Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Ryszard Nuszkiewicz, Na ojczystej ziemi (21 lutego 1943)


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdz.36 w: Ryszard Nuszkiewicz, Uparci



Zrzut nastąpił w nocy o godzinie 0.30, z wysokości około 300 m. Ziemia ojczysta, jakby wymierzając karą za to, że opuściliśmy ją na długie, trudne lata, przyjęła nas nieprzychylnie, niemal wrogo. Księżyc schował się złośliwie za chmury, dął silny wiatr, przekraczający znacznie normy skoku spadochronowego. Prawie bezśnieżne mimo zimy pole ściął lutowy mróz.

Targane silnie spadochrony opadały w dużych, wprost niemożliwych do opanowania wahaniach. Czerń nocy i przyziemna kurzawka wykluczały wyczucie lądowania. Na szczęście wytrenowane nogi i wyuczone przewrotki wytrzymały tę niełatwą próbę.

Prasneło mną zdrowo - pomyślałem, gdy nagle porywisty podmuch uderzył w nie zgaszoną jeszcze czaszę i rzucił mnie kilkanaście metrów dalej na twarde grudy. Za chwilę nowy podmuch przeniósł mnie w powietrzu i ciągnął po polu. Obrócony plecami do ziemi głęboką bruzdą znaczyłem swój ślad. Odciąć szelki! - przyszła zbawcza myśl. Sięgnąłem do kieszonki na lewym rękawie, lecz zgrabiałe ręce nie mogły wyciągnąć scyzoryka, a co dopiero go otworzyć.

- Łapać ich! Łapać! - krzyczał ktoś donośnym głosem.

Nasi? A może Niemcy? Dlaczego „łapać”? - kołatało się w głowie. Spróbowałem uwolnić się z zamka. Płużąc plecami i bijąc głową po terenowych nierównościach uderzyłem pięścią w kółko automatu na brzuchu, łączące wiązania szelek i pasów siedzeniowych. Nie puściło. Powtórzyłem uderzenie. Pasy tym razem opadły. Teraz uniosłem w górę ręce dając wiatrowi szansę ściągnięcia szelek i spadochronu. Przechytrzony przez człowieka żywioł porwał cienką tkaninę, uniósł lekko w powietrzu, zmiął i niczym szmatę rzucił pod drzewa znajdującego się opodal lasu.

Poderwałem się szybko z ziemi i pobiegłem w ślad za spadochronem. Słowa „łapać” nie dawały mi spokoju. Przyczaiłem się na skraju lasu z coltem w ręce i chuchając w marznące palce czekałem w napięciu na napastników. Na lądowisku pojawiła się biegnąca w moim kierunku postać.

- Stój, bo strzelam! - wrzasnąłem.

Ostry ton poparty groźbą przyhamował śmiałka.

- Hasło!

Cisza.

- Hasło, mówię!

- Tu Adam - odezwał się zdenerwowany głos.

- Tu Paweł. W porządku - odpowiedziałem.

Opuściłem w dół zawieszonego na szyi colta i wynurzyłem się z lasu. Za chwilę poczułem braterski uścisk męskich ramion i usłyszałem przerywane zmęczeniem i radością słowa.

- Nareszcie jesteście! Tyle nocy na was czekaliśmy.

Otoczone lasem zrzutowisko zapełniło się ludźmi. Padali sobie w objęcia ci, którzy przybyli z daleka i ci, którzy wytrwale na nich czekali. Podekscytowani niecodziennym wydarzeniem i efektami zrzutu tubylcy uwijali się raźno, ściągając w jedno miejsce spadochrony i zasobniki. Rozebrani z kombinezonów cichociemni przedzierzgnęli się w cywilów i nawiązywali rozmowy z ciekawskimi rodakami.

Dowódca ekipy Ludwik Witkowski konferował już z komendantem placówki i delegatem z Warszawy, przekazując przywieziony dobytek.

- Wszystko w porządku? - zapytałem go, gdy wrócił.

- Tak! Tylko dwa zasobniki trochę pokiereszowane.

- Cholera! Żelazo nie wytrzymało, a my cali.

- Idziemy panowie! - ponaglał rozmawiających cichociemnych dowódca placówki „Raf” (Alfons Rutecki). - Czeka was jeszcze kilka kilometrów marszu.

Szybko uformowała się siedmioosobowa grupa, złożona z czterech skoczków i trzech żołnierzy konspiracji, by udać się z niegościnnych pól wsi Kotlice na kwaterę do odległej o godzinę drogi osady Sobków. Cichociemni żegnali wylewnie pozostających na lądowisku i dziękowali za serdeczne przyjęcie.

- Bez ich pomocy i w tych warunkach trudno byłoby się nam pozbierać - mówił z przekonaniem Witek Pic.

- Gdybyśmy trafili na Niemców, wystrzelaliby nas jak kaczki, zanim zdołalibyśmy uwolnić się od spadochronów - stwierdziłem pesymistycznie, wyrażając tym samym najwyższe uznanie dla tych, którzy czekali na ziemi i nie zawiedli.

Tuż obok niemal na skraju zrzutowiska, zagrodziła nam drogę rzeka Nida.

- Co za sukinsyn zabrał łódkę! – klął przewodzący grupie „Raf” (Franciszek Rutecki).

Okazało się, że z przygotowanej przezornie do przeprawy łodzi ktoś w międzyczasie skorzystał i pozostawił ją na przeciwnym brzegu. Zapanowała konsternacja. Ponad trzydziestoletni, silnie zbudowany „Raf” nie zastanawiał się długo. Odszedł na bok i za chwilę obnażony poniżej pasa, wszedł śmiało do lodowatej wody.

- Co za poświęcenie! Może przypłacić to zdrowiem - odezwał się trwożnie Witkowski.

Ryzykant przeszedł tymczasem rzekę, ubrał się szybko i wprawnie podpłynął łodzią pod czekających przy brzegu.

- Trzeba się teraz koniecznie napić. Bierz whisky - przekonywał go Ludwik, wciskając mu do ręki metalową, płaską butelczynę.

- Zrobimy to później - odparł. - Chyba jeszcze mnie szlag, nie trafi! Zresztą życie i zdrowie są teraz tak tanie, że nie ma się czym przejmować - zakończył filozoficznie krótki dyskurs.

Po przeprawieniu się przez Nidę weszliśmy polną drogą w las. Pogoda zmieniła się radykalnie. Niebo rozchmurzyło się, jasno świecił księżyc, ustał prawie całkowicie wiejący dotychczas przenikliwy wiatr.

- Wprost idealne warunki do zrzutu. Nie mogło tak, być półtorej godziny temu - sarkał Walek i Krokay.

Maszerowaliśmy raźno i w kompletnej ciszy. Udany skok, do tego dokonany wprost na placówkę przyjmującą, wykonanie ważnego bądź co bądź zadania, stanowiące dowód sprawnego działania podziemia w kraju, rozładowywały teraz wielogodzinne napięcie nerwowe.

Jestem wreszcie w Polsce! Oczywisty fakt, z uwagi na swą scenerię i tempo, wydawał się tak irracjonalny, że gotów byłem szczypać własne ciało, by przekonać się, że nie jest to sen. Zadowolenie z tego, że już coś konkretnego zdziałałem dla ojczyzny, dla walczącej o jej wyzwolenie Armii Krajowej, rozsadzało pierś. Przywieźliśmy 600 kg broni, amunicji, środków wybuchowych i ileś tam dolarów, no i do tego siebie. A broń ta przyda się bardzo, bo przecież karabin czy pistolet ceni się tu więcej niż własne, jedyne przecież życie.

Szedłem na końcu grupy lekko, jak na harcerskiej wycieczce. Wczoraj wieczorem piłem jeszcze kawę w Wielkiej Brytanii, a w nocy wędruję już po Polsce. Czy to nie dziwne i trudne do uwierzenia?

Nagie ziszczenie pragnień potęgowało wzruszenie. Ileż lat, dni i nocy o tym właśnie marzyłem? Analizowałem świadomie pierwsze doznania. Wszystko wydawało mi się inne niż tam, znacznie piękniejsze, bliższe sercu, swojskie.

Pyzaty księżyc świecił prosto w rozpłomienioną uniesieniem twarz i mrugał filuternie. Ale dałem wam bobu przy skoku - zdawał się mówić. - Chciałem was przecież wypróbować - tłumaczył się za chwilę w przymilnym uśmiechu.

Iglasty las szumiał melodyjnie i nastrojowo w szpalerach wysokich, prostych jak świece sosen. Biegnąca na jego skraju ścieżka wydawała się miękka, niczym puszysty dywan. Polna droga, porzeźbiona koleinami chłopskich wozów, ubarwiona złotymi łachami kieleckich piachów, prowadziła prosto w księżyc. Balsam czystego, nie skażonego przemysłem powietrza wdzierał się w nozdrza i wentylował dogłębnie płuca.

Czy gdziekolwiek na świecie księżyc był tak rozmowny jak tu? A powietrze tak orzeźwiające? Czy kiedykolwiek czułem się tak jak obecnie uskrzydlony? Widziałem wyraźnie na tle bezchmurnego nieba, jak kłania się mi dostojnie las, słyszałem, głośniejsze z każdym krokiem powitalne ujadanie psów. Wszystko we mnie grało wymarzoną od lat melodią, zachwytem, swojskością, po prostu Polską! Ogarniałem rozumem i odczuwałem niemal fizycznie znaczenie i wielkość pojęcia Ojczyzna.

- Już Sobków! odezwał się maszerujący na przedzie „Raf”.

Gdy weszliśmy w rejon pierwszych zagród, psy rozszczekały się na dobre.

- Rozbudzą psiekrwie całe osiedle - burknął Witek.

- Miniemy tylko posterunek żandarmerii i już będziemy na miejscu - uspokajał go „Jur”, trzeci z braci Ruteckich.

- Żandarmerii? - spytałem z zainteresowaniem i jak pozostali mimowolnie sięgnąłem po broń.

- Bez obaw, panowie! Tu żandarmi wieczorem ryglują okna i drzwi i nie wychylają nosa z posterunku aż do rana - wyjaśnił sytuację „Jur”.

- Słyszysz? A my myśleliśmy, że na każdym kroku, za każdym rogiem, będzie Niemiec - konfrontowałem w rozmowie z Krokayem angielskie wyobrażenia o okupacji z rzeczywistością.

- Wiadomo! Oni zawsze są silni i ważni w dużej grupie lub masie - wtrącił swe zdanie Witek.

Przeszliśmy w ciszy obok szczelnie pozamykanego posterunku i zatrzymaliśmy się przy parterowym domku obok kościoła. „Raf” otworzył cicho nie zamknięte na klucz drzwi i przez sień wprowadził nas do oświetlonego pokoju.

Mimo późnej nocy przy stole siedziało dwoje starszych, dobrze już siwych ludzi. Wcisnęliśmy się do pokoju zapełniając wolny od mebli metraż. Wtajemniczeni w sprawę i podnieceni pojawieniem się dalekich gości staruszkowie ruszyli do kuchni. Matka uwijała się jak fryga i szybko zapełniła stół. Niski, drobny mąż dopełnił reszty ustawiając wprawnie kieliszki i powitalną półlitrówkę „czystej”.

- Witamy w Polsce i na zdrowie! - wzniósł uroczyście pierwszy toast.

Wypiliśmy zachłannie, krzywiąc się nad miarę.

- Wspaniała! Ileż to razy i ile lat tęskniłem za taką - chwaliłem swojski alkohol.

- Teraz spróbujcie państwo angielskiej whisky, a my zostaniemy przy waszej - zapraszał Pic.

Metalowe buteleczki pojawiły się na stole.

- Tym razem za wolną Polskę - zaproponował gospodarz. - Ale po wypiciu miał mniej radosną minę.

- To przecież zioła albo trucizna, a nie wódka - ganił rozreklamowany szkocki trunek.

- Widzicie teraz państwo, jak musieliśmy się męczyć w tej Wielkiej Brytanii - śmiał się Krokay.

- Pan ma krew na rękach! Może pan ranny? - pytała troskliwie Ludwika gospodyni.

- Ech! Nic ważnego. Trochę podrapałem się przy skoku - bronił się Witkowski.

- Zaraz przyniosę ciepłej wody. Trzeba to opatrzyć - stwierdziła i pobiegła do kuchni.

Przy myciu lekkie podrapania okazały się zdarciem skóry na obydwu przedramionach, a zmieszana z ziemią krew zastygłą już czerwonoczarną skorupą.

- Musiałeś za ostro hamować - pokpiwał z kolegi Walek.

Gospodyni okazała się wprawną sanitariuszką i po kilku minutach obandażowany po łokcie Ludwik zasiadł znów przy stole.

Jutro trzeba będzie postarać się o zastrzyk przeciwtężcowy. To poważna sprawa - instruowała.

- Powiedzcie panowie, kiedy się wreszcie skończy ta przeklęta wojna - zagadał gospodarz, rozpoczynając tym samym dłuższy dyskurs polityczny.

Posypały się nazwiska mężów stanu, historie wojennych zmagań, inwazyjne domysły, opowiadania o czynach polskich lotników i okupacyjnej walce, polityczne rozgrywki i koncepcje. Rozpalone optymizmem umysły tworzyły pospołu Polskę wielką, silną, demokratyczną, sprawiedliwą, światłą, lepszą.

- Zapłacimy jeszcze szwabom za nasze nieszczęścia - odgrażał się gospodarz. - Jestem wprawdzie siwy i stary, ale tego wszystkiego im nie podaruję. Zaraz was przekonam, że i ja nie próżnuję.

Poderwał się od stołu i żwawo wybiegł z domu. Wkrótce wrócił dzierżąc w rękach mundur.

- Mam ich schowanych kilkanaście, wojskowych i strażackich. Przydadzą się jeszcze - stwierdził z dumą.

Co za naród! Co za wspaniali ludzie - pomyślałem i poczułem, że wilgotnieją mi oczy.

- To pięknie z pana strony. A gdzie je pan przechowuje? – odezwałem się niezdarnie, chcąc w jakiś sposób usatysfakcjonować ojca.

- Jestem tu organistą i mam dobry schowek w wieży kościelnej. Nikt ich nie odkryje, ręczę. Przed wojną byłem kapelmistrzem w 11. pułku piechoty w Lublińcu. Granie to mój zawód.

- Dość stary! Odnieś ten mundur i nie męcz już więcej panów - zmitygowała męża gospodyni domu.

- Jak sobie państwo tu radzą? - pytał Witkowski matkę.

- Niełatwo, ale jakoś się żyje. Ojciec jest organistą, syn - wskazała na „Rafa” - pomaga mu w obowiązkach. Skończył przed wojną konserwatorium i też umie grać na organach.

- Z postawy to pan nie wygląda na muzyka - zauważył Witek.

- Ukończyłem kompozycję i lubię raczej muzykę poważną. Ale co tu o tym gadać, jak już kilka lat nie siedziałem przy fortepianie – odpowiedział z widocznym żalem i rezygnacją w głosie.

- Średni - mówiła gospodyni wskazując na „Jura” - dojeżdża do Warszawy i studiuje na tajnej politechnice. Przy sposobności szmugluje i zarobi coś nie coś. Najbardziej pokrzywdzony przez wojnę jest najmłodszy - popatrzyła z lubością na „Alego”. - Skończył szkołę powszechna i nic więcej. Siedzi bidula przy mamie i jak może pomaga.

Co potrafi zrobić z ludzi wojna - myślałem. W ciężkich juchtowych butach i w zmiętym ubraniu kompozytor wyglądał raczej na miejscowego chłopa, a nie na inteligenta i muzyka. Wytarty płaszcz najmłodszego syna znamionował wyraźnie biedę.

Ze spaniem były kłopoty. Dwóch z nas musiało przejść do syna gospodarzy, który mieszkał po przeciwnej stronie ulicy. Szesnastolatek poprowadził tam Witka Pica i Krokaya.

Siwa pani krzątała się sprawnie po pokoju przygotowując łóżka.

- Broszę kłaść się, bo już rano - ponaglała Witkowskiego i mnie.

Za chwilę wyszła razem z synami, a po kilku minutach światło zgasło i zakrólowała wiejska cisza.

Oczy dalekich pielgrzymów kleiło zmęczenie.

Ileż serca dla Polski jest wśród tych zacnych ludzi - pomyślałem. W starym wszystko się pali. Zrównoważony, niewylewny kompozytor pokazał już swoje przy przeprawie przez Nidę.

Zamajaczyły twarz oficera pokładowego w samolocie, dziwnie sataniczna, sugestywnie władcza w okrzyku: „Go!”. Ruchliwy gospodarz przeobrażał się w postać olbrzyma, który mocno gestykulując przemawiał do rozentuzjazmowanego tłumu. Muzyk w dobrze skrojonym, eleganckim fraku trzymał lekko w palcach dyrygencką batutę, by za moment rozpocząć koncert...

Zbawczy, twardy sen wyłączył świadomość.

Brzemienna w wydarzenia i odczucia, chyba najpiękniejsza w moim życiu noc z 20 na 21 lutego 1943 r. dobiegła końca. Co przyniosą następne okupacyjne dni?


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi