Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Ryszard Nuszkiewicz, Krakowski Kedyw znów działa


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdz.43 w: Ryszard Nuszkiewicz, Uparci



Spis treści

(Reorganizacja krakowskiego Kedywu)

Około 20 listopada 1944 r. przeprowadzono końcowy egzamin na kursie podchorążych i podoficerów. Posypały się zasłużone awanse. Były to już ostatnie dni istnienia scalonego batalionu. Z uwagi na zbliżającą się zimę dalsze kwaterowanie po stodołach bądź co bądź dużej jeszcze jednostki było niemożliwe. Rozkazem mjr „Skały” został reaktywowany Kedyw; utworzono 3 małe oddziały, po 30 ludzi każdy, oraz urlopowano na bliżej, nieokreślony czas blisko połowę stanu batalionu. W oddziałach zatrzymano przede wszystkim tych, którzy z powodu zagrożenia własnego lub bliskich nie mogli pokazać się w rodzinnych stronach.

W Krakowie reprezentantem Kedywu pozostał wysłany tam z początkiem października 1944 r. por. „Spokojny”. Mjr „Skała” i ja zbyt dobrze byliśmy znani funkcjonariuszom gestapo, by móc powrócić do poprzedniej pracy. Kpt. „Koral”, „Mars”, „Dewajtis” i ja mieliśmy objąć funkcje inspektorów dywersji. Dowódcą-koordynatorem nowo utworzonych oddziałów mianowano ppor. „Wierzbę”.

W rezultacie dokonanej reorganizacji pozostali w oddziałach (stan z grudnia 1944 r.):

1. Oddział partyzancki »Huragan«:

ppor. „Kuba” (Zbigniew Kwapień - dowódca oddziału), ppor. „Miś II” (Czesław Szygalski - zastępca dowódcy), „Kwadrat” (Józef Kozera - szef oddziału), „Lenart” (Władysław Dudek - dowódca I drużyny), „Jeż” (Jerzy Idzik), „Lach” (Leon Klaja), „Piach” (Wiesław Wańkowski), „Pieg” (Jan Ziółkowski), „Robert” (Tadeusz Kędzierski), „Ryś II” (Ryszard Kordek), „Śruba” (Stefan Hejda), „Zawała” (Kazimierz Lorys), „Orzeł” (Adam Powojowski - dowódca II drużyny), „Bartosz” (Stefan Janik), „Boh” (Bogdan Michorowski), „Mały II” (Marian Miklaszewski), „Szypuła” (Franciszek Wańtuch), „Tarzan” (NN), „Zawisza” (Józef Bobek), „Żnin” (Stanisław Maćkowski), „Słowik” (Stefan Jura - dowódca III drużyny), „Hrechorowicz” (NN), „Śrubka” (Roman Lunk), „Puchacz II” (Karol Chytry), „Turek” (NN), „Wicher” (Ryszard Mordel), „Wilk III” (Tadeusz Leżański), „Wrona” (Józef Leżański), „Wróbel” (Kazimierz Stelmachowski).

2. Oddział partyzancki »Błyskawica«:

ppor. „Bolek” (Bogusław Fiszer - dowódca oddziału), „Apacz” (Tadeusz Widomski), „Barycz” (Jan Sikora), „Dąb” (NN), „Drozd” (Stanisław Kodura), „Dzik” (Jan Kordula), „Felek” (Ryszard Winek), „Góral” (NN), „Grzmot” (Włodzimierz Kobasa), ppor. „Jacek” (Bogusław Muniak), „Krępy” (Zdzisław Maleciński), „Kruczek” (NN), „Łazik” (Zdzisław Wojtusiak), „Maj” (Stanisław Majewski), „Motyl” (Jan Kachel), „Myśliński” (Józef Fiszer), „Orlot” (Wieńczysław Kogut), „Pingwin” (NN), „Ryś III” (Ludwik Pająkowski), „Rezeda” (Irena Pawlas), „Sarna” (NN), „Sas” (Celestyn Niegieć), „Szczygieł” (Stanisław Kozera), „Wadoń” (Tadeusz Niewidok), „Wałek” (Stanisław Milówka), „Wilk II” (Adam Milówka).

3. Oddział partyzancki »Grom«-»Skok«:

ppor. „Karp” (Czesław Ciepiela - dowódca oddziału), „Aga II” (Franciszek Skrochowski), „Buńko” (Włodzimierz Rozmus), „Gala” (Jerzy Baster), „Halinka” (Helena Góra - siostra poległego „Błyska”) „Iwan” (NN - obywatel ZSRR z Mińska), „Kat” (Józef Bieniasz), „Kot” (Stefan Włodek), „Kropka” (Tadeusz Janiak), „Lucyna” (Łucja Marecka), „Łysy” (NN), „Marek” (Marian Pennert), „Miś” (Wiesław Zapałowicz), „Mops” (Alojzy Królikowski), „Mruk” (Bolesław Dyrda), „Muniu” (Zygmunt Nikiel), „Murzyn” (Tadeusz Królikowski), „Niedźwiedź” (Józef Dubicki), „Niezłomny” (NN), „Ponury” (Bolesław Gąsiorek), „Rudawa” (Marian Kaczor), „Ryś” (Kazimierz Meres), „Serduszko” (Zygmunt Mosser), „Soroka” (Edward Nowicki), „Sowa” (Stanisław Pabian), „Szczupak” (Zdzisław Jabłoński), „Szczygieł II” (Roman Nowak), „Tornado” (Julian Zalęga), „Rolf” (Jan Kozdroń), „Wanda” (NN z Warszawy), „Zając” (Jan Kałucki).

W poczcie ppor. „Wierzby” znaleźli się: „Szelest” (NN), „Fetniak” (Tadeusz Kociołek), i „Wik” (Witold Kalisiak).

Na punkcie zaopatrzeniowym w Maszycach koło Ojcowa pozostawiono nadal „Wąsiaka” i „Wilka IV”. „Judasz” wystąpił z oryginalnym pomysłem wysłania do Jugosławii patrolu łącznikowego, który miał przekazać pozdrowienia i wyrazy uznania od partyzantów polskich dla dowódcy partyzantów jugosłowiańskich Broz Tito i pozostać tam do końca wojny. Mjr „Skała” - chyba dla sławy swego batalionu - i na to się zgodził. Dobrze wyposażony i uzbrojony patrol w składzie: „Judasz” (Wojciech Niedziałek), „Rybka” (Marian Spyt) i „Sęp” (NN) wyruszył niebawem w daleką, pełną przygód drogę. Odtąd oddziały melinowały wyłącznie w domach. Pierwszy samodzielny postój wypadł »Huraganowi« w Zagajach Wrocimowskich, »Błyskawicy« w Bolowcu, a »Gromowi«-»Skokowi« w Janowie.

Mjr „Skała”, ppor. „Dewajtis”, ppor. „Danusia” i ja zatrzymaliśmy się w Boronicach, w majątku Schwarzenberg-Czernych. Ppor. „Wierzba” rozchorował się i został przewieziony do Maszyc, gdzie przebywał do czasu wyzwolenia. W tym układzie dowództwa oddziały były w pełni samodzielne i mogły działać na własną rękę.

Mjr „Skała” od czasu powrotu spod Złotego Potoku był w ciągłym ruchu. Teraz sprawy reaktywowania Kedywu i zaopatrzenia oddziałów na zimę absorbowały go na tyle, że przebywał więcej w leżących bliżej Krakowa Maszycach niż w swoim m. p. w Boronicach.

(Działalność dywersyjna w okresie funkcjonowania Baonu "Skała")

Decyzja o formowaniu Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego »Skała« spowodowała automatyczne zawieszenie działalności bojowej Kedywu. Powrót do Krakowa w sierpniu 1944 r. najpierw ppor. „Czesława”, a później kilkunastu jego ludzi oddelegowanych przeze mnie z 2. kompanii »Błyskawica«, były pierwszą próbą wznowienia działalności dywersyjnej w mieście.

Zamierzenia te przyhamowało niestety pechowe aresztowanie „Raka” i „Murzyna II”. Zagrożony wsypą „Czesław” musiał czasowo opuścić Kraków, a podległe mu patrole pozostały bez dowódcy.

Chłopcy nie zamierzali jednak siedzieć bezczynnie. Wielu z nich nawiązało kontakty z innymi ugrupowaniami AK i podjęło na nowo dywersyjną walkę. Najbardziej doświadczeni i bojowi „Stefan”, „Jadzia” oraz „Iskra” związali się z ppor. „Nałęczem” (Witold Kulpiński) z »Żelbetu«.

Patrol pod jego dowództwem zaczął rozprawiać się z niemieckimi konfidentami i agentami. Zasłużoną karę za zdradę narodu ponieśli między innymi: Stanisław K. działający i skazany w Miechowskiem. Przy jego likwidacji znaleziono gotowy donos do gestapo z wykazem około 20 nazwisk. Franciszka A., przeszkolona na specjalnym kursie w Wiedniu prowokatorka, urzędująca najczęściej w kawiarni „Ziemiańska” przy ulicy Mikołajskiej. Tadeusz S. student teologii, mieszkający przy placu Na Stawach oraz jego bliski sąsiad N. K. występujący wśród konfidenckiej braci pod pseudonimem „O key”. Z patrolu tego zginął tragicznie „Jadzia” (Stanisław Bieniarz).


(Działalność dywersyjna od października 1944)

Sytuacja uległa znacznej poprawie, gdy z początkiem października 1944 r. znalazł się w Krakowie por. „Spokojny”.

Potrzeba zabezpieczenia oddziałów partyzanckich na zimę spowodowała, że przedsięwzięto także szereg akcji natury gospodarczej.

(Przerzut umundurowania przez granicę (z Tenczynka))

Oto przykłady tej działalności: W końcu października 1944 r. trzeba było przewieźć do batalionu „zorganizowane” przez „Kruka” (Kazimierz Kutnowski) z niemieckich magazynów w Tenczynku umundurowanie wojskowe. Nad tym jak tego dokonać głowił się pchor. „Andrzej” (Andrzej Rozmarynowicz), któremu zlecono wykonanie tego niełatwego na owe czasy zadania. Po namyśle postanowił zagrać va banque. Skorzystał z tego, że miał lewe zaświadczenie pracy z niemieckiej firmy przewozowej „Hermes”. Zaczął się tam kręcić. Dzięki osobistemu czarowi udało mu się przez sekretarkę uzyskać zezwolenie i potrzebne dokumenty na przewóz smoły z Tenczynka do Krakowa. Poczuł się wszakże nieswojo, gdy w podstawionym mu do dyspozycji samochodzie zobaczył dwóch Ukraińców. W Tenczynku wszystko poszło gładko. W drodze powrotnej zatrzymało samochód i wsiadło do niego 5 uzbrojonych policjantów z Schützpolizei. Gdy na Pasterniku powiedział im, że omija Kraków, zaczęli sprawdzać papiery wozu. Zapisali jego nazwisko i adres jako właściciela ładunku. Dobrze, że tylko tyle. Zmienię dokumenty i mogą szukać wiatru w polu - odetchnął „Andrzej” gdy samochód ruszył dalej.

W Węgrzcach zaprosił Ukraińców do knajpy na zasłużony poczęstunek. Nie żałował im wódki. Sam zaś poszedł do sołtysa i nie kryjąc się z tym, co i dla kogo wiezie, zażądał dwóch podwód. Rozładowany samochód odesłał z zapitymi Ukraińcami do Krakowa. W umówionym miejscu czekał na odbiór ładunku plut. „Wąsiak” i „Wilk IV”. Pięć beczek, a w nich dziesiątki zielonych niemieckich mundurów, znalazło się w ten sposób w posiadaniu partyzantów.

(Akcja na maślarnię przy ul. Siennej w Krakowie)

W kilka dni później pchor. „Andrzej” w gronie kolegów z III odcinka AK wziął udział w akcji na maślarnię przy ulicy Siennej 3. Akcją dowodził „Jędrek” (Kazimierz Albin).

Na ulicy Stolarskiej wynajęto wóz-platformę i polecono wjechać woźnicy na podwórze kamienicy Szarskich. Do maślarni weszło 4 uzbrojonych ludzi. Po sterroryzowaniu obsługi platformę załadowano masłem i serami. Nie zorientowany w niczym woźnica wyjechał z ładunkiem i przewiózł go na wskazany punkt.

Podobne przesyłki, głównie kocy, odzieży, kożuszków, skarpet, onuc itp., szły często z Krakowa do bazy w Maszycach. W ich ekspediowaniu zaangażowanych było wielu ludzi, szczególnie kobiet. W rezultacie oddziały partyzanckie były dobrze zaopatrzone i na czas.

(Ucieczka "Raka" i "Murzyna" z obozu)

W końcu listopada mjr „Skała” przekazał mi radosną wiadomość, że „Rak” i „Murzyn II” uciekli z obozu koncentracyjnego we Flossenburgu i są w Krakowie.

Trudno byłoby opisywać gehennę i tarapaty tych dwóch odważnych ludzi, ich pieszy marsz i jazdę pociągiem zza Drezna, zdobywanie żywności i ubrania oraz stosowane fortele, które pozwoliły im szczęśliwie dobrnąć do rodzinnego miasta. Można tylko lakonicznie stwierdzić, że przeżycia obydwóch były o wiele dramatyczniejsze niż cierpienia „Raka” w zdobycznych, o dwa numery za małych butach. Niepoprawny szef łączności Kedywu Okręgu Krakowskiego AK złożył wyczerpujący meldunek z czasu swej nieobecności w służbie (więzienie na Montelupich, obóz i ucieczka) i zgłosił z miejsca gotowość do dalszej pracy w konspiracji.

Takim patriotą był Józef Baster, człowiek o żelaznym wprost charakterze [1].

(Zamach na drukarnię Banku Emisyjnego)

Wkrótce pchor. „Andrzej” podjął jedyną w Kedywie krakowskim akcję, mającą na celu zdobycie większej sumy pieniędzy.

Przy ulicy Berka Joselewicza, tuż przy torach kolejowych, znajdowała się drukarnia niemieckiego Banku Emisyjnego w Polsce. Zainteresowanie AK i pchor. „Andrzeja” tą placówką było - z uwagi na wykonywaną tam produkcję - w pełni zrozumiałe. W wyniku wywiadu i rozpoznania ustalono, że w ciągu nocy dyżuruje w drukarni dwóch pracowników banku oraz dwóch policjantów z Schupo. Analiza toku pracy zakładu i służby ujawniła, że bankowcy przebywają w nim do godziny 7.30, tj. do czasu rozpoczęcia pracy przez dzienną zmianę, natomiast policjanci opuszczają zakład pół godziny wcześniej. Niedopatrzenie to dawało szansę. Trzeba było tylko dostać się do środka między godziną 7.00 a 7.30 i zabrać wyprodukowane pieniądze - wydedukował „Andrzej”. Projekt przedłożył do zatwierdzenia por. „Spokojnemu”. W konsekwencji zrodziły się dwie koncepcje uderzenia. Według pierwszej wykonawcy mieli wtargnąć do drukarni jako oddział przebrany w niemieckie mundury, natomiast druga koncepcja zakładała wprowadzenie do wnętrza ludzi w roboczych kombinezonach.

Inspirowany przez przebywających po powstaniu w Krakowie członków warszawskiego Kedywu wariant mundurowy - i do tego z samochodem - był na krakowskie stosunki zbyt trudny do zrealizowania. Por. „Spokojny” zatwierdził więc drugą koncepcję.

W skład grupy wykonawczej weszli: pchor. „Andrzej” jako dowódca, pchor. „Jędrek” jako jego zastępca, 7 ludzi z Czerwonego Prądnika oraz przybyły na urlop z partyzantki ppor. „Miś II”. Wszyscy ubrani w robocze kombinezony.

Czekanie na dogodną okazję trwało prawie tydzień. Dopiero w dniu 6 grudnia trafiła się najwłaściwsza.

Policjanci z Schupo opuścili drukarnię dokładnie 4 minuty po godzinie 7. Na to tylko czekała przygotowana do akcji grupa.

Pchor. „Andrzej” i „Jędrek” wtargnęli na teren zakładu. Na podwórzu kręciła się tylko sprzątaczka. Poprosili ją do środka. Z urzędnikami bankowymi nie było większego kłopotu. Podnieśli posłusznie ręce do góry. Prosili tylko, aby ich skrępować, by nie padło podejrzenie o współdziałanie.

Drukarnia była już opanowana.

Na dany przez „Andrzeja” znak włączyli się do akcji pozostali jej uczestnicy. Wchodzili dwójkami, ładowali pieniądze do worków, brali na plecy i wynosili poza teren drukarni. Każdy miał dostarczyć zdobycz do wyznaczonych melin przy ulicy Nadwiślańskiej (w podwórzu) i ulicy Lelewela na Zwierzyńcu.

Przy odskoku nie obyło się bez kłopotów. Jeden z uczestników wiózł swoje worki tramwajem do Podgórza. Rozogniony przebiegiem akcji zauważył, że ludzie jakoś dziwnie na niego patrzą. Zaczął więc sam siebie oglądać i z przerażeniem stwierdził, że zza kombinezonu wystaje mu pistolet. Obawiając się, że ktoś usłużny może ściągnąć Niemców, zdecydował się wyskoczyć z tramwaju przed przystankiem, jeszcze na moście. Wtedy podszedł do niego Niemiec z ochrony mostu. Pokrzyczał trochę za wyskakiwanie z tramwaju i pomógł nawet załadować worki na plecy. Plan „Andrzeja” (Andrzej Rozmarynowicz[2]) był przezorniejszy. Do transportu przygotował sobie rower z wózkiem. Jechało mu się dobrze aż do ulicy Wielopole. Pod tamtejszym wiaduktem doszło do nieprzewidzianej awarii. Słabej konstrukcji przyczepa nie wytrzymała ciężaru wyładowanych worków, koła rozeszły się i siadły. Szczęśliwie zjawił się fiakier. „Andrzej” przeniósł cenny ładunek na dorożkę i już bez przeszkód dojechał do ulicy Lelewela.

Przeprowadzona w sprytny, prosty sposób akcja dała w sumie niebagatelny efekt. Zdobyto kilka milionów okupacyjnych złotych. Część banknotów była w pakietach, część tylko wydrukowana i jeszcze w rulonach. Operacji cięcia dokonano w drukarni Żemanka.

(Epizody "Lolka" i "Sławka")

Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia 1944 r. „Lolek” (Karol Szymoniak) i „Sławek” (Sławomir Karwat) już od 7 miesięcy tkwili w partyzantce kwaterując w lasach, stodołach lub wiejskich chatach.

- Jakże chciałbym zobaczyć Kraków, zasiąść w gronie rodzinnym przy wigilijnym stole i przespać się choć jedną noc w prawdziwym łóżku pod czystą pościelą - marzył i zwierzał się koledze Sławek.

- Bierzmy więc urlop i chodźmy do domu - podsunął myśl realista „Lolek”.

- A dokumenty, arbaitskarta skąd?

- Głupiś! W razie czego to pistolety i granaty wystarczą - rozwiał i te wątpliwości przyjaciel.

Uzbrojeni w pistolety i angielskie granaty wyruszyli w drogę. Do Krakowa dobrnęli wczesnym popołudniem w dzień wigilijny. Pragnąc ubezpieczyć się wzajemnie szli po obu stronach ulicy Wrocławskiej zmierzając ku centrum miasta. Duży ruch przedświąteczny zdawał się sprzymierzeńcem, a rodzinny dom i Święta Bożego Narodzenia bliskie. Niestety nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Na ulicy Śląskiej tuż przy alejach natknęli się niespodziewanie na dwuosobowy patrol niemiecki z Schupo.

- Halt! Dokumente bitte - zastopował „Sławka” jeden z policjantów. Dwa celne strzały są odpowiedzią na jego ciekawość. Drugi Niemiec wy ciąga pistolet i mierzy do napastnika. Nie zdążył. „Lolek” był szybszy. Na ulicy zjawia się następny Niemiec, ale widząc, co się święci wycofuje się przezornie pod budynek firmy „Herbewo”. Partyzanci biegiem przeskakują aleję Słowackiego i wpadają do bramy domu przy ulicy Kremerowskiej. Zdają sobie sprawę, że to nie koniec kłopotów. I rzeczywiście. Za chwilę zjawia się samochód osobowy z kilkoma Niemcami i staje u wylotu ulic. Ten trzeci obserwował widocznie całe zdarzenie i zorganizował szybko zmotoryzowany pościg. Nie ma wyjścia i trzeba działać va banque. „Sławek” rzuca angielski granat. Silny wybuch, auto podskakuje i za moment tonie w płomieniach. Urlopnicy korzystając z zamieszania wycofują się w kierunku ulicy Krowoderskiej.

Wkrótce docierają na ulicę Szlak do wuja „Lolka”, który prowadził zakład krawiecki naprzeciw budynku Kriminalpolizei. Wujek wiedząc, że siostrzeniec przebywa gdzieś w partyzantce, słusznie częstuje przybyłych najpierw jedzeniem. Nagle puka ktoś do drzwi i wchodzi do zakładu schupowiec w randze kapitana. Skóra cierpnie na biesiadnikach i ręce same ciągną do pistoletów. Na szczęście okazało się, że przyszedł tylko po odbiór munduru, który dał do przeróbki, by pokazać się jak najkorzystniej na świątecznym urlopie w Reichu. A że robota była solidna i szybko wykonana uznał za stosowne postawić pół litra wódki. Przy kieliszku przestrzegał życzliwie obecnych, by nie wychylali nosa z domu, bo jacyś bandyci zabili kilku Niemców i podpalili samochód.

Gdy Niemiec wyszedł z zakładu, partyzanci spojrzeli po sobie i mimo woli wybuchnęli śmiechem.

- To wasza sprawka - zorientował się wujek i postawił z tej okazji po dodatkowym kielichu.

O zmroku opuścili gościnny dom. Doszli zgodnie do wniosku, że trzeba się trzymać nadal razem, bo licho nie śpi. „Sławek” musiał zrezygnować z marzeń o odwiedzeniu rodziny i wieczerzy wigilijnej przy ulicy Żelaznej.

- Idziemy do mojej matki na Czerwony Prądnik - zdecydował „Lolek”. Przejazd kolejowy przez ulicę Kamienną był zamknięty. Koło budki strażnika kręciło się trochę przechodniów czekając na otwarcie szlabanu oraz trzech uzbrojonych bahnschutzów.

- Ci na pewno polują na szmuglerów i świąteczne zapasy - szepnął „Sławek”.

Około 18 nadjechał pociąg z Miechowa i zatrzymał się przed semaforem czekając na wjazd. Ludzie zwykle korzystali z takiej okazji i wysiadali tutaj, by uniknąć łapanki lub rewizji na Dworcu Głównym. Z pociągu wyskoczyło około setki ludzi, by jak najszybciej i bezpiecznie znaleźć się w domu z cennym świątecznym zaopatrzeniem. Na to właśnie czekali bahnschutze. Zapowiadał się dla nich wyjątkowo obfity wigilijny połów.

- Halt! Rewizja, składać pakunki! - darli się strasząc bronią. Kilku odważniejszych zaczęło wycofywać się z powrotem do pociągu. Posypały się strzały na postrach. Obrabowani pasażerowie zawodzili lub złorzeczyli patrząc na swoje ciężko zdobyte artykuły żywnościowe, ich jedyną nadzieję na godziwe święta.

Takiej podłości i scenerii nie mógł znieść partyzancki honor. Teraz inicjatywę przejęli dwaj pechowi urlopowicze.

Pociąg już odjechał. Zadowoleni Niemcy spozierali chytrze na nagromadzone dobro.

- Dlaczego nie legitymujecie ludzi, a tylko zabieracie walizki. To jest ordynarna kradzież! - napadł „Sławek” w języku niemieckim na najstarszego stopniem bahnschutza. Zaskoczeni grabieżcy zaniemówili. Oprzytomnieli dopiero, gdy usłyszeli za sobą spokojny głos „Lolka”.

- Ręce do góry! Oddać broń!

Pokrzywdzeni pasażerowie szybko zorientowali się w czym rzecz i rozbroili Niemców zabierając trzy peemy i tyleż pistoletów. Bahnschutzów zamknięto w budce strażnika. Klucz wyrzucono daleko w śnieg.

- Ludzie! Macie 10 minut na zabranie bagażu i zniknięcie stąd - zarządził „Sławek”.

- Bierzcie tobołki jak leci, nie ma czasu na szukanie swoich - dodał.

Wkrótce ulica opustoszała. Niemcy zamknięci w budce siedzieli cicho w obawie, by nie oberwać więcej. „Sławek” i „Lolek” już bez przeszkód dotarli na Czerwony Prądnik i zasiedli do wigilijnej wieczerzy.

Na drugi dzień rano obudził ich zgrzyt hamulców zatrzymywanego samochodu ciężarowego. „Lolek” skoczył do okna i wyjrzał na ulicę.

- Znowu szwaby, cholera!

Chwycili broń, granaty i wyskoczyli na podwórze. Niemcy popatrzyli na numer domu, stwierdzili widocznie, że źle trafili i za chwilę odjechali.

- W partyzantce spokojniej niż w Krakowie - stwierdził z przekonaniem „Sławek” dochodząc do wniosku, że trzeba jak najszybciej wracać na wiejską melinę.

Po świętach ruszyli do Brzozówki koło Owczar. W Zielonkach, tuż za Krakowem, spostrzegli gromadę ludzi spędzonych przymusowo do pracy przy kopaniu niemieckich okopów. Było wśród nich też kilku znajomych. Zatrzymali się więc na krótką z nimi pogawędkę. Pracę dozorował Niemiec. Zdążyli zauważyć, że przy pasie ma przypiętą pustą kaburę bez pistoletu.

„Sławek” wyjął śniadanie i począł zajadać z apetytem. Dwóch siedzących bezczynnie Polaków denerwowało Niemca.

- Raus! - wykrzyknął i zaczął wymyślać, że odciągają ludzi od roboty.

„Sławek” właśnie skończył jedzenie, flegmatycznie zwinął papier w kulkę i rzucił celnie w rozkrzyczaną gębę. Na taką obelgę i do tego na oczach tylu ludzi nie mógł sobie pozwolić „nadczłowiek”. Ruszył z kopyta na impertynenta, by dać mu odpowiednią nauczkę. Ten nawet nie ruszył się, mrugnął tylko na „Lolka”. Słowo „halt” i wycelowany pistolet kolegi ostudziły z miejsca zapędy Niemca. Teraz zadziałał „Sławek”. Kazał wszystkim Polakom przerwać pracę i usiąść, Niemcowi zaś wręczył łopatę i polecił w ciągu 10, minut załadować ziemią furmankę stojącą aż za okopem. Szwab pracował po germańsku wydajnie, pot się z niego lał strumieniami, bo ziemię musiał przerzucać na wóz przez rów. Befehl był jednak wyraźny. Ukończył załadunek w nakazanym czasie wśród śmiechu odpoczywających Polaków. Partyzanci kazali Niemcowi rozpuścić ludzi do domów, podstawić sobie pustą furmankę, którą już bez kłopotów dojechali do Owczar.

(Działania przeciwko niemieckiej obronie Krakowa)

Tuż przed samym wyzwoleniem krakowski Kedyw chyba jako jedyne ugrupowanie podjął konkretne działanie zmierzające do unicestwienia niemieckiej obrony w mieście. Por. „Spokojny” wydał bowiem rozkaz przecinania przewodów elektrycznych biegnących do betonowych, zlokalizowanych na wielu ulicach bloków, które mały tarasować jezdnie i utrudniać marsz nacierającym wojskom radzieckim. Taką akcję patrole Kedywu podjęły w dniach 16-17 stycznia 1945 r. Pchor. „Andrzejowi” przypadło w udziale rozbrojenie bunkrów u wylotu ulicy Grodzkiej na plac Dominikański i Wszystkich Świętych (obecnie Wiosny Ludów). Aby wykonać zadanie trzeba było dostać się - jak mówiła instrukcja - do ulicznego włazu, bo tam biegły powodujące przewrócenie bloku połączenia elektryczne. Pchor. „Andrzej” pożyczył od dozorcy pobliskiego domu kilof. Odciągnął nim właz i wszedł do środka. A że narzędzie było odpowiednie, nie miał więc dużego kłopotu z poprzecinaniem i zniszczeniem kabli.

(Działania w Miechowskiem)

W Miechowskiem partyzanci nie próżnowali. Dobrze uzbrojone ruchliwe oddziały z miejsca zaczęły dawać znać o sobie.

=(Opanowanie Liegenschaftu w Donosach 30.11.1944)

Dnia 30 listopada 1944 silny patrol »Huraganu« pod dowództwem „Orła” opanował Liegenschaft w Donosach i zabrał 10 koni. Stacjonujący o 400 metrów dalej oddział osłonowy Niemców na wieść o napadzie zabarykadował się tylko, nie podejmując żadnej interwencji.

Powrót z akcji był dla niektórych partyzantów dość przykry. Ci, którzy spróbowali po raz pierwszy konnej jazdy, poodparzali pośladki. Do dworu w Ostrowie przyjechało nieopatrznie 4 Niemców z Wehrmachtu. Powiadomiono o tym kwaterujący w Janowie oddział »Grom«-»Skok«. Ppor. „Karp” wysłał tam patrol w składzie: „Murzyn”, „Niezłomny”, „Kropka” i „Szczygieł II”. Po krótkiej strzelaninie Niemcy poddali się. Zdobyto 4 karabinki i 2 granaty.


(Zamach na Baumgartena)

Od czasu tragedii pod Pieczonogami minął już prawie miesiąc. Ppor. „Mars” czekał - jak dotąd daremnie - na to, by dopaść Baumgartena. Ten zaś - przestraszony, że zadarł tym razem z partyzantami - nie wychylał przez kilka tygodni nosa ze swej jaskini w Dalewicach. Każdy jego ruch był dobrze znany. Bieżący wywiad prowadził „Olcha” mając za informatora „Poznaniaka” mieszkającego we dworze tłumacza oprawcy.

„Mars” dobierał skrupulatnie ludzi do akcji. Do patrolu mającego wykonać akcję wyznaczył „Zawałę”, „Lenarta” i „Żnina”.

Dopiero w grudniu Baumgarten opuścił po raz pierwszy Dalewice.

W nocy z 3 na 4 grudnia 1944 r. wyruszył z Zagajów Wrocimowskich silny, dobrze uzbrojony patrol w składzie: ppor. „Mars” (Zygmunt Kawecki) - dowódca - czternastostrzałowy FN, „Zawała” (Kazimierz Lorys) - zastępca dowódcy - czternastostrzałowy FN, „Ryś II” (Ryszard Kordek) - adiutant - 1 peem typu Bergmann, „Jeż” (Jerzy Idzik) - 1 erkaem typu Browning, „Lach” (Leon Klaja) - 1 peem typu Sten, „Pieg” (Jan Ziółkowski) - 1 peem typu Sten, „Piach” (Wiesław Wańkowski) - 1 karabin typu Mauser, „Robert” (Tadeusz Kędzierski) - 1 karabin typu Mauser, „Żnin” (Stanisław Maćkowski) - 1 peem typu Sten, „Lenard” (Władysław Dudek) - 1 pistolet typu Parabellum, 1 peem MP.

Po osiemnastokilometrowym marszu patrol dochodzi do wyznaczonej meliny we wsi Kąty (na ostatnim odcinku marszu patrol prowadził łącznik z „terenówki”) leżącej o 1 km drogi od niemieckiego Stützpunktu w Dalewicach. Drzwi otwiera stara kobieta z gromnicą w ręku.

- Nie w porę przyśliście panocki - tłumaczy płaczliwym głosem swoje niezadowolenie z partyzanckich odwiedzin.

Leżące w izbie na katafalku zwłoki staruszka wyjaśniają sprawę.

- Na co mu się zmarło? - zapytuje „Zawała”.

- A, tak „dobrowolnie”, proszę pana - odpowiada staruszka.

Partyzanci zakryli kułakami usta, by nie parsknąć śmiechem. „Dobrowolnie” w tutejszym znaczeniu to po prostu uwiąd starczy.

Patrol zajmuje komórkę i wystawia posterunek na strychu. Gospodarz (Julian Wabik) jest przezorny. Stoi tam druga trumna.

- Będę miał wspaniałe spanie - kombinuje w czasie warty „Zawała”. Podnosi wieko, a tu nowa niespodzianka. Trumna jest pełna jabłek. „Zawała” decyduje się pozostać na strychu.

Rano ppor. „Mars” wyjaśnił krótko cel przybycia. Oświadczył, że chodzi o Baumgartena. Ucieszyło wszystkich, że właśnie im przypadł zaszczyt zapłaty za ohydny mord pod Pieczonogami.

W ciągu następnego dnia ściśnięci w komórce partyzanci musieli zachowywać się jak trusie, za ścianą bowiem gromada ludzi odprawiała obrządek pogrzebowy. O zmroku wyszedł „Mars” z „Zawałą” na zwiad. Wrócili po kilku godzinach bez żadnych Wiadomości o Baumgartenie.

W nocy „Ryś II”, „Lenart” i „Żnin” udali się na patrol w kierunku Słomnik celem wyszukania miejsca na zasadzkę. Zbrodniarz z Dalewic dość często jeździł tamtejszą szosą.

- Popatrz! Przed nami ten młyn, który obrobiliśmy z „Zawałą” - szepnął w Waganowicach „Żnin” do „Lenarta”.

- Wer da? - padło po niemiecku wezwanie poparte strzałem z karabinu. Uskoczyli w bok do przydrożnych rowów i wycofali się nieco do tyłu. W młynie wszczęto alarm.

- Poczęstowalibyśmy ich trochę ołowiem, ale nie pora teraz na to. „Mars” dałby nam dopiero w kuper - osądził trzeźwo sytuację „Ryś II”.

Dnia 6 grudnia o godzinie 12.30 poderwało partyzantów pukanie do drzwi umówionym sygnałem. Był to „Olcha”.

- Niemcy są we wsi. Podobno jest sam Baumgarten - meldował zdyszany.

- Gdzie? Ilu? - wypytywał gorączkowo „Mars”.

- Pięciu. W domu niedaleko stąd. Chodzą po chałupach, rozbijają żarna i ściągają kary od ludzi. Za chwilę wpada siostra „Olchy” z dokładniejszy mi wiadomościami.

„Mars” zarządza alarm. Podniecenie wzrasta, wszyscy wlepiają oczy w dowódcę czekając na rozkazy.

- „Zawała”, „Lenart”, „Żnin”! Ubrać cywilne ubrania i wziąć peemy. Pójdziecie ze mną. „Ryś II” i reszta ubezpieczy akcję i nasz odskok. Za mną!

Dziesięciu ludzi wysypało się z domu.

- Zajmiecie tu stanowiska - wskazał „Mars” „Rysiowi II” miejsce koło płynącego opodal strumyczka, a sam z „Zawałą”, „Żninem” i „Lenartem” ruszył opłotkami do wsi. Posuwają się skokami od chałupy do chałupy.

- Panowie, nie idźcie dalej. Tam „lojtman” szaleje ze swoją bandą - padają ostrzeżenia od uciekających chłopów i kobiet.

- A my chcemy koniecznie z nimi pogadać - przekomarza się z nimi „Zawała”. - Gdzie on jest?

Padają sprzeczne objaśnienia. O 100 m dalej widać przechodzących między zabudowaniami żandarmów.

- Mamy go! - odzywa się „Mars” i przyspiesza kroku.

Patrol przeskakuje nie zabudowany teren i dopada bocznej ściany wiejskiej chałupy, skąd dochodzą wrzaski Niemców i lament kobiecy. Słychać niemieckie przekleństwa, a po nich odgłos uderzeń. Dwóch Niemców wychodzi z chałupy.

- Peemy naprzód! - pada rozkaz „Marsa”. „Lenart”, „Zawała” i „Żnin”, i za nimi „Mars” skaczą na podwórze. Zapalczywy „Zawała” pierwszy otwiera ogień i kładzie trupem najbliższego Niemca. Drugi, ostrzelany przez „Lenarta”, ucieka za stodołę. W tym momencie wypada z mieszkania bardzo wysoki, silnie zbudowany oficer z peemem. w ręku.

Długa seria „Zawały” przecina jego korpus mieszając się z pistoletowymi strzałami „Marsa”.

Potężne cielsko wali się workowato na ziemię. „Mars” zabiera zdobiony na kolbie peem i dokumenty. Nie chce mieć wątpliwości. Wynika z nich niezbicie, że leżący trup to Baumgarten. Zemsta została dokonana.

Tymczasem „Żnin” goni dwóch uciekających w stronę Dalewic Niemców. Kolejna, trzecia seria dosięga jednego z nich. Na pomoc „Żninowi” przybiega „Lenart”, strzelają razem do tego w czarnym mundurze. Odległość jest zbyt wielka. Udaje mu się jednak zbiec. Stojący na otwartej przestrzeni „Żnin” poczuł nagle jakby silne uderzenie w twarz. Czyżbym dostał - myśli skacząc przezornie za róg stodoły. Rozgląda się wokół i zdaje mu się, że ktoś do niego celuje. Nie myli się. Zza węgła wysuwa się lufa karabinu. Podrywa się w tym kierunku i wali ze stena. Celnie trafiony Niemiec pada mu pod nogi. Z jego czapki wysypują się zabrane Polakom kenkarty. Nadbiega „Mars”.

- Jesteś, ranny „Żnin”? - pyta zatroskany.

- Skądże, nic mi nie jest.

- Masz przecież krew na twarzy i ramieniu.

„Żnin” maca się odruchowo, lepka ciecz klei dłoń. „Lenart” wycofuje się pod dom.

- Gdzie jest „Zawała”? - pyta sam siebie i rozgląda się po zabudowaniach. Zamiast niego widzi mundur żandarma za wrotami stodoły. Posyła tam krótką serię. Ciśnie dalej język spustowy, a tu nic. Zmienia wprawnie magazynek i czeka na atak Niemca. Nagle pada strzał z nie więcej jak 20 m. Jest na szczęście niecelny. Żandarm składa się ponownie do strzału. Szybciej jednak zagdakał peem „Lenarta” i karabin wypadł Niemcowi z rąk.

- Zygciu! Zygciu, Władek! - słychać wołanie z prawej strony. To głos „Zawały”. Obaj wzywani biegną w tym kierunku. Przed szopą leży nieruchomo ciało cywila. Niemieckie kule zdołały uśmiercić gospodarza domu, liczącego 41 lat Ludwika Łokasa.

Wpadają do chlewa. Przy wejściu leży na wznak „Zawała”, a obok, poprzecznie do niego, nieżywy już żandarm.

- Co się stało, Kazek?

- Jestem ranny. Dostałem w nogę - mówi skręcając się z bólu. Nadbiega też „Żnin”. Twarz „Zawały” i ubranie są żółte od jakiegoś proszku.

- „Lenart”! Sprowadź natychmiast podwodę - rozkazuje „Mars”. Sytuacja staje się groźna. Ten żandarm, któremu udało się uciec, może ściągnąć za chwilę cały niemiecki garnizon z Dalewic.

„Zawała” dopadł uciekającego Niemca w obórce, gdzie schroniła się także przed strzałami żona gospodarza, Łokasowa. Żandarm, widząc wymierzony w siebie pistolet, pociągnął kobietę i schował się za nią. Tym sposobem sparaliżował działanie „Zawały” i uzyskał przewagę. Sam chroniony mógł w każdej chwili strzelić do napastnika.

„Zawała” natarł jednak i wypalił przez ramię kobiety w szwabską głowę. Równocześnie padł strzał i ze strony Niemca. Obaj ranni padli na gnój i starli się w walce wręcz. Tarzali się dość długo, aż zawędrowali pod nogi stojącej w obórce krowy. Walkę o życie wygrał w końcu „Zawała”, któremu udało się dobić przeciwnika.

Rana była jednak ciężka. Pocisk strzaskał kość udową. Pechowo trafił po drodze znajdujący się w kieszeni „Zawały” granat. Materiał wybuchowy obsypał jego ręce, twarz, ubranie i co najgorsze zaprószył ranę. „Lenart” nie pokazuje się z podwodą. „Mars” i „Żnin” niosą rannego kilkaset metrów na rękach. Zjawia się uczynny „Olcha”.

- Jest tu dobry schowek na strychu. Zostawcie go na razie i zabierzecie później - proponuje.

Wieczorem grupa dotarła bez przeszkód do Pałecznicy, gdzie kwaterował oddział »Błyskawica«.

W akcji w Kątach pod Dalewicami zginęło 4 Niemców, wśród nich Baumgarten. Ze strony polskiej poniósł przypadkową śmierć gospodarz domu, Ludwik Łokas. Ciężko ranny był „Zawała”, a lekko ranny „Żnin”.

„Zawała” przebywał początkowo u lekarza w Łętkowicach, a 11 grudnia 1944 r. został przewieziony przez ppor. „Danusię” do kliniki dra prof. Glatzla przy ulicy Siemiradzkiego w Krakowie[3].

Likwidacja Baugmartena w dniu 6 grudnia 1944 r. miała niezależnie od istoty sprawy także symboliczną wymowę. Dokonana została bowiem w dniu św. Mikołaja i była chyba najmilszym podarunkiem mikołajowym dla ludności powiatu miechowskiego. Ucztowano i pito z tej okazji przez wiele dni. Udające się w teren patrole partyzanckie nie mogły wymigać się od poczęstunku i przepadały na wiele godzin. Powroty do oddziałów były jednak mniej przyjemne. Za karą sypały się dodatkowe warty i stójki pod karabinem.


(Działalność propagandowa)

(Wieczornice dla ludności cywilnej)

Od początku swej samodzielności wszystkie trzy oddziały utrzymywały przyjacielską i żywą więź z ludnością cywilną. Organizowano przynajmniej raz w tygodniu wieczornice, na które zapraszano starych i młodych. Szczególnymi wynikami pracy w tym względzie mógł się poszczycić oddział partyzancki »Huragan« pod dowództwem ppor. „Kuby”. Pchor. „Ryś II” opowiadał zwykle o obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu i swojej ucieczce z niego. Patriotyczne wiersze, w tym własne, oraz monologi deklamował ppor. „Miś II”.

(Pismo "Gniazdo Oporu")

Dowództwo też nie pozostawało w tyle. Pod redakcją ppor. „Dewajtisa”, „Fetniaka” i „Wika” zaczęto wydawać pismo o nazwie „Gniazdo Oporu”. Potrzebny do tego powielacz i papier wynalazła w jakiejś instytucji niemieckiej w Miechowie łączniczka „Lawa” (Maria Rusek), a zabrał siłą wysłany tam patrol. Własna gazetka różniła się od obiegowej prasy akowskiej i lewicowej tym, że podawała bezstronnie i bez komentarzy wiadomości zarówno z Londynu, jak i Lublina.


(Kontrolowanie oddziałów AK na terenie powiatu miechowskiego)

Ppor. „Dewajtis” i ja otrzymaliśmy przez mjr „Skałę” bezpośrednie zadanie od ppłka „Przyzby” (Jan Lasota), szefa sztabu Okręgu Krakowskiego AK. Mieliśmy skontrolować stan, uzbrojenie i nastroje we wszystkich oddziałach partyzanckich stacjonujących na terenie powiatu miechowskiego. Wędrowaliśmy więc przez kilka tygodni z miejsca na miejsce, z kontaktu na kontakt, by dobrnąć wreszcie na poszukiwane meliny.

We wsi Góry Miechowskie spotkałem kpt. „Ponara” i zanocowałem u niego. Przy kieliszku przegadaliśmy prawie całą noc wspominając pobyt w Wielkiej Brytanii i oceniając niezbyt budującą rzeczywistość.

W Giebułtowie natknęliśmy się na Świętokrzyską Brygadę NSZ płka „Bohuna”. Zatrzymano nas jako podejrzanych i zaciągnięto przed oblicze jakiegoś wyższego dowódcy. Pan z monoklem potraktował nas bardzo obcesowo i z góry. Dopiero pokazane zaświadczenia z pieczątką Kedywu, które mieliśmy na szczęście przy sobie, wyjaśniły niemiłą sytuację i zmieniły zachowanie oficera. Zaczął przebąkiwać, że chętnie skorzystałby z naszego pośrednictwa, by przejść do AK.

Meldunek z przeprowadzonej inspekcji był konkretny i wnikliwy. Oddziały były już dobrze zaopatrzone i w pełni przygotowane do zimy. Okoliczni szewcy robili na zamówienie wysokie buty. Około 70 procent partyzantów paradowało w kradzionych z niemieckich magazynów półkożuszkach.


(Zdobycie pociągu towarowego koło Nadzewa)

Dnia 12 grudnia 1944 r. oddział partyzancki »Błyskawica« przedsięwziął pod dowództwem ppor. „Bolka” zakrojoną na szeroką skalę akcję gospodarczą. Partyzanci zatrzymali koło Nadzewa, rozbroili i obrobili doszczętnie pociąg towarowy jadący z cukrem od strony Kazimierzy Wielkiej. Do wykonania zadania zaangażowano około 100 podwód, na które załadowano worki i przewieziono je na z góry wyznaczone punkty. Nikłą tylko część zdobyczy zatrzymały na swoje potrzeby oddziały. Większość cukru przekazano sołtysom okolicznych wsi w celu rozdziału wśród najbiedniejszych chłopskich rodzin. A że zbliżały się akurat Święta Bożego Narodzenia, partyzanckie dary okazały się na czasie i wielu ludziom osłodziły wigilijne stoły.


(Inne epizody)

Drobne akcje zdarzały się teraz często we wszystkich oddziałach. Pojawiające się w terenie patrole niemieckie były z reguły rozbrajane. Zdobywanej broni, zwłaszcza zwykłych karabinów, nie było komu nosić. Przekazywano je najczęściej do „terenówki”, a niekiedy - gdy łup był mniejszy, niż liczono - niszczono ze złości.

Przykładowo zarejestrowane akcje w oddziale »Grom«-»Skok« były następujące: W połowie grudnia 1944 r. ppor. „Karp” zdecydował się podjąć akcję na pociąg osobowy. W odległości 4 km od wsi Kościelec dwóch partyzantów wskoczyło w nocy na parowóz i zażądało od maszynisty zatrzymania pociągu. Ubezpieczona od strony skarpy część oddziału opanowała wagony i przeprowadziła kontrolę pasażerów. Wynik okazał się nadspodziewanie mizerny. Wyciągnięto spod ławki tylko jednego przedstawiciela Herrenvolku, do tego cywila, któremu zabrano pistolet typu FN.

Niezadowolony z takiego obrotu sprawy „Karp” wstąpił w drodze powrotnej z oddziałem na stację i kazał zniszczyć urządzenia kolejowe. Na drugi dzień udał się do Kościelca patrol w składzie „Aga II”, „Kot”, „Szczupak”, „Buńko”, by przeprowadzić dokładne rozpoznanie ruchu Niemców na kolejce.

Trafili dobrze, bo właśnie nadjechał pociąg. Znaleziono wśród pasażerów 3 bahnschutzów, którym zabrano peem i 2 karabiny.

Wypady na kolejkę stały się odtąd prawie nałogiem dla dwóch niespokojnych duchów oddziału, „Agi II” i „Kota”. Chodzili tam codziennie i wśród kolegów dorobili się z tej racji tytułu rewizorów.

W tydzień później wyruszył na rozpoznanie terenu „Miś”, „Murzyn”, „Kat”, „Szczygieł”, „Mops” i „Serduszko”. Po drodze doszło do starcia z 6 żołnierzami Wehrmachtu. W wyniku strzelaniny, 3 Niemców zginęło, a 3 inni zdołali zbiec. Zdobyto 1 peem, 3 pistolety typu Parabellum, 2 karabiny i 5 granatów. Strat własnych nie było.

W dniu 22 grudnia patrol w składzie „Karp”, „Mruk”, „Murzyn”, „Kat” i „Zając” dopadł 3 Niemców w Teresinie. Zdobyto czternastostrzałowy pistolet FN i 2 karabiny.

(Wigilia Oddziału "Grom-Skok" w 1944)

Wigilia zastała oddział »Grom«-»Skok« w Posiłowie. Wokół wyczuwało się już świąteczny nastrój. Dla partyzantów był to dzień jak każdy inny. Prowadzono właśnie szkolenie miejscowej Szkoły Podchorążych. Naukę o broni prowadził pchor. „Buńko”. Po wykładzie zarządził kilkuminutową przerwę na papierosa.

- Opowiedz pan coś z partyzanckich przygód - prosili słuchacze. Skłonny był to już zrobić, gdy jeden z kursantów doniósł mu, że do odległego o 3 km Kościelca przyjechało 5 Niemców po zaległe kontyngenty i prowiant dla siebie na święta.

- Gdzie są, jak uzbrojeni? - dopytywał się „Buńko”.

- U jednego widziałem piękny peem, a oficer chwalił się w gospodzie, że ze swego czternastostrzałowego pistoletu strzelał do powstańców w Warszawie - opowiadał interlokutor podniecając tym „Buńkę”.

- Czesiek! Wyznacz patrol i trzeba ich zrobić - sugerował za chwilę „Buńko” ppor. „Karpiowi”.

- Nic z tego chłopie. Mam wyraźny rozkaz dowództwa, by w okresie świąt nie wszczynać żadnej strzelaniny.

- Zaskoczymy ich w gospodzie i po wszystkim.

- No dobrze! - zdecydował po namyśle „Karp”. - Ale jak strzelicie choć raz, to marny będzie wasz los. Święta przesiedzicie w chlewie. Święty Piotr też chce mieć w Boże Narodzenie spokój.

O godzinie 11.30 wyruszył do Kościelca pod dowództwem „Buńki” patrol, w skład którego weszli pchor. „Ponury”, kpr. „Sowa” i st. strz. „Iwan” (obywatel ZSRR, kolejarz z Mińska).

Po drodze umówili się, że „Sowa” ubezpieczy akcję od strony gminy, a reszta uderzy na gospodę od podwórza. We wsi witały ich przestrogi wybiegających naprzeciwko kobiet.

- Nie idźcie dalej, tam Niemce! - wołały.

Przed gospodą zwiększyli ostrożność. Przeskoczyli przez płot i przywarowali na podwórzu, by rozeznać zakamarki gospodarskich pomieszczeń. „Sowa” był już na umówionym stanowisku.

- Zaczynamy! - rozkazał „Buńko”.

Jednym skokiem dopadli kuchni. Zaszokowane na chwilę kucharki wskazały pokój, w którym zabawiali się Niemcy. „Buńko” silnym kopniakiem otworzył drzwi i wpadł do środka. To samo zrobili „Ponury” i „Iwan”.

- Hände hoch! - wrzasnął kierując w stronę zdziwionych Niemców peem. Wprawdzie chętniej pociągnąłby po nich, by zapłacić za aresztowanie matki i ojca, ale rozkaz ppor. „Karpia” był święty.

Ci, widząc przed sobą trzy wycelowane lufy, podnieśli pokornie ręce do góry. „Ponury” podskoczył i szybko ich rozbroił.

- Rozbierać się! - nakazał wystraszonym „Buńko”. - Dostaniecie po 25 kijów na tyłek. Jeden będzie bił drugiego. Gdybyście się jednak oszczędzali, zrobi to lepiej „Iwan”. On wam nie pożałuje, bo był w niemieckim obozie jenieckim.

Interwencja „Iwana” okazała się zbyteczna. Niemcy okładali się wzajemnie z właściwą sobie skrupulatnością.

Po ceremonii „Buńko” uświadomił ich, że kara była wymierzona za zbrodnie, jakich Niemcy dopuszczają się na polskim narodzie.

- Tylko miejscowym władzom gminnym i okoliczności, że nadchodzą Święta możecie dziękować, że nie poszliście nach Himmelkommando. A teraz marsz do swoich! - rozkazał puszczając ich przez wieś w samych tylko kalesonach.

Przy okazji patrol podskoczył do znajdującej się naprzeciwko gminy i zniszczył wszystkie księgi kontyngentowe.

Zadowoleni z przebiegu akcji partyzanci odskoczyli w przeciwnym od m. p. oddziału kierunku i jeszcze przed zmrokiem wrócili na melinę w Posiłowie.

Zdobyto 1 peem, 1 pistolet czternastostrzałowy FN, 2 karabiny, amunicję, 6 granatów, wyposażenie, 4 kompletne mundury oraz zabrane od ludzi kury, gęsi, indyki itp.

(We dworze w Boronicach)

W nocy wszystkie trzy oddziały honorowały w pełnym uzbrojeniu pasterki w okolicznych kościołach, podziwiani przez ludność wiejską. Ppor. „Dewajtis”, ppor. „Danusia” i ja dysponowaliśmy w czasie swej okresowej bytności w Boronicach małym pokoikiem, usytuowanym tuż przy kuchni.

Z darów gościnnego stołu państwa Schwarzenberg-Czernych korzystało wiele dotkniętych przez wojnę osób. Ukrywał się tam zwolniony z Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego »Skała« por. „Herburt” z żoną, poszukiwany przez gestapo w Krakowie kpt. „Maciek” (Maciej Bibulski) wraz z rodziną oraz wielu warszawiaków i warszawianek rzuconych w te strony po upadku Powstania Warszawskiego.

W dniu 28 grudnia 1944 r. przed południem wpadła do mego pokoiku wzburzona i roztrzęsiona pani domu.

- Ratuj pan, kapitanie!

- Co się stało? - poderwałem się chwytając machinalnie pistolet.

- Partyzanci rozbrajają Niemców! Tu obok, w salonie!

- No to co?

- Spalą nas, wymordują za to! - zawodziła załamując ręce. - Zrób pan coś!

- Dobrze, zaraz tam przyjdę!

Okazało się, że przebywającemu o 3 km dalej na kwaterze w Pośmiechach oddziałowi »Grom«-»Skok« nie uszedł uwagi przejazd bryczką 4 Niemców.

Wyznaczony patrol w składzie „Buńko”, „,Szczygieł”, „Miś”, „Murzyn” i „Wanda” (która po Bożym Narodzeniu pozostała na stałe w oddziale) dopadł ich w dworskim salonie w Boronicach.

- Ja wejdę pierwsza - upierała się „Wanda”.

- Dziewczyno! Znamy twoją odwagę, ale Niemcy mogą się nie przestraszyć baby i co wtedy będzie? - mitygowali ją koledzy.

W rezultacie „Wanda” otworzyła drzwi, a do salonu wskoczyli „Buńko”, „Murzyn” i „Szczygieł”.

Nastąpiło to w momencie dla Niemców szczególnie nieodpowiednim. Właśnie wznieśli kieliszki, by jak przystało wypić pierwszy toast za pomyślność Führera i III Rzeszy.

- Hände hoch! - pada niespodziewane wezwanie.

Kieliszki lecą z brzękiem na podłogę. „Wanda” podbiega i zaczyna rozbrajać dygocących ze strachu nadludzi. Właśnie wtedy wszedłem do salonu z pistoletem w ręku i widzę przed sobą iście groteskową scenę: Drobna z wyglądu kobieta wspina się niemal, aby z ramienia dwumetrowego draba ściągnąć peem. Jestem w rozterce. Z jednej strony żal mi wysiłku i satysfakcji partyzantów, z drugiej trzeba zadośćuczynić prośbie przychylnej i ofiarnej dla nich właścicielki domu.

- Dość! Oddać im broń! - rozkazuję.

Zdziwieni nowym najściem i tym, co się dzieje, Niemcy mają wyraźnie głupie miny. Ale gdy otrzymują broń, cytrynowe dotychczas oblicza odprężają się w niepewnym uśmiechu. Zły na siebie, że przyszło mi wystąpić w nieodpowiedniej roli, ruszyłem do wyjścia.

Rok 1945 »Huragan« powitał w Kowarach, »Błyskawica« w Bolowcu, »Grom«-»Skok« w Pośmiechach, a dowództwo w Boronicach.


(Styczeń 1945 w powiecie miechowskim)

Styczeń 1945 r. zaznaczył się na wschodnich terenach powiatu miechowskiego wzmożonym ruchem oddziałów niemieckich. Wieczorem i w nocy było już wyraźnie słychać dudnienie artylerii z odległego o 90 km przyczółka baranowskiego.

Partyzanci staczali niemal codziennie podobne do opisywanych potyczki. Przeciwnik był jednak bardziej bojowy. Na groźne zazwyczaj „Hände hoch!” nie podnosił rąk w górę, lecz reagował natychmiast strzałami.

Odgłosy artyleryjskich pojedynków na froncie i przemarsze Wehrmachtu wskazywały na to, że coś się święci. Dnia 12 stycznia 1945 r. Armia Czerwona rozpoczęła generalną ofensywę w Polsce. Potężne uderzenie z przyczółka baranowskiego niosło ziemi pińczowskiej, miechowskiej i Polsce długo oczekiwaną wolność.

»Huragan«, »Błyskawica« i »Grom«-»Skok« polują po lasach na wycofujących się Niemców, uderzają z zaskoczenia, biorą nawet jeńców.

Dnia 16 stycznia 1945 r. wieczorem zjawiła się w Boronicach łączniczka „Lawa”, przysłana przez kwaterującego od Nowego Roku w Maszycach mjra „Skałę”. Przywiozła, mi nominację na zastępcę dowódcy Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego »Skała« i rozkaz, bym jak najszybciej przeszedł z oddziałem w rejon Ojcowa, gdzie miały być podjęte koncentryczne działania przeciw wycofującym się Niemcom.

Aby wykonać rozkaz, trzeba było najpierw przejść biegnącą wzdłuż rzeki Szreniawy niemiecką linię okopów. Zadanie było trudne i odpowiedzialne. Po przeanalizowaniu sytuacji doszedłem do wniosku, że należy działać z jak największą rozwagą. Przed nocą wysłałem „Zielonego” i „Lawę” w kierunku miejscowości Kowary, by zaciągnęli języka od tamtejszej „terenówki” i ustalili obsadę oraz najsłabsze punkty na linii okopów. Patrol ten miał powrócić w ciągu dnia z wiadomościami. Sam zaś ruszyłem z ppor. „Dewajtisem” do oddziałów »Błyskawica« i »Grom«-»Skok« celem, wydania potrzebnych rozkazów związanych z przygotowaniem do wymarszu. Dobrze się złożyło, że dowódca »Huraganu« ppor. „Kuba” był akurat w Boronicach, nie zachodziła więc potrzeba wyjazdu do tego oddziału.

Forsowanie okopów planowałem dopiero następnej nocy. Zdawałem sobie bowiem sprawę, że nie dokona się tego bez walki. Wybór najwłaściwszego przejścia i ciemności dawały partyzantom atut zaskoczenia i większą szansę przełamania niemieckiej linii obrony. Napór Armii Czerwonej okazał się na szczęście szybszy niż moje zamiary.

Dnia 17 stycznia 1945 r. rano ubezpieczenie kwaterującego w Kolonii Pałecznickiej oddziału »Grom«-»Skok« zameldowało, że w kierunku, oddziału posuwają się duże jednostki pancerne.

Ppor. „Karp” podnosi nerwowo lornetkę do oczu.

- Widzę czerwone gwiazdy na czołgach! - krzyczy za chwilę mocno pod niecony.

Partyzanci postanawiają wysłać patrol łącznikowy. „Ponury” i „Iwan” wkrótce powracają, a z nimi starszy już wiekiem oficer w stopniu majora. Staje przed zebranym oddziałem na baczność i salutuje.

- Czołem wam, partyzany! - powtarza kilka razy łamaną polszczyzną.

Nadbiegają już radzieccy żołnierze. Częstują papierosami i jedzeniem. Rozanielony „Iwan” podskakuje z radości, że doczekał się nareszcie swoich.

»Grom«-»Skok« dostaje polecenie zameldowania się w odległym o 6 km dowództwie.

- Co chcecie robić dalej? - pytają sztabowcy.

- Walczyć z wami w zorganizowanym jak dotychczas oddziale.

Narady trwają długo. Decyzja jest mniej przyjemna.

- Złożycie teraz broń i pójdziecie na zasłużony wypoczynek do domów. Tam was powołają do polskiej armii.

Pożegnanie z wysłużonym peemem czy karabinem było smutne. Szczęk rzucanego na stos żelaza jakoś dziwnie ranił serce. „Iwan” wycałował każdego, dosiadł przydzielonego mu konia i ruszył, jak jego pobratymcy, na Berlin.

Oddziały »Huragan« i »Błyskawica« zakończyły swoją partyzancką historię w bardziej prozaiczny sposób. Zostały przeze mnie rozwiązane i rozpuszczone do domów.


Przypisy:

  1. Z ośmioosobowej rodziny Basterów matka zginęła w Oświęcimiu, jeden syn – lotnik – w Wielkiej Brytanii, a drugi w obozie koncentracyjnym
  2. Obecnie doktor praw, znany adwokat i społecznik w Krakowie.
  3. „Mars” (Zygmunt Kawecki) obecnie dr inż. prof. AGH w Krakowie; „Zawała” (Kazimierz Lorys) – inż. Projektant; „Lenart” (Władysław Dydek) – dr inż. Prof. AGH w Krakowie; ś.p. „Żnin” (Stanisław Maćkowski) – mgr, b. pracownik PAN.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi