Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Ryszard Nuszkiewicz, W lasach Książa Wielkiego


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdz.40 w: Ryszard Nuszkiewicz, Uparci



Spis treści

(Udział w potyczce z Niemcami koło Gór Miechowskich 20.08.1944)

Po kilku dniach kompania pomaszerowała dalej przez Klonów, Kalinę Wielką, Giebułtów, Boczkowice i dnia 20 sierpnia rano zatrzymała się w miejscowości Sadki-Bugaj na wschodnim skraju lasów nadleśnictwa Książ Wielki. Z uwagi na awizowaną penetrację Niemców w terenie, zdobyty pod Sielcem samochód terenowy marki Phänomen wysłano inną drogą. Załadowany do niego patrol w składzie „Waligóra”, „Mruk”, „Murzyn I”, „Mały I”, „Żubr” i sanitariuszka „Helena” miał równocześnie ubezpieczać od prawej strony przemarsz baonu.

Koło wsi Góry Miechowskie zastopowała jazdę ciężarówki tocząca się bitwa. To oddział ze 106. dywizji AK, dowodzony przez „Żbika” (Stanisław Jazdowski), zaatakował trzy samochody niemieckie. Rozgorzała ostra walka. Dowódca patrolu „Waligóra” w mig zorientował się w sytuacji.

- Z wozu, na stanowiska! - zakomenderował.

„Skałowcy” ochoczo włączyli się do akcji. Niemcy stracili 10 zabitych i 2 samochody. Z Polaków zginął niestety dzielny „Żbik”. Patrol batalionu »Skała« dołączył bez strat w nowym miejscu postoju w Sadkach. Zdobył w tej walce 2 karabiny, 1 pistolet typu Parabellum i 4 granaty.


(Potyczka w Zaryszynie 21.08.1944)

Nowe kwatery wydawały się bezpieczne. Znaczna odległość od głównych szlaków komunikacyjnych, oparcie o las i obecność w pobliżu dwóch batalionów szturmowych wraz ze sztabami 106. dywizji AK i Grupy Operacyjnej »Kraków« uzasadniały takie właśnie mniemanie. Czy rzeczywiście tak było?

Już nazajutrz wpadł na koniu goniec z miejscowej „terenówki”.

- Ukraińcy z SS-Galizien są w Zaryszynie! Rekwirują bydło i trzodę chlewną, grożą pacyfikacją za nieoddawanie kontyngentów - zameldował „Skale”.

- Ilu ich?

- Będzie kilkadziesiąt furmanek.

Zarządzony natychmiast alarm poderwał cały batalion. Na pomoc zagrożonej wsi ruszyły dwie kompanie, zwiad konny i znaczna część sztabu. Partyzanci w ciągu kilku minut osiągnęli linię pagórka, skąd jak na dłoni widać było odległy o 1,5 km Zaryszyn. Plutony i drużyny przeszły z marszowego szyku najpierw w roje, później w tyraliery.

Patrzyłem z podziwem na rozwijające się natarcie i rozognione żądzą walki twarze. Widoczne w dole dymy świadczyły, że wróg nie próżnuje - grabi, pali, może morduje. Dobrać się do niego, pomścić krzywdy i zwyciężyć było jedynym pragnieniem atakujących. Pierwsze pociski z granatników bluznęły ziemią po ściernisku.

- Padnij! Skokami naprzód! - krzyczeli dowódcy.

Nacierający, a wśród nich niemal wszystkie kobiety batalionu, parli - niczym nieśmiertelni - naprzód. Nie powstrzymały ich także ukraińskie strzały, które odezwały się za chwilę gęstą kanonadą. Było to jednak wszystko, na co zdobyli się hitlerowscy służalcy. Przestraszeni liczbą partyzantów woleli nie ryzykować życia. Grabież i mord niewinnych, a nie walka były przecież ich zajęciem. Gdy natarcie dochodziło do wsi, Ukraińcy już ładowali się na furmanki i spiesznie opuszczali Zaryszyn. Dopadła ich jedynie batalionowa kawaleria. Peemy „Leśnika” i „Gali” zdążyły jeszcze dosięgnąć wozów. Do pacyfikacji Zaryszyna tym razem nie doszło. Ukraińcy pozostawili 3 zabitych i furmankę z koniem. Kilku rannych zabrali ze sobą.

Akcja ta, chociaż osiągnęła swój cel, nie spełniła jednak głównego pragnienia atakujących, jakim było zdobycie broni.

(Oczekiwanie na zrzuty broni)

Przyznanie pierwszeństwa zrzutu dla Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego »Skała« najpierw przez Okręg, a później przez dowódcę Grupy Operacyjnej »Kraków« okazało się rzeczywiście iluzoryczne. Drużyna „Zawały” przetrwoniła wiele nocy na zrzutowiskach w daremnym oczekiwaniu. Alianckie samoloty - mimo nadawania przez Londyn umówionej melodii - kierowały się niezmiennie na Warszawę. Im bardziej potrzebna broń - oceniali ze zrozumieniem sytuację „Skałowcy” przejęci radiowymi komunikatami o bohaterskiej walce stolicy. Ale niezadowolenie wśród nich wyraźnie wzrastało. Z przekąsem wyrażali się o nadmiernych taborach baonu, babińcu w dowództwie i niektórych oficerach, którzy hołdowali wojskowemu drylowi. Miechowskie - ich zdaniem - było terenem nie nadającym się do walk partyzanckich, a z uwagi na brak szlaków komunikacyjnych operatywnie martwym. Uważali, że trzeba iść na Podhale. Tam można robić zasadzki. Wysuwano też koncepcje nieprawomyślne, jak na przykład ta, by czasowo opuścić batalion i wrócić do niego dopiero po zdobyciu odpowiedniej ilości broni. Zamysły te nie uszły z pewnością uwagi dowództwa.

Rzeczywistość była jednak odmienna. Mjr „Skała” nie mógł hasać, gdzie chciał. Podległy mu batalion wchodził przecież w skład Grupy Operacyjnej »Kraków« i podlegał rozkazodawstwu płka „Gardy”. Miał określony przez niego teren działania i czekał ciągle - jak pozostałe jednostki Grupy - na ogłoszenie »Pg«  (stan pogotowia) i godzinę »W«  (wybuch powstania).

Sugerowałem „Skale” inne rozwiązanie.

- Jasiu! Na zrzuty obecnie nie można liczyć. Jakiś skok na broń poprawiłby nastroje.

Wybraliśmy niemiecko-własowską kompanię kwaterującą w majątku Góry leżącym przy szosie Węchadłów-Pińczów. W najbliższą niedzielę udaliśmy się tam z „Iną” na rozpoznanie. Wycieczka, z uwagi na pogodę i wyniki, była w pełni udana. Od rządcy dowiedzieliśmy się dużo o stanie liczbowym, uzbrojeniu, rozmieszczeniu broni maszynowej i wart wroga.

Mjr „Skała” zdecydował, że będę dowódcą akcji. Nietęgą jednak miał minę, gdy nazajutrz wrócił z odprawy w sztabie.

- Nic z tego, nie zgodzili się. Mówią, że to nie na czasie, a we dworze mieszkają Polacy. Obiecali za to dać kilka erkaemów i granaty.

Za kilka dni „Skała” przywiózł rzeczywiście 3 erkaemy typu Brenn, niestety bez amunicji. Na marginesie angielskich zrzutów trzeba z przykrością stwierdzić, że przysyłanie erkaemów typu Brenn było co najmniej nieporozumieniem, jeżeli się zważy, że wyposażenie ich stanowiło tylko 1260 sztuk naboi o nietypowym kalibrze. A zdarzały się jeszcze przykrzejsze wypadki, jak ten we Francji, kiedy pomyłkowo zamiast upragnionej broni zrzucono klosze do lamp. Brak amunicji sprawił, że wspomniane erkaemy okazały się również bezużyteczne.

Po kilku dniach pobytu w Sadkach batalion przesunął się o 3 km na zachód - w rejon gajówki Wały. Tutaj mjr „Skała” postanowił zakwaterować na dłuższy czas. Z uwagi na bliskość szosy Kraków-Warszawa ubezpieczenia były teraz znacznie silniejsze. Od strony wsi Moczydło stanowiły je 3 stałe placówki, z kierunku zaś Droblina, Sadek i Zaryszyna ruchome patrole konne i piesze.

Nastały dni znojnej pracy. Niezależnie bowiem od intensywnego szkolenia podjęto działalność budowlaną. W leśnych parowach powstały w ciągu kilku dni całkiem wygodne, niekiedy nawet wymyślne baraki-ziemianki. Wprowadzono też profilaktycznie jako antidotum przeciw czerwonce (okres owoców) obowiązkowe picie kieliszka wódki przy śniadaniu. Absolutnym abstynentom wywracały się przy tym oczy, trunkowi czuli się rozdrażnieni. Dyscyplina nie dopuszczała jednak ani wyjątków, ani większej dawki.

(Aresztowanie "Raka")

W tym czasie nadeszła z Krakowa bardzo przykra wiadomość. Został aresztowany „Murzyn II” i filar Krakowskiego Kedywu „Rak”. Zaczęło się od „Murzyna II”, który po powrocie do miasta zainteresował się od razu Diamandem. Przypadek zdarzył, że na ulicy Sławkowskiej zauważył go konfident Marian Jodłowski.[1] Nie mógł nie poznać swego wroga, bo przecież „Murzyn II” brał udział w zamachu, z którego Jodłowski wyszedł z życiem mocno pokiereszowany.

Jodłowski wraz z towarzyszącym mu Diamandem, Appelem i dwoma innymi konfidentami obskoczyli w bramie „Murzyna II” oraz rozmawiającego z nim brata „Stefana” (Edward Szczyrek) i aresztowali ich. W czasie rewizji znaleziono u „Murzyna II” listę konfidentów oraz datę, godzinę i miejsce spotkania z „Rakiem”. Gestapo urządziło zasadzkę na „Raka” obok Hali Targowej. W czasie rewizji w domu przy ulicy Smolki znaleziono prócz tego aparat radiowy i zdjęcia z lasu; aresztowano także jego matkę.

Dla tych, którzy znali losy licznej rodziny Basterów, była to wieść tragiczna. Ojciec i dwaj synowie siedzieli od 1940 r. w obozach koncentracyjnych, trzeci przebywał w niewoli, czwarty zginął właśnie jako lotnik w Wielkiej Brytanii, teraz aresztowano po raz drugi „Raka” i matkę. Na wolności pozostał tylko najmłodszy syn, przebywający w partyzantce „Gala”.

Najbardziej szokujący wydawał mi się los matki. Starsza, zacna kobieta mimo wielu kłopotów imponowała zawsze swą postawą i hartem. Zresztą czuła do mnie dziwny sentyment, może dlatego, że byłem podobny do jej syna-lotnika. Kiedyś wynosiłem z „trójki” przy Starowiślnej 33 blisko dziesięciokilową paczkę amunicji.

- Szkoda, żeby pan się narażał. Ja wezmę i poniosę, gdzie trzeba - zaproponowała.

- Ależ jak bym mógł tak obciążać i narażać panią - broniłem się zaskoczony i zażenowany.

- Jestem starą babą, to nikt mnie nie zaczepi, a zakupy, które stale noszę, nie są wcale lżejsze - przekonywała mnie.

A gdy się nadal upierałem, wzięła energicznie amunicję i przesypała do swojej torby. Przekazała mi ją nieco później w umówionym miejscu.

W czasie przesłuchań na Pomorskiej wypytywano „Raka” najwięcej o „Skałę”, „Czesława” i mnie. Mimo wieszania go ze skutymi rękami na drzwiach - i to w masce gazowej - gestapowcy niewiele się dowiedzieli. „Rak” i tym razem symulował udanie, jak przy pierwszym aresztowaniu w 1940 r., szok nerwowy. W miesiąc później wywieziono „Raka” i „Murzyna II” do obozu koncentracyjnego we Flossenburgu, a panią Kunegundę Basterową do Oświęcimia.


(Potyczka pod Moczydłem 26.08.1944)

Dnia 26 sierpnia 1944 r. placówki z 3. kompanii »Grom« - »Skok« pod dowództwem „Ponurego”, „Soroki” i „Buńki” ubezpieczały batalion od strony szosy Kraków-Warszawa. W godzinach przedpołudniowych pojawiły się na drodze biegnącej od cegielni we wsi Moczydło dwa samochody załadowane żołnierzami Wehrmachtu i zmierzały nieopatrznie w kierunku lasu. Na stanowiskach placówki „Soroki” zapanowało podniecenie.

- Koledzy! Podpuszczamy ich na 50-60 metrów i dopiero wtedy otwiera my ogień - zarządził dowódca.

„Ryś I”, „Lach”, „Zbójnik”, „Myśliński”, „Jaskółka” (Aleksander Romanowski) i inni, przywarci do kolb karabinów, czekali cierpliwie na zbliżenie się samochodów.

- Damy im w kuper, że się nie pozbierają - mówił ktoś, by rozładować własne i towarzyszy napięcie. Apetyt na udaną zasadzkę ogniową okazał się niestety przedwczesny.

Niemcy, jakby telepatycznie przestrzeżeni, przyhamowują niespodziewanie około 250-300 m przed lasem i szykują się do wysiadania. - Po nich! - pada samowolna komenda ze skrzydła, poparta serią z peemu. Przedwczesne wezwanie podejmuje cała placówka i otwiera ogień. Niemcy, widząc co się święci, wyskakują z pierwszego wozu i strzelają na oślep w kierunku lasu. W międzyczasie ich bystry kierowca zawraca szybko drugim samochodem, dając kolegom szansę ucieczki. Korzystają skwapliwie z tej okazji i za chwilę przeładowany wóz pędzi na pełnym gazie w przeciwną od zamierzonej stronę, bo do wsi Moczydło.

Obustronna strzelanina nie przyniosła żadnych strat. Dla peemów odległość była zbyt duża. Jak się później okazało, grupę Wehrmachtu stanowili specjaliści-miernicy. W miejscu potyczki Niemcy pozostawili pełnosprawny samochód ciężarowy marki Horch, 2 karabiny, pistolet P-38, 6 granatów, 1 nowy mundur, liczny sprzęt mierniczy oraz cenne dla partyzantów mapy terenu z zaznaczoną linią przyszłych okopów.

(Bitwa z ekspedycja karną pod Zaryszynem 28.08.1944)

Opisane akcje w rejonie nadleśnictwa Książ Wielki i ruch partyzantów w tym terenie nie uchodziły uwagi niemieckiego dowództwa. Świadczył o tym fakt, że nad lasami zaczął pojawiać się samolot zwiadowczy typu Storch prowadząc rozpoznanie.

- Będzie tu gorąco - szeptali między sobą partyzanci zadzierając w górę głowy.

Przepędzeni z Zaryszyna Ukraińcy z SS-Galizien nie dali też za wygraną. O świcie dnia 28 sierpnia 1944 r. wyjechała z Bukowskiej Woli koło Miechowa na 250 furmankach ich ekspedycja karna w sile 700 ludzi, aby mimo wszystko spacyfikować krnąbrny w oddawaniu kontyngentów Zaryszyn.

I tym razem terenowy wywiad AK spisał się na medal powiadamiając dostatecznie szybko dowództwo batalionu o marszu i zamiarach Ukraińców. Mjr „Skała” był z natury człowiekiem krewkim i bojowym, nie uląkł się więc siły ekspedycji. Zarządził z miejsca alarm i podciągnął cały batalion na skraj lasu, w pobliże gajówki Wały. Celem bliższego rozpoznania wroga wysłał natychmiast zwiad konny pod dowództwem „Karpia”. Ostrzelani silnym ogniem kawalerzyści wycofali się z powrotem do lasu. Meldunek ich potwierdzał w pełni dane wywiadu co do liczebności wroga. - Tym razem się nam nie wymkną - oceniał sytuację dziwnie optymistycznie mjr „Skała”.

W czasie krótkiej narady dowódców kompanii okazało się, że nie mówił tego bez kozery. Plan uderzenia, który przedstawił, był możliwy do wykonania. Zakładał bowiem ścisłe współdziałanie z kwaterującymi w pobliskich Lasach Sancygniowskich batalionami szturmowymi 106. dywizji AK. Siły własne miały natrzeć z zajmowanych już stanowisk w kierunku Książa Małego punktualnie o godzinie 12, a do tego czasu niepokoić przemarsz wroga pojedynczymi strzałami wysuniętych na przedpole patroli. Wydzielony czterdziestoosobowy oddział z 1. kompanii został natychmiast wysłany samochodami w rejon wsi Krzeszówka z zadaniem uderzenia na Ukraińców od tyłu. Łącznik na motocyklu wyjechał z meldunkiem i określonym planem działania do 106. dywizji AK.

Ja otrzymałem rozkaz ubezpieczenia jednym plutonem obozu z równoczesnym wsparciem natarcia ogniem cekaemu. Uderzenie miało w założeniu zepchnąć wroga w kierunku stanowisk 106. dywizji AK, a wysłany do Krzeszówki oddział miał nie pozwolić na jego odwrót. Plan ten zakładał w sumie klasyczny wprost kocioł, którego zamknięcie powinno nastąpić w centralnym punkcie między miejscowościami Książ Mały, Zaryszyn i Trzonów.

Był piękny upalny dzień, dochodziło właśnie południe. Sierpniowe słońce lało się żarem z nieba paraliżując wokół naturę. Nie zmogło tylko ludzi. Ukraińskie wozy jechały wolno w kierunku Zaryszyna, nie reagując zupełnie na rzadkie, kąśliwe strzały. Przemarsz wroga obserwowali w napięciu rozrzuceni na skraju lasu partyzanci. Sytuacja bojowa rozwijała się zgodnie z przewidywaniami i po myśli mjra „Skały”.

Punktualnie o godzinie 12 rusza natarcie. Tyraliery partyzanckie posunęły się kilkaset metrów naprzód, nim zaskoczeni Ukraińcy opamiętali się i zorganizowali obronę. Nieprzyjacielskie karabiny maszynowe przyciskają ich na chwilę do ziemi, tu i ówdzie pękają wystrzeliwane z granatników pociski.

- Naprzód! Naprzód! - pokrzykują dowódcy plutonów i drużyn.

Mimo huraganowego ognia natarcie nie załamuje się. Partyzanci krótkimi skokami zdobywają teren i nie żałują amunicji. Kule świszczą nad głowami, zygzakami kurzu znaczą przedpole, a - o dziwo - nikt nie jest nawet ranny.

Zaskoczeni liczbą nacierających Ukraińcy strzelają nerwowo i niecelnie. Partyzancki impet jest jednak nie do zatrzymania. Zagrożenie wzrasta, w nieprzyjacielskie szeregi wkrada się popłoch. Ukraińcy orientują się, że natarcie może im odciąć drogę odwrotu na Książ Wielki. Chcąc ratować skórę zaczynają wycofywać się po osi swego przyjazdu.

Mój pluton, pozostawiony w lesie dla ochrony, tkwi bezczynnie na stanowiskach wsłuchując się zazdrośnie w odgłosy bitwy.

- Kapitanie, postrzelam trochę - żebrze niemal leżący przy cekaemie „Orzeł”.

- Nie czas jeszcze - strofuję go i zezwalam dopiero wtedy, gdy spostrzegam wycofujących się Ukraińców. „Orzeł” przyłożył się z namaszczeniem do karabinu i posłał kilka serii we wskazanym kierunku.

Reakcja nieprzyjaciela była nadspodziewanie szybka. Charakterystyczny świst i potężny wybuch przeszył za chwilę powietrze. Moździerzowy pocisk spadł o 30 m w prawo od cekaemu trafiając pechowo w jedyną przy lesie chatę. Języki ognia objęły momentalnie drewnianą, opuszczoną przez ludzi, zagrodę.

- Zmiana stanowiska! - ryknąłem podrywając obsługę karabinu ma szynowego. Wiedziałem z doświadczenia, że teraz pójdzie cała seria. I nie pomyliłem się. Trzy następujące po sobie wybuchy w miejscu poprzedniego stanowiska cekaemu. świadczyły, że dowódca miał nosa, a partyzanci szczęście. Strzelają świetnie - musiałem przyznać wrogowi.

Tymczasem natarcie głównych sił baonu postępowało nadal za Ukraińcami. Mjr „Skała” nie mógł pozwolić na ich odskok do Książa Wielkiego z dwóch powodów. Niweczyło to jego cały misterny plan zepchnięcia nieprzyjaciela na stanowiska 106. dywizji AK i mogło spowodować interwencję niemieckiego garnizonu stacjonującego w Książu Wielkim, liczącego 600 żołnierzy. Zrezygnował więc z czołowego uderzenia wskazując Krzeszówkę jako nowy cel natarcia. Tym manewrem chciał spowodować wprost przeciwny kierunek wycofania się Ukraińców.

Niemiłosierny upał dawał się już dobrze we znaki atakującym. Uskrzydleni sukcesem parli jednak naprzód, chociaż pot zalewał oczy, a pragnienie kleiło usta.

Nieprzyjaciel ostrzeliwując się gęsto dochodził już do Krzeszówki. Uchwycenie wsi wydawało się wybawieniem z opresji. Ale i tu stopują go niespodziewane strzały. To czterdziestoosobowy oddział partyzantów, wysłany uprzednio samochodami do Krzeszówki, wychodzi w najbardziej odpowiedniej chwili do akcji.

Szok wywołany naszym zaskoczeniem jest zbyt wielki. Łamią się ukraińskie kolumny, rozgardiasz i popłoch opanowują szeregi. Najwłaściwszym wyjściem z sytuacji wydaje się teraz wycofanie na Książ Mały i Trzonów. Tak też postanawiają, ku pełnemu zadowoleniu mjra „Skały”. Akcja przybiera znów planowy przebieg.

Dym podpalanych przez Ukraińców domów w Krzeszówce dzieli na pewien czas walczące strony, gryzie w oczy i zasłania przedpole, wyraźnie sprzyja wycofującym się. Pojedynczy żołnierze i całe watahy biegną teraz na łeb i szyję, by jak najspieszniej dopaść zbawczych zabudowań Książa Małego. Tu i ówdzie poplamione krwią bandaże i porzucone wyposażenie osobiste znaczą drogę niepysznej ucieczki karnej ekspedycji.

Zbirom wydaje się, że wyszli cało z potrzasku. Zadowoleni z takiego obrotu sprawy nie przypuszczają jednak, że to, co ich spotkało dotychczas, było tylko manewrem, ba, myśliwską, niemal nagonką, a nie walką wyniszczającą. Nie wiedzą, że pchają się w nasze ręce. Dzieła ich zniszczenia, koronującego partyzanckie zwycięstwo, miały dokonać oddziały 106. dywizji AK. Na ich atak czeka niecierpliwie mjr „Skała”.

Mijają cenne minuty. Ukraińcy osiągają już opłotki Książa Małego i drogę do Trzonowa, a tu nic się nie dzieje. Czyżby 106. dywizja AK odmówiła współdziałania? Nieprawdopodobne wprost myśli nawiedzają dowódcę. Niestety. Spodziewane od strony Lasów Sancygniowskich natarcie nie nastąpiło. Fakt ten przesądza o losach bitwy. Ekspedycja karna wycofuje się dalej, strzelając dla animuszu gęsto z karabinów i granatników. Partyzanci są już dobrze zmęczeni dwugodzinną nagonką. Czas trwania walki i zagrożenie ze strony dziwnie zachowującego się dotąd garnizonu niemieckiego w Książu Wielkim sprawiają, że mjr „Skała” przerywa akcję i zarządza odmarsz na kwatery.

Można nareszcie odetchnąć, iść normalnie na nogach, a nie ustawicznie padać i czołgać się - myślą utrudzeni partyzanci. Nie wolno jednak chwalić niedzieli przed sobotą. Widocznie przeznaczeniem tego dnia było wycisnąć z nich wszystkie poty. Kiedy znaleźli się na wysokości wsi Krzeszówka, zjawiły się nad polem bitwy 2 samoloty typu Storch, ściągnięte widocznie drogą radiową przez Ukraińców.

- Lotnik, kryj się! - padły komendy.

Teren, jak na złość, był otwarty, a Niemcy nie przylecieli tym razem, aby obserwować. Siekli z broni pokładowej, ile wlazło. Każdy krył się przed morderczym ogniem, szanując każdą bruzdą i najmniejszy nawet krzaczek. Dopiero zbawczy las przyniósł pełną ochronę.

Mimo wszystko był to dla partyzantów szczęśliwy dzień. Batalion wrócił z walki bez żadnych strat i z poważnym doświadczeniem-bojowym. Ukraińcy pozostawili 7 zabitych, więcej chyba zabrali ze sobą, oprócz tego mieli kilkunastu rannych.

Niezrozumiałe zachowanie oddziałów 106. dywizji AK wyjaśniło się w sposób bardzo prozaiczny. Po prostu nie dotarł łącznik-motocyklista. Natomiast to, że Niemcy z Książa Wielkiego przyglądali się bezczynnie walce (relacja terenowego wywiadu) pozwalało domniemywać, że niewiele sobie cenią ukraińskich służalców.

Krnąbrny Zaryszyn znalazł znów obrońców i po raz drugi uniknął pacyfikacji.

Następnego dnia nadleciały nad lasy samoloty rozpoznawcze i zrzuciły ulotki. „Polscy partyzanci! Wyjdźcie z lasu i zgłoście się do walki z bolszewizmem!” - głosiło propagandowe hasło. Przyjęto je drwinami.

(Bitwa pod Sadkami 30.08.1944)

Pobyt Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego »Skała« w lasach majątku Książ Wielki był dla Niemców wielce kłopotliwy. Trzy starcia w ciągu zaledwie kilku dni dowodziły, że partyzanci są ruchliwi i niebezpieczni. Na szosie Warszawa-Kraków samochody musiały jeździć w dużych konwojach, a nocą ruch ustawał całkowicie. Taka bezkarność, i to z dala od frontu, była dla okupanta nie do zniesienia.

Mjr „Skała” zdawał sobie również sprawę z tego, że zagrożenie ze strony nieprzyjaciela ustawicznie wzrasta, rozkaz jednak dowódcy Grupy Operacyjnej »Kraków« nakazywał utrzymać tę kluczową pozycję. Intensywne rozpoznanie lotnicze przeprowadzane codziennie przez Niemców wskazywało, że święci się coś niedobrego.

Dzień 30 sierpnia 1944 r. zapowiadał się uroczyście i wesoło. Takie przynajmniej mniemanie uzasadniała zapowiedziana nominacja przedwojennych podchorążych na oficerów. Jednak rzeczywistość nie uzasadniała takiego optymizmu. Już poprzedniego dnia patrol żywnościowy w składzie: „Buńko”, „Kropka”, „Kat” i „Ponury” wrócił ze wsi Droblin z niepokojącymi wiadomościami. Miejscowi chłopi przebąkiwali o planowanej przez Niemców obławie w lesie.

Mjr „Skała” przyjął meldunek dość sceptycznie. Oświadczył, że ostrożność nie zawadzi i polecił wzmocnić ubezpieczenie. W dniu nominacji wczesnym rankiem konni zwiadowcy natknęli się w rejonie szosy warszawskiej na nieprzyjaciela i wycofali się bez walki do lasu. W kilka godzin później wyruszył w kierunku południowym patrol 1. kompanii »Huragan« w składzie: „Bronek”, „Ursus”, „Kamień”, „Kryjak” i „Szary”.

Chłopcy, jak to było w zwyczaju, wstąpili do znajdującego się na trasie domku, by zasięgnąć języka i przy sposobności napić się wody.

- Co słychać nowego? - zagadał „Bronek” po tradycyjnym „dzień dobry”.

- Stara bida, ale na razie spokój - poinformowali go przychylni partyzantom domownicy.

Po kilku minutach patrol ruszył w dalszą drogę.

- Wyklarowało się, będzie ładna pog... - odezwał się „Szary”, ale nie dokończył ostatniego słowa.

Niemiecka seria ścięła go z nóg i rzuciła na ziemię pozostałych kolegów. Niespodziewane strzały pochodziły z karabinu maszynowego usytuowanego o kilkadziesiąt metrów z boku.

- Wycofać się do tyłu - zarządził „Bronek”.

Na rozkaz zareagował tylko „Kryjak”. Reszta patrolu nie poderwała się do skoku. „Szary”, „Kamień” i „Ursus” leżeli bez ruchu. Byli martwi.

Tymczasem w lesie płk „Garda" dokonywał podniosłego aktu nominacji. Do stopnia podporucznika zostali awansowani podchorążowie: „Karp” (Czesław Ciepiela), „Miś” (Czesław Szygalski), „Żmija” (Zbigniew Gawlik), „Jerzy” (Mieczysław Lasota), „Bolek” (Bogusław Fiszer), „Aga” (Jan Turek) i „Jacek” (Bogusław Muniak). W kulminacyjnym punkcie uroczystości dały się słyszeć dalekie strzały.

- Co to? - szeptali między sobą partyzanci, wymieniając znaczące spojrzenia.

Sprawa wyjaśniła się, gdy wrócił „Bronek” prowadząc rannego w rękę „Kryjaka”. Powiedział o śmierci „Ursusa”, „Kamienia” i „Szarego”.

Dochodziło właśnie południe. Służbę ubezpieczeniową od 2. kompanii »Błyskawica« przejmowała 3. kompania »Grom«-»Skok«. Mjr „Skała”, powodowany niepokojącymi meldunkami, polecił tym razem wzmocnić placówki od strony szosy warszawskiej (zachodniej). Udał się tam pluton pod dowództwem nowo mianowanego ppor. „Żmii”. Kierunek wschodni, rejon wsi Sadki, wydawał się dobrze zabezpieczony. Od poprzedniego bowiem dnia kwaterował po sąsiedzku w wąwozie dobrze uzbrojony oddział z Kielecczyzny o kryptonimie »Zawisza«. Z przezorności jednak i dla aktualnego rozpoznania wyruszył tam też 2. pluton ppor. „Jerzego”.

- Panowie! - zwrócił się „Skała” do dowódców kompanii. - Proszę zarządzić ostre pogotowie w pododdziałach, wrócić zaraz do mnie i czekać na dalsze rozkazy.

- Oho! Zanosi się dzisiaj na „rąbaninę” - komentowali partyzanci dotychczasowe wieści i ruch w dowództwie.

Nie pomylili się. Wkrótce po zluzowaniu placówek i zajęciu stanowisk na skraju lasu ppor. „Żmija” stwierdził obecność niemieckich samochodów i motocykli we wsi Moczydło. Niebawem spieszona kolumna ruszyła drogą wprost na partyzancki pluton. Zachowanie się żołnierzy i mundury wskazywały, że jest to Wehrmacht. Otwarta walka z przeważającymi siłami doświadczonego, uzbrojonego po zęby frontowego wojska nie dawała żadnych szans.

Po wstępnej strzelaninie „Żmija” podjął słuszną decyzję wycofania się do lasu i zajęcia nowych pozycji u zbiegu dwóch dróg. Skrzyżowanie to kontrolował ogniem karabin maszynowy MG-42. Krótkie serie celowniczego kpr. „Kropki” hamowały każdą próbę przejścia. Kilku Niemców leżało już na drodze. Następny, który dopiero co upadł, był jak on chłopem na schwał.

O tym, że mężczyznom postawnym niełatwo żyć, wiedział „Kropka” z racji butów, posiadających tak nieocenioną wartość w partyzantce. On jak dotąd nie miał szczęścia. Dostawał zawsze za małe, a i te, które miał na nogach, cisnęły. Obsesyjną przykrość przypomniał mu leżący na drodze Niemiec. W promieniach słońca właśnie jego buty były najbardziej widoczne. Duże, nowe, wprost wymarzone.

- Będą moje! - zdecydował „Kropka” i postanowił czekać na odpowiedni moment, by je zabrać.

Bliskie szczęście okazało się jednak nieosiągalne. Pluton otrzymał rozkaz wycofania się w głąb lasu, na stanowiska baonu.

Oddział ppor. „Jerzego” udał się w oznaczonym kierunku. Gdy osiągnął skraj lasu, jego prawe ubezpieczenie, w skład którego wchodzili: „Buńko”, „Dąbrowa”, „Orlot”, „Błysk”, „Pik” i „Wyrwa”, znalazło się na zboczu porośniętym pojedynczymi drzewami. Na drugim pagórku leżała wieś Sadki. Widać było przed nią kręcących się po stanowiskach żołnierzy z pozawijanymi rękawami bluz.

- To chyba partyzanci  »Zawiszy« - zastanawiali się ci z ubezpieczenia wiedząc, że oddział ten posiada broń i umundurowanie niemieckie. Przekazano odpowiedni meldunek dowódcy, który zjawił się natychmiast, by osobiście rozeznać sytuację.

- Oddział »Zawiszy«? - pyta ppor. „Jerzy”.

- Tak, tak, chodźcie! - pada odpowiedź.

- Sprawdzimy, czy to rzeczywiście nasi - zgłaszają się ochotniczo „Orlot” i „Dąbrowa”.

Gdy znaleźli się w połowie pagórka, pada pojedynczy strzał, a tuż po nim odzywają się karabiny maszynowe i peemy. Niespodziewany ogień przygważdża na chwilę partyzantów leżących na stanowiskach, po czym słabnie. Ppor. „Jerzy” nie odzywa się nawet słowem. „Buńko” trąca go w ramię. Cisza. Dotyka głowy i trafia palcami na dziurę, z której tryska obficie krew.

- Nie żyje! - stwierdza przerażony.

Wywiązuje się gwałtowna strzelanina. Partyzanci chcą pomścić śmierć kolegi-dowódcy. „Błysk” strzela zapamiętale z peemu, ale niedługo.

- Jestem ranny! - krzyczy wskazując na skrwawioną pierś.

- Wycofuj się, osłonimy twój odwrót - mówi „Wyrwa” nie przerywając ognia. Gdy „Błysk” odwraca się do tyłu, zostaje trafiony w plecy i pośladki. Pada martwy. Ten sam los spotyka za chwilę „Pika”. Karabin wypada z rąk znanego w Dębnikach organizatora Szarych Szeregów.

- Za kochaną Ojczyznę - woła ostatnim tchnieniem życia.

Znajdujący się na przeciwległym zboczu „Dąbrowa” dostaje serię w piersi i ciężko ranny spada po pochyłości w dół. „Orlot” wykorzystując zagłębienie maleńkiego jaru wycofuje się szczęśliwie do lasu. W walce pozostają tylko „Buńko” i „Wyrwa”. Niemcy prażą i nie sposób się wycofać. Tu każdy nieopatrzny ruch grozi śmiercią. Ratunkiem okazują się zabici koledzy. „Buńko” osłania się ciałem „Jerzego”, „Wyrwa” zaś „Błyska”. Udaje im się zsunąć po zboczu i przybliżyć do lasu. Pozostaje jeszcze jedna przeszkoda, a to znajdująca się pod silnym ostrzałem leśna droga. Pierwszy skacze „Wyrwa”, tuż po nim „Buńko”. Są uratowani i zdziwieni, że żyją.

A gdzie był w istocie pechowy dla patrolu oddział »Zawiszy«? Okazało się, że wycofał się w nocy nie powiadamiając o tym sąsiadów i gospodarzy terenu.

W dowództwie baonu trwał tymczasem stan napięcia. Meldunki i strzelanina wokół określały ogólne położenie. Świadczyły o tym, że las jest otoczony. Płk „Garda” denerwował się mocno dopingując mjra „Skałę” do działania. Dziwnie to nieco wyglądało, gdyż wojskowym prawem on właśnie powinien przejąć dowództwo. Decyzja mogła być tylko jedna: przebić się i wydostać z okrążenia. Ale jaki wybrać kierunek?

Obecność oddziałów 106. dywizji AK w Lasach Sancygniowskieh wskazywała, że tam trzeba dobrnąć, choćby z uwagi na szanse pomocy w walce i po walce. Ale którędy się przedrzeć? Mjr „Skała” trafił najwłaściwiej: - Uderzamy po osi gajówka Wały-Zaryszyn-Lasy Sancygniowskie - rozkazał. Kompania »Huragan« naciera na lewym skrzydle, »Błyskawica« na prawym, »Grom«-»Skok« pozostaje w odwodzie.

Ja otrzymałem zadanie ubezpieczania. Miałem zająć z jednym plutonem stanowiska na skraju lasu w kierunku Książa Małego-Krzeszówki i utrzymać tę pozycję tak długo, aż baon wyjdzie z okrążenia.

Ruszyłem natychmiast do kompanii, by przekazać dowództwo ppor. „Dewajtisowi” i znaleźć się jak najszybciej we wskazanym miejscu.

Natarcie baonu, które niebawem ruszyło z rejonu gajówki, miało iście partyzancki impet. Niemiecki pierścień pękł pod jego naporem niespodziewanie szybko. 1. kompania »Huragan«, dowodzona przez kpt. „Korala”, zepchnęła główne siły wroga na wieś Sadki, 2. kompania »Błyskawica« zaś pod dowództwem ppor. „Dewajtisa” odrzuciła jego lewe skrzydło w kierunku wsi Krzeszówka. Wolnym korytarzem wycofała się 3. kompania »Grom«-»Skok« i kilkanaście wozów taboru, a za nimi walczące kompanie. Tego, czego dokonały bez większego kłopotu batalionowe konie, nie potrafiła zdziałać jednak motoryzacja. Obydwa samochody ciężarowe miały defekty niemal na podstawie wyjściowej. Kierowcy „Waligóra” i „Zając” przy współudziale szefa 3. kompanii „Belforta” robią wszystko, by je uruchomić. Nic z tego nie wychodzi. Pojedynczy żołnierze, a za nimi całe drużyny niemieckie pojawiają się już na terenie leśniczówki.

- Oblać benzyną i podpalić! - daje rozkaz ppor. „Karp”, odpowiedzialny za tabory.

Robią to sprawnie i wycofują się w ślad za batalionem.

Niemcy postanowili ratować cenną zdobycz. Biegną falangą do płonących samochodów. Już są przy nich i usiłują ugasić ogień za pomocą piasku. Nagle potężny wybuch wstrząsa lasem i rozrzuca na boki strzępy pojazdów i ludzi. To eksplodowały pociski do granatników, zdeponowane na jednym z samochodów. Te same, które swego czasu zdobył »Grom« w bitwie pod Sielcem. Dotychczas stanowiły jedynie balast, teraz okazały się bardzo użyteczne.

Przełamany uderzeniem baonu pierścień obławy zwiera się na nowo, gdy partyzanci dochodzą do Zaryszyna. Nieprzyjaciel konsoliduje się i podejmuje natarcie na tym właśnie kierunku, niewielkimi zresztą siłami. Odrzuca je tuż przed wsią twarda obrona 3. kompanii »Grom«-»Skok« pod dowództwem ppor. „Wierzby”.

W sumie akcja wyjścia z okrążenia udaje się w pełni. Nie atakowany więcej batalion zmierzał już spokojnie do Lasów Sancygniowskich. Mój pluton osłonowy zajął stanowiska na cyplu lasu, wysuniętym znacznie na południowy zachód od gajówki Wały. Uszy wszystkich łowiły trwożnie odgłosy toczącej się o kilkaset metrów w lewo bitwy. Nieświadomość tego, co się tam dzieje sprawiała, że miny partyzantów były posępne, a serca drżały z niepokoju o los kolegów i baonu.

W milczeniu i napięciu upłynęła może godzina, a Niemców nigdzie nie było widać. Dziwnie, bo jakby nagle urwała się dotychczas gęsta strzelanina. Wokół zapanowała denerwująca, złowieszcza cisza.

- Może Niemcy opanowali już obóz? - zakrakał ktoś nieopatrznie.

- Ech! Zbyt szybko by się to stało - odezwał się inny głos.

Gdyby tak rzeczywiście było to Niemcy znajdowaliby się z tyłu. Wysłałem przezornie dodatkowe ubezpieczenie w las. Prawdopodobieństwo zaistnienia takiej sytuacji skoncentrowało moją uwagę bardziej na zapleczu, niż na obserwacji przedpola. Stanąłem za stanowiskami plutonu i pilnie nasłuchiwałem, czy właśnie stamtąd nie zbliża się nieprzyjaciel.

- Niemcy z lewej strony - doszedł przekazany po linii meldunek. Pod skoczyłem do przodu. Rzeczywiście po zboczu łysego pagórka, o jakieś 300 m od naszych stanowisk, maszerowała rzędem drużyna Wehrmachtu. Podwinięte rękawy, rozpięte kołnierze i bluzy, niesione w rękach hełmy świadczyły, że choć zmęczeni czują się swobodnie.

Postanowiłem podpuścić ich bliżej i odgryźć się choć częściowo za poległych kolegów. Pechowo wróg zamiast do lasu zmierzał w kierunku Krzeszówki i wyraźnie oddalał się od stanowisk.

- Ognia! - wydałem rozkaz.

Od pierwszych strzałów padł jeden, reszta przywarła do ziemi, zaskoczona niespodziewanym atakiem.

Partyzanci bili zawzięcie z karabinów, większych efektów tej strzelaniny nie było jednak widać.

Niemcy okazali się rzeczywiście wytrawnymi żołnierzami. Opamiętali się szybko i krótkimi skokami, współdziałając idealnie z sobą, uchodzili z zasadzki.

Duża odległość i nietęgie umiejętności strzeleckie mojego plutonu były ich sprzymierzeńcami. Wykorzystywali każdą zasłonę. Ryli rękami ziemię, zdobywali metr po metrze teren ratując życie.

- Panie kapitanie! Pójdę po karabin zabitego szwaba - męczył mnie „Kirus”.

- Masz jeszcze czas - hamowałem jego zbyt wczesne zapędy.

„Kirus” był starym partyzantem. Przybył z Lubelszczyzny i wstąpił do oddziału partyzanckiego »Skok«. Krzykliwy i pełen temperamentu naraził się w 3. kompanii i dla świętego spokoju przeniesiono go do »Błyskawicy«, pozwalając mu tylko na zabranie broni krótkiej.

- Ten karabin musi być mój. Młodsi mogą jeszcze poczekać, a mnie nawet nie wypada chodzić bez należytego uzbrojenia - przekonywał mnie widząc, że szykuje się więcej amatorów.

- Teraz można! - zezwoliłem, gdy Niemcy oddalili się już znacznie. Ruszyło biegiem kilku. „Kirus” był jednak najszybszy. Przyniósł ze sobą także portfel zabitego. Z książeczki wojskowej wynikało, że Kurt Linke z Drezna był uczestnikiem kampanii w Polsce, we Francji, Jugosławii i w Związku Radzieckim. Tłumaczyło to w pełni gruntowne wyszkolenie bojowe i zachowanie się wycofujących.

W sumie partyzanckie strzały dały się Niemcom więcej we znaki niż początkowo przypuszczano. Gdy podchodzili pod wieś Krzeszówkę wspierali i ciągnęli ze sobą kilku rannych.

- Przerwać ogień! - rozkazałem. Dalsze polowanie wydawało mi się nie humanitarne. Za zasłoną wyżętej w terenie drogi wehrmachtowcy legli ze zmęczenia na ziemi. Dwóch rannych padło właśnie w tym miejscu. Ci, którzy przeszli przez piekło partyzanckiego ognia, mogli mówić - bez przesady - o życiowym szczęściu.

Upłynęły już ponad dwie godziny od uderzenia batalionu. Uznałem, że zadanie moje zostało wykonane i postanowiłem wycofać się.

Ubezpieczony pluton ruszył skrajem lasu, a później za zasłoną terenu posuwał się w kierunku Zaryszyna.

Zadowolony z uratowania baonu mjr „Skała” był już w Lasach Sancygniowskich. Wiedział, że Niemcy weszli do lasu i spenetrowali obóz. Los wysuniętego daleko od sił głównych ubezpieczenia wydawał się w tej sytuacji przesądzony. Nic więc dziwnego, że po powrocie wycałował mnie z radości, a spisany na straty pluton partyzanci przyjęli okrzykami niekłamanej radości.

Pojawienie się maszerującej w kierunku gajówki Wały kolumny Wehrmachtu poderwało jeszcze raz odpoczywających partyzantów. Wszystkie jednostki zajęły natychmiast stanowiska w oczekiwaniu na nowy atak Niemców.

Alarm okazał się niepotrzebny. Tego dnia Wehrmacht już nie kwapił się do walki. Batalion ruszył niebawem dalej i doszedł o zmroku do Knyszyna, gdzie kwaterowały oddziały 106. dywizji AK.

Nowo przybyli zastali tu szokujący widok. Spalony dwór, ze smętnie sterczącym kominem, wzdęte trupy koni, zapach spalenizny i odór padliny wywoływały wprost przygnębiające wrażenie.

- Co tu się działo! - rozpytywano tubylców.

Okazało się, że kilka dni wcześniej, w odwet za zestrzelenie samolotu zwiadowczego, przyleciały 3 niemieckie myśliwce bombardujące typu Messerschmitt i dokonały dzieła zniszczenia.

Batalion przesunął się nieco dalej na północ i zakwaterował w lesie. Nastrój był minorowy. Komentowano różnie wydarzenia dnia i sytuację. Bolały mocno pierwsze i stosunkowo duże straty własne w zabitych i rannych. Zginęli z 1. kompanii »Huraganu«: „Ursus” (Zbigniew Marszałek), „Kamień” (Jan Smykal), „Szary” (Jerzy Josse), a z 3. kompanii »Grom«-»Skok« „Jerzy” (Mieczysław Lasota), „Błysk” (Alfons Gara) i „Pik” (Kazimierz Kardasiński).

Ciężko ranny w płuca i kręgosłup został „Dąbrowa” (Zbigniew Gertrych), odbity z rąk gestapo przez »Błyskawicę« w lipcu 1944 r. pod Turnawcem. Ranny w przedramię został „Kryjak” (Tadeusz Augustyniak).

Ponadto zginęli dwaj podchorążowie ze Sztabu Grupy Operacyjnej »Kraków«: „Lasek” (Czecz) i „Oskar” (Byszewski). W czasie przebijania się baonu chcieli przedrzeć się przez kordon obrony na własną rękę. Ranni w połowie drogi do Zaryszyna zostali bestialsko dobici przez Wehrmacht.

Ilu zginęło Niemców? Chyba kilkakroć więcej. Ich strat nie udało się dokładnie ustalić. Do Książa Wielkiego przywieźli kilkunastu rannych, zabitych zaś zbierali na pobojowisku. Tych, których nie znaleźli (pogrzebali ich później chłopi) było dziewięciu.

Nocą wyruszył do lasów Książ Wielki silny patrol Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego »Skała« wraz z sanitariuszkami, by pozbierać zabitych i przygotować wspólną mogiłę.


(Znowu oczekiwanie na zrzut broni)

Po walce z dnia 30 sierpnia 1944 r. płk „Garda” doszedł do wniosku, że nie da się utrzymać dotychczasowych pozycji batalionu. Zgodził się więc na propozycję mjr „Skały” czasowego przejścia oddziałów do lasów znajdujących się po zachodniej stronie szosy Kraków-Warszawa. Nazajutrz niedaleko majątku Knyszyn odbył się pogrzeb poległych. Pożegnały ich żołnierskie słowa, honorowa salwa i pamięć kolegów. Polsce przybył jeszcze jeden brzozowy krzyż nad leśną mogiłą tych, którzy wierni jej prawom oddali swe młode życie w walce o wolność Ojczyzny.

O zmroku batalion wyruszył przez Zaryszyn na nowe miejsce postoju w rejonie wsi Wodacz. Za taborami postępowało tym razem stadko bydła. Stało się tak za sprawą „Judasza”. W celu bowiem zaopatrzenia oddziału dowództwo po walce z Wehrmachtem wysłało po żywność patrol pod jego właśnie komendą. Przezorny zawsze Wojtek obrobił niemal doszczętnie niemiecki Liegenschaft w Złotej zabierając 11 krów i byka. Wprawdzie - jak to się mówi - od przybytku głowa nie boli, ale przemarsz baonu z tego powodu wyglądał dość groteskowo i ustawicznie opóźniał się. Sprawcą kłopotu był nieszczęsny byk. Młody, silny, a do tego uparty jak osioł, nie chciał za nic - może w przewidywaniu swej doli - iść w nieznane z partyzantami. Różne sztuczki, by go do tego zmusić, nie skutkowały. Zapierał się racicami w ziemi, szarżował niebezpiecznie, gdy ruszał. W rezultacie wygrał życie. Pozostawiono go we wsi.

Wieczorem w 5 rocznicę wybuchu wojny Samodzielny Batalion Partyzancki »Skała« powrócił na krótko w rejon Zaryszyna, by odebrać na tamtejszych polach pewny zrzut. Ta pewność wynikała stąd, że był on uzgodniony wcześniej z zagranicą.

Gdy w maju 1944 r. startował z Włoch do Polski ppor. „Dewajtis”, jego koledzy z oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza przyrzekli, że o nim nie zapomną.

- Zadzwoń gdzie będziesz, to przyślemy ci broń - żegnali go przed odlotem.

„Dewajtis” postanowił rzeczywiście skorzystać z obietnicy. Radiotelegrafista Grupy Operacyjnej »Kraków« przeprowadził w jego imieniu rozmowę z ośrodkiem we Włoszech, podając numer placówki odbiorczej.

- Zrobi się! - zapewnili.

Specjalista od tych spraw, „Zawała” rozstawił ludzi i przygotował lądowiska. Reszta batalionu rozłożyła się obok w oczekiwaniu na upragnione dary. Noc była piękna i księżycowa. Partyzanci porozkładali się na ziemi rozmawiając półgłosem lub odsypiając ostatnie służby i warty.

Wkrótce wezwano mnie do dowództwa. Okazało się, że ze zrzutu nic nie wyszło, chociaż szczęście było tym razem bliskie. Ci z Włoch dotrzymali bowiem słowa i wysłali na placówkę Samodzielnego Batalionu »Skała« aż 3 samoloty. Wyprawa okazała się niestety pechowa i dla załóg, i dla partyzantów. Niemcy zaatakowali samoloty nad Węgrami. Dwa z nich musiały z powodu uszkodzeń nawracać, jeden zaś spadł w rejonie Krzeszowic koło Krakowa.

(Aresztowanie "Iny")

Ja rozmawiałem z „Iną”. Miała udać się nazajutrz do Krakowa, aby starać się o wyciągnięcie z więzienia „Wąsacza”.

W kilka dni później gestapo aresztowało „Inę”. Po wstępnych przesłuchaniach osadzono ją na wydziale kobiecym więzienia na Montelupich. W końcu października 1944 r. rzuciła się do ucieczki w kierunku więziennego parkanu, aby sprowokować w ten sposób własną śmierć. Kule doprowadzającego ją na kolejne przesłuchanie strażnika były celne. Krakowski Kedyw stracił jeszcze jedną, wielce zasłużoną konspiratorkę, a Polska utalentowaną malarkę i żarliwą patriotkę.


Przypisy:

  1. Konfident Marian Jodłowski, przed wojną bokser wagi ciężkiej, został zastrzelony w dniu 14 października 1944 r. przez patrol AK „Halszki” (Jan Kowalkowski).

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi