) i prawie dzieci, jak czternastoletni „Gapcio” (Czesław Sutek). W sumie byli to wspaniali chłopcy. Patriotyzm, żądza walki z okupantem i to z bronią w ręku, wprost imponowały. Z takimi można było zawojować Kraków.

Jedno wszakże niepokoiło mnie od początku. Konspiracyjne „piątki” były w istocie fikcją. Znali się ze szkoły, z harcerskich drużyn, spotykali się i chodzili całymi grupami, wiedzieli o sobie wszystko. A co będzie, gdy przystąpią do niebezpiecznej dywersyjnej roboty? Przezornie kontaktowałem się z nimi nad Wisłą, na ulicach dzielnicy Kazimierz, daleko od miejsca swego zamieszkania. Takiego postępowania wymagały wpojone w Wielkiej Brytanii i tu w kraju twarde zasady konspiracji.

W początku lipca 1943 r. znalazłem się z nowym partnerem na Kopcu Kościuszki. Tym nowym partnerem był mój formalny zastępca, a w praktyce dowódca plutonu harcerzy „Lis”.

Na Kopcu roiło się od ludzi, głównie Niemców, którzy przybyli tu, by nacieszyć oczy widokiem przepięknej panoramy „niemieckiego” Krakowa.

Dwaj polscy cywile mieli bardziej prozaiczne upodobania. Interesowały nas przede wszystkim szwabskie pistolety, a wybór był tak wielki, że aż ćmiło w oczach i krew człowieka zalewała, że właśnie oni je noszą. Krążyliśmy po zboczu wzgórza w nadziei, że jakaś zabłąkana owieczka odbije od stada i nieopatrznie wpadnie w nasze ręce. Upatrzyliśmy wreszcie wysokiego, odpowiedniej do wzrostu tuszy gefrajtra. Stał na osobności i lustrował lornetką bielejące w lipcowym słońcu miasto. Mnie natomiast fascynował jego pistolet. Była to rzadko spotykana, czternastostrzałowa „dziewiątka” typu FN. Postanowiłem, że zapolujemy na niego. Wiedziony chyba przeznaczeniem Niemiec uznał wreszcie, że dla kompletu duchowych wrażeń przyda się spacerek na łonie natury i ruszył w dół. Na to tylko czekaliśmy. Zaatakowaliśmy od tyłu. Przestraszony i zaszokowany Niemiec zamiast podnieść ręce do góry zasłaniał nimi twarz, chroniąc ją przed spodziewanym strzałem.

- Meine Waffe, meine Waffe! - skowyczał płaczliwie spostrzegłszy, że nie ma pistoletu przy pasie.

- Raus! Du deutsche Schwein! - ryknąłem popędzając go „szóstką” w odwrotnym do kopca kierunku.

Niemiec opamiętał się, uszedł kilka kroków oglądając się trwożliwie, a gdy zorientował się, że nic mu nie grozi, poderwał się do ostrego biegu. Odskoczyliśmy w stronę Wolskiego Lasku, wzbogaceni o nową zdobycz.

- Szefie! „Szatan” chce się z panem koniecznie zobaczyć - oznajmił mi za kilka dni „Lis” na kontaktowym spotkaniu.

„Szatan” czekał na ulicy Podgórskiej.

- Przyprowadziłem tu jednego. Chce wstąpić do organizacji - oznajmił. - Problem w tym, że jest volksdeutschem.

Popatrzyłem na niego z wyrzutem.

- To równy chłopak. Znam go dobrze. Rodzice przyjęli volkslistę, gdy był jeszcze niepełnoletni. Chce się teraz zrehabilitować. Pracuje jako werkschutz w fabryce.

- Dawaj go, pogadamy! Taki też może się przydać.

Volksdeutsch, wysoki, blondyn, spuścił skromnie oczy czekając na wyrok.

- Kim właściwie pan jest? - zapytałem.

- Czuję się zawsze Polakiem. Wiem, że muszę odpokutować za winy rodziców - odpowiedział rezolutnie.

- No dobrze! Spróbujemy. Najpierw jednak pokaże pan, co potrafi, a dopiero później pogadamy o przyjęciu do organizacji.

- Mam pomysł - zwróciłem się do „Szatana”, gdy volksdeutsch znikł w bocznej ulicy. - Znasz niemieckie kino „Urania”?

- Oczywiście. Róg Straszewskiego i Zwierzynieckiej.

- Dobrze by było nastraszyć Niemców, a kino się do tego wspaniale nadaje.

Ustaliliśmy, że volksdeutsch kupi bilety i wraz z „Szatanem” podłożą dwie świece termitowe konspiracyjnej produkcji o temperaturze spalania do tysiąca stopni. Należało umieścić je przy kotarach, żeby miało się co zająć. Dostarczyłem „Szatanowi” następnego dnia termitówkę i poinstruowałem go jak należy się z nią obchodzić.

Do świecy o wyglądzie dużego termosu wkładało się rurkę z kwasem siarkowym. Zgniecenie jej powodowało przegryzienie warstwy izolacyjnej przez kwas, a po pewnym czasie zapłon materiału palnego. Rola patrolu polegała na ulokowaniu uzbrojonych termitówek w kinie i wyjściu z niego po wykonaniu tego zadania. Celem było wzniecenie pożaru i popłochu wśród Niemców.

Volksdeutsch chciał widocznie być tylko „papierowym” członkiem organizacji podziemnej, bo nie stawił się w umówionym miejscu zbiórki. „Szatan” pozostał sam z jedną tylko świecą. Porażka w ocenie znajomego i ambicja sprawiły, że zdecydował się na akcję bez udziału volksdeutscha. Zaryzykował kupno biletu i wszedł do środka, gdy sala była jeszcze oświetlona. Czuł na sobie spojrzenia wielu, a zdawało mu się, że obserwuje go szczególnie bacznie bileterka. Skromny przystojniak nawet nie pomyślał, że interesowała się na pewno jego osobą, a nie zawartością teczki. Wkrótce po rozpoczęciu seansu postawił uzbrojoną termitówkę pod krzesłem i wyszedł. Lecz tu nastąpiła niespodzianka. Mundurowy drab z tylnego rzędu wyciągnął przed siebie przydługie nogi i pechowo dla konspiratora trafił nimi w stojącą właśnie świecę. Przewrócona potoczyła się po pochyłości podłogi w dół.

- Bombe! Bombe! - wrzasnęła jakaś przedstawicielka herrenvolku, a okrzyk jej przekazywali dalej inni.

Powstała panika. Widzowie zerwali się z miejsc i zaczęli cisnąć się do wyjścia. Zapłonęły światła, przerwano wyświetlanie filmu. Ktoś odważniejszy i znający się na rzeczy rozbroił świecę i wyniósł na podwórze. Później wezwano saperów, którzy długo trącali tyczkami nie znany im ładunek, a następnie przy zachowaniu pełnej ostrożności zabrali do specjalistycznego badania.

Wkrótce potem volksdeutsch zwrócił drugą termitówkę i chyba doszedł do wniosku, że dla niego ta droga rehabilitacji jest zbyt ryzykowna.

Połowiczna akcja przekonała obecnych w kinie, jak i tych, którym można było w zaufaniu o tej akcji opowiedzieć, że w „niemieckim” Krakowie żyje się coraz mniej bezpiecznie.



(Akcja z "Rakiem" - skażenie stadionu przed zlotem Hitlerjugend)

W dniu 15 sierpnia 1943 r. Niemcy zorganizowali w Krakowie uroczysty zlot Hitlerjugend z terenu Generalnego Gubernatorstwa. Przyszłość Wielkiej Rzeszy miała zaprezentować przed władzami GG swą postawę ideologiczną i tężyznę fizyczną. Na bazę noclegową wyznaczono pokryte namiotami Błonia, a przyległy do nich Stadion Miejski oraz boiska „Wisły” i „Cracovii” na imprezy kulturalno-sportowe.

Kraków przemierzały w takt werbli młodzieżowe kompanie wznosząc gromkie okrzyki na cześć Führera, tysiącletniej Rzeszy i zwycięstwa. Grupy rozhukanych wyrostków wałęsały się butnie po ulicach rozpychając przechodniów, szykanując tu i ówdzie Polaków.

Sam zlot przeszedłby zapewne niezauważalnie w dowództwie Kedywu, gdyby nie „Rak”, który od kilku dni przygotowywał coś w tajemnicy. Znosił na „trójkę” proszki, płyny, majstrował godzinami przy puszkach i butelkach.

- W alchemika się bawisz? - pokpiwałem obserwując jego niezrozumiałe zabiegi.

Na dwa dni przed zlotem „Rak” odkrył przyłbicę.

- Ubzdurałem sobie pewną akcję. Pójdziesz ze mną - zwrócił się do mnie. - Doszedłem do wniosku, że należy uświetnić w jakiś sposób zjazd Hitlerjugend. Przygotowałem więc na tę okazję odpowiednią ilość środków TiB, żeby popamiętali swe święto i Kraków. Obsypiemy nimi pływalnię i trybuny boisk sportowych.

Dnia 14 sierpnia 1943 r. przed godziną 21, uzbrojeni tylko w fałszywe nocne przepustki, wyszliśmy z lokalu przy ulicy Starowiślnej 33. „Rak” obładowany torbami, puszkami, butelkami, termosami wyglądał na zapobiegliwego ojca, który wybiera się z liczną rebiatą na wycieczkę za miasto.

W alei 3 Maja wmieszaliśmy się w tłum rozbawionej, niemieckiej młodzieży obojga płci. Wzmocnione patrole żandarmerii kroczyły poważnie po deptaku patrząc wyrozumiale na igraszki nieletnich i ich zaczepki w stsunku do przemykających bokiem mieszkańców Woli Justowskiej. Mrok gęstniał. Znaczyła się bezksiężycowa, pogodna noc. Gdy dochodziliśmy do Cichego Kącika rozkrzyczały się na Błoniach gwizdki wieszczące czas wieczornego apelu. Deptak w mig pustoszał.

- Zaczniemy od stadionu pływackiego - oznajmił „Rak”. – Dostaniemy się tam od ulicy Piastowskiej.

Po wnikliwej obserwacji podeszliśmy do wysokiego płatu ż drucianej siatki. Pokonałem przeszkodę naskokiem i przerzutką i za chwilę znalazłem się po jej drugiej stronie. Odbierałem podawane torby i puszki ustawiając je za żywopłotem.

Przejście „Raka” trwało nieco dłużej, ale odbyło się bez niespodzianek. Szczęśliwie nie kręciły się w pobliżu niemieckie patrole.

„Rak” miał skazić środkami chorobotwórczymi trybuny basenu pływackiego, boiska piłkarskiego „Wisły” i stadionu lekkoatletycznego. Ja zaś miałem ubezpieczać kolegę, sygnalizując ewentualne niebezpieczeństwo umownym sygnałem, głosowym.

Projektodawca akcji zabrał odpowiednią porcję środków i ruszył najpierw na basen pływacki. Usiadłem na trawie, zawierzając z uwagi na noc wykonywanie zadania tylko uszom. Daleki turkot tramwajów i pociągów, rzadkie odgłosy z obozu na Błoniach czy krewkie kwilenie zbudzonego ptaka znaczyły dogasające życie miasta. „Rak” wracał raz i drugi, brał nowy zapas puszek i znikał w ciemnościach. Trwało to do północy, bo „Rak” był z natury człowiekiem upartym i pedantem.

- Gotowe! - oświadczył wreszcie, gdy mnie łamał już na dobre sen.

- No to idziemy - poderwałem się ze stanowiska.

- Zaraz. Trzeba jeszcze umyć ręce - przyhamował mnie „Rak”. - Zabrałem sublimat. Im liszaje, trądzik i cholera wie co jeszcze, a sobie sublimacik.

- Cwaniak z ciebie - ironizowałem zadowolony, że wkrótce znajdę się w domu.

„Rak” umył skrupulatnie race, wytarł przezornie przygotowaną szmatką i ruszyliśmy w drogę powrotną. Przed nami zamajaczył wysoki płot. Z rozbiegu naskoczyłem na niego i w ułamku sekundy zawisłem brzuchem na jego szczycie gotowy do przerzutu na drugą stronę.

- Halt! - złowieszcze słowo sparaliżowało dalszy ruch. Dwie postacie z karabinami zamajaczyły w ciemnościach.

Myśleć nie było już czasu, zadziałał po prostu instynkt. Odbiłem się noga od siatki i przepisowym saltem w tył wylądowałem w trawie, kilka metrów od płotu.

Dwa strzały, chyba na postrach, przeszyły powietrze i wdarły się hukiem w noc. Odskoczyliśmy w bok i pobiegliśmy w kierunku północnym. Znów zapanowała cisza. Uspokojeni nieco zatrzymaliśmy się przed ogrodzeniem od strony Bronowic. I tu płot był taki sam, z tym że górą zabezpieczony drutem kolczastym. Przejście było trudniejsze, szczególnie dla „Raka”, który przydługo siedział okrakiem na górze, mozoląc się z kolcami. Wycofaliśmy się na ulicę Wybickiego, gdzie wsiedliśmy do pustego nocnego tramwaju. W pewnej chwili popatrzyłem na siedzącego naprzeciw mnie Józka i nagle parsknąłem śmiechem.

- Uważaj chłopie, bo zgubisz „klejnoty” rodzinne.

„Rak” spojrzał na spodnie i dopiero teraz zauważył, że są fatalnie rozprute i to w najintymniejszym miejscu. Do domów dojechaliśmy bez przeszkód.


(powstanie OP "Błyskawica")

W lipcu 1943 r. krakowski Kedyw dorobił się pierwszego oddziału partyzanckiego »Błyskawica«.

Powstanie jego jest ze wszech miar ciekawe i ilustruje w pełni, choć wycinkowo, postawę, przedsiębiorczość i patriotyzm wspaniałej, polskiej młodzieży czasów wojny.

Chłopcy z Zabierzowa koło Krzeszowic mieli po 14-15 lat, gdy w 1939 r. niemieckie bomby spadały na miasta i wsie, a wrogie hitlerowskie hordy dobijały Polskę. Wzorem swych ojców i matek zaczęli konspirować wcześnie. Przewodzili im dwaj bracia Marian i Mieczysław Poganowie, synowie Franciszka i Stefanii, właścicieli miejscowej restauracji.

W styczniu 1941 r. Mietek („Błyskawica”) i Marian („Rzeżucha”) organizują grupę dywersyjną przy pododcinku ZWZ, w skład której oprócz nich wchodzą: „Zwinny” (Franciszek Pniak), „Józef” (Józef Fukacz) i „Mściwój” (Leon Kubiś). Latem 1941 r. grupa liczyła już 3 sekcje, łącznie 18 ludzi, a w 1942 r. 6 sekcji i patrol sanitarny.

Dowódca grupy - „Rzeżucha” (Marian Pogan).

Zastępca dowódcy - „Błyskawica" (Mieczysław Pogan).

Łącznik - „Zwinny” (Franciszek Pniak).

Instruktor - kpr. „Michalski” (Mieczysław Czarniak).

Instruktor - kpr. „Józek” (Józef Fukacz).

I sekcja dowódca - „Drozd” (Stanisław Kodura) plus 4 ludzi.

II sekcja dowódca - „Orzeł” (Adam Powojowski) plus 4 ludzi.

III sekcja dowódca - „Mściwój” (Leon Kubiś) plus 4 ludzi.

IV sekcja dowódca - „Żbik” (Stanisław Pluciński) plus 4 ludzi.

V sekcja dowódca – „Jeleń” (Adam Gruszka) plus 4 ludzi.

VI sekcja dowódca - „Rybka I” (NN) plus 5 ludzi.

Sekcja sanitarna - „Olcha" (Janina Rogosz) plus 5 ludzi, której szkolenie prowadził dr Stanisław Bagdalski (po wojnie dyrektor szpitala im. Narutowicza w Krakowie) oraz pielęgniarka Powojowska, matka „Orła”.

W 1942 r. „Błyskawica” po ukończeniu Mechanicznej Szkoły Przemysłowej został skierowany przez Arbeitsamit do pracy w zbrojowni przy ulicy Rakowickiej w Krakowie. Miał już 17 lat. Był sprytnym, inteligentnym i wyjątkowo odważnym młodzieńcem. W zbrojowni produkowano broń, a on i jego koledzy marzyli o tym, by ją mieć, uzbroić grupę i bić Niemców.

W lipcu 1942 r. „Błyskawica” zaryzykował i mimo ciągłych rewizji na wartowni przeniósł w nogawkach spodni częściami 5 karabinów, niestety bez drewnianych łoży, których wyniesienie przez bramę było wprost niemożliwe. Ale i na to znalazł radę. Ukrył łoża w śmietniku od strony cmentarza Rakowickiego z zamiarem przerzucenia ich za mur. Zrobił to nadzwyczaj roztropnie.

Wraz z bratem sporządził szkic zbrojowni z oznaczeniem posterunków niemieckich, a po kilkudniowej obserwacji przez kolegów ustalił, że zakład nie jest patrolowany na zewnątrz. Miał przygotowanych do zabrania 5 łóż i dalsze części do 2 karabinów.

W październiku 1942 r. „Rzeżucha”, „Mściwój”, „Orzeł”, „Jeleń”, „Daniel”, „Zwinny”, „Las”, „Wesoły” podjęli akcję odebrania i przetransportowania broni. „Błyskawica” przerzucił karabiny przez mur na cmentarz, pozostali spakowali je w tekturowe pudła przygotowane przez „Mściwoja” pracującego w fabryce kartonaży. Część zdobyczy przewieźli pociągiem, a 4 lufy „Daniel” i „Lis” przenieśli piechotą do Zabierzowa. Bracia dowódcy przygotowali na te okazję własną zbrojownię nad sceną sali widowiskowej znajdującej się w posiadłości ojca.

Teraz mogli już rozpocząć prawdziwe szkolenie. Przeszli je najpierw dowódcy sekcji, a następnie pozostali członkowie grupy.

W listopadzie 1942 r. „Błyskawica” zdobywa 2 pistolety maszynowe typu MP. W udanej drugiej akcji pomagali mu „Drozd”, „Orzeł” i „Mściwój”. Niemcy wiedzieli, że ginie broń, nie mogli się jednak zorientować, w jaki się to dzieje sposób. Wzmogli ubezpieczenie, sprawdzali zamykanie hal. Mietek i na to znalazł receptę. Wykonał odciski zamków i dorobił klucze.

W dniu 6 grudnia 1942 r. udali się na cmentarz: „Błyskawica”, „Zwinny”, „Orzeł”, „Mściwój", „Drozd”, „Żbik”, „Michalski”, „Wesoły” i „Rybka”, uzbrojeni w 1 pistolet maszynowy typu MP, 2 pistolety kal. 6,35 oraz składaną drabinę wykonaną, przez Mietka. Późnym wieczorem „Błyskawica”, „Mściwój” i „Orzeł” przedostali się na teren zbrojowni, prześliznęli się obok wartownika, otworzyli dorobionymi kluczami jedną z hal i wynieśli dalsze 3 pistolety maszynowe typu MP, i 2 typu Bergmann. Po akcji wycofali się na cmentarz i bez przeszkód wrócili do Zabierzowa. Zimą 1942/43 grupa posiadała już 5 karabinów, 7 peemów, 2 pistolety kal. 6,35 mm. Z amunicją było jednak krucho.

Dowódcy sekcji uczęszczali na kurs Szkoły Podoficerskiej organizowany w sklepie ojca Poganów i ukończyli go wszyscy w stopniu kaprala.

W nocy z 3 na 4 kwietnia. 1943 r. po porozumieniu się z komendantem placówki ppor. „Gołąbem” (Piotr Olek) oraz z dowództwem w Krakowie zaplanowano nowy „skok” w większym niż poprzednio wymiarze. Patrol w składzie 10 ludzi miał zabrać broń i przewieźć ją do czekającego przy ulicy Prandoty auta obsługiwanego przez granatowego policjanta, członka AK „Waligórę” (Józef Dąbkowski). Wszystko było przygotowane, jak należy, tylko księżyc okazał się niełaskawy. Świecił tak jasno, że wszelkie bardzo ryzykowne działanie było wykluczone.

Przy sposobności w służącym za melinę grobowcu oddział znalazł sieciowy radioodbiornik, który później zainstalowano na wapienniku w Zabierzowie. Do czytanej prasy konspiracyjnej doszła jeszcze bezpośrednia informacja z zagranicy o wojennych i polskich wydarzeniach.

Chłopcy z Zabierzowa nie zrazili się chwilowym niepowodzeniem.

Dnia 7 maja 1943 r. uzbrojona grupa pod dowództwem „Błyskawicy” w składzie: „Michalski”, „Mściwój”, „Drozd”, „Jeleń”, „Orzeł”, „Żbik”, „Zwinny”, „Siwy”, „Rybka” znalazła się o godzinie 18 na cmentarzu i ukryła się w grobowcu oraz w ubikacjach. Zaczęło się w tym dniu źle i omal nie doszło do strzelaniny. Trzem bowiem Niemcom z patrolu kontrolnego zachciało się właśnie siusiać, a tam byli ukryci „Błyskawica”, „Zwinny”, „Orzeł” i Michalski”. Czekały na nich gotowe do strzału pistolety. Akcja byłaby niewątpliwie spalona. Na szczęście Niemcy wybrali drugą, nie zajętą ubikację. Około północy przeszli po drabinie na teren zbrojowni „Błyskawica”, „Orzeł”, „Mściwój” i „Drozd”, ubezpieczani z muru przez trójkę kolgów, otworzyli własnymi kluczami halę i wynieśli rekordową liczbę, bo aż 30 karabinów.

Przetransportować tak drogocenny ładunek kilku ludziom nie było łatwo. Każdy z nich zabrał przyniesioną z sobą amunicję i jeden karabin, a resztę powiązano sznurkiem, w równe wiązki. Tak uzbrojony i nadmiernie obciążony oddział pomaszerował do Zabierzowa, gdzie dotarł dopiero o świcie. Czekający niecierpliwie na kolegów „Rzeżucha” odebrał nową zdobycz i ukrył na strychu sali u zorientowanego w poczynaniach młodzieży ojca Franciszka Pogana.

Ale broń to jeszcze nie wszystko. Chcieli, aby ich oddział miał pełny ekwipunek, jak przystoi żołnierzowi. O tym też pomyślano. Hełmy, bagnety, ładownice, a nawet maski gazowe zdobywał Edward Dąbrowski, który pracował jako kolejarz na Dworcu Głównym w Krakowie w Biurze Rzeczy Znalezionych. Tam deponowano pozostawione w wagonach przez Niemców elementy osobistego wyposażenia i czekano na zgłoszenie się roztargnionych, Dąbrowski skracał, jak tylko mógł, czas magazynowania i przewoził to, co było potrzebne do Zabierzowa. Materiały sanitarne i apteczki przygotowywała i zaopatrywała w dostateczne ilości medykamentów mama Powojowska.

W końcu maja 1943 r. rozdzielono broń i wyposażenie na poszczególne sekcje. Niemieckie hełmy otrzymały nową, polską oprawę. Z jednej strony zdobił je biały orzeł na biało-czerwonym tle, z drugiej znak błyskawicy.

W czerwcu 1943 r. wszystkie sekcje przeszły w szerszym niż dotychczas zakresie szkolenie, a cały pluton terenowe ćwiczenia nocne na pobliskich łąkach i w lasach. Oddział liczył łącznie 42 ludzi i sześcioosobowy patrol sanitarny.

Całkowicie zdobyczne uzbrojenie i wyposażenie stanowiło: 5 pistoletów, 7 peemów, 35 karabinów typu Mauser, 41 bagnetów, 41 hełmów, 41 masek gazowych.

Aż dziw bierze, czego dokonało w trudnych, niebezpiecznych warunkach okupacyjnych, pod okiem Niemców, kilkunastu ofiarnych chłopców. A jak wyrazić uznanie dla głównego inspiratora, organizatora, wykonawcy i twórcy oddziału, siedemnastoletniego „Błyskawicy”?

Dopięli swego. Pluton był gotowy do działania. Teraz marzyło im się wyjście w teren i partyzancka walka ze znienawidzonym wrogiem.

Ale szczęście nie jest nigdy pełne. Uderzenie przyszło w dniu 7 lipca 1943 r. Gestapo zjechało do Zabierzowa i aresztowało „Błyskawicę”, Jego ojca Franciszka i matkę Stefanię, siostrę Janinę i wielu innych mieszkańców.

Szczęśliwie ocalał „Rzeżucha”. Wieczorem zarządził on alarm oddziału i wymarsz do lasu. Stawiło się 20 ludzi. W nocy zabrali oni resztę broni z zaplombowanego obejścia Poganów i wyruszyli do wsi Brzezie, a później kwaterowali w okolicznych lasach Zabierzowa i Krzeszowic. Dla uczczenia swego najdzielniejszego, aresztowanego kolegi postanowili jednomyślnie narwać oddział »Błyskawicą«.

Dnia 22 lipca 1943 r. nawiązali kontakt z ppor. „Hańczą” (Henryk Galas) i z kpt. „Wąsaczem” z Komendy Dywersji Okręgu Krakowskiego AK. Późniejszy „tata” „Błyskawicy” zaopiekował się nimi z pełnym zaangażowaniem i sercem. Mniej zagrożonych aresztowaniem rozpuszczono do domów. Dnia 24 lipca 1943 r. pierwsza grupa przerzucona została do Wrząsowic, majątku „Gutka” (Gustaw Bielański). Następnego dnia przewieziono samochodem resztę ludzi przez Kraków.

Dowódcą oddziału został tymczasowo kpr. „Michalski” (Mieczysław Czerniak). W nocy z 2 na 3 sierpnia 1943 r. „Wąsacz”, „Orzeł”, „Żbik” i „Drozd” przewieźli część broni do Wrząsowic, resztę przekazując terenówce w Zabierzowie. Dnia 4 sierpnia 1943 r. w pierwszej potyczce w Zawadzie zastaje ranny kpr. „Michalski”, a 10 sierpnia 1943 r. przybywa nowy dowódca ppor. „Roman” (Władysław Kordula), prymus Szkoły Podchorążych Rezerwy 6. dywizji piechoty w Krakowie z rocznika 1938, partyzant AK z rejonu Babiej Góry.

Pierwszy oddział partyzancki Kedywu został zorganizowany na zasadach czysto wojskowych. »Błyskawica« otrzymywała fundusze na wyżywienie, partyzanci pobierali żołd. Szczupłe dotacje z Okręgu Krakowskiego AK oczywiście na to nie wystarczały. O resztę martwili się obrotny „Hańcza” i „Wąsacz”, którzy sobie tylko wiadomymi sposobami zdobywali wśród znajomych i ofiarodawców potrzebne pieniądze.

Do dalszych losów oddziału i jego twórcy Mietka Pogana jeszcze wrócimy.


(Epizody z wypadów do Dąbrowy koło Niepołomic)

Na życie prywatne nie starczało wiele czasu. Ale i ono się raczej toczyło w szczupłym gronie znajomych z konspiracyjnej pracy. Polityka, wojenne zmagania świata i okupacyjna walka - to były główne tematy rozmów.

Zgodnie z przyrzeczeniem danym w Warszawie złożyłem wizytę narzeczonej Józka Czumy w Bochni. Później odwiedzałem częściej zacny i gościnny dom, gdyż urzekły mnie czarne oczy i śpiew najmłodszej z sióstr. Odprężeniem po kłopotach i niebezpieczeństwach Krakowa były niewątpliwie wycieczki do podkrakowskiej wsi Dąbrowa koło Niepołomic, skąd pochodziła „Kora”.

W niewielkim domku usytuowanym na wzgórzu mieszkał nadal „tata” Śledziowski, kierownik pociągu, wraz z żoną, szwagierką, synem Władkiem i córką Zosią. Można tu było spokojnie wychylić kilka kieliszków w gronie życzliwych i pewnych ludzi oraz naprawdę odpocząć. Ale i tu na prowincji problemy w zasadzie były te same. Okupacyjny terror i bestialstwo, opór społeczeństwa, zróżnicowana ideowo walka, a także i zdrada. Formalnie nie zrzeszony w żadnej organizacji Władek Śledziowski znał dobrze miejscowe sprawy i ludzi.

- Potrzebne mi są druki kenkart - zwierzałem się jemu, badając jego możliwości w tym zakresie.

- Spróbuję pogadać z wójtem w Niepołomicach - oferował swe usługi Władek. - Wysiedlony z Poznańskiego, ale niezły chłop i trochę oliwa. Z takim można zaryzykować.

Włodarz gminy rzeczywiście nie odmówił. Za kilka dni udaliśmy się do Niepołomic po druki. Czekaliśmy dość długo na ławie przed urzędem, bo pan wójt był zajęty.

- Pracuje tu jeden facet, który daje ludziom mocno w kość kontyngentami i podobno kuma się ze szwabami. K. się nazywa - naświetlał gminne stosunki Władek.

- Tadeusz może? - zaciekawiłem się.

- Zdaje się, że tak. Wysiedlony z Poznańskiego, mieszka z rodzicami w Dąbrowie.

Przypomniałem sobie gimnazjalne lata we Wrześni, Tadeusz K. był młodszym o kilka lat kolegą. Chyba w 1935 r. nie otrzymał promocji do następnej klasy i spił się z tego powodu jak bela. Wezwany przez prof. Pyszorę ojciec zabrał syna i tak chyba skończyła się jego szkolna edukacja.

Otrzymaliśmy od wójta ponad 100 druków kenkart, za co zrewanżowaliśmy się zaproszeniem do znajdującej się naprzeciwko restauracji. Zamówiliśmy coś do jedzenia i czekaliśmy aż wójt przyjdzie. Przy bufecie pojawił się jak na złość właśnie Tadeusz K., egzekwując od wąsatego chłopa haracz. Patrzyłem w bok, ale nie zdołałem ukryć twarzy.

- Rany boskie, Rysiek! Kupa lat! - doskoczył do mnie i począł krzykliwie witać.- Skąd się wziąłeś w tych stronach?

- Tak przypadkowo. Mieszkam w Pruszkowie pod Warszawą i wpadłem na kilka dni do Krakowa - kłamałem jak z nut.

- Ho! Ho! Takie spotkanie trzeba oblać. Kelner! Pół basa! – zawołał.

- Przykro mi, Tadek, ale nie piję. Nerki wysiadają.

- Jednego przynajmniej nie odmówisz - nalegał.

- Ale nie więcej.

- Czy wiesz, że w Krakowie przebywa Funiu Morcinek? Pracuje w sklepie Mainla i mieszka gdzieś na Długiej - opowiadał o moim gimnazjalnym koledze z jednej ławki.

Wypiliśmy po jednym kieliszku, co panu urzędnikowi też wystarczyło, bo musiał wydusić swoje od wymykającego się z restauracji chłopa. Odetchnąłem. Nadszedł wójt i jak trzeba rozliczyliśmy w płynie usługę.

Wkrótce potem dowiedziałem się, że Tadeusza K. zastrzelono w niedalekim Brzeziu w czasie odpustu.

Innym razem - był to już chyba wrzesień 1943 r. - pojechałem do Dąbrowy sam. „Kora” i Stalmach przybyli tam wcześniej. Mnie zatrzymały w Krakowie sprawy służbowe. Wysiadłem jak zwykle na przystanku kolejowym Grodkowice (obecnie Szarów) i nie spiesząc się ruszyłem przed siebie. Słońce już zachodziło i ledwie przebijało się przez ścianę wysokich drzew Puszczy Niepołomickiej.

- Jak tu pachnie lasem - usłyszałem za sobą niewieści głos.

Obejrzałem się i zobaczyłem młoda kobietę z dużym, modnym wówczas kapeluszem w ręku.

- Rzeczywiście przyjemnie - odparłem i szedłem dalej.

- Może pospacerujemy trochę? - zaproponowana nieoczekiwanie.

Spojrzałem na nią uważnie. Chyba podchmielona - pomyślałem.

- Nie pożałuje pan - kusiła widząc moje wahanie.

Diabli wiedzą co za jedna - hamowałem młodzieżowy pęd do przygody. - Nie mam czasu, panienko! Spieszę się.

Odszedłem i wydłużyłem krok.

Ciemniało już, gdy doszedłem do domu Śledziowskich. Zdarzenie opowiedziałem Władkowi.

- Znasz ją? Całkiem do rzeczy dziewczyna. Tutejsza, czy przyjezdna - dopytywałem.

- Ha! ha! ha! - zaśmiał się indagowany. - Wpadłbyś bracie. To przecież Migasówna.

- Co? Adela może? - zdziwiłem się usłyszawszy nazwisko i imię znanej konfidentki gestapo.

- To ona. Przyjeżdża tu czasem w odwiedziny do rodziców.

Dąbrowa, jak każda zresztą polska wieś, mocno konspirowała miała jednak o tyle pecha, że stąd właśnie wywodziła się znana i szczególnie niebezpieczna trójka agentów gestapo.

Tadeusz Migas wkręcił się do Narodowej Organizacji Wojskowej oraz Polskiej Partii Robotniczej i pod pseudonimem „Silnicki” pełnił nawet dość odpowiedzialne funkcje w tych organizacjach. Dzięki jego informacjom Niemcy aresztowali wielu działaczy PPR oraz żołnierzy NOW z terenu powiatu bocheńskiego. Do zdradzieckiej współpracy Tadeusz Migas wcią-gnął także swoją siostrę Adelę, która została urzędniczką krakowskiego gestapo przy ulicy Pomorskiej. Zgraną szajkę uzupełniał Józef Skrzypek[2]. Dwoje szubrawców, brat i siostra, spowodowało pod pretekstem rozbrojenia posterunku w Niegowici wsypę i aresztowanie w dniu 26 maja 1943 r. około 40 młodych ludzi z Szarowa i Dąbrowy.

Gdybym wiedział, że to ona – pomyślałem - poszedłbym z nią oczywiście do lasu i chyba „udusiłbym ją z miłości”.


(Współpraca z podgórskim plutonem Szarych Szeregów)

Jak już wspomniano, podgórski pluton Szarych Szeregów miał podwójne dowództwo, czego konsekwencją była dwutorowa działalność. Harcerstwo prowadziło nadal szkolenie wojskowe i sanitarne, czuwało nad stroną wychowawczą podwładnych, zaopatrywało ich we własną prasę, i to w dużym wymiarze, gdyż komendant „Jerzy” był równocześnie zastępcą szefa Biura Informacji i Propagandy Okręgu Krakowskiego AK. Z inspiracji swych władz organizacyjnych młodzież pracująca zawodowo uprawiała sabotaż w zakładach i warsztatach, a niepracująca przebijała dętki i tłukła sprzęt w nie-mieckich samochodach.

Harcerki i harcerze rozlepiali afisze i ulotki, malowali na murach napisy i hasła propagandowe lub ośmieszające okupanta, kolportowali wśród społeczeństwa polskiego nielegalną prasą. Ponadto dziewczęta przepisywały i powielały wojskowe skrypty, ubezpieczały szkolenie, sporządzały spisy Niemców, przeprowadzały wywiady o ludziach podejrzanych o współprace, pisały listy z pogróżkami do niemieckich rodzin, zalepiały złośliwie dziurki od kluczy do ich mieszkań. W sumie, w miarę swych możliwości, szkodziły i psuły Niemcom krew. Kilka patroli wzięło czynny udział w dniu 4 lipca 1943 r. w sprzedaży fałszywego „Gońca Krakowskiego”, wydrukowanego przez BIP w Tajnych Zakładach Wojskowych.

Kedyw wyznaczał konkretniejsze i znacznie trudniejsze zadania. Marzyłem o przekształceniu plutonu w oddział dywersyjny przygotowany i wyszkolony do walk ulicznych oraz akcji sabotażowych i minerskich. Zacząłem od zdobywania broni. W okresie lipca, sierpnia i września 1943 r. wysyłałem w różne punkty miasta po kilka na raz patroli, które polowały na pojedynczych Niemców w określonym z góry czasie.

Uderzeniowy charakter tych akcji był podyktowany względami bezpieczeństwa i nie dawał możliwości zorganizowania w porę obławy. Nierzadko dochodziło do penetracji terenu przez okupacyjne władze policyjne, ale działo się to zwykle wtedy, gdy chłopcy byli już w bezpiecznym miejscu.

A oto jak po latach wspomina o tych akcjach „Bezimienny”-„Jastrząb” (Bolesław Podbiera): „Pierwszy raz uczestniczyłem w akcji zdobywania broni w sierpniu 1943 r. Brały w niej udział równocześnie trzy patrole. Udały się one na Dębniki, koło cmentarza na Salwatorze i na Sikornik. Każdy patrol miał upatrzyć sobie Niemca i zaatakować o godzinie 8 wieczorem. Niezależnie od rezultatu akcji miał on po upływie pół godziny opuścić stanowisko.

W moim patrolu dowódcą był nie znany mi, wysoki brunet i „Lawina” (Marian Drapich). Broń posiadał tylko dowódca, ja zaś wziąłem ze sobą brzytwę, którą miałem odciąć pistolet. Wybraliśmy spacerującą niemiecką parę. Było może pięć minut po godzinie 8 gdy zaatakowaliśmy. Niemiec nie stawiał żadnego oporu. Zachowywał się spokojnie. Brunet sterroryzował go pistoletem, a ja szybko odciąłem kaburę. Po rozbrojeniu obmacałem jeszcze jego kieszenie i wycofaliśmy się w kierunku rzeki Rudawy. Gdy mijaliśmy kopiec Kościuszki wybuchła niespodziewanie strzelanina. Ludzie uciekali w kierunku miasta i mówili, że opodal (inny patrol) rozbrojono Niemca, który pobiegł do koszar na Kopiec i zaalarmował załogę. Będąc już na Błoniach stwierdziliśmy, że popełniliśmy jedną nieostrożność. Nie zrewidowaliśmy torebki Niemki, która towarzyszyła rozbrojonemu Niemcowi, a przecież mogła ona mieć broń i narobić nam nie lada bigosu.

Zdobyty pistolet przekazałem następnego dnia „Bunkrowi” (Józef Świstak), który mieszkał w szkole przy ulicy Zamojskiego i u niego znajdował się magazyn broni.”

Nasilenie akcji rozbrojeniowych latem i jesienią 1943 r. było w Krakowie wyjątkowo duże. Jak donosił wywiad AK, Niemcy wydali nawet poufne zalecenie noszenia atrap w kaburach, a pistoletów w kieszeniach spodni, wobec powtarzania się „bandyckich napadów” na żołnierzy niemieckich.

Na udane akcje rozbrojeniowe chodziłem kolejno z „Marysiem” (Marian Gloger), „Lubym” (Antoni Gaweł), „Piorunem” (Tadeusz Barycz) oraz (na jedną nieudaną) ze współlokatorem z Topolowej 14, Kazikiem Stalmachem.

Założeniem akcji było wyłącznie zdobywanie broni. Należało przy tym unikać strzelaniny czy zabijania Niemców. Taką taktykę narzucała obawa przed represjami okupanta w stosunku do ludności cywilnej. Nie zawsze się to jednak udawało.

Na początku września 1943 r. doszło do strzelaniny w parku na Krzemionkach. Harcerski patrol trafił na Niemca, który przeczuł, co się święci i zaatakował pierwszy. Wypruł w kierunku napastników cały magazynek. W zdenerwowaniu nie trafił na szczęście nikogo.

W tych niewątpliwie ryzykownych akcjach zdarzały się również sytuacje wręcz groteskowe. Jakiś werkschutz oddał swój pistolet przy ulicy Podgórskiej nad Wisłą bez żadnego oporu. Odszedł kilka kroków, zawrócił i zagadał śląską gwarą: - Hej! Poloki, mocie tu jeszcze kulki, co mi w kieszeni ostały.

W lipcu 1943 r. „Szatan”, „Żelazny” i „Maryś” przydybali wieczorem na krakowskich Błoniach wysokiego jak szczapa esesmana. Niemiec zaszokowany atakiem i szybkim postradaniem broni, ocknął się nagle i zaczął wrzeszczeć ile sił w płucach: - Hilfe! Hilfe! - Mógł narobić nie lada kłopotu, bo w pobliskim II Domu Akademickim znajdowały się koszary SS, tzw. Totenkopfkaserne. Trzeba było go przygłuszyć. Silny jak tur „Szatan” poczęstował go kilkoma sierpowymi i kopniakami, aż znokautowany ucichł. Patrol już spokojnie wycofał się na Salwator. Innym razem ci sami chłopcy wybrali się do znanego zakochanym Sikornika. W krzakach natknęli się na niemiecką parę w niedwuznacznej sytuacji. Wzięcie leżącego obok nich pasa z pistoletem nie nastręczało żadnych trudności. Zażenowany niemiecki podoficer nie pisnął słowem, za to dama - mimo postraszenia - darła się wniebogłosy.


Harcerze znali się między sobą, trzymali się razem, mieli nawet własny klub piłkarski „Burza”. Drużyna żeńska kibicowała swym chłopcom. Na mecze i wycieczki jeździli całą paczką. Zalecałem im wykorzystywanie wyjazdów w teren do prowadzenia sabotażu kolejowego. Przy sposobności kazałem wsypywać piasek do maźnic, co powodowało zacieranie się osi, a przy długich przebiegach zapalanie się wagonów. W ten sposób „spreparowano” niemało pociągów na podmiejskich stacjach, a w Krakowie patrole odwiedzały prawie regularnie dworzec w Płaszowie. Tu najczęściej urzędowali „Bunkier” i „Bezimienny”.

Przy ulicy Zabłocie mieszkał „Przemko” (Jerzy Kraus). Tuż obok domu znajdowały się duże zbiorniki z materiałami pędnymi. Niemieccy wartownicy zachodzili często do jego matki, prosząc o gorącą wodę lub ugotowanie herbaty. Spotykali tam i oswoili się z widokiem przesiadujących u „Przemka” chłopców i dziewcząt. Młodzież wykorzystała pobłażliwość wartowników i przecięła druty w ogrodzeniu oraz systematycznie upuszczała cenne paliwo do ziemi. Nosiłem się z zamiarem wysadzenia lub podpalenia zbiorników, jednak spłonąłby wówczas dom rodziny Krausów i to przeszkadzało realizacji tego zadania.

Harcerek było w grupie kilkanaście. Najstarsze: „Marzena” (Mieczysława Zwolińska), „Żywia” (Anna Surowiec), „Ada”-„Lotos” (Irena Potoczek), „Olga” (Barbara Zawisza), „Alina” (Halina Dziedzic), „Inka” (Stefania Żychowska), „Grażyna” (Barbara Uhma) miały po 16-17 lat, najmłodsze zaś, „Jaguś” (Janina Legutko) i „Liszka” (Maria Bąk), zaledwie po 13 lat. Przewodziła im szesnastoletnia „Telimena” (Janina Potoczek).

Po co mi ten niedorosły babiniec - myślałem. Wkrótce jednak zmieniłem zdanie, gdy wykoncypowałem, że w moich planach związanych z działalnością plutonu dziewczęta mogą stanowić wprost idealny, operatywny wywiad. Sprzyjał temu fakt, że tylko niektóre z nich mogły ubiegać się o miano kobiety, reszta to mało rzucające się w oczy dziewczynki. Nazywano je wówczas „szprotkami”.

W sierpniu 1943 r. zabrałem się do ich szkolenia. Najpierw poleciłem przeprowadzić rozpoznanie bram przechodnich, później uczyłem je śledzenia. Właśnie nadarzyła się ku temu dobra okazja.

W jakimś meldunku wyczytałem, że w Krakowie pojawiła się kilkunastoosobowa grupa Żydów rumuńskich. Mieszkają w Bieńczycach i przyjeżdżają codziennie do miasta pociągiem na stację Grzegórzki.

W sytuacji, jaką stworzyli Żydom Niemcy, przypadek był w istocie zastanawiający. Może specjalnie zasłużeni w unicestwianiu współziomków, może mają jeszcze pieniądze i opłacają się oprawcom? A może współpracują z nimi? Ostatnie przypuszczenie było o tyle prawdopodobne, że żydowska szajka konfidentów była w Krakowie najsilniejsza i pracowała najefektywniej. Postanowiłem ich sprawdzić i takie zadanie wyznaczyłem podopiecznym podlotkom z Szarych Szeregów.

Obserwowałem z niemałymi zadowoleniem, stojąc przed stacją Grzegórzki, jak się biorą do rzeczy. Role rozdzielała „Żywia”, sympatia „Lisa”. Każdy z przyjeżdżających Żydów rumuńskich otrzymał swoją „opiekunkę”. Wyrywkowa obserwacja dała niedługo zaskakujące wyniki. Kilku z nich chodziło do mieszkania najgroźniejszego konfidenta Krakowa Józefa Diamanda przy ulicy Sławkowskiej 6 i równocześnie do szewca Maciejki przy Starym Kleparzu, u którego był punkt kontaktowy krakowskiej PPR.

Zameldowałem o tym szefowi Kedywu. Trzeba było przeciwdziałać, by nie zasilić zdradzieckiej, żydowskiej bandy. Poleciłem dziewczętom nasilić inwigilację do tego stopnia, by Żydzi zorientowali się, że są śledzeni. Do konkretnego działania nie było oczywiście podstaw. Gdy jednak kontakty z Diamandem nie ustawały, zastosowano bardziej drastyczny środek.

Cichociemny „Wróbel” (Władysław Wiśniewski) z Obwodu »Ront« (Wieliczka) dostał polecenie nastraszenia podejrzanej grupy w Bieńczycach. Dużo krzyku i dwa strzały w powietrze na postrach pomogły. Przestali przyjeżdżać do Krakowa i rozproszyli się gdzieś po świecie.

W końcu sierpnia 1943 r. przekazano pod moje rozkazy grupę pchor. „Agi” (Jan Turek).


(Akcje przeciwko kinomanom)

Przez całą okupację kierownictwo Walki Cywilnej nakazywało bojkot dostępnych dla Polaków imprez kulturalno-rozrywkowych. Uważano słusznie, że nie czas na radość i zabawę, gdy tysiące ludzi ginie codziennie w katowniach gestapo, w obozach, egzekucjach i w walce. Obowiązywała nawet żałoba narodowa. Poza tym niski artystycznie poziom, dobierany program i propagandowa treść sztuk czy filmów miały według założeń hitlerowskich speców od kultury wyjaławiać ideologicznie i odciągać od konspiracji naród polski oraz rozbudzać erotyczno-wódczany smak życia.

Przeciwdziałanie takim zamierzeniom wydawało się konieczne i było kontynuowane przez wszystkie organizacje podziemne w czasie okupacji. Szczególny problem w tym względzie stanowiły ściągające młodzież kina, w których wyświetlano ckliwe romanse, poprzedzane niemiecką, butną kroniką filmową. Nie bez znaczenia był też fakt, że dochód z biletów wstępu był przeznaczony właśnie na antypolską propagandę.

Formy walki z niepoprawnymi kinomanami były w Krakowie różne: opryskiwanie ubrań, rozlewanie na widowni środków cuchnących i zapalających, rozrzucanie ulotek o treści: „Tylko świnie siedzą w kinie”, a nawet pieczętowanie twarzy nadrukiem utożsamiającym z tym zwierzęciem. Skutki były raczej połowiczne, bo nie każdemu widzowi kinowemu trafiała się taka przygoda.

We wrześniu 1943 r. zdecydowałem się na akcję zniszczenia aparatów projekcyjnych. Oprócz bezpośrednich skutków chciałem osiągnąć jeszcze inne cele. Zadziałać równocześnie wszystkimi grupami i w ten sposób pokazać Niemcom prężność miejscowego Podziemia.

W Krakowie istniało pięć polskich kin: „Uciecha”, „Atlantic”, „Apollo”, „Sztuka” i „Wanda”.

Narzędzia do wykonania zadania stanowiły normalne młotki, którymi zamierzano rozbić przede wszystkim najcenniejsze części szklanooptyczne w aparatach projekcyjnych. Patrole Szarych Szeregów miały obsłużyć „Atlantic”, „Uciechę” i „Apollo”, patrol pchor. „Agi” „Sztukę", a patrol „Orlika” (Zdzisław Meres) kino „Wanda”. Uderzenie zarządziłem w dniu 9 września w trakcie ostatniego seansu.

Przebieg akcji w kinie „Wanda” tak relacjonuje „Orlik”: „Grano wówczas film „Marzenie numerowego”. Zaraz po zakończeniu ostatniego seansu udałem się wraz z „Leśnikiem” (Kazimierz Hromniak) do pomieszczenia operatora. Zapukałem do drzwi. Cisza. Powtórzyłem pukanie.

- Kto tam? - odezwał się z wewnątrz głos i uchyliły się nieco drzwi.

„Leśnik” wcisnął się bez słowa z parabelką w ręce, a ja tuż za nim.

- Panowie! Ja mam żonę i dzieci - odezwał się wystraszonym głosem operator.

- To siedź pan cicho, a my tymczasem zrobimy swoje.

Patrzymy po raz pierwszy w życiu na nie znane nam urządzenie, nie wiedząc, jak się do tego zabrać dysponując jedynie młotkiem. Gdzie uderzyć skutecznie, jeśli wszędzie jest żelazo.

- Panie szanowny, jak to zniszczyć? - pytam operatora. - Co tu najważniejsze?

- Soczewki! - podpowiada.

Rozbiliśmy wskazane szkła i co się jeszcze dało.

- Nie wolno wychodzić z kabiny, bo obstawa jest na zewnątrz - zagroziliśmy operatorowi i wyszliśmy na ulicę.”

Podobny przebieg miała akcja w pozostałych kinach z wyjątkiem kina „Apollo”, gdzie operator nie otworzył drzwi, a natarczywość nie była wskazana, gdyż wejście do kabiny prowadziło wprost z ulicy św. Tomasza. Skutki akcji okazały się mniejsze niż przypuszczałem. Przerwa w programach trwała zaledwie kilka dni. Niemcy byli odpowiednio zaopatrzeni i szybko uzupełnili lub wymienili uszkodzone aparaty projekcyjne na nowe. Zawiedzeni wydawali się kinomani. Gestapo węszyło i zgrzytało zębami, cieszyli się Polacy, że coś się dzieje, że Podziemie działa.


(Propozycja akcji na ambulans pocztowy)

Środki finansowe, jakimi dysponował krakowski Kedyw, były w stosunku do potrzeb prawie żadne. Broń można było nabyć za pieniądze, ba i takie okazje się zdarzały. Potrzebne były pieniądze także na pomoc dla biedniejszych rodzin, „spalonych” i aresztowanych, a nawet na przekupywanie Niemców w razie potrzeby. Dlatego coraz częściej interesowałem się ambulansem wywożącym pokaźne miliony z Głównej Poczty. Akcje tego typu z uwagi na możliwość demoralizacji były zastrzeżone i wymagały akceptacji samego Komendanta Okręgu Armii Krajowej.

Zamiar swój zgłosiłem „Jaremie” uzyskując jego osobistą przychylność i zrozumienie. Komendant Okręgu Krakowskiego płk „Luty” (Józef Spychalski) był niestety innego zdania.


(Epizod z granatowym policjantem)

Nadeszła jesień1943 r. Któregoś dnia stałem na przystanku tramwajowym przy ulicy Starowiślnej. Deszcz siąpił i dmuchał silny wiatr, nasunąłem więc głębiej czapkę-cyklistówkę na głowę i czekałem cierpliwie, aż coś nadjedzie.

- Pozwoli pan ze mną - usłyszałem za sobą głos i spostrzegłem mundur polskiego policjanta.

- O co chodzi? - zapytałem, nie reagując na zaproszenie.

- Chodźmy do bramy, to pogadamy. Wydaje mi się, że jest pan Żydem - wypalił.

Chyba pomyłka - odrzekłem, myśląc równocześnie, jak wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji. Więcej mnie bowiem trapiły lewe dokumenty niż bezpodstawne posądzenie.

- Papiery proszę!

Czytał długo, ruszając ustami. Widać było, że czytanie sprawiało mu trudność.

- Miejsce zamieszkania? - egzaminował.

- Reichsstrasse 76, jak wyraźnie pisze.

- Nie znam takiej ulicy w Krakowie.

- Władza, a nie wie gdzie leży Reichsstrasse? To nieładnie nie znać niemieckich nazw ulic będąc w policyjnej służbie. Reichsstrasse to niegdyś ulica Karmelicka.

Popatrzył na mnie nieco zdetonowany.

- Nie jestem Żydem i nic pan u mnie nie zarobi – wykorzystywałem swoją przewagę. - Zapamiętam sobie numer służbowy, a za kilka dni dowie się pan, że nie wolno zaczepiać porządnych łudzi.

- Co się takiego stało? Wylegitymować nie wolno? - odrzekł mniej pewnie.

- Nie wszystkich i nie dla pieniędzy, bo może za to spaść czapka z głowy.

- No dobrze! Idź pan już sobie.

Wyszedłem na ulicę i odetchnąłem z ulgą. Tym razem udało się.

(Udział harcerzy w akcjach przeciwko konfidentom)

Dotychczasowe bardziej bojowe akcje i przeżycia z nimi związane jeszcze mocnej konsolidowały koleżeństwo w plutonie Szarych Szeregów, ale budziły również mój niepokój. Widywałem często chłopców spacerujących grupami po Podgórzu lub wysiadujących z dziewczętami na Wiślanym przymurku miedzy ulicami Krakowską i Starowiślną. Kontaktowałem się osobiście zaledwie z kilkoma, znałem z widzenia wielu, leczy byłem przekonany, że wiedzą, niemal wszyscy, kim jestem.

Powrót do obowiązujących zasad organizacyjnych wydawał się w układzie istniejącego koleżeństwa i wzajemnych sympatii wprost nierealny. Wykluczała to buńczuczna, nierozważna młodość. Zdobywanie i posiadanie broni oraz chęć imponowania dziewczętom od serca rodziły ważniactwo i wzmagały poważnie zagrożenie. Jednocześnie stwierdziłem, że „Lis” i „Luby” noszą ze sobą bez potrzeby pistolety i przestraszyłem się na dobre. Dostali za to odpowiednią reprymendę. Czy jednak pomogła? A jak postępowali inni, a sądzę, że nie różnili się pod tym względem od swego dowódcy. Świadczy o tym powojenna relacja „Bezimiennego”-„Jastrzębia”:

„Najwięcej przyjaźniłem się z „Bunkrem”. Pewnego razu zaraz po zakończeniu pracy umówiliśmy się na Podgórzu. Po przywitaniu spostrzegliśmy, że zbliża się w naszym kierunku patrol niemiecki legitymując przechodniów. Byłem ubrany po roboczemu. Dokumenty miałem w porządku i raczej nie obawiałem się kontroli. „Bunkier” natomiast zaczął się dziwnie kręcić i rozglądać. Wycofać się jednak było już za późno.

- Wiesz co? Weź moją teczkę i idź osobno, bo czuję, że się do mnie przyczepią - zaproponował.

Rozeszliśmy się. Każdy z nas został wylegitymowany, z tym że „Bunkra” rzeczywiście trzymali dłużej, a nawet obmacywali. Gdy w domu zajrzałem do teczki, włosy stanęły mi dęba. Był w niej pistolet.

- Jak mogłeś mnie tak urządzić? Po co nosisz broń do pracy - robiłem mu na drugi dzień wymówki.

- Nic się nie stało. Wyglądałeś na robociarza i wiedziałem, że nie będą cię kontrolować - tłumaczył się niemądrze i nieprzekonywająco.”

Następnym ważkim zadaniem, do którego zacząłem wciągać swych podkomendnych, była likwidacja agentów i konfidentów gestapo. Problem ten był szczególny jeżeli zważy się, że sami Niemcy uważali ich za perły swego wywiadu. W Krakowie - jak wspomniałem - stanowiło to istną plagę.

N. S. w opinii wielu uchodziła za kobietę bardzo życzliwą dla ruchu oporu, skupiała wokół siebie i pomagała młodym, może nawet należała do którejś z organizacji. Bezlitosne jednak komunikaty wywiadu dowodziły, że równie serdecznie przyjmowała gestapowców w swym domu, a na Pomorskiej czuła się jak u siebie. Co robiła, co przygotowywała - trudno dziś dociec. W każdym razie wtedy, we wrześniu 1943 r., „Jarema” pilił, żeby sprawę jak najszybciej załatwić.

Rozpoznanie przeprowadziła „Telimena”. Później poszedł przebrany za monterów patrol „Pioruna” z Szarych Szeregów i wykonał wyrok.

Sprytniejsza natomiast okazała się znana konfidentka Gawdzikowa-Matowska, ładna i buszująca wśród mężczyzn. Zamieszkiwała przy ulicy Sebastiana i była żoną inżyniera, reichsdeutscha. Na dzwonek monterów zareagowała inaczej. Popatrzyła przez judasza i nie otworzyła drzwi.

- Trzeba było strzelić przez wziernik - wypominali sobie poniewczasie chłopcy z patrolu „Lubego”.

(Zamach na Michała Pankowa)

W końcu września 1943 r. uznałem, że już czas dobrać się do asów tej zdradzieckiej bandy. Nakazałem „Lisowi” przeprowadzić rozpoznanie mieszkającego przy ulicy Długiej nr 28 Michała Pankowa.

- My go będziemy „robić”? - dociekał podniecony.

- Na takich jesteście jeszcze za mało doświadczeni. To niebezpieczna sztuka.

- Może pan? - indagował przenikliwie.

- Nie powiedziałem tego.

Michał Pankow, nacjonalista ukraiński, międzynarodowy agent hitlerowskiego wywiadu, uczestniczył , w dniu 25 lipca 1934 r. w zamordowaniu dra Engelberta Dollfussa, ówczesnego kanclerza Austrii. Po tragicznym wrześniu 1939 r. znalazł się w Krakowie i zaczął działać jako zdecydowany wróg narodu polskiego. Już w 1940 r., pod pretekstem przerzutu na Węgry, doprowadził do wsypy około 30 oficerów polskich z terenu powiatu myślenickiego i limanowskiego. Nie gardził także żadną okazją aby podejrzanych o antyniemiecką działalność przekazywać w ręce oprawców z ulicy Pomorskiej. Później pilnował interesów gestapo w Arbeitsamcie przy ulicy Lubelskiej.

Za te zasługi Pankow dorobił się w Krakowie jako jeden z pierwszych wyroku śmierci wydanego przez sąd Polski Podziemnej. Do rozpoznania Pankowa „Lis” wyznaczył „Żywię”, „Olgę”, „Grażynę” i „Alinę”. „Żywia” była szczególnie ofiarna w pracy konspiracyjnej. Pokazałem jej dość niewyraźne zdjęcie Pankowa, adres zamieszkania i dałem odpowiednie instrukcje.

- Proszę notować codziennie w minutowym układzie, kiedy i dokąd Pankow chodzi. To bardzo ważne - podkreśliłem.

Po kilku dniach miałem szczegółowe na ten temat raporty. Harcerki spisały się znakomicie. Z meldunków wynikało, że liczący około 35 lat agent jest po starokawalersku regularny. Wychodził z domu na ogół punktualnie, wstępował zwykle do kawiarni Noworolskiego przy ulicy Długiej, a niekiedy lubił zachodzić do kapelusznika Hamerlaka przy ulicy Sławkowskiej.

Najpewniejszy wydawał się moment jego wyjścia z domu i przemarsz przez ulicę Długą. Nieostrożny czy zbyt pewny siebie? - zastanawiałem się analizując raporty. Tu trzeba było się liczyć z przeciwnikiem, jego doświadczeniem, z kontrakcją. Dlatego na wykonawców zadania wyznaczyłem siebie i „Spokojnego”. Zgłosić „Staremu”? - myślałem o szefie Kedywu, Lepiej nie! Zakazał przecież udziału w bezpośrednich akcjach bez swojej zgody z uwagi na bezpieczeństwo dowództwa. Ale z drugiej strony przecież w czasie pierwszego spotkania mówił właśnie o Pankowie - rozgrzeszałem swoją niesubordynację.

Ppor. „Spokojny” - zgodnie ze wstępną umową - zajmował się dotychczas wyłącznie szkoleniem dywersyjnym. Zdążył już obskoczyć prawie wszystkie terenowe Obwody Kedywu i grupę pchor. „Agi” w Krakowie. Propozycję wzięcia udziału w likwidacji Pankowa przyjął z zadowoleniem.

Mój plan był alternatywny. Zakładał wykonanie wyroku rano w kamienicy na klatce schodowej albo na ulicy Długiej koło domu nr 12, gdzie znajdowała się brama przechodnia na Krowoderską. Wykluczyłem ewentualność wejścia pod jakimś pozorem do mieszkania agenta. Na to się nie da on nabrać, zbyt szczwany to lis - rozumowałem. Wystawiaczem i ubezpieczającym miał być „Spokojny”, rolę egzekutora pozostawiłem sobie. W pierwszych dniach października 1943 r. skontaktowałem „Spokojnego” z „Żywią”, która miała mu wskazać Pankowa.

I tym razem zbrodniarz dopisał. Z domu wyszedł punktualnie przed godziną 8. Za kilka dni wybraliśmy się na ulicę Długą, by wykonać zadanie według pierwszej wersji planu. Stanęliśmy na półpiętrze ponad mieszkaniem Pankowa i czekaliśmy. W momencie jego wyjścia mieliśmy zejść po schodach i wymierzyć sprawiedliwość.

Poczułem się, nieco zdetonowany, gdy zobaczyłem na drzwiach, chyba o piętro wyżej, wizytówkę z nazwiskiem Morcinek. A to pech - pomyślałem przypominając sobie wypowiedź niesławnej pamięci Tadeusza K. w Niepołomicach, że mój długoletni kolega szkolny Alfons Morcinek mieszka w Krakowie gdzieś przy ulicy Długiej. Będzie dopiero heca, jak mnie zobaczy i zacznie wspominać dawne czasy a akcja spali tymczasem na panewce. Wbrew ludzkiej naturze marzyłem o tym, by nie spotkać miłego sercu przyjaciela i długoletniego druha. Z mieszkania obok popłynęły mimo wczesnej pory takty muzyki fortepianowej. Był to marsz żałobny Chopina.

- Słyszysz? Nie mógł wybrać lepszej okazji - burknąłem i uśmiechnąłem się mimo woli do „Spokojnego”.

Lokatorzy wysypywali się z mieszkań spiesząc do pracy i patrzyli na nas z ukosa. Tylko Pankow, jak na złość, nie wychodził.

Po godzinie 8 opuściliśmy stanowiska. Czekać dłużej nie było sensu.

Dnia 12 października 1943 r. poszliśmy znów na Długą, by wykonać zadanie. Tym razem likwidacji Pankowa mieliśmy dokonać na ulicy. Dość duży poranny ruch i zaaferowanie przechodniów gonitwą do pracy winny być naszym sprzymierzeńcem. Ubrani odmiennie zajęliśmy planowane stanowiska. „Spokojny” stanął na trotuarze naprzeciw domu Pankowa, ja zaś po stronie ulicy z parzystymi numerami domów, gdyż tędy chodził on zwykle. Moment wyjścia agenta z kamienicy miał zaawizować „Spokojny” błyskiem lusterka, przejść na drugą stronę ulicy i ubezpieczać kolegę w akcji. Zakła-daliśmy, że wyrok zostanie wykonany koło domu nr 12, po czym wycofamy się przez bramę przechodnią na ulicę Krowoderską, przejdziemy placem Biskupim i wsiądziemy następnie do tramwaju na ulicy Karmelickiej.

Przechadzałem się tam i z powrotem, zerkając czujnie na umówiony znak. Na rogu Długiej i Basztowej spostrzegłem stojącego kolegę, Wacka Wdzięczego, i szybko zawróciłem. Oby mnie nie zauważył - pomyślałem, chociaż byłem go pewien w każdej sytuacji.

Twarze przechodniów zmęczone, ponure, bez uśmiechu migały przed moimi oczyma, ustępując miejsca nowym. Chłód stali na brzuchu przypominał o zadaniu. W mózgu, jak zwykle w takich wypadkach bywa, kłębiły się nieprawowierne myśli. Zabić człowieka? Czy masz prawo odbierać komuś życie tak podstępnie, nie w walce? Przecież nie będzie miał napisane na czole, że jest łotrem spod ciemnej gwiazdy. Zajęty takimi demobilizującymi rozważaniami zaniedbałem na moment obserwacji „Spokojnego”. Ocknąłem się, gdy zobaczyłem, jak przechodzi on jezdnię i błyska nerwowo lusterkiem.

Nadchodził decydujący moment akcji. Wzmogło, się coś we mnie i zagrało wręcz odmienną niż przed chwila nutą. Działasz w imię prawa i z woli narodu. Masz sukinsynowi wymierzyć sprawiedliwość i zapłacić za męki i śmierć tych, którzy z jego poręki i wskutek jego działania byli torturowani w więzieniach, ginęli w obozach i od kul takich jak on zbirów.

W tej chwili zauważyłem zbliżającego się Pankowa. Zbrodniarz szedł w towarzystwie kobiety i z dużym wilczurem na smyczy. Pod brązowym, naciśniętym na oczy kapeluszem widniała pociągła, ordynarna w wyrazie twarz. Obecność kobiety i psa były dla mnie zaskoczeniem. Ona zacznie krzyczeć, a wilczur może stanąć w ich obronie.

Idąc za zbrodniarzem, na wysokości kamienicy nr 12 wyciągnąłem błyskawicznie pistolet i podwójnym strzałem, wypaliłem w głowę zbira. Pankow zwinął się niczym szmata i upadł na trotuar. Teraz stałem przez chwilę w pogotowiu czekając na reakcję kobiety i ewentualny atak psa. Zachowanie kobiety było dziwne. Odskoczyła nieco w bok i bez słowa ruszyła dalej. Wilczur zaś, jakby wstydząc się swego pana, zaskowyczał i umknął w rozpraszający się tłum przechodniów.

- Dość! - usłyszałem, głos „Spokojnego” przypominający o odwrocie.

Ruszyłem w kierunku bramy przechodniej, a za mną „Spokojny”. Właśnie na ulicę Długą wychodził stamtąd raźnym krokiem jakiś mężczyzna. Pistolety w rękach wycofujących się zaskoczyły go i przeraziły. Zbladł jak ściana wtulił się w mur kamienicy i mimo woli podniósł ręce w górę.

- Uciekaj pan stąd! - krzyknął „Spokojny”.

Oniemiały nie mógł ruszyć z miejsca, aż „Spokojny” szarpnął go i wypchnął na trotuar.

W wyjściu na ulicę Krowoderską natknęliśmy się niespodzianie na niemieckiego oficera. Przystanęliśmy. Elegancki przedstawiciel herrenvolku zdębiał na chwile widząc w moim ręku broń. Gdy jednak minął bramę, poderwał się i ostrym szpurtem pobiegł w kierunku Plant.

Dalszy odskok przez Biskupią do Karmelickiej odbył się już bez przeszkód. Nogi tylko pchały nas dziwnie do przodu, choć wydawało się, że idziemy spokojnie i powoli.

Następnego dnia odwiedziłem Wacka Wdzięcznego, którego widziałem na Długiej, by usłyszeć autorytatywną relację o wydarzeniu. On, jak i inni rzekomi świadkowie, opisywali wykonawców wyroku jako postawnych mężczyzn, niemal wielkoludów. W istocie obaj byliśmy niskiego wzrostu. „Spokojny” mierzył 160 cm w kapeluszu, ja zaś - w takim wyposażeniu - nieco więcej.

Komendant Kedywu przyjął meldunek o likwidacji Pankowa i o dziwo nie udzielił mi nagany za bezpośredni w niej udział. Przeciwnie, zarządził zaraz okolicznościowy raport i udzielił pochwały przed frontem obecnych na „trójce” konspiratorów. Lubił, jak się zdaje, tego rodzaju kameralne parady, bo urządzał je dość często i przy lada okazji.

(Próby rozprawy z bandą Diamanda)

Przemyśliwałem teraz nad następnym uderzeniem. Uważałem, że Kedyw ma dość siły w ludziach, wywiadzie i uzbrojeniu, by przystąpić do zdecydowanej rozprawy z bandą Diamanda. Okoliczności ku temu sprzyjały jak najbardziej. Właśnie „Rak” postarał się o wprost idealny punkt obserwacyjny w domu przy ulicy Sławkowskiej 6, gdzie mieściła się główna baza zdradzieckiej szajki.

Z mieszkania pani Lorencowej, znajdującego się w prawej oficynie, naprzeciwko kwatery Diamanda, widać było jak na dłoni obszerny podwórzec i wszystko, co się tam dzieje.

Wstępne rozpoznanie rozpocząłem sam. Gdyby tak dostać razem Diamanda, Appelów, Gottlieba, Birnera i „piękną Krysię” Brandstatterównę. Ba, ale jak? Wyniki powierzchownej obserwacji wskazywały niestety, że Żydzi są nieregularni i nie lubią chodzić grupowo. Zanim jednak coś konkretnego przedsięwziąłem, zakotłowało się w Krakowie i w Szarych Szeregach.


(Ogólna sytuacja jesienią 1943)

Jesienią 1943 r. nie wiodło się Niemcom w wojnie. Najważniejszy wschodni front groził już katastrofą. W końcu listopada ustalił się on na linii Leningrad-Starają Russa-Newel-Witebsk- Orsza-Korosteń-Krzywy Róg-Nikopol, z podstawą wyjściową do nowej, zimowej ofensywy.

Generalne Gubernatorstwo stało się nagle z głębokiego zaplecza strefą przyfrontową. A było tu coraz mniej spokojnie. Z każdym niemal dniem, narastał sabotaż, dywersja i otwarta walka partyzancka. „Bandyckie Gangstergau” od początku swego istnienia wiązało znaczne siły policyjno-wojskowe. Dla utrzymania bezpieczeństwa na tym terenie potrzebne było Niemcom w 1942 r. aż 450 000 wojska i 100 000 esesmanów i policji, ale wiosną 1944 r. i ta ilość nie wystarczała.

Za najwłaściwsze antidotum przeciwdziałające dywersji w Generalnym Gubernatorstwie hitlerowscy spece od bezpieczeństwa uznali dalsze wzmożenie terroru i represji wobec społeczeństwa polskiego. Do sławetnego rozporządzenia Himmlera z lipca 1942 r. o zwalczaniu „bandytyzmu” na terenach polskich i rosyjskich, parafowanego osobiście przez Hitlera, doszedł w październiku 1943 r. nowy dekret, tym razem Generalnego Gubernatora Hansa Franka.

Rozporządzenie z dnia 2 października 1943 r. o zwalczaniu zamachów podejmowanych przeciwko „dziełu niemieckiej odbudowy” w Generalnym Gubernatorstwie (Dziennik Gen. Gubern. nr 82/1943) udzielało policji specjalnych pełnomocnictw. Przewidywały one powoływanie sądów doraźnych, które w składzie 3 osób z Sicherheitzpolizei orzekały o winie z natychmiastowym wykonaniem kary, bez prawa obrony podsądnego. Kara była jedna - śmierć. Groziła mieszkańcom nie będącym Niemcami, którzy utrudniali „dzieło odbudowy” na terenach GG. Osoby współdziałające ze sprawcą lub wiedzące o jego działalności miały być karane na równi ze sprawcą.

W ten sposób prezydent niemieckiej Akademii Prawa, dr Hans Frank, sankcjonował praktycznie nieoficjalne morderstwa oraz zbrodniczą samowolę gestapowców i żandarmów. Przykładne, publiczne egzekucje miały w prze-świadczeniu jego i jemu podobnych odstraszyć i skłonić społeczeństwo polskie do zaprzestania walki z niemieckim okupantem i do lojalnego podporządkowania się okupacyjnemu prawu. Faktem jest, że ten bezprecedensowy dekret okazał się w pierwszej fazie działania uderzeniem trafnym psychologicznie. Ogłaszane przez „szczekaczki”, oraz w „Gońcu Krakowskim” i rozlepiane na murach „listy śmierci” robiły przygnębiające wrażenie i wywoływały kontrowersyjne zdania na temat formy i celowości podziemnej walki. Dotychczasowe skryte, nie publikowane morderstwa w katowni gestapo przy ulicy Pomorskiej, na Wzgórzach Krzesławickich, w więzieniach na Montelupich i Św. Michała czy w obozie w Płaszowie były wprawdzie ogólnie znane, ale jako niewidoczne, oficjalnie nie potwierdzane, pozostawiały rodzinom i bliskim nadzieję. Podawane na „listach śmierci” nazwiska ucinały te złudzenia, rejestrowały bowiem fakty, które kłuły cierniem w serce, pozostawiając tylko łzy i rozpacz.

Odpowiedzialność zbiorową stosowali Niemcy bez umiaru i według swego uznania. W dniu 20 października 1943 r. przy ulicy Mazowieckiej rozstrzelali 20 więźniów z więzienia na Montelupich w odwet za zabicie volksdeutscha Wierzchosławskiego; tego samego dnia rozstrzelali 10 więźniów przy ulicy Prądnickiej za zamach na volksdeutscha Kostkę; 21 października przy ulicy Wąsowicza 44/46 rozstrzelali 12 żołnierzy AK za zlikwidowanie konfidenta gestapo, byłego majora WP, volksdeutscha Władysława Gostyńskiego. Marzeniem Franka wypowiedzianym na zebraniu NSDAP w dniu 15 stycznia 1944 r., było mordowanie 100 Polaków za jednego Niemca. Po dyskusji ustalono normę: tylko 10.

W samej tylko Warszawie do sierpnia 1944 r. dokonano 46 egzekucji publicznych rozstrzeliwując 2705 więźniów. Sprawa „list śmierci” była wówczas i po okupacji tematem dyskusji. Zapytywano czy w warunkach stosowania odpowiedzialności zbiorowej otwarta dywersja jest sensowną formą walki?

Z pewnością rozstrzelanie każdego Polaka było niepowetowaną stratą dla narodu polskiego, straszliwą tragedią osobistą dla rodziny, gorzkim przeżyciem dla kolegów i przyjaciół. Czy jednak ludzie ci mieli szansę uratowania się, przetrwania wojny? Odpowiedź jest jednoznaczna: nie mieli takiej szansy. Byli przecież przeważnie żołnierzami Podziemia z udowodnioną antyhitlerowską „wywrotową” działalnością. Ginęły przecież miliony mniej od nich winnych lub zgoła niewinnych, nie występujących przeciwko władzy niemieckiej ludzi i to tylko w ramach zbrodniczego planu biologicznego wyniszczenia narodu polskiego. A o tym, że zamiar takiego wyniszczenia istniał, świadczy chociażby tragedia Zamojszczyzny i te właśnie nie podawane na afiszach, skrupulatnie zacierane mordy zbiorowe dokonywane od początku do końca okupacji. To zaś, że Polak nie umie ginąć marnie, bez walki, jest wielkim darem natury, źródłem narodowego odradzania się, naszym „być albo nie być”. Dlatego też - mimo ustawy Franka i bolesnych strat - walka trwała nadal. Stawała się coraz bardziej bezpardonowa. Nawet Niemcy przekonali się, że nowe metody terroru nie dają zamierzonych rezultatów i od połowy 1944 r. zaniechali publicznych egzekucji.


(Uderzenie w podgórski hufiec "Rój")

Uliczne egzekucje zaszokowały Kraków, a szczególnie boleśnie uderzyły w Szare Szeregi.

Pierwsze aresztowania w podgórskim hufcu „Rój” zaczęły się dość wcześnie i to bez związku z jego dywersyjną działalnością. W końcu lipca 1943 r. gestapo aresztowało „Bacę” (Stefan Wytyśnik), którego udało się rodzinie, zdaje się przez sprawczynię wsypy, wyciągnąć. Zagrożony patrol w składzie „Mahomet” (Władysław Sułek), „Baca” i „Lawina” (Józef Drapich) wyjechał później na roboty do Niemiec, unikając przejściowo aresztowania.

Na początku września 1943 r. wpadł w ręce gestapo, w nieznanych bliżej okolicznościach, dowódca podgórskiego hufca „Szulce”-„Franek” (Franciszek Baraniuk). W miejsce aresztowanego na dowódcę plutonu wyznaczono „Misia” (Wiesław Zapałowicz)[3].

Wcześniej wysłano do Warszawy - bez uzgodnienia z Kedywem - „Szatana” i „Żelaznego” celem przeszkolenia i wzięcia udziału w jakiejś akcji Szarych Szeregów. W drodze powrotnej dwójka ta zatrzymała się w Częstochowie u ciotki „Żelaznego”, gdzie została aresztowana przez Niemców. Na szczęście udało się im zbiec. Jednakże na stacji w Krakowie czekało już gestapo i schwytało ich ponownie. Przesłana wkrótce przez „Żelaznego” wiadomość z Montelupich i gryps „Szatana” potwierdziły smutny fakt wpadki tego najbardziej bojowego i obiecującego patrolu. Na domiar złego Niemcy aresztowali brata „Żelaznego”, Arkadiusza Jagusia („Kadek”), a potem jeszcze jego kuzyna Wiesława Jagusia („Arkadiusz”).

Wkrótce potem gestapo aresztowało „Mściwoja” (Bogusław Folwark), „Sulibora” (Stanisław Pławecki) i „Lasotę” (Andrzej Niziński).

W październiku 1943 r. trochę uspokoiło się. Dalsze wsypy nie następowały, zagrożenie mijało. Młodzi żołnierze dzielnie znosili tortury i przesłuchania, jak na harcerzy i Polaków przystało. Wielu z nich oddało ojczyźnie swe młode życie właśnie w pierwszych egzekucjach ulicznych. Ich nazwiska znalazły się na listach rozstrzelanych na Mazowieckiej, Wąsowicza, Prądnickiej i pod Starą Bożnicą przy Szerokiej 24, gdzie dokonano egzekucji 28 października 1943 r.


(Walka z konfidentami)

Krajało się serce, zaciskały pięści w bezsilności, że nic nie można im pomóc. Gdyby tak znać lub przewidzieć miejsce egzekucji - przychodziły desperackie myśli i marzenia o zemście za wszelką cenę. Niestety los sprzyjał silniejszym. Modły narodu i wołania o pomstę do Boga nie skutkowały. W Podziemiu nastąpiła chwilowa konsternacja. Strzelać czy zaprzestać zbrojnych aktów walki? - zastanawiano się, a decyzja była niezmiernie trudna.

Plugawi konfidenci, agenci, zdrajcy czuli się bezpieczniej, skoro za ich marny żywot płaciło życiem 10 Polaków. Podnosili głowy, zaczynali grozić jawnie.

- Załatwcie kolego wreszcie tę E.W. - prosił mnie „Wiktor” z Komendy Okręgu.- Krzyczy szmata na całą kamienicę, że jestem bandytą z AK i wkrótce mnie wykończy, terroryzuje wszystkich dookoła. W październiku 1943 r. upojona ulicznymi egzekucjami poczuła za sobą siłę i uznała się za tak wielką, że Polacy powinni giąć się przed nią w pokłonach.

Nie doczekała wymuszonych hołdów. W ostatniej dekadzie października patrol „Bunkra” wykonał wyrok i przerwał jej dalszą wspinaczką po szczeblach konfidenckiej kariery.


(Pierwsza próba zamachu na "Ziemiańską")

Przyhamowany ulicznymi egzekucjami zamiar rozprawienia się z szajką Diamanda odżył wkrótce, ale w innej wersji. Właśnie wywiad donosił, że zdradziecka paczka upatrzyła sobie kawiarnię „Ziemiańską” (obecnie „Telimena”) przy ulicy Mikołajskiej na miejsce towarzyskich spotkań. Okazja do hurtowej likwidacji wydawała się niemal idealna. Nie mogłem jej przegapić.

Plan akcji był prosty. Rozpoznanie przeprowadzą harcerki. Dwuosobowy patrol wejdzie do kawiarni i wystrzela z peemów hitlerowskich sługusów. Odskok pieszy w pobliskie Planty ubezpieczą chłopcy z zewnątrz. Na jakąkolwiek motoryzację nie można było nadal liczyć.

Strzelać celnie umiałem ja i „Spokojny”. Zamiar swój zgłosiłem szefowi Kedywu i uzyskałem jego aprobatę. Sprawy ułożyły się jeszcze pomyślniej po mojej rozmowie z „Czesławem”, z którym się mocno zaprzyjaźniłem.

Ppor. „Czesław” (Czesław Skrobecki) był członkiem konspiracji niemal od początku niemieckiej okupacji. Jako dowódca Podokręgu Związku Odwetu przetrwał szczęśliwie wsypę tego ugrupowania w 1941 r. i przez kilkanaście miesięcy działał samodzielnie do czasu ponownego nawiązania kontaktu z nowym dowództwem. Niezbędne środki finansowe na cele organizacyjne oraz na pomoc dla aresztowanych i zagrożonych zdobywał z podrabiania bezugscheinów i fleischkart przysługujących Niemcom. Przed świętami Wielkanocnymi 1942 r. ludzie z ZO wykupili po przydziałowych cenach cały niemal zapas mięsa i wędlin przeznaczony dla reichsdeutschów i volksdeutschów w Krakowie i częściowo na Śląsku. Przypadkowo aresztowany w 1943 r. wyszedł wkrótce na wolność, ale zgodnie z zasadami konspiracji był izolowany przez kilka miesięcy. Wrócił do pracy we wrześniu tegoż roku jako dowódca oddziałów dyspozycyjnych Kedywu w Krakowie.

„Czesław” poinformował mnie, że „Orlik” ma szansę szybkiego rozpracowania szajki Diamanda, bowiem jego ekskolega z kamienicy Ryszard Żabiński współpracuje z tą bandą i zwierza mu się często ze swoich konfidenckich sukcesów.

W ten sposób odpadła potrzeba angażowania harcerek, gdyż od Żabińskiego można było się dowiedzieć kto i kiedy przychodzi do „Ziemiańskiej” i do kogo należy strzelać.

Pierwszy plan uległ dalszej modyfikacji w sensie składu osobowego wykonawców. Na początku listopada 1943 r. dostałem polecenie zorganizowania wspólnej akcji z OW PPS, co było wynikiem odgórnego porozumienia, cementującego naszą ściślejszą współprace, z oddziałami bojowymi PPS.

Dla omówienia współdziałania spotkałem się z „Kartuskim” (Kazimierz Hałoń) na ulicy Kopernika. Wiedziałem, że socjaliści dysponują nieliczną, ale dobrze zorganizowaną grupą bojową pod dowództwem „Romana” (Marian Bomba). Energiczny i rzutki rozmówca wydawał się potwierdzać taką właśnie opinię.

Naświetliłem „Kartuskiemu” ogólnie plan akcji. Zainteresowany tym, wielce wypytywał mnie o poszczególnych konfidentów i zdziwił się mocno, gdy padło nazwisko Kłuska.

- Kłusek? Może Stanisław? To przecież nasz człowiek. Pracuje w fabryce mebli u Mannego.

- I równocześnie jest kapusiem gestapo - dokończyłem jego wypowiedź.

- To niemożliwe!

- Dla pewności sprawdzę, czy to ten. Zdaje mi się jednak, że macie w swoich szeregach konfidenta. Współdziałanie wyobrażam sobie w ten sposób, że daję do wyboru: albo ubezpieczacie akcję na zewnątrz, albo wykonujecie akcję i strzelacie.

- My strzelamy - zdecydował ambitnie „Kartuski”.

Przy takim rozwiązaniu udział trzech grup - PPS, Szarych Szeregów i „Orlika” - wydał się ze wzglądów konspiracyjnych i organizacyjnych niecelowy. Postanowiłem więc całkowicie wyłączyć z akcji harcerzy, a rozpoznanie i ubezpieczenie zlecić patrolowi „Orlika”.

Omówiłem zaistniałą sytuację z „Czesławem” i skontaktowałem go z „Kartuskim”. Wszystko nie układało się jednak tak, jak trzeba. Irytowały mnie już dokonywane i opóźniające akcje zmiany. To zaś, co dalej nastąpiło, dowodziło, że los wyraźnie sprzyjał szajce konfidentów. Wprowadzony przez „Orlika” do Ziemiańskiej patrol PPS czy to w wyniku podejrzanego zachowania się, czy może rozpoznany przez któregoś z konfidentów, wpadł w niemałe tarapaty. Zdradziecka szajka zaatakowała niespodziewanie pierwsza i zorganizowała obławę na znajdujących się w kawiarni bojowców PPS. Ci okazali się szczęśliwie na tyle sprytni, że w ostatniej niemal chwili zdołali wywinąć się z zasadzki i bezpiecznie uciec. Niemniej jednak współdziałanie z socjalistami spaliło na panewce, a wyrobnicy gestapo stali się bardziej czujni i wrażliwi na to, co się wokół nich dzieje.

(Drugi akt tragedii Szarych Szeregów)

Prawie równocześnie z tym wydarzeniem nastąpił akt drugi tragedii w Szarych Szeregach.

Wrześniowe aresztowania i cisza, jaka po nich nastała, utwierdziła harcerzy w przekonaniu, że wsypa nie będzie się dalej rozszerzała. Wielu ukrywających się zaczęło już zaglądać i powracać na stałe do rodzinnych domów.

Uważałem, że najbardziej zagrożonych należy przerzucić do lasu i proponowałem to „Lisowi” myśląc o oddziale partyzanckim „Błyskawica”. Jednak „Lis” i „Luby” uważali, że najgorsze już minęło, a w Krakowie jest dość roboty.

Któregoś dnia zobaczyłem „Lisa” przy wiadukcie kolejowym na Wielopolu, idącego - jak przypuszczałem - do „Telimeny”, która mieszkała gdzieś na Grzegórzkach. Z podniesionym kołnierzem szedł powoli zajadając łapczywie suchy chleb, rwany palcami z bochenka. Zatrzymałem go i zaproponowałem mu raz jeszcze wyjazd do oddziału partyzanckiego. Zaskoczony schował za pazuchę nie dojedzony bochenek i przyrzekł zastanowić się nad propozycją. Wsunąłem mu siłą do kieszeni sto złotych i rozstaliśmy się.

Co ich tak trzyma w Krakowie? Może dziewczyny, miłość? - zastanawiałem się.

Następne uderzenie gestapo w dniu 14 listopada 1943 r. okazało się bardziej brzemienne w skutkach, niż to mogli sobie obiecywać hitlerowscy oprawcy z ulicy Pomorskiej.

Była właśnie niedziela. Chłopcy wyszli z kościoła i grupą przechadzali się - zgodnie z podgórskim zwyczajem - po ulicy Kalwaryjskiej. Nagle podjechało auto, z którego z krzykiem wyskoczyli gestapowcy, otoczyli spacerujących i aresztowali: Władysława Skwarczowskiego, Józefa Damskiego, „Przepiórkę” (Zbigniew Świstak), „Pikusia” (Zdzisław Czarny), Edwarda Czarnotę i „Pirata” (Sławomir Mądrala).

Główny oprawca Szarych Szeregów, znany sadysta Rudolf Körner mógł poszczycić się tym razem nie lada sukcesem.

Trzymający się początkowo dobrze szesnastoletni „Pirat”, podobno za namową interweniującej matki, załamał się i przyjął ofertę współpracy z gestapo. Ratując życie - zresztą nie na długo - nie oszczędzał nikogo z niedawnych przyjaciół i kolegów. Mówił wszystko, co wiedział.

Körner promieniał z zadowolenia. Policyjne wozy kursowały tam i z powrotem i dowoziły coraz to nowe ofiary.

Na Starowiślnej upolowano „Lisa”-„Jacka”, aresztowano jego brata „Pioruna” (Tadeusz Barycz), „Alinę” (Halina Dziedzic), Romana Gardyłę, Mariana Drapicha i wielu innych harcerzy, nie tylko z plutonu dywersyjnego.

Dnia 18 listopada 1943 r. znalazł ukojenie w bohaterskiej śmierci, oddany całym sercem walce z okupantem „Lis”, zmasakrowany i rozdeptany na śmierć butami Körnera. Inni, którzy przetrzymali przesłuchania i tortury, jak „Pikuś”, „Przepiórka”, Marian Drapich, Władysław Skwarczowski, Tadeusz Grochala, ozdobili swymi nazwiskami kolejną „listę śmierci” z dnia 23 listopada 1943 r. Został umieszczony również na tej liście pod pozycją 28 sprawca nieszczęścia, nowo pozyskany konfident gestapo Sławomir Mądrala.

- Może to bujda, że wysługuje się Niemcom - pocieszali, się ukrywający się koledzy i znajomi.

Ale wątpliwości rozwiały się, gdy „rozstrzelany” znalazł się na wolności i paradował na ulicach Podgórza. Mamusia, sprawczyni jego upodlenia, zaczęła pomagać synalkowi w niecnym procederze, chwaląc tu i ówdzie okupacyjne czasy.

- Nigdy mi się tak dobrze nie powodziło jak za Niemców - mawiała do sąsiadek i kumoszek.

Tragedia Szarych Szeregów była dla mnie prawie osobistym nieszczęściem. Własna bezsilność, niemoc Podziemia i sukcesy gestapo gryzły i bolały. Śmierć kochanych zapaleńców wydawała się niemal własną. Wniwecz obracały się ambitne zamierzenia i plany, życie dziwnie poszarzało. Poczułem się samotny i bezbronny. Zdawałem sobie jasno sprawę, że teraz na Pomorskiej wybijają zęby i torturują, by wycisnąć mój rysopis i adres, marzą, by mnie dostać w swe zbrodnicze łapy.

Na razie postanowiłem unikać Podgórza i zmienić - w miarę możliwości - wygląd. Zapuściłem wąsy, wyrobiłem sobie dokumenty na starszego, liczącego 32 lata Ryszarda Horyńskiego i nie rozstawałem się ze zbawczą pigułką cyjankali.


(Zamach na "Ziemiańską")

Spalenie patrolu PPS, a jeszcze bardziej wsypa w Szarych Szeregach zburzyły znów plan uderzenia na „Ziemiańską”. Aresztowanie „Przepiórki” zmusiło jego brata „Bunkra” do ukrywania się w Łagiewnikach, a Niemcy skoszarowani w szkole, w której znajdował się magazyn broni, polowali na jego pojawienie się w domu. W ten sposób zabrakło nam tak potrzebnych do akcji pistoletów maszynowych.

Po naradzie z „Czesławem” zdecydowałem się użyć wiązki granatów. Były tylko te, które, pochodziły z konspiracyjnej produkcji i należało dla pewności sprawdzić ich działanie. Próby dokonał „Leśnik” na Skałach Twardowskiego. Wybuch, był normalny. Połączyliśmy trzy granaty w wiązkę, „Czesław” dołożył do tego opiłki żelazne, by zwiększyć siłę rażenia. Estetyczna, nie rzucająca się w oczy paczka była gotowa i czekała na akcję.

Bezpośredniego uderzenia na kawiarnię miał dokonać patrol w składzie „Orlik I”, „Ryś” (Kazimierz Meres), „Mały” (Jerzy Tracz), „Błysk” (Alfons Gara) i „Zbójnik”. (Zbigniew Kulig) pod dowództwem „Czesława”. Wszyscy byli już doświadczonymi konspiratorami i brali udział w kilku akcjach bojowych.

W końcu listopada i na początku grudnia 1943 r. „Ziemiańska” była pod ciągłą, obserwacją. W kościele Św. Barbary dyżurowali na zmiany „Orlik” z „Leśnikiem” i „Mały” z „Rysiem”.

Dopiero 8 grudnia nadarzył się odpowiedni moment do uderzenia. W kawiarni znajdował się komplet konfidentów i stosunkowo mało gości. Według założenia „Orlik” i „Leśnik” mieli działać w środku, „Mały” i „Ryś” ubezpieczać ich odskok. Całość nadzorował z zewnątrz „Czesław”.

Pierwszy do „Ziemiańskiej” wszedł „Orlik”. W drzwiach natknął się na kobietę i mężczyznę.

- Nie idź pan tam - upomnieli wchodzących.

- A to dlaczego?

- Policja, panie!

Ważki w owych czasach argument poskutkował z miejsca.

„Orlik” usiadł przy stoliku w pierwszym pokoju i zamówił ciastka. Panował tu zwyczaj, że rachunek płaciło się przy bufecie. Podszedł więc szukając po, kieszeniach pieniędzy. Pechowo portfel, tkwił głęboko pod parabellum i nie mógł go wyciągnąć. W tym momencie wszedł „Leśnik”. Stanął przed wejściem do drugiej sali, zwanej lustrzaną i spokojnie rozglądał się, gdzie siedzą konfidenci. Wyszarpnął zawleczkę jednego z granatów w wiązce i rzucił na stół, w środek popijającej kawę grupy. „Orlik” zamiast pieniędzy szybciej wydobył pistolet i ubezpieczał odwrót kolegi.

Za chwilę dała się słyszeć głucha detonacja. Wycofali się bez przeszkód w ulicę Św. Krzyża.

Wyleciały szyby, powstała w kawiarni panika, ale skutki wybuchu były wręcz mizerne. Z konfidentów nikt nie został zabity. Ranny był Stanisław Kłusek i kilku lekko poturbowanych. W wiązce eksplodował tylko jeden granat. Później dopiero okazało się, że paczka w okresie wyczekiwania na właściwą sposobność była przechowywana w dość mokrej piwnicy i najprawdopodobniej uległy zawilgoceniu ścieżki prochowe. Prawidłowo zorganizowana i wykonana akcja nie dała więc planowanych efektów.

Hitlerowcy i tym razem nie zawiedli. W odwet za zamach rozstrzelali w więzieniu na Montelupich 20 Polaków.

Słabą pociechą było zlikwidowanie przez patrol PPS w dwa tygodnie później Stanisława Kłuska koło szpitala Św. Ludwika na ulicy Strzeleckiej i ranienie przez „Dęba” (Henryk Korzuch) z Kedywu Ryszarda Żabińskiego przy ulicy Kotlarskiej. Żydowska szajka przestała odwiedzać „Ziemiańską” i zażądała bezpośredniej ochrony gestapo.


(Próba zamachu na Taubmana)

Konfident Jakub Taubman mieszkał w Podgórzu przy ulicy Smolki. Do swoich sukcesów w niecnym procederze dorzucił ostatnio infiltrację w szeregach PPS, Dziewczęta z Szarych Szeregów ustaliły jego tryb życia na tyle, że można było przystąpić do likwidacji agenta.

W końcu listopada 1943 r. zdecydowałem się na podjęcie akcji. Najodpowiedniejszą porą wydawała się godzina 7-7.30, kiedy konfident, na ogół regularnie, wychodził z domu. Wczesnym rankiem spotkałem się z „Telimeną”. Umówiłem się z nią, że zaawizuje ręką wyjście z domu Taubmana i wycofa się w kierunku Wisły, resztę załatwię sam. Nie uczęszczana ulica i późnojesienna szarówka sprzyjały zadaniu, umożliwiały wycofanie i zniknięcie w tłumie wypełniającym ulicę Kalwaryjską, przelotową arterię komunikacyjną Podgórza.

Więcej szczęścia w tym dniu miał jednak Taubman. Nie wyszedł z domu, Zawiedzeni ruszyliśmy przez most w kierunku miasta. Starowiślna wydawała się dziwnie pusta, niemal bezludna. Mijaliśmy właśnie ulicę Św. Wawrzyńca, gdy z boku dobiegł nas szwabski głos:

- Komm, komm! - wołał gestapowiec w czarnym mundurze kiwając na mnie. Nogi zadrżały, serce zabiło niespokojnie.

Spojrzałem z ukosa w ulicę. Na środku stała policyjna buda, obok kręciło się kilkunastu hitlerowców z gestapo i SS.

Udaliśmy, że nie słyszymy wołania i szliśmy dalej.

- Proszę iść prosto, nie oglądać się. Gdyby nas zatrzymali, nie znamy się. Przygadałem panią dopiero co na moście - szepnąłem, do „Telimeny” i puściłem ją do przodu.

Co dalej? Alarmujące pytanie atakowało mózg.

- Halt! Halt! - krzyknął biegnący za nami esesman z peemem gotowym do strzału.

„Telimena” wysforowała się już znacznie, a ja dochodziłem do okrągłego kiosku oblepionego ogłoszeniami.

Rąbnę do niego zza słupa, odskoczę w Przemyską, a dalej na tory kolejowe - pomyślałem. Rozpiąłem płaszcz, by sprawniej wyciągnąć zza pasa pistolet. Nie mam chyba szans. Dosięgną mnie na nasypie. A z niemieckiego puffu na Przemyskiej też może ktoś wyskoczyć - kontrował trzeźwo rozsądek. Tak marnie i tanio zginąć? Na Wawrzyńca więcej krwi z nich wytoczysz - odezwała się ambicja.

Zdecydowałem się na drugie rozwiązanie. Zawróciłem i szedłem posłusznie pod eskortą esesmana prosto w łapy czarnych oprawców. Jak każą wsiadać do budy, będę walił prosto w nich. Dziesięć naboi, po dwa na każdego, powinno starczyć na pięciu - kalkulowałem. A dla siebie? Mam przecież pigułkę z cyjankali zaszytą w klapie marynarki. Gdy nie starczy kuli, ona załatwi resztę.

- Dokumente! - wycedził bladolicy gestapowiec lustrując od stóp do głowy doprowadzonego.

Podałem fałszywą kenkartę i arbeitskartę. Przeglądał je długo i wnikliwie. Stałem przed nim na pozór spokojnie, chociaż wszystko się we mnie gotowało. Zdawałem sobie sprawę z tego, że to ostatnie chwile życia.

Ręce gestapowca wprawnym ruchem przejechały po kieszeniach i wróciły na piersi. Nabrałem w płuca powietrza wciągając równocześnie brzuch. Nadchodziła decydująca chwila. Łapy Niemca ześliznęły się po klatce piersiowej i opadły w dół.

- Gut! Weiter gehen! - burknął przekazując mnie wyższemu stopniem zbirowi.

Znowu papiery. Obmacywanie i loteria losu. Buda znajdowała się tuż. Dwie szczęśliwe kontrole dokumentów i osobiste rewizje nie rozstrzygnęły jeszcze sprawy. Pchną do budy???

- Freilassen! - zawyrokował niespodziewanie esesman.

Wrażenie tych słów było tak zaskakujące, że na moment oniemiałem. Takiego rozwiązania w ogóle nie przewidywałem. Ruszyłem na galaretowatych nogach w kierunku Starowiślnej.


(Podjęcie przygotowań do zamachu na Franka lub Koppego)

W drugiej połowie listopada 1943 r., jeszcze w okresie przygotowywania akcji na „Ziemiańską”, szef Kedywu „Jarema” wezwał „Wąsacza” i mnie na wielce poufną rozmowę. Oznajmił nam, że ma polecenie od Komendanta Okręgu Krakowskiego AK opracowania koncepcji zamachu na generalnego gubernatora Hansa Franka albo na szefa SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie. Był nim po odejściu w listopadzie 1943 r. SS-Obergruppenführera Friedricha Krügera (ranny w zamachu dokonanym w dniu 20 kwietnia 1943 r. przez oddział AK „Kosa 30”) nie mniej znany zbrodniarz SS-Obergruppenführer Wilhelm Koppe.

Zlecone zadanie nie było łatwe. Na jakieś większe uderzenie z pewnością Kedywu nie było stać. Kraków to nie Warszawa. Tu nie było warunków do poważnych akcji ulicznych. Niemców w bród, a ludność polska nie była tak skora do współdziałania.

Kręciliśmy się koło Wawelu, dyskutowaliśmy, aż wreszcie zrodziła się koncepcja, skromna ale realna do wykonania. Upatrzyliśmy narożny dom nr 12 przy zbiegu Bernardyńskiej i Smoczej. Wysoka wieżyczka, wznosząca się ponad mury Wawelu, wydawała się dobrym punktem do ostrzelania Franka czy Koppego, wychodzących ze swych apartamentów. Odległość 100 m nie powinna stanowić problemu dla dobrego snajpera.

- Postaram się o sztucer z lornetką - zapalał się Staszek.

Ja zaś byłem gotów strzelać. Oczywiście po małym treningu, aby nie spudłować. Tylko jak zorganizować odskok? Przydałby się na dole ktoś z motocyklem.

Jednak koszary SS na Bernardyńskiej, niedaleki parking wojskowy na dawnym boisku „Makkabi” (obecnie Nadwiślan) nie wróżyły nic dobrego, W rzeczywistości odskok wykonawcy zamachu przez księże ogrody na Stradom dawał większe szansę. Można by się przebrać za robotnika, albo braciszka zakonnego - kombinowałem. To była oczywiście tylko część zadania, Przedtem należało dorobić klucze do drzwi wejściowych na wieżę i przeprowadzić szczegółową obserwację, kiedy hitlerowcy zwykli wyjeżdżać z Wawelu. Roboty huk.

Taki plan przedłożyliśmy w konsekwencji „Jaremie”. Wkrótce szef poinformował mnie, że projekt nie przypadł dowództwu Okręgu do gustu jako „zbyt skromny”. Zresztą cały projekt odłożono na później, a to z uwagi na przejściowe nasilenie represji ze strony okupanta.

(Tragiczny los krakowskich Szarych Szeregów)

Dnia 11 grudnia 1943 r. została aresztowana drużynowa harcerek „Telimena” i „Przemko”. Dopełniał się los krakowskich Szarych Szeregów. Z plutonu dywersyjnego na kolejnych „listach śmierci” znaleźli się: 18 grudnia 1943 r.- „Lasota” (Andrzej Niziński) i „Przemko” (Jerzy Kraus), 6 kwietnia 1944 r. - „Bunkier” (Józef Świstak) i „Luby” (Antoni Gaweł).

Skrupulatne gestapo ściągnęło nawet przebywających na robotach w Niemczech „Bacę” (Stefan Wytyśnik), „Mahometa” (Władysław Sułek) i „Lawinę” (Józef Drapich) i rozstrzelało ich w egzekucjach publicznych w dniach 8 i 28 maja 1944 r.

Odgórny nurt wsypy doprowadził do dalszych aresztowań. W dniu 15 maja 1944 r. został rozstrzelany komendant krakowskich Szarych Szeregów „Jerzy” (Edward Heil) i cała awangarda poetycko-literacka, a to: „Szarzyński” (Jerzy Szewczyk), „Moxa” (Jerzy Wirth), „Akant” (Adam Kania), „Broniec” (Leszek Guzy), a 28 maja 1944 r. „Bard” (Eugeniusz Kolanko).

Gryps „Telimeny” po pierwszych przesłuchaniach donosił, że wypytują ją uporczywie o „mnie”. Inny zaś, że „Przemko” zaproponował gestapowcom, iż w oznaczoną niedzielę uda się z nimi do kościoła w Płaszowie na mszę św. i wskaże im dalszych kolegów.

Zmieniłem znacznie swój wygląd. Zdążył mi już wyrosnąć hiszpański wąsik i przyzwyczaiłem się do noszenia kapelusza zamiast czapki.

- Władek! Pojedziemy do Płaszowa, może uda się nam odbić „Przemka” i przy sposobności dostać Körnera na muszkę - zaproponowałem „Spokojnemu”. Kolega-cichociemny nie odmówił.

Poszliśmy uzbrojeni w najlepsze pistolety. Dołączył do nas „Czesław”. Wysłuchaliśmy aż dwóch mszy, obserwując bacznie wchodzących i wychodzących z kościoła. Jednak gestapowcy ani „Przemko” nie przyjechali.

Współtwórca tragedii Szekspira, Sławomir Mądrala, nie mógł ujść zasłużonej karze.

Twarde słowa konspiracyjnej przysięgi brzmiały: „Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy Wolności. Obowiązkiem twoim będzie walczyć o odzyskanie Niepodległej Polski. Zwycięstwo będzie twoja zasługą, zdrada będzie karana śmiercią”. W konkretnym przypadku zdrada była oczywista.

Byłoby najlepiej, gdyby któryś z kolegów - rzekomo nieświadomy współpracy Mądrali z gestapo - wyciągnął go na spotkanie poza miasto. Likwidacji należało dokonać bez strzelania, po prostu po cichu. Nie można dopuścić, aby za byle łobuza stosowano represje wobec Polaków.

Ten trafny manewr, często później stosowany, zrodził się w wyniku właściwego rozeznania niemieckiej, tępawej mentalności. Podział bowiem władzy w hitlerowskich organach bezpieczeństwa był taki, że wszelkimi wypadkami związanymi z użyciem broni palnej zajmowało się gestapo, innymi natomiast Kriminalpolizei.

„Luby” działał szybko. Dnia 2 stycznia 1944 r. doszło rzeczywiście do takiego spotkania nad Wisłą pod pretekstem nawiązania kontaktu z partyzantką. Mądrala przyszedł, marząc z pewnością o dalszych zasługach, w zdradzieckiej służbie i niemieckich srebrnikach.

„Kat” (Józef Bieniasz) i jego kolega Wołkow nie byli jednak zbyt wylewni w rozmowie. Podprowadzili szpicla do mostu na Rudawie i tam stuknęli mocno w głowę zawiniętą w gazetę stalową rurką. Ukarany wpadł do wody, a niedoszłe ofiary gestapo szybko ulotniły się. Sprawa wydawała się załatwiona dobrze i po cichu. Kanalie miewają jednak na ogół szczęście. Przypadkowi przechodnie widząc leżącego, w płytkiej wodzie człowieka, nie dającego znaku życia, pośpieszyli w dobrej wierze z natychmiastową pomocą. Wyciągnięty z wody Mądrala po długich zabiegach, oprzytomniał i pojawił się znowu na ulicach Podgórza z zabandażowaną głową w asyście niemieckiej ochrony i zaczął znów zagrażać niedobitkom Szarych Szeregów. W rezultacie dosięgnął go i współpracującą z nim matkę sprawiedliwy wyrok. Zginęli w dniu 31 marca 1944 r. w mieszkaniu przy ulicy Kalwaryjskiej z rąk patrolu, którym dowodził „Duce” (Józef Proficz).

Niemcy nie omieszkali uczcić wydajnej służby swego konfidenta rozstrzelaniem 10 więźniów-Polaków.


(Ucieczka z Oświęcimia Mieczysława Pogana - "Błyskawicy")

W połowie grudnia 1943 r. zjawił .się na „trójce” „Wąsacz” z radosną nowiną, że Mietek Pogan uciekł z Oświęcimia.

„Błyskawica”, zasłużony osiemnastolatek, twórca pierwszego, oddziału partyzanckiego, znalazł się po aresztowaniu w lipcu 1943 r. w więzieniu na Montelupich. Bity i torturowany przez gestapo nikogo nie wsypał, a swą postawą tak zaimponował hitlerowcom, że sami nazywali go bohaterem. Przebywając w celi zbiorowej zaprzyjaźnił się z młodym warszawiakiem. Postanowili uciekać. Zrobili z noża pilniczek i przecięli nim kraty. Z więziennego prześcieradła ukręcili sznur. Do realizacji swego zamiaru wybrali burzliwą noc. Pierwszy ruszył warszawiak. Był już na dole, gdy zauważył go w świetle błyskawicy niemiecki wartownik. Padł strzał, niestety celny. Gotowy do skoku Mietek zdążył się w ostatniej chwili wycofać do celi. Wkrótce potem wywieziono go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu z wyraźnym nakazem gestapo niewypuszczania go do pracy poza druty. Nadal przesłuchiwany i niemal czarny od ustawicznego bicia został dzięki zabiegom starszych współwięźniów przeniesiony z bloku do szpitala, a nieco później odkomenderowany do tzw. Holzkommando do rąbania drzewa. Ten przydział dawał możliwości wychodzenia poza druty wysokiego napięcia. Pomyślał znowu o ucieczce.

W znajdujących się koło, obozu stertach słomy zaczął przy każdej nadarzającej się sposobności melinować oszczędzany chleb i zapasowe ubranie. Pilnujący grupę wartownik, głuchy esesman z aparatem w uchu, zwany dlatego przez więźniów „Kapo-radio” przyłapał go nawet raz, gdy wracał od stogów. Ale jakoś się wytłumaczył. Dnia 8 grudnia 1943 r. ukrył się w jednej ze stert słomy i nie wrócił do obozu. W nocy wyszedł ze stogu i ruszył w drogę. Upragniona jednak wolność okazała, się krótka i złudna. Wszędobylskie gestapo złapało go na stacji kolejowej w Libiążu i triumfalnie powiozło z powrotem do Oświęcimia. Młodzieńcowi w tej sytuacji nie brakło odwagi i brawury. Zaryzykował, skoczył z szybko jadącej bryczki i klucząc w terenie zbiegł. Tym razem nie próbował jazdy pociągiem. Doszedł pieszo do Krzeszowic, a po przebraniu się podążył do Zabierzowa.

Miejscowy, zasłużony dla konspiracji lekarz usunął operacyjnie obozowy numer na ręce. Dnia 18 stycznia 1944 r. serdecznie witany znalazł się wśród przyjaciół i kolegów stworzonego przez siebie oddziału partyzanckiego „Błyskawica”. Został zastępcą dowódcy, przyjmując dla odróżnienia od kryptonimu oddziału nieco zmodyfikowany pseudonim „Błyskawiczny”.

Na krótko znowu opuścił kolegów. Marzył o tym i chciał, by oddział był umundurowany i wyposażony jednolicie. Wspólnie z „Rybką” dokonał wielu „akcji” na pociągi w rejonie Zabierzowa i Rudawy, zdobywając potrzebny komplet płaszczy, mundurów, ciepłej bielizny, koców i tornistrów.


(Powstanie OP "Grom")

Aresztowania w ostatnich miesiącach 1943 r. oraz liczne akcje rozbrojeniowe i dywersyjne spowodowały zagrożenie i „spalenie” wielu młodych ludzi w Krakowie, Dla takich właśnie organizowano oddziały partyzanckie.

Ochotników do lasu było znacznie więcej niż możliwości w tym względzie. Wielu nie zdawało sobie sprawy z roli i warunków bytowania w partyzantce. Pchała ich raczej legenda o „chłopcach z lasu” i pragnienie otwartej, żołnierskiej walki z wrogiem. Różnymi drogami i przez różnych ludzi szukano kontaktów, by się tam dostać. Kiedyś zgłosili się do mnie bracia Fiszerowie. Starszy Bogusław („Bolek”) był przedwojennym podchorążym, młodszy Jan („Łęczyc”) uczęszczał na kursy konspiracyjne.

- My chcemy do lasu - rozpoczął rozmowę „Łęczyc”, śniady brunet.

- Jesteście spaleni? Szuka was gestapo? - wypytywałem.

- No nie, ale mamy już dość Krakowa. Pragniemy walczyć z bronią, a nie tylko konspirować.

- Tworzy się właśnie nowy oddział. Może was wyślemy – obiecałem.

Drugi oddział partyzancki Kedywu pod kryptonimem „Grom” powstał formalnie w dniu 18 stycznia 1944 r., kiedy pierwsza grupa wyruszała w teren. Stanowili ją „Orlik”, „Leśnik”, „Zbójnik”, „Ryś”, „Błysk”, „Mały”, „Judasz” (Wojciech Niedziałek). Jego dowódcą był „Żmija” (Zbigniew Gawlik). Z grona tego „Judasz” (właściwie „Niedźwiadek”) był już kilkumiesięcznym partyzantem „Błyskawicy”. Ochrzczono go tym niezbyt przyjemnym pseudonimem raczej przypadkowo. W momencie przybycia jego do lasu na melinie znajdowało się tylko12 partyzantów. Trzynastym został „Judasz”. W rzeczywistości był człowiekiem wyjątkowej prawości, odznaczającym się talentem organizacyjnym i dowódczym. Słynął jako wytrawny zaopatrzeniowiec. Wypracował w tym względzie oryginalną metodę postępowania. W dworach i majątkach zjawiał się nędznie ubrany, w podartych spodniach. Sam wyjątkowo zahartowany nie nosił nigdy długich kalesonów, ale chciał je zdobyć dla kolegów. Zakładał więc nogę na nogę pokazując przez dziury goliznę.

- Biedacy! Zamarzniecie w tej partyzantce - załamywały ręce dworskie damy. „Judasz” zwykle wracał do oddziału obładowany ciepłą odzieżą. Nowo powstały oddział „Grom” przeszedł partyzancką aklimatyzację w „Błyskawicy” i w pełni usamodzielnił się 7 lutego 1944 r., kiedy dołączyli znani nam już „Kat” Józef Bieniasz z Szarych Szeregów, „Paździerz" (Eugeniusz Giebułtowski) i nowy dowódca „Sam” (Stefan Jerski). Później znaleźli się w nim - między innymi - także bracia Fiszerowie. Najpierw „Bolek” i „Łęczyc”, a niedługo potem najmłodszy „Myśliński” (Józef Fiszer).



Przypisy:

  1. Do Kedywu przydzielono czasowo tylko jeden pluton harcerzy z Podgórskiego Hufca »Rój« o stanie 35 ludzi. - Byli to tylko najstarsi wiekiem harcerze. Nie wszyscy później aresztowani czy rozstrzelani z »Roju« byli w Kedywie.
  2. „Silnicki” (Tadeusz Migas), zastrzelony przez miejscową placówkę AK w grudniu 1943 r. Józef Skrzypek, zastrzelony 16 lutego 1944 r., Adela Migas uniknęła zamachu w restauracji „Turystyczna” w Krakowie, uciekła do Niemiec.
  3. „Miś” (Wiesław Zapałowicz) później partyzant oddziału „Skok” batalionu „Skała”, obecnie profesor Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby