Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Ryszard Nuszkiewicz, Na odsiecz walczącej Warszawie


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdz.41 w: Ryszard Nuszkiewicz, Uparci



Spis treści

(Decyzja o wymarszu na pomoc walczącej Warszawie)

Dowódca patrolu BIP-u ppor. „Piotr” był, jak na warszawiaka przystało, człowiekiem inteligentnym i obrotnym. Sprawy informacji i propagandy, sprowadzone w zasadzie do radiowego nasłuchu i ogłaszania komunikatów wojennych, załatwiał solidnie i na bieżąco jego zastępca kpr. „Wik”, on sam zaś przylgnął od początku do dowództwa baonu, a z czasem objął nieetatową funkcję drugiego adiutanta mjra „Skały”. Zewnętrzne podobieństwo obydwóch było wprost szokujące. Te same prawie twarze, bujne, kędzierzawe włosy i angielskie wąsiki sprawiały, że mogli uchodzić niemal za braci, a gdy do tego zaczęli kwaterować razem, wielu partyzantów miało trudności - szczególnie o świcie lub zmroku - w rozpoznaniu kto jest kto.

Wkrótce ppor. „Piotr” osiągnął jeszcze więcej, stając się głównym inspiratorem poczynań dowódcy, które zaważyły na dalszych losach Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego »Skała«.

Dnia 14 sierpnia 1944 r. Komendant Armii Krajowej gen. „Bór” zaapelował o odsiecz dla Warszawy. Treść tego rozkazu, podana w radio oraz „Biuletynie Informacyjnym” nr 53 z dnia 16 sierpnia 1944 r. brzmiała:

„...W związku z przedłużającą się walką Warszawy oddziały dobrze uzbrojone powinny udać się najszybszymi marszami na pomoc walczącej stolicy, zaatakować niemieckie posterunki na krańcach miasta oraz przebijać się celem wzięcia udziału w walkach ulicznych w centrum”.

Apel ten poruszył szczególnie warszawskie serce ppor. „Piotra”. O potrzebie pomocy dla bohaterskiej stolicy nietrudno było przekonać każdego uczciwego Polaka, a tym bardziej ppor. „Piotr” nie miał w tym względzie kłopotów z mjrem „Skałą". Ten, jako człowiek o rzadko spotykanym ładunku patriotycznym, a do tego bojowy i ambitny dowódca,, wprost zapalił się do podsuniętego mu przez ppor. „Piotra” projektu. Zrobiłby to z pewnością od razu po apelu gen. „Bora”, stanęły mu jednak na przeszkodzie dwie sprawy. Obiecany, zapowiedziany i oczekiwany nadal zrzut broni oraz wyraźny rozkaz dowódcy Grupy Operacyjnej »Kraków«, nakazujący utrzymanie przez batalion kluczowej pozycji przy szosie Warszawa-Kraków. Wydarzenia bojowe z dnia 30 sierpnia 1944 r. oraz brak zrzutów zmieniły radykalnie sytuację. Gdy na odprawie w dniu 1 września 1944 r. „Skała” ponowił prośbę o wymarsz na pomoc Warszawie, płk „Garda” nie sprzeciwił się i dał zezwolenie. Dwa jednak brzemienne w skutkach tygodnie, które upływały od czasu wydania rozkazu gen. „Bora” zmieniły wiele. Powstanie Warszawskie nie otrzymało spodziewanego wsparcia i chyliło się już wyraźnie ku upadkowi. Na dojście do stolicy - w warunkach bojowych - trzeba było kilku tygodni. Nowy, nieznany teren, brak broni, budziły zrozumiałe obawy, a apel był przecież skierowany do oddziałów dobrze uzbrojonych, a nie takich jak Samodzielny Batalion Partyzancki »Skała«.

- Broń zdobędziemy w drodze, w Kieleckiem będzie do tego okazji huk - zbijał te zastrzeżenia argumentami ppor. „Piotra” mjr „Skała”. Był tym, który wierzył bezgranicznie, jak chyba nikt inny, w bojowość, ba, prawie nieśmiertelność swego baonu.

- Będziemy „rąbać” i iść dalej - mawiał z entuzjazmem. Partyzancka brać i dowódcy pododdziałów patrzyli na sprawę zimniej i rozsądniej. Takiego optymizmu nie uzasadniały bowiem dotychczasowe akcje, balast ludzi bez broni i będące kulą u nogi tabory. Wielu marzyło nadal o Podhalu, chciało walczyć, a jeżeli trzeba ginąć, to na bliższej sercu krakowskiej ziemi.

Mimo wszystko „słowo stało się ciałem” i wymarsz został zadecydowany. Poprzedziła go reorganizacja oddziału. Pozostawiono na miejscu punkty sanitarne, służby łączności i starszych wiekiem oficerów, zwolniono - poza 30 przekazanymi uprzednio do 106. dywizji AK - dalszych 70 ludzi, zmniejszono tabory tak, że batalion doszedł do stanu około 450 ludzi i 9 wozów.

(Wymarsz)

Noc z 2 na 3 września 1944 r. była wyjątkowo przykra. Padał ulewny deszcz. Partyzanci spędzili ją pod drzewami śpiąc pod gołym niebem lub wybudowanych ad hoc szałasach.

Wieczorem 3 września 1944 r. batalion wyruszył ku Warszawie. Mjr „Skała” wybrał północno-zachodni kierunek marszu. Była to wprawdzie trasa dłuższa, ale za to bezpieczniejsza. Biegła bowiem poza przygotowywaną przez Niemców wzdłuż Nidy i Pilicy nową linią okopów i obrony.

Pierwszy odcinek drogi był szczególnie trudny. W pełnej gotowości bojowej - z uwagi na silny, liczący ponad 400 osób garnizon ochrony kolei w Tunelu i Kozłowie - batalion przekroczył linię Kraków-Warszawa i idąc dalej przez Kowalów, Klimontów, Mstyczów dotarł rano do Lasów Krzelowskich, gdzie zatrzymał się na wypoczynek w rejonie majątku Wojciechów. W celu zdezorientowania Niemców w siłach własnych mjr „Skała” zastosował udany trick. Koło Jeżowa zostawił 1. kompanię z 4 wozami i kazał jej krążyć przez kilka godzin wokół miejscowości Klimontów. Podstęp ten spowodował, że konfidenci ocenili siły partyzantów na około 15 000 ludzi.

Ten psychologiczny chwyt okazał się dla partyzantów wielce pomocny w czasie dalszego marszu. Wszystkie Stützpunkty barykadowały się nocą na posterunkach i nie wykazywały w ciągu dnia żadnej aktywności.


(Potyczka pod Mstyczowem 4.09.1944)

Mimo to na pierwszym postoju doszło do innej niż zamierzano akcji. W pobliskim Mstyczowie kwaterował sztab niemieckiej dywizji rezerwowej oraz nieliczne jej jednostki. Leśniczy przekazał partyzantom poufną wiadomość, że nudzący się pan generał i jego świta postanowili nazajutrz zapolować w pobliskim lesie.

- Wspaniała gratka! Weźmiemy ich żywcem - ucieszył się mjr „Skała” i zdecydował się na urządzenie zasadzki. Chętnych na ten wypad nie brakowało. Wyznaczono dwa oddziały z 2. i 3. kompanii, które 4 września 1944r. wyruszyły na drogi wjazdowe do lasu. Otrzymały one polecenia załatwić sprawę po cichu, bez wszczynania strzelaniny.

Oddział por. „Szczerby” z kompanii »Grom«-»Skok« w sile 25 ludzi wybrał na miejsce zasadzki wąwóz przy drodze Mstyczów-Karczowice. Partyzanci zajęli dobrze zamaskowane stanowiska i rozmawiając cicho czekali cierpliwie na przejazd pana generała. Zaczęło już świtać, a Niemców nie było widać. Powiadomieni najprawdopodobniej o obecności w terenie leśnych oddziałów zmuszeni byli odłożyć przyjemność na inny termin.

- Nie ma co dłużej tu siedzieć - zdecydował „Szczerba” i oddział ruszył w drogę powrotną. Nie usatysfakcjonowani i źli z powodu niewyspania partyzanci minęli kolonię Węgrzynów i dochodzili już do lasu, w którym kwaterował batalion.

- Niemcy z lewej! - wrzasnął nagle „Judasz” idący wraz z „Myślińskim” i „Orlikiem” w tylnym ubezpieczeniu. Rzeczywiście na drodze pojawiła się furmanka z siedmioma lotnikami niemieckimi.

- Za mną! - wołał na kolegów Wojtek, zmierzając do skrajnych zabudowań wsi.

„Myśliński” zdążył, nie dobiegł jeszcze „Orlik”. Przeszkodziły mu w tym buty.

Tak się pechowo złożyło, że w poprzednim dniu oddał swoje do naprawy. Nie mógł przyznać się do tego, bo z akcji wyszłyby nici. Por. „Szczerba” chętnie przyjął go do oddziału wiedząc, jak zasłużonym i wytrawnym jest bojowcem. Zmartwienie zażegnał któryś z kolegów wyciągając z plecaka gumowe trampki. Były wprawdzie za duże i sfatygowanie, ale rozwiązywały problem. Długi jednak marsz do miejsca zasadzki, a teraz z powrotem, dogodził im do reszty.

Wołanie „Judasza” poderwało także „Orlika”. Był już w połowie drogi, gdy nieszczęsny gumiak zleciał mu z nogi. Schylił się, by go wciągnąć. Gdy podniósł się z klęczek, Niemcy byli na wprost niego, zaledwie o 40 m. Stał na otwartej przestrzeni. O doskoczeniu do pierwszego domu nie było mowy.

Tym razem to już koniec. Nie sprzedam jednak tanio swojej skóry - pomyślał i złożył się do strzału.

Ta, ta, ta, ta - zaterkotała seria peemu. Była celna! Widział, jak posypały się drzazgi z półkoszków i jeden z Niemców spadł z wozu.

Strzały zaalarmowały resztę oddziału, który rozsypał się momentalnie w tyralierę z zamiarem odcięcia drogi lotnikom. Ci zaskoczeni ogniem opamiętali się, gdy „Orlik” dopadł do najbliższego domu. „Judasz” i „Myśliński” rozpoczęli już ogień. Był uratowany. Niemcy zawrócili wóz i ostrzeliwując się gęsto z karabinu maszynowego zdołali wycofać się z grożącego im okrążenia.

Uciekając pozostawili 1 zabitego i 1 peem. Już za kilka godzin doniosła „terenówka”, że łącznie w tej potyczce zginęło 3 Niemców i 2 zostało ciężko rannych. Strat własnych nie było. Incydent ten postawił w stan alarmowy cały batalion. Kompanie zajęły stanowiska na skraju lasu, gotowe na odparcie ataku wroga.

Koło południa pojawiły się rzeczywiście większe oddziały Niemców we wsi Jasieniec w kolonii Węgrzynów. Nie przedsięwzięli jednak żadnego działania. Czekali podobno na posiłki i zamierzali uderzyć następnego dnia. Wcześniej, bo już o zmroku, batalion udał się w dalszą drogę na północ.


(Forsowne marsze nocami)

Kolejne noce wypełniały forsowne marsze - po 20-30 km. Pogoda, jak na złość, była w kratkę. Nad ranem pojawiał się już szron. Warty, ubezpieczenia i służby porządkowe w czasie postoju potęgowały zmęczenie.

Kłopoty z wodą i niemałe trudności z zaprowiantowaniem tak dużego oddziału powodowały, że partyzanci chodzili zarośnięci, nie domyci, momentami głodni. Niektórzy poocierali nogi, wielu zwątpiło już w swoje siły. Dźwigający cekaem koń „Wiarus” też postękiwał żałośnie i pokładał się byle gdzie. Najwięcej jednak dostawali w kość żołnierze z batalionowego zwiadu. „Karp”, „Leśnik”, „Gala”, „Ryś”, „Sas I”, „Cień”, „Wilk”, „Sulima”, „Lew” i inni byli w bezustannym ruchu. Rozpoznania, kontakty, przekazywanie meldunków, jazdy po zakupy dla kolegów nie pozwalały im po prostu zsiąść z koni. Kiedy wypoczywali i spali, było dla wszystkich zagadką. W lasach koło Lelowa batalion zatrzymał się na jednodniowy odpoczynek. Każdy korzystał z okazji, by wyprać bieliznę, dobrze się umyć i zakrzątnąć się wokół siebie. Kompanijne łączniczki „Rezeda”, „Ania”, „Fiołek”, „Dzidzia”, „Lucyna”, „Halina” i inne nie rozstawały się z igłą.

Po południu zorganizowano wspólne ognisko. Ppor. „Dewajtis” recytował własne wiersze, ppor. „Miś II”, „Ryś II”, „Alf” i „Janina” zaprezentowali kilka udanych skeczów i kupletów, wszyscy zaś chóralny śpiew. Było przyjemnie i miło. Wieczorem opuściło batalion i odeszło do kwaterującej obok grupy kieleckiej „Malinowskiego” ponad 30 żegnanych z żalem partyzantów, którzy z powodu otarcia nóg lub innych dolegliwości nie mogli kontynuować dalszego marszu.


(Postój w lesie Złoty Potok)

W nocy z 10 na 11 września 1944 r. Samodzielny Batalion Partyzancki »Skała«, uszczuplony do stanu 420 ludzi, dochodził do lasu Złoty Potok - nadleśnictwo Żrebie. O kilka kilometrów w prawo na linii kolejowej Częstochowa-Kielce widać było łunę z dopalającego się pociągu towarowego, wysadzonego poprzedniej nocy przez miejscowe oddziały AK.

- Chłopaki! Nie rozbierać się! - ostrzegali tajemniczo bliższych kolegów lepiej zorientowani w sytuacji zwiadowcy. W istocie przekazywane mjrowi „Skale” meldunki wskazywały niedwuznacznie na to, że Niemcy coś zamierzają. Ludzie byli już dobrze zmęczeni długim marszem. Następny las znajdował się dopiero o kilkanaście kilometrów dalej. Aby tam dojść, należało przeskoczyć szosę Żarki-Radomsko. Na to wszystko nie starczało czasu. Zbliżał się świt.

- Wytrzymamy tu jeden dzień, a wieczorem pójdziemy dalej - zdecydował w tej sytuacji mjr „Skała” wiedząc z doświadczenia, że meldunki bywają często przesadzone, a Niemcy nie kwapią się do walki w lasach.

Dniało już, gdy łącznik doprowadził partyzantów na wyznaczone kwatery. Kilka szałasów, pozostawiony karabin i 5 granatów świadczyły o tym, że batalion został skierowany na dopiero co opuszczone obozowisko. Jak się okazało, zajmował je do wczoraj jakiś kielecki oddział AK. Co przezorniejsi układali się do snu w pełnym rynsztunku.

(Bitwa pod Złotym Potokiem 11.09.1944)

O godzinie 11 zarządzono pobudkę. Gęsta mgła zalegała jeszcze las. - Dowódcy kompanii na odprawę! - wołał batalionowy goniec. Wszyscy zainteresowani znaleźli się niebawem w małym namiocie, zajmowanym przez mjra „Skałę”, adiutanta por. „Spokojnego” i ppor. „Piotra”. Był to wyjątkowy wypadek, że ich wzywano. Od czasu bowiem decyzji marszu na Warszawę głównym konsultantem mjra „Skały” stał się ppor. „Piotr”.

- Koledzy! Ja ze „Spokojnym” i „Piotrem” wyjeżdżam zaraz na spotkanie z dowódcą Częstochowskiej Dywizji AK[1]. Zastępuje mnie jak zwykle kpt. „Koral". Są jakieś pytania?

- Owszem. Pokaż przynajmniej, gdzie jesteśmy, bo nikt z nas nie posiada mapy - odezwałem się z przekąsem.

- Słusznie. Zorientuję was szybko, bo już jesteśmy spóźnieni.

Z mapy wynikało, że las jest duży, a za stanowiskiem 2. kompanii »Błyskawica« znajdują się mokradła.

- Może ją zostawisz?

- Niestety mam tylko jedną.

Mjr „Skała”, por. „Spokojny” i ppor. „Piotr” wsiedli do bryczki i w ubezpieczeniu zwiadowców „Zająca”, „Sulimy” i „Lwa” oraz łącznika rowerowego ruszyli w kierunku zachodnim na umówione spotkanie.

Kpt. „Koral” i ja ponarzekaliśmy trochę na ciężkie czasy i wracaliśmy powoli do swych kompani. Gdy mieliśmy się rozejść, przyhamował nas na miejscu odgłos dalekich strzałów. Była godzina 12.30. Strzelanina wyraźnie się wzmagała.

- Rysiek! Przejmij dowództwo nad batalionem, bo czuję się źle i łeb mi pęka z bólu - zaproponował „Koral”.

- Jak trzeba, to mówi się trudno - zgodziłem się i ruszyłem biegiem do swoich.

Zarządzono alarm i kompanie wyszły na stanowiska. Nietrudno było stwierdzić, że odgłosy walki pochodziły z kierunku, w którym wyjechał przed pół godziną sztab. Okazało się później, że rzeczywiście tak było. Około 200 m od m. p. baonu mjr „Skała” zatrzymał się na chwilę przy ubezpieczeniu, którego dowódcą był „Mruk” z 3. kompanii »Grom«-»Skok«.

- Co tu słychać? - zagadał.

- Zauważyłem żołnierzy w zielonych mundurach przemykających przez dukt leśny - zameldował.

- To pewnie nasi z dywizji częstochowskiej - orzekł przysłuchujący się rozmowie łącznik. Bryczka potoczyła się dalej. Po kilkuset metrach jazdy droga wpadała w duży, prostokątny wyrąb. Ubezpieczenie przednie w składzie „Sulima”, „Zając” i łącznik osiągnęło już przeciwległą lizjerę lasu, gdy nagle z lewej strony wyskoczył oddział w zielonych mundurach biegnąc w kierunku jadącej o 50 m z tyłu bryczki.

- Stój! Z wozu! - zakomenderował „Skała” i wszyscy za jego przykładem skoczyli do przydrożnego rowu.

- Pastoj! - krzyknął ktoś dekonspirując atakujących i równocześnie długa seria z karabinu maszynowego rozpruła opuszczone przed chwilę siedzenia bryczki. „Zając” i „Sulima” prali już z MP do nacierającego wroga, by bronić dowództwo.

Mjr „Skała” zorientował się szybko w sytuacji i nakazał wycofywać się na stanowiska przedniego ubezpieczenia. Tędy było najbliżej do lasu. Pod osłoną ognia „Sulimy” i „Zająca” oraz przy wykorzystaniu zbawczego rowu „Skale” i „Spokojnemu” udało się wycofać. Ppor. „Piotr” wyskoczył natomiast na karczowisko i szukał szansy w odwrotnym kierunku. Może chciał ostrzec zagrożony batalion?

„Lew” trzymał się nadal bryczki i bił zaciekle ze stena do nacierających własowców. Strzelaniny tej nie wytrzymały już poranione konie. Spłoszone ruszyły naprzód pociągając za sobą cenną dla „Lwa” zasłonę. Wycofujący się po otwartym terenie „Piotr” nie uszedł daleko. Trafiony śmiertelnie padł na karczowisku.

„Lew” walczył nadal bez żadnych jednak szans ratunku. Ubity bowiem koń przygniótł mu nogi. Zginął po wystrzeleniu ostatniego naboju z peemu.

Uratowani „Skała”, „Spokojny”, „Sulima” i „Zając” odskoczyli nieco w las i ukryli się w gęstym poszyciu paproci. Przemyśliwali teraz, jak przeddrzeć się do swoich.

Losy batalionu zdawały się przesądzone. Uderzenie na Lasy Złotopotockie nie było akcją represyjną, lecz planowaną. Niemcy rozpoczęli bowiem w dniu 11 września 1944 r. trwający do 16 września pierwszy etap ofensywy przeciw partyzantom Kielecczyzny. Użyli w niej jednostek specjalnie wyposażonych i przeszkolonych w walkach leśnych. W ich skład wchodzili ochotnicy z Wehrmachtu, ROA (Russkaja Oswoboditielnaja Armia) i organizacje hitlerowskie z kolaborujących krajów Europy. Pech tylko chciał, że na czołowym miejscu tej operacji znalazły się Lasy Złotopotockie i kwaterujący tam w czasie przemarszu Samodzielny Batalion Partyzancki »Skała«.

W dniu 11 września 1944 r. rano, na szosę Janów-Przyrów i Janów-Lelów przyjechały liczne samochody ciężarowe, przywożąc oddziały niemieckie w sile około 4 000 ludzi. Na las ruszyły 3, kolumny: zachodnia posuwała się od strony szosy Janów-Przyrów, południowo-zachodnia z rejonu miasteczka Janów i południowa z Bystrzanowic. Oprócz tego od strony wschodniej koło wsi Konstantynów zajęły stanowiska dwie konne sotnie kozaków z ROA. Zadanie było jasne. Przeczesać las i zniszczyć znajdujących się w nim partyzantów. Promieniste uderzenie od strony południowo-zachodniej zakładało zepchnięcie partyzantów na północ w kierunku oznaczonych na mapie bagien. W wypadku wyjścia ich z tej opresji, ostatecznego dzieła zniszczenia miała dokonać szarża kawalerii ROA na bezdrzewnych wydmach, znajdujących się między mokradłami a torem kolejowym.

Partyzanci na szczęście nie znali ani zamiarów, ani liczby Niemców. Wszystko, co nastąpiło, było prawie zaskoczeniem. Czyje bowiem nerwy wytrzymałyby świadomie atak tak przeważających sił i nie uległy wymowie straszliwej prawdy? Jakie samopoczucie miał liczący 420 ludzi oddział, tylko w 60% uzbrojonych, w walce z nawałą 4 000 świetnie wyszkolonego i wyposażonego wojska?

Czy wreszcie rozsądny dowódca mógłby podjąć inną decyzję jak zabójcze ryzyko natychmiastowego wycofania albo bohaterską obronę do przysłowiowej ostatniej kropli krwi? Czekaliśmy więc na uderzenie wroga bez obciążenia psychicznego z pełną wiarą w swój karabin i w siebie. Wiedzieliśmy, że Niemcy nie lubią, a nawet unikają walk w lesie. Batalion zajął stanowiska w kierunku południowo-zachodnim, w linii półpierścienia i w oparciu o wspomniane bagna.

Na lewym skrzydle znajdowała się 1. kompania »Huragan«, w środku 3. kompania »Grom«-»Skok«, na prawo od niej 2. kompania »Błyskawica«, w odwodzie zaś pluton specjalny ppor. „Marsa” i zwiad konny ppor. „Karpia”.

Ja ulokowałem się przy cekaemie z tyłu niewielkiej polanki. Dochodziła godzina 13. Jeszcze odgłosy pojedynczych strzałów dobiegały z miejsca nierównej walki mjr „Skały” i jego eskorty z zasadzką ROA, gdy gwałtowna kanonada odezwała się w rejonie stanowisk 1. kompanii  »Huragan«.

Potęgującą się z minuty na minutę strzelaninę rozpoczęli Niemcy już na widok partyzanckich czujek. Tu atakował Wehrmacht. Uzbrojeni wyłącznie w peemy i karabiny maszynowe Niemcy szli gęstą tyralierą siekąc na oślep długimi seriami, chyba w przekonaniu, że potęga samego ognia wystarczy, by przepłoszyć partyzantów. Ci zaś tkwili na stanowiskach na razie bez odzewu. Nie stać ich było na marnowanie cennej amunicji. Czekali, aż nieprzyjaciel podejdzie bliżej.

- Teraz! - mówi do celowniczego erkaemu drużynowy „Łęczyc”, dając znak do rozpoczęcia kontrakcji. Gwałtowny, mierzony ogień wszystkich posiadanych karabinów i peemów uderza w Niemców. Jazgot strzałów miesza się z krzykiem dowódców i jękami ginących.

Zamieszanie wśród Wehrmachtu trwa jednak krótko. Ci, którzy nie padli, pchają się uparcie naprzód. Chyba wyfasowana przedtem wódka daje im tyle animuszu. Szaleńczy ogień z ich strony wzmaga się. Kule biją po drzewach. Drzazgi i liście sypią się na stanowiska i głowy broniących się. Jeden ciągły świst roznosi się po lesie. Wydaje się, że nikt nie wytrzyma dłużej takiego piekła. A jednak partyzanci nie ustępują. Strzelają roztropniej i celniej. Z każdym krokiem rzedną napastnicze szeregi. Ale i oni nie są nieśmiertelni. Erkaem przechodzi z rąk do rąk. Ginie celowniczy „Jastrząb II”. Karabin po zabitym bracie przejmuje „Mrówka” i mści jego śmierć aż do czasu, gdy trafia go w głowę nieprzyjacielska kula. W morderczej walce pada jeszcze „Orlik II”, „Odrowąż”, „Wilk II” i „Jankiel”. Rannych „Żabę”, „Wira” i „Lisa” wyprowadza do tyłu sanitariuszka „Fiołek”. mimo to Wehrmachtowi nie udaje się przełamać partyzanckiego oporu. Wreszcie natarcie, okupione dziesiątkami zabitych i rannych, załamuje się. Czy jednak na długo? Trzeci z kolei celowniczy erkaemu pchor. „Łęczyc” to wyjątkowy patriota.

- Chłopcy, nie damy się! - podtrzymuje na duchu kolegów. – Jak trzeba będzie się bać, to ja wam powiem.

Obok niego walczą dwaj jego bracia, „Bolek” i „Myśliński”. Niemcy ponawiają atak świeżymi siłami. Na partyzantów sypie się znowu lawina ognia. Ale i oni nie pozostają dłużni. Przy erkaemie wprost szaleje „Łęczyc”. Jego serie są krótkie i efektywne. Niemcy i tym razem nie osiągają sukcesu. Odstępują od czołowego natarcia i zmieniają plan działania. Kierują się teraz w prawo. Sytuacja staje się niebezpieczna. Kompanii grozi oskrzydlenie.

- Co ci jest, Jasiek? - pyta brata ppor. „Bolek” widząc wykrzywioną, bólem twarz „Łęczyca”.

- Nic. Nic. Jestem tylko ranny.

Walka trwa już prawie dwie godziny.

- Wycofać się na stanowiska »Błyskawicy« - przynosi łącznik zbawczy rozkaz.

- Ja zostanę, osłonię wasz odwrót - mówi „Łęczyc” i strzela dalej z erkaemu. Niestety nie trwa to długo. Druga kula trafia go celniej i śmiertelnie. Erkaem przejmuje „Śruba”. O kilkanaście minut później uderza na 3. kompanię »Grom«-»Skok« druga kolumna Niemców. Walka toczy się w podobnej jak tam scenerii. Opór partyzantów jest tu jednak silniejszy, są lepiej uzbrojeni. Dwa elkaemy z celowniczymi „Kropką” i „Szydła” szczerbią wydatnie atakujące szeregi. Plut. „Bugaj” znaczy scyzorykiem na kolbie karabinu każdego zabitego Niemca. Ma już cztery kreski. „Kat” cieszy się jak dziecko z celnych strzałów.

- Widzicie, jak dostał, aż mu czapa spadła z głowy - ogłasza głośno swoje sukcesy.

Ale i nieprzyjaciel nie strzela na wiwat. Ginie „Tatar”, brat „Piacha”, trafiony w tętnicę szyjną. Ranny w nogę jest „Czarny”, a gdy wycofuje się, dostaje drugi postrzał w pośladek. Musi przerwać swą buchalterię także „Bugaj”. Kula strzaskała mu bowiem kość przedramienia.

- Polnische Banditen! Wo sind eure Offiziere? - wrzeszczą Niemcy.

- Hier kommen! - wołają niektórzy obiecując życie. Sami jednak dojść nie mogą. Przyhamowani skutecznym ogniem muszą się wycofać. Nowego ataku już nie próbują.

Około godziny 15 wydaję rozkaz wycofania kompanii do tyłu na nowe pozycje.

Na stanowiskach »Błyskawicy« panował dotąd spokój. Tylko odgłosy toczącej się bitwy pozwalały domniemywać, jak liczny i silny jest wróg oraz określały powagę sytuacji batalionu. Partyzanci leżeli na skraju polany oglądając się raz po raz na mnie, jakbym to ja miał być cudotwórcą, który wyprowadzi ich z potrzasku.

Spacerowałem spokojnie z kijkiem w ręku, jakby się nic szczególnego nie działo. W rzeczywistości był to pozorny i mocno udawany spokój. Przejmując dowództwo nad batalionem nie zdawałem sobie sprawy, jak wielkiej podjąłem się odpowiedzialności, że ode mnie w głównej mierze zależy życie 420 młodych, obiecujących dla Polski ludzi. Gdy padły pierwsze strzały, nie wiedziałem nic o przeciwniku. Dopiero dwukolumnowe uderzenie na oddziały »Huragan« i »Grom«-»Skok« dało częściowe rozeznanie. Czy jednak Niemcy odkryli wszystkie karty? A może las jest otoczony ze wszystkich stron?

Wytężałem teraz mózg, by przypomnieć sobie przynajmniej to, co widziałem na mapie w namiocie u mjra „Skały”. Pewny byłem, że następny kompleks leśny znajduje się na północnym zachodzie, dopiero za szosą Janów-Przyrów. Zapamiętałem zagajnik za torem kolejowym i to, że za mokradłami, 100 m w prawo od stanowiska »Błyskawicy« kończy się już las.

O wycofaniu batalionu myślałem od pierwszej chwili. Jak? Gdzie? Były to pytania, na które nie mogłem znaleźć na razie odpowiedzi. Chciałem, by opór 1. i 3. kompanii trwał jak najdłużej. Trzeba było zyskać czas na bliższe rozpoznanie nieprzyjacielskiego ugrupowania i terenu, chodziło także o to, aby przeciwnik rozdrobnił się w walce i jak najbardziej rozprzestrzenił się po lesie i aby wreszcie nadszedł wieczór, a z nim koniec niemieckiej obławy.

Niemiecki atak idzie od zachodu i południa. Należało się także jak najszybciej dowiedzieć, czy grozi on także z innych stron. Miałem koło siebie ppor. „Karpia” i niezawodny dotychczas zwiad konny.

- Czesiek! Wyślij jeden patrol na wschód z zadaniem zbadania czy są tam też Niemcy, drugi niech rozpozna bagna za nami - wydałem rozkaz „Karpiowi” wskazując kierunki. Po godzinie wrócił zwiad „Gali”.

- Na skraju lasu i we wsi Konstantynów są własowcy. Chyba ze dwa szwadrony kozaków na koniach - zameldował „Karp”. Wiadomość była bardzo zła. Kawaleria mogła być szczególnie niebezpieczna w otwartym terenie.

- A co z mokradłami? - zapytałem.

Nie było odpowiedzi. Wysłany tam patrol jeszcze nie wrócił.

Z dziesięciu Rosjan, których przyprowadził do batalionu „Judasz”, pozostało tylko czterech: „Antipow”, „Fiedor”, „Mikołaj” i „Iwan”. Ci czuli się tak dobrze jako luzacy w zwiadzie, że nie chcieli odejść do 106. Dywizji AK, gdzie formowano złożony wyłącznie z żołnierzy radzieckich pluton. Teraz doniesiono mi, że czwórka Rosjan dokonała śmiałej konnej szarży na stanowisko Kozaków, obrzucając je granatami. Z wypadu nie powrócił jednak „Antipow”.

Na stanowiskach »Błyskawicy« w moim punkcie dowodzenia wzrastało tymczasem napięcie. Dr „Jarema” i sanitariuszki mieli już pełne ręce roboty przy opatrywaniu rannych: „Żaby”, „Wira”, „Bugaja”, „Czarnego” i „Lisa”. Wycofana z walki 1. kompania »Huragan« rozlokowała się w odwodzie, zaś 3 kompania »Grom«-»Skok« zajęła - zgodnie z poleceniem - nowe pozycje w prawo od »Błyskawicy«. Meldunki oraz widok przeskakujących przez dukt Niemców wskazywały, że kierują się teraz na północny cypel lasu. Było to stwierdzenie i dobre, i złe. Świadczyło, że zamierzają oskrzydlić batalion, ale równocześnie - jak tego chciałem - rozpraszają się, osłabiając w ten sposób siłę uderzeniową. Trakt leśny sugerował jedyną możliwość wyprowadzenia licznych, będących zawsze kulą u nogi, wozów taborowych. Należało wycofać się na zachód. Innego rozwiązania na razie nie widziałem. Obawiałem się bowiem nowego uderzenia Niemców.

- Zawracać wozy na drogę! - wydałem rozkaz taborowym. Wozy te bowiem jak na złość były ustawione w odwrotnym niż było trzeba kierunku. Decyzję taką podjąłem nie tylko z racji ratowania wozów. Byłem ich, jak i cała partyzancka brać, zdecydowanym przeciwnikiem. Doszedłem do wniosku, że i tu wozy powinny okazać się użyteczne. Mogły bowiem stanowić ochronę odskoku, zaabsorbować Niemców i odwrócić uwagę od siły żywych.

- Zawracanie ich - z braku miejsca na objazd - szło opornie i zdawało się przedłużać w nieskończoność. Nagle z tyłu padł niespodziewany strzał i kula przeszła tuż koło mojej głowy.

Co za sukinsyn strzela! - odwróciłem się patrząc podejrzliwie na znajdujących się za mną ludzi z pocztu dowódcy batalionu i zapuchniętego od bólu zęba „Cienia”.

Byłem przekonany, że wśród nich jest ten, któremu nerwy odmówiły posłuszeństwa.

Wrócił z rozpoznania „Wilk”.

- Co słychać? - podskoczyłem do niego z zapytaniem.

- Obszedłem las wzdłuż, wszerz i do końca. Nie ma tam Niemców ani żadnych bagien. Wszystko wyschło i poza małym strumyczkiem, który można przeskoczyć, jest prawie tak samo, jak tu na polanie. Była to bardzo cenna wiadomość.

Przywołałem ppor. „Dewajtisa” i sierż. „Kruka” szefa 2. kompanii.

- Odskoczymy w tym kierunku! - zakomunikowałem im nową decyzję wskazując rzekome bagna.

„Dewajtisowi” poleciłem zebrać w jedną grupę nieuzbrojonych z wszystkich kompanii i zorganizować transport rannych. „Kruk” zaś miał dopilnować zabrania z wozów amunicji, plecaków i wszystkiego, co można nieść.

Dochodziła godzina 16.30. Był już najwyższy czas, by się wycofać. Do wieczora Niemcy mogli ponowić uderzenie. Czułem, że cisza, która teraz zapanowała, nie wróży nic dobrego! Nie pomyliłem się.

Ze stanowiska »Błyskawicy« nadchodziły meldunki, że nieprzyjaciel grupuje się tuż przy trakcie i szykuje do ataku. Widziałem wpatrzone w siebie oczy kulejącego w marszu „Andrzeja” (Andrzej Rozmarynowicz), skoncentrowaną twarz „Puchacza”, leżących w napięciu przy cekaemie „Robinsona” i „Wronę” (Józef Leżański).

Nagle z zarośli znajdujących się przed pozycją II plutonu »Błyskawicy« wyskoczył na drogę młody Niemiec.

- Wo sind eure Offiziere? - krzyknął i zmierzył się z peemu w kierunku cekaemu i moim.

- Ognia! - krzyknąłem do „Robinsona”.

Niemiec zrobił to jednak szybciej i uskoczył wprawnie w krzaki. Długa seria rozryła ziemię tuż przed moimi stopami i przy cekaemie.

- Jestem ranny w ramię - zameldował cicho „Wrona” opuszczając stanowisko pierwszego amunicyjnego.

Położyłem się na stanowisku celowniczego.

- „Robinson”, trzymaj taśmę! - rozkazałem.

Sprawdziłem i opuściłem celownik, bo odległość do Niemców nie wynosiła więcej niż 50 m. Przyłożyłem wygodnie kolbę do ramienia i nacisnąłem spust.

- Ta, ta, ta, ta - zaterkotała długą serią zbrojovka.

Strzelałem zapamiętale ogniem poszerzonym i pogłębionym obejmując jego zasięgiem zarośla, z których nieprzyjaciel zamierzał uderzyć.

- Poszła już skrzynka amunicji! - zameldował „Robinson”.

- Dawaj drugą! - rozkazałem.

Nastała zupełna cisza. Z krzaków nikt już nie wyskakiwał i nie krzyczał.

„Dewajtis” i „Kruk” zgłosili gotowość kolumny nieuzbrojonych do odmarszu.

- »Grom«-»Skok« pójdzie z lewej strony, »Błyskawica« z prawej, nieuzbrojeni w środku - zarządziłem.

Ubezpieczona kolumna niosąc amunicję i rannych ruszyła przez suche bagna.

»Błyskawicy«, która nie brała jeszcze udziału w bezpośredniej walce, powierzyłem celowo ochronę prawego skrzydła. Stamtąd bowiem groziła ewentualność szarży kozackiej kawalerii. Cekaem i brenn miały szansę ją powstrzymać.

Las skończył się. Przed wycofującymi ukazała się kilkusetmetrowej szerokości łacha piasku i tor kolejowy, a tuż za nim wysepka drzew - cel pierwszego etapu odskoku.

- W tyralierę!  »Błyskawica« na wydmę w prawo! - rozkazałem.

Był to jednak dla batalionu wyjątkowo feralny dzień. Oto nagle na torze kolejowym pojawia się niespodziewanie niemiecki pociąg wojskowy, jadący od strony Koniecpola. Ubezpieczony dwoma platformami, wyposażonymi w karabiny maszynowe i działka, zdąża do stacji Złoty Potok (obecnie Julianka).

Znajdujący się na północnym cyplu lasu, o 500 m w lewo od partyzanckiej tyraliery, Niemcy podejmują gęstą strzelaninę, by sprowokować pobratymców z pociągu do współdziałania w akcji. Ci zatrzymują się na wysokości wsi Staropole i walą całymi seriami w kierunku lasu. Na razie tylko do swoich. Czy jednak za chwilę nie opamiętają się? Szeregi partyzantów opanowuje konsternacja.

- Padnij! Skokami naprzód! - krzyczę, a za mną pozostali dowódcy.

Jeszcze tylko brakuje, by ruszyli kozacy. Jakby na zawołanie zagdakał i z tej strony karabin maszynowy. Odgryzł mu się na krótko erkaem „Puchacza” i nastała cisza.

Pozostało tylko jedno wyjście. Trzeba było dostać się jak najszybciej do kępy drzew za torem, a jeżeli zajdzie ku temu potrzeba zaatakować po drodze pociąg. Późna pora dnia (było po godzinie 17) pozwalała sądzić, że Niemcy nie podejmą już zakrojonej na większą skalę akcji. „Wicher” (Ryszard Mordel) i „Łazik” (Zdzisław Wojtusiak) męczą się niemiłosiernie z niesionym na kocu „Bugajem” i zostają w tyle. „Ryś” zatrzymuje jadącą drogą furmankę i ładuje na konia rannego dwukrotnie „Czarnego”. Przestraszony strzelaniną chłop wzbrania się, chce uciekać, ale musi zabrać rannego. Nie atakowani na razie partyzanci posuwają się wciąż naprzód wśród strzelaniny pomiędzy stanowiskami Niemców.

Świadomość ogólnego położenia i tego, co może nastąpić, powoduje, że partyzanci wykorzystują dla ochrony każdą fałdę łysego terenu. Sytuacja niemieckiego pociągu również nie była korzystna.

Zbliżanie się tyraliery kilkuset ludzi stanowiło dla niego duże zagrożenie. Widocznie Niemcy woleli nie ryzykować, bo w pewnej chwili maszynista dodaje pary i pociąg rusza w kierunku stacji Złoty Potok.

Teraz batalion podrywa się, przeskakuje tor kolejowy i osiąga lasek.

Umęczeni walką i ryzykownym odskokiem partyzanci rozkładają się w cieniu drzew, jak w czasie marszowej przerwy. Wydaje się im, że są już w pełni bezpieczni. Ja jednak byłem innego zdania. Nie mogłem bowiem zapomnieć o konnych kozakach. Ich szarża groziła nowymi tarapatami.

- Cekaemy i erkaemy na stanowiska! - daję rozkaz obsługom.

Słońce chyliło się już ku zachodowi. Niemcy przerwali kanonadę z lasu, własowcy też nie kwapili się do ataku. Widać było, że nieprzyjaciel ma już dość całodziennej obławy. Kilkunastominutowy odpoczynek pozwolił partyzantom nieco odetchnąć i zregenerować siły.

- Zbiórka! W kompaniach rojem marsz!

Batalion ruszył łąkami na przełaj w kierunku północno-zachodnim. Świsnęło jeszcze kilka kul z lewej strony, po czym nastała zupełna cisza.

We wsi Wiercica partyzanci dopadli domów i rzeczki o tej samej nazwie. Nareszcie można było spełnić marzenia wielu godzin, napić się wody i ochłodzić rozgorączkowane oblicza. Tu też pozostała z rannymi sanitariuszka „Fiołek”, by ich przekazać pod opiekę terenowej Placówki AK.

Po pół kilometrze marszu zbliżyliśmy się do ostatniej przeszkody. Była nią szosa Janów-Przyrów. Stąd rozpoczęli Niemcy akcję na złotopotockie lasy. Wszystko poszło gładko. Ubezpieczony karabinami maszynowymi batalion wykorzystał moment bezruchu na szosie i szybko ją przeskoczył. Wysokopienny z poszyciem las zapewniał już całkowitą ochronę, tym bardziej że gdzieś w jego głębi obozował - jak mówiono - silny oddział 7. dywizji AK.

- Teraz dopiero jesteśmy w domu - stwierdziłem z ulgą. Poważne dotychczas twarze partyzantów rozjaśniły się. W szeregach posypały się pierwsze komentarze, wrażenia i refleksje z bitwy.

- Rysiek! Dokonałeś cudu! Gratuluję! - podskoczył do mnie z wyrazami uznania kpt. „Koral” i szczerze mnie uścisnął. Inni patrzyli na mnie jak na bohatera dnia.

- No cóż, w sumie dopisało nam szczęście - odpowiedziałem powściągliwie na pochwały oficerów i żołnierzy. Ale i mnie rozpierała radość, że nie zawiodłem ich zaufania, że udało mi się wyrwać kilkuset młodych ludzi z rąk śmierci i zachować dla Polski. Zadrą w sercu był bolesny fakt, że nie wszystkich.

Przed dużą polaną zatrzymały nas partyzanckie warty. Był to oddział „Ponurego” (Jerzy Kurpiński). Pod taką opieką można było odpoczywać i spać spokojnie. Gorzej tylko, że ilość kocy zmniejszyła się wydatnie. Wielu dbało za mocno o to, by nie być obciążonym przy odskoku.

Straty poniesione w bitwie pod Złotym Potokiem (wg późniejszych, sprawdzonych meldunków terenowego wywiadu AK, głównie kolejarzy) były znaczne po obu stronach. Niemcy mieli 68 zabitych i 120 rannych. Straty Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego »Skała« też były niemałe. Zginęli: „Piotr” (Zygmunt Kmita) - dowódca patrolu BIP-u oraz „Jankiel” (Julian Zdebski), „Jastrząb” (Andrzej Czarnota), „Łęczyc” (Jan Fiszer), „Mrówka” (Michał Czarnota), „Orlik II” (NN), „Odrowąż” (N. Zarębowicz), „Wilk II” (Adam Wilczyński) - wszyscy z 1. kompanii »Huragan«, „Antipow” (obywatel ZSRR), „Lew” (Franciszek Piaskowik) - obaj ze zwiadu konnego i „Tatar” (Ryszard Wańkowski) z 3. kompanii »Grom«-»Skok«.

Ranni zostali: „Czarny” (Adolf Tatarczuch), „Bugaj” (NN) - obaj z 3. kompanii »Grom«-»Skok« („Bugaj” zmarł wkrótce), „Wir” (Czesław Błaszczyk), ,,Żaba” (Kazimierz Zapiór), „Lis” (Józef Donatowicz) - z 1. kompanii »Huragan«.

Zaginął ppor. „Wicher” (NN), oficer żywnościowy i płatnik baonu. W lesie pozostały wszystkie wozy taborowe, zabrano jedynie dwa konie i kocioł do gotowania[2].

W nocy wyjechał na pobojowisko patrol, by pogrzebać poległych kolegów. „Ponury” (Jerzy Kurpiński), dowódca oddziału partyzanckiego, który okazał się tylko imiennikiem po pseudonimie bohatera Gór Świętokrzyskich kpt. Jana Piwnika, nie odmówił swej pomocy i przekazał nam 2 000 sztuk amunicji karabinowej. Dobre wrażenie znikło jednak, gdy nazajutrz rano spostrzegliśmy, że w sąsiednim zagajniku nie ma już jego oddziału. Ulotnił się w ciągu nocy, nie powiadamiając nas o tym.


(Rezygnacja z marszu ku Warszawie)

Słoneczny dzień 12 września 1944 r. nie zapowiadał burzy, która niebawem nadeszła.

Partyzancka społeczność, szczególnie ta ze starych oddziałów Kedywu, była nadzwyczaj interesująca. Stanowili ją ludzie młodzi, pochodzący z miasta i rekrutujący się z różnych warstw społecznych. Do lasu szli nie po laury, ale w przekonaniu, że tam mogą lepiej przysłużyć się ojczyźnie. Stopnie wojskowe nie liczyły się zupełnie. I chyba słusznie. Konspiracja bowiem nie dawała wszystkim równych szans. W „terenówce” kładziono nacisk głównie na szkolenie i produkowano szybko podoficerów i podchorążych. Ci z Kedywu nie mieli takich możliwości. Obarczeni zadaniami walki bieżącej nie uczęszczali na konspiracyjne kursy. Wymagano od nich wiele, a nie dawano w zamian nic. Przyjęło się, że w oddziałach nikt nie chwalił się wojskowym stopniem. Tytuł partyzanta był dostatecznym zaszczytem. O wartości i przydatności każdego decydowała wyłącznie jego osobowość. Wszyscy żyli ze sobą za pan brat, a o sprawach oddziału decydowali wspólnie, podporządkowując się bez zastrzeżeń dowództwu w wykonywaniu uzgodnionych akcji.

W batalionie działo się inaczej. Tu pachniało już prawdziwym wojskiem. Kontrowersje na temat metod walki między starymi partyzantami a dowództwem ujawniły się już pod Sadkami, w lasach majątku Książ Wielki. Oni preferowali małe, ruchliwe oddziały i Podhale jako teren działania, mjr „Skała” natomiast dużą jednostkę i marsz na Warszawę. Refleksje, jakie budziły rezultaty dotychczasowych akcji batalionu, spowodowały przesilenie.

Pech sprawił, że pod nieobecność „Skały” przysłowiową żabę przyszło połknąć jego zastępcy, kpt. „Koralowi”. Delegacja starych partyzantów z „Judaszem” na czele zażądała przerwania dalszego pochodu na Warszawę i przejścia na Podhale. Argumentowali, że Niemcy mogą uderzyć w każdej chwili i należy zwolnić nieuzbrojonych ludzi, by nie narażać niepotrzebnie ich życia. W wypadku nieuwzględnienia tych postulatów grozili opuszczeniem batalionu.

Ocena przez delegację ogólnego położenia odpowiadała rzeczywistości. Ich racje były niewątpliwe. Konieczność zwolnienia wielu ludzi, i to z dala od Krakowa, wydawała się pociągnięciem bardzo przykrym zarówno dla zainteresowanych, jak i dla dowództwa. Czy jednak nie było to rozsądniejsze niż narażanie ich na śmierć bez możliwości obrony? Tak też zdecydowali.

Tych, którzy mieli odejść typowali sami partyzanci. W gronie 60 osób znalazło się wiele kobiet i kilku oficerów. Byli też tacy, którzy zgłaszali się dobrowolnie.

Nie mających gdzie wrócić, lecz zagrożonych aresztowaniem, zatrzymywano. Wysłany w teren patrol zabezpieczył w pobliskich wsiach przejściowe kwatery i kontakty dla oddzielnej 30-osobowej grupy, która miała przejść do oddziału partyzanckiego „Malinowskiego”. Widoczne wieczorem wokół lasu rakiety świadczyły, że nieprzyjaciel rzeczywiście coś knuje. Obawy te potwierdził przybyły o godzinie 22 na koniu łącznik z „terenówki” przywożąc groźny meldunek: „Niemcy w sile 6000 ludzi przygotowują obławę”. Zarządzono alarm. Koniom obwiązano kopyta szmatami i batalion wycofał się około północy dnia 13 września z zagrożonego lasu. Po przejściu szosy Janów-Przyrów batalion odskoczył około 12 km na południowy zachód i zamelinował się w niskim zagajniku. Po drodze we wsiach Bolesławów i Podlesie pozostawiano grupami wyznaczonych do zwolnienia i przekazania ludzi. Nie obyło się przy tym bez zadrażnień.

Samoloty krążyły już od rana. Podobno niemieckie lotnictwo zbombardowało domniemane obozowisko, po czym tyraliery wojska przystąpiły do przeczesywania całego kompleksu leśnego po zachodniej stronie szosy Janów-Przyrów. Na szczęście nikogo już tam nie było. Gdy zagrożenie minęło i było wiadomo, że oddział wyszedł szczęśliwie z potrzasku, wśród partyzanckiej braci ujawnił się jakby łańcuszkowy pęd do opuszczania batalionu. Był on tym bardziej niezrozumiały, że o zwolnienie lub urlop prosili starzy partyzanci, twórcy pałacowej rewolucji z poprzedniego dnia. W ten sposób odeszło około 50 dalszych żołnierzy i batalion zmniejszył wyraźnie swój dotychczasowy stan.

(Droga powrotna w kierunku Krakowa)

Nocą z 14 na 15 września 1944 r. oddział wyruszył w powrotną drogę, kierując się na Kraków. Był to marsz szybki i uciążliwy. Kwaterowano pod gołym niebem, chociaż brakowało kocy i poranny chłód dobrze dawał się we znaki. Również zorganizowanie odpowiedniego wyżywienia nastręczało - z uwagi na ustawiczne zmiany i jeden tylko kocioł - duże trudności. Gotował dla wszystkich zawsze ofiarny, pracowity i jak na kucharza przystało elokwentny „Szpasik” (Antoni Pułka).

Celem usprawnienia przemarszu przodem posuwał się patrol pod dowództwem ppor. „Marsa”, który rozpoznawał trasę oraz organizował w ciągu nocy dorywcze posiłki, składające się zwykle z kawałka chleba z kiełbasą i kawy. Wielu dożywiało się owocami z przydrożnych sadów.

W lasach Udorza batalion spotkał się z oddziałem por. „Hardego” (Gerard Woźnica) ze Śląskiego Okręgu AK, z którym maszerował wspólnie przez pół nocy.

Pierwszy odpoczynek i zarazem pierwsza kwatera - już nie pod gołym niebem, lecz w stodole - nadarzyła się dopiero koło Imbramowic, 10 km przed miejscowością Skała.

W niedalekiej wsi Czaple Małe znajdował się niemiecki Stützpunkt. Pomyślałem, że dobrze byłoby zrobić skok na nich. Taka akcja podbudowałaby ludzi i pomogłaby przełamać złotopotocki kompleks. Niestety, zamiaru tego nie akceptowały miejscowe władze terenowe.

- Tam mieszka matka gen. „Bora” - uzasadniano sprzeciw.

W miejscowości Tarnawa zaczęło się inne, prawie bajkowe życie. Dowódca placówki por. „Dołęga” (NN) oraz aresztowany i odbity przed trzema miesiącami „Zawieja” (Jerzy Kluska) robili wszystko, by partyzantom nic nie brakowało. Trzydaniowe obiady, generalne pranie, cerowanie i szycie poprawiły szybko dotychczasowe mizerne samopoczucie. Znowu humor i właściwy duch zapanowały wśród żołnierzy. Szczytem jednak przyjemnych doznań stał się pobyt oddziału w uroczej dolinie rzeki Prądnik koło Ojcowa i Białego Kościoła. Widoczne w blaskach jesiennego słońca wieże Krakowa zachwycały wszystkich, a wśród wielu wzbudzały nieodpartą tęsknotę do rodzinnego miasta. Prośby o jednodniowy, nawet kilkugodzinny urlop, były nagminne.

Fama o pojawieniu się partyzantów w dolinie Prądnika szybko się rozniosła. W przypadającą akurat niedzielę zaroiło się od wycieczkowiczów i turystów. Zjechały mamy, sympatie i ciekawscy z jadłem i piciem. Jakaś przemyślna pani nauczycielka przyprowadziła nawet całą szkołę, by powitać wierszem i kwiatami tajemniczych „chłopców z lasu”.

Radość, duma i wzruszenie przepełniały nas wszystkich tego wspaniałego dnia. Tylko dowództwu cierpła skóra na myśl, co by się stało, gdyby zjawili się Niemcy. Na szczęście silnie rozstawione ubezpieczenia nie awizowały żadnego niebezpieczeństwa. Tu też zrodziły się silne więzy współpracy i przyjaźni z dzierżawcami majątku Maszyce (pp. Ruskowie), który odtąd, aż do ostatnich dni okupacji stał się głównym punktem kontaktowym i bazą zaopatrzeniową dla Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego »Skała«.

Nikt nie miał oczywiście złudzeń, że o pobycie dużego oddziału prawie na przedmieściu Krakowa Niemcy dobrze wiedzą. Sprawa ta, jak i dalszy kierunek marszu stanowiły główny problem dla dowództwa. Wraz z odejściem wielu starych partyzantów zamiar przejścia na Podhale zdewaluował się mocno i poszedł prawie w zapomnienie. Postanowiliśmy zatem (tzn. ja i kpt. „Koral”) poczekać tu na zjawienie się mjr „Skały”.

Ze względów bezpieczeństwa przyjęliśmy zasadę, że pobyt na jednej kwaterze nie może trwać dłużej niż trzy dni. Silni w tym rejonie Niemcy węszyli stale i trwali ciągle w pogotowiu bojowym.

Oddział zmieniał ustawicznie miejsca postoju kwaterując kolejno w Owczarach, Brzozówce Korzkiewskiej, Naramie, Cianowicach i Przybysławicach. Wyglądało to niemal na zabawę w kotka i myszkę. W praktyce jednak zdarzały się groźne, jak ta w Owczarach, sytuacje. Partyzanci kwaterowali w wiejskich stodołach, w pobliskim zaś majątku Maciejowiczów (Maciejowicz był zięciem przedwojennego wicepremiera i budowniczego Gdyni, inż. Eugeniusza Kwiatkowskiego), powiązanych z konspiracją i pomagających nam, znajdował się punkt sanitarny, a w nim chorzy „Kat” i „Lauda”.

Tym razem Niemcy mieli trafne rozpoznanie. Olkuska żandarmeria, wzmocniona jednostkami specjalnymi z Krakowa i Miechowa, rozpoczęła w dużej sile obławę. Przed północą dowódca ubezpieczenia „Buńko” zauważył na widnokręgu kilkanaście rakiet w odległości 8-10 km od m. p. baonu. Będący po nim w służbie „Ponury” słyszał strzały w terenie. Wysłana pod jego dowództwem drużyna natknęła się na niemiecki oddział i po krótkim starciu wycofała się. Zarządzono alarm i baon przeniósł się do niewielkiego lasku koło Brzozówki Korzkiewskiej.

O świcie Niemcy natarli gęstą tyralierą na Owczary. We wsi nie zastali spodziewanych partyzantów, w majątku natomiast znaleźli i zabrali ze sobą „Laudę” (Bolesław Kolarz). Ukryty na strychu pod słomą i sieczką „Kat” uniknął szczęśliwie podobnego losu.

Tkwiący pod ich nosem o 1km baon czuł się za słaby, by podjąć przeciwuderzenie w otwartym terenie i o tak wczesnej porze. Przewaga Niemców w ludziach i uzbrojeniu była druzgocąca.

W Przybysławicach zjawił się po trzytygodniowej nieobecności mjr „Skała” z adiutantem „Spokojnym” oraz drużynami „Słowika” i „Wodnika”, które jakimś trafem odłączyły się od sił głównych w czasie bitwy pod Złotym Potokiem.


Przypisy:

  1. Dowódcą Częstochowskiej Dywizji AK był płk „Rudolf” (Czesław Gwido-Karwiński).
  2. Wzmianka o boju pod Złotym Potokiem znalazła się w komunikacie PKWN z Lublina bez podania nazwy oddziału i ugrupowania.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi