Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Początki wielickiego Kedywu


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek, Wspomnienia okupacyjne, Cz. I.



3. Początki wielickiego Kedywu


Działo się to chyba w marcu 1943 roku. Jesienią poprzedniego roku Kazek przestał pracować na poczcie głównej w Krakowie, ze względu na uciążliwe dojazdy do Krakowa. Pociągi dojeżdżały tylko do stacji Wieliczka, leżącej poza miastem, a nie do przystanku Wieliczka-Rynek. Często były bardzo przepełnione i kursowały dość rzadko. Od jesieni 1942 roku Kazek rozpoczął pracę w tym, co i ja warsztacie Żupy Solnej. Spotykałem się z nim codziennie w pracy, a często również po południu lub wieczorem. Odpadły nam z konieczności zajęcia handlowe, zwłaszcza te połączone z wyjazdami poza Wieliczkę. Jak wszyscy młodzi, zdrowi i normalni 20-latkowie rozglądaliśmy się za urodziwymi wieliczankami, mieliśmy swoje sympatie - a zatem i randki oraz związane z nimi sukcesy i porażki.

Nurt konspiracyjny trwał, ale działania z tym związane wydawały się nam dość anemiczne i monotonne. W naszej trójce (Kazek, Józek i ja) zarysowały się dość wyraźne różnice temperamentów i zainteresowań, również i w sprawach publicznych. Najbardziej zapalczywy i impulsywny był Józek, najbardziej bojowy, ale i zarazem bardziej rozważny, okazał się w różnych próbach i okazjach - Kazek. Ja mieściłem się gdzieś pośrodku między nimi. Okazji do awantur raczej nie szukałem, ale w tych, w których los kazał mi wziąć udział - a było ich sporo w wojennej eskapadzie we Wrześniu 1939 od Krakowa, aż po Chełm Lubelski, w handlowych przygodach okupacyjnych i w codziennym życiu okupowanego przez hitlerowców kraju - ani razu nie zawiodłem. Nadchodzące miesiące i lata okazać się miały dla nas pełnymi wydarzeń mocnych, często na granicy ryzyka życia.

Łączyło nas jedno - absolutna wrogość i nienawiść do niemieckich okupantów i dezaprobata dla wszelkich postaw konformistycznych i służalczych wobec niemieckich okupantów. A postawy takie, poczynając od gorliwej uległości, aż po jawną kolaborację, zdarzały się niestety i w naszym mieście, choć na szczęście rzadko. Nieukrywana, społeczna dezaprobata stawała się skutecznym środkiem zniechęcającym dla ujawniania postaw kolaboracyjnych.

Na którymś spotkaniu z Kazkiem zadał mi on pytanie czy miałbym ochotę włączyć się w bardziej aktywną działalność konspiracyjną. Ostrzegł mnie od razu, że sprawa jest poważna i że dobrze by było, gdybym to sobie spokojnie przemyślał i zastanowił się do jutra. Dodał, że trzeba się liczyć z występami z bronią, że będzie można oberwać co nieco, a nawet pozbyć się życia lub, co j jeszcze gorzej, dostać się w łapy gestapo. Wspomniał jednak, że nie zawsze obrywać musimy my, mogą obrywać szwaby i ich pomocnicy.

Mówił spokojnie z lekka uśmiechnięty, trochę drwiącym tonem, ale ja znałem go zbyt dobrze by nie wiedzieć, że propozycję traktować trzeba poważnie. Próbowałem dowiedzieć się od niego coś więcej. Czy będzie to dalej AK, czy też coś innego, czy aby nie znowu jakaś organizacja polityczna? Nie wiele się dowiedziałem, ale zapewnił mnie, że jest to formacja akowska.

Zapytałem jeszcze co z Józkiem. Trzymaliśmy się nadal bardzo blisko. Kazek powiedział mi, że ta sprawa została przemyślana i doszli do wniosku, że Józek jest bardzo odważny, na co dał już wiele dowodów, ale i porywczy, zapalczywy, impulsywny, a tu trzeba działać odważnie, ale i rozważnie i cierpliwie. Zapytałem też Kazka jak mam się zachować w stosunku do mojego, dotychczasowego, akowskiego dowódcy, Tadeusza Grochala - „Lancy”.

- Nie musisz nic robić. To zostanie załatwione drogą służbową - powiedział krótko. - Zrobisz najlepiej jak na ten temat w ogóle z nim nie będziesz rozmawiał - dodał po chwili, w sposób ucinający dalszą w tej sprawie dyskusję.

Po spotkaniu Kazka nazajutrz w drodze do warsztatu Żupy Solnej, powiedziałem mu krótko, że decyduję się na wstąpienie do nowej organizacji. Kazek mruknął tylko, że tego się spodziewał. Sytuacja była nie sprzyjająca do dalszej na ten temat rozmowy. Wchodziliśmy w grupę ludzi zmierzających do swoich stanowisk pracy. Moja, przekazana Kazkowi decyzja była krótka, ale poprzedziły ją znacznie dłuższe przemyślenia i rozmowa z samym sobą.

Ten pierwszy „ja” optował za przystąpieniem do nieznanej mi bliżej organizacji. Przemawiał za tym patriotyczny obowiązek, chęć dalszej współpracy z Kazkiem, z którym łączyły mnie już wówczas silne więzy przyjaźni, któremu w sprawach konspiracyjnych dowierzałem bezgranicznie i w dodatku żywiłem bezgraniczny podziw dla jego odwagi i rozwagi w wielu naszych wspólnych przeżyciach. Nie przeszkadzało to jednak istnieniu między nami znacznych różnic światopoglądowych i zachowań w obcowaniu na co dzień. A odmowa współudziału w nieznanym mi bliżej zgrupowaniu groziła co najmniej ograni-czeniem naszej zażyłości. Było też w tej decyzji trochę ambicji, by nie wycofywać się z zadań trudnych.

Moje „alter ego” występowało z pozycji krytycznej wobec nowej propozycji. Czy podołam spodziewanym obciążeniom i niebezpieczeństwom, czy starczy mi odwagi, czy nie zawiodę i czy wytrzymam w sytuacjach skrajnie krytycznych? Na co narażam swoją Rodzinę i bliskich i czy mam prawo ich narażać? Jak ułożyć proporcje między obowiązkami względem Ojczyzny, a obowiązkami względem moich najbliższych?

W ostatnich latach, z mojej przyczyny, wynikały już nieraz dla Rodziny ciężkie obciążenia. Wiedziałem czym była dla moich Rodziców prawie 50-dniowa moja nieobecność w domu podczas Kampanii Wrześniowej, ile zmartwień i ofiar przyniósł im mój 7-tygodniowy pobyt w więzieniu w roku 1942.

Przeważyło przekonanie, że obowiązek względem zniewolonej Ojczyzny postawić muszę na pierwszym miejscu. Ciekawe, że wahań takich nie miałem we wrześniu 1939 roku decydując się, wraz z trójką moich wielickich kolegów na ochotniczą służbę w Wojsku Polskim przeciw hitlerowskim najeźdźcom. Może głowa kierowała się wtedy więcej emocjami niż racjami? Również dotychczasowe działania konspiracyjne nie stanowiły dla mnie takich dylematów. Weszliśmy do warsztatu. Zrobiło mi się jakoś lżej. Kazek znalazł okazję, by w cztery oczy przekazać mi niezbędne informacje. Miałem wstąpić do wydzielonej z Armii Krajowej organizacji sabotażowo-dywersyjnej pod kryptonimem Kedyw (od słów kierownictwo dywersji). Kedyw podlegał Komendzie Głównej AK. Przeznaczony był do czynnej walki z okupantem hitlerowskim. W nowej organizacji szefem nas obu będzie Zygmunt Kawecki - „Mars”. Zygmunt był starszym ode mnie o trzy lata kolegą gimnazjalnym. Po maturze odbył służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie. Ukończył ją w roku 1938 w stopniu plutonowego-podchorążego. W roku 1938/39 zaliczył j pierwszy rok studiów na Wydziale Hutniczym Akademii Górniczej w Krakowie. Po mobilizacji w dniu 3.9.1939 został nazajutrz bardzo ciężko ranny w transporcie wojskowym.

Zygmunta znałem już od lat szkolnych, ale bez bliższej zażyłości z racji znaczącej wtedy różnicy wieku. W wielickim gimnazjum aktywnie działał w Związku Harcerstwa Polskiego, jako drużynowy. Z Kazkiem znali się bardzo dobrze, gdyż Kazek był również bardzo czynny w innej drużynie harcerskiej. Warto tu może wspomnieć, że moja kariera harcerska zaczęła się już w 3-ciej klasie Szkoły Podstawowej w Wieliczce (w tzw. „Bednarce”), ale trwała zaledwie dwa tygodnie. Matka zdążyła mi kupić mundurek, byłem na dwóch, a może trzech zbiórkach. Nie bardzo smakowała mi dyscyplina i atmosfera organizacji harcerskiej, wzorowanej na regulaminie i mustrze wojskowej. Na domiar złego poróżniłem się na zbiórce z którymś z koleżków. Doszło do bójki i za karę zostałem wyznaczony do jakichś czynności, które mi nie odpowiadały. Wróciłem do domu i zapowiedziałem Matce, że „wypisuję się” z harcerstwa i munduru już nie będę nosił. Został sprzedany z niewielką stratą i to był koniec mojej harcerskiej działalności. W formacjach mundurowych znalazłem się znowu w 4-tej klasie gimnazjum, już bez mojej woli, ponieważ szkoły średnie miały w programie nauczania „Przysposobienie Wojskowe (PW)”. W PW czułem się jednak dobrze i nawet imponowało mi chodzenie w mundurze, który składał się z okrągłej granatowej czapki gimnazjalnej, drelichowej, zielonej bluzy i granatowych spodni od mundurka szkolnego. Noszenie granatowych mundurków szkolnych i tarcz na rękawach było dość ściśle przestrzegane. W mundurach PW mieliśmy obowiązek salutowania wojskowym oficerom i podoficerom. W programie nauczania były elementy musztry wojskowej, nauka o broni, ostre strzelanie, ćwiczenia z bronią itp.

Do jednej klasy chodziłem z Kazkiem tylko w roku szkolnym 1938/39, w Liceum Telekomunikacyjnym Państwowej Szkoły Przemysłowej w Krakowie, przy al. Mickiewicza. W sierpniu 1939 roku byliśmy w ramach PW na miesięcznych obozach szkoleniowych w Szkole Podchorążych Łączności w Zegrzu pod Warszawą. Pamiętam nazwisko dowódcy naszej kompanii PW, porucznika Bojarzyńskiego ze służby zawodowej. Szefem kompanii był również podoficer zawodowy, st. sierżant Eliasz.

W ostatnich dniach sierpnia, już po ogłoszeniu powszechnej mobilizacji, kompania nasza z największym pośpiechem i trudem zdołała ewakuować się pociągiem z Zegrza do Krakowa.

Ale wróćmy do sprawy. Dziś nie pamiętam już szczegółów. Prawdopodobnie Kazek doprowadził w tym samym dniu do spotkania z „Marsem”, który zatrudniony był wówczas w dziale elektromechanicznym Żupy Solnej. Kierownikiem tego działu był inżynier Bolesław Misiewski. Z wykształcenia był on inżynierem elektrykiem, ale miał już sporo doświadczenia praktycznego i sprawnie kierował powierzonym mu zespołem, liczącym chyba około dwustu pracowników. Był on człowiekiem komunikatywnym, zazwyczaj dość wesołym, życzliwym sobie i ludziom. Wkrótce po moim zatrudnieniu w dziale elektrycznym zetknąłem się z nim służbowo. Byłem wtedy w całym dziale jedynym technikiem elektrykiem ze średnim wykształceniem. Zastępcą inż. Misiewskiego był Zdzisław Herwy, w roku 1939 student wydziału elektrycznego Politechniki Lwowskiej. Wojna przerwała mu studia i jakoś znalazł się w latach okupacji w Wieliczce. Werkmistrzem wydziału elektrycznego był wieliczanin Leopold Nawrot, który podobno ukończył jakąś szkołę werkmistrzowską. Był to również człowiek pogodny, doskonały fachowiec z dziedziny urządzeń mechanicznych, obeznany trochę z praktyką monterską. Był sprawnym administratorem i werkrnistrzem powierzonego mu warsztatu elektrycznego.

Zygmunt Kawecki pracował jako przyuczony technik, kreślarz i konstruktor w biurze technicznym działu elektromechanicznego. W kilkuosobowej obsadzie techników, wyraźnie uchodził za przełożonego zespołu. Wkrótce zorientowałem się, że wśród nich Zbigniew Kostecki - „Mirek” jest również członkiem Kedywu. Zetknąłem się z nim już kilka razy na terenie Żupy.

Dowiedziałem się później od „Marsa”, że wraz z inż. Misiewskim słuchał od roku 1941 przez około dwa lata komunikatów radia BBC. Aparat radiowy przyniósł wtedy do naprawy, do biura technicznego Żupy młodszy Echtermeyer, niemiecki inżynier. Misiewski i Kawecki zorientowali się, że w aparacie brak jest jedynie lampy AC-2. Postarał się o nią Kawecki i potajemnie słuchali obaj komunikatów i wiadomości BBC. Słuchanie zakazanego radia w pomieszczeniu biura było bardzo ryzykowne i niebezpieczne. Za takie sprawy groził w najlepszym przypadku obóz koncentracyjny. Komunikatów radiowych słuchali najczęściej wieczorami - na zmianę - inż. Bolesław Misiewski lub Zygmunt Kawecki. W przypadku ważnych wydarzeń słuchali BBC w godzinach południowych od 12.00 do 12.15. Gdy jeden słuchał, drugi ubezpieczał go przed oknem parterowego budynku biura.

W sprzyjających okolicznościach doprowadził Kazek tego samego dnia do spotkania z naszym konspiracyjnym dowódcą, ppor. „Marsem”. Zygmunt powiedział chyba jakieś ciepłe słowa, poklepał mnie z lekka po plecach i wyraził nadzieję, że będzie się nam dobrze współpracowało. Widać było, że nie lubi patosu i że nie będzie dystansu pomiędzy nim a podkomendnymi. Zrobił na mnie dobre wrażenie i czułem że będzie dowódcą wymagającym, ale zarazem przyjaznym i odpowiedzialnym. Mówił niewiele, nie wiem nawet czy padło słowo Kedyw, które było kryptonimem ugrupowania akowskiego do jakiego zostałem właśnie wcielony.


Przyjaciel Michaś

Ale chyba już następnego dnia zgłosił mi werkmistrz, że Kawecki prosi bym skontaktował się z nim telefonicznie lub osobiście. Poszedłem do Biura Technicznego. Zygmunt był sam. Domyśliłem się że porozsyłał swoich współpracowników, byśmy mogli swobodnie porozmawiać. Między wierszami rozmowy wypytał mnie o klimat i stosunki panujące w warsztacie, czy są wśród pracowników warsztatu różni fachowcy, na których mógłby liczyć, czy bywam w pralni przy remontach maszyn i urządzeń tam pracujących, jak mi się podoba nowa automatyczna centralka telefoniczna, przy montażu której przez firmę Siemens-Halske z Krakowa byłem zatrudniony jako przedstawiciel kopalni i o różne inne rzeczy. Rozmowa była tak prowadzona, że mogłaby odbywać się w obecności każdego z zatrudnionych w dziale pracowników lub nawet ludzi nie całkiem pewnych. Miałem za dwa dni o umówionej godzinie wpaść znowu do Biura Technicznego. Tak się też stało.

Zygmunt znowu był sam. Pokazał mi rysunek konstrukcyjny klucza z zapadką do odkręcania dużych śrub o łbach kwadratowych. Pooglądałem, a on powiedział mi cicho:

- Potrzebuję żebyś to miał za kilka dni. No, powiedzmy za tydzień – dodał jeszcze.

- Będzie trudno, bo ja tego sam nie potrafię wykonać - zauważyłem.

- Ja też nie myślę, że sam to zrobisz, ale w twoim warsztacie są wszystkie możliwości, żeby to wykonać. Ale lepiej by było, żebyś nie miał zbyt wielu współpracowników i żeby byli pewni. Myślę, że dasz sobie radę – powiedział mi na pożegnanie.

Było to pierwsze moje służbowe zadanie. Domyśliłem się, że jest to rysunek klucza (z wymiarami) do szybkiego rozkręcania szyn kolejowych. Z rysunkiem w kieszeni długo zastanawiałem się z czyjej pomocy skorzystać. Rzecz komplikowała się o tyle, że za zlecenie trzeba by sporo zapłacić, a „Mars” o pieniądzach nie wspomniał. Doszedłem do przekonania, że najlepiej będzie porozmawiać z monterem Michałem Oprychem (Opolskim), z którym zdążyłem się już dobrze zaprzyjaźnić. Michał był prawie dwa razy starszy ode mnie. Przylgnął jakoś wnet do mnie, zaproponował mi „bruderszaft” i wprowadził w towarzystwo swoich kompanów, do których należeli: Józef Koczwara, z zawodu ślusarz zatrudniony w Krakowie, Dulek (pełnego imienia nie pamiętam) Goetel, złotnik i ślusarz precyzyjny, Franciszek Cholewa - tokarz w warszta-cie mechanicznym Żupy, Edward Daniec - szofer i mechanik i jeszcze kilku innych. Całe to towarzystwo miało ciągoty do mocnych napojów. Ja byłem daleki od ciągot, ale też i nie stroniłem od okazji. Zdarzało się więc niekiedy, że dawałem się wciągnąć w ich towarzystwo.

Pod nieobecność werkmistrza, którego czasem zastępowałem, wezwałem Michasia do werkmistrzowskiego kantorka i pokazałem mu rysunek ze słowami:

- Michaś, zależy mi bardzo, żebyś mi to zrobił za kilka dni. Ale pieniędzy na to nie mam - dodałem. Pooglądał, o coś tam zapytał i wyszedł. Po paru dniach wszedł umorusany w zaoliwionym „ferszalungu” (tak mówili wówczas warsztatowi monterzy na ubrania robocze - z niemiecka, od słowa Verschalung - obudowa). W werkmistrzowskim kantorku siedział Leopold Nawrót, kancelista warsztatowy Leon Grzywacz i ja. Michał rzucił mi na biurko coś ciężkiego, grubo owiniętego w brudny - jak on sam - papier gazetowy, ze słowami:

- Musiałem już całkiem zejść na psy, jeżeli nadaję się tylko do naprawy maszynek do mielenia mięsa.

Uśmiechnąłem się tylko i podziękowałem mu ze świadomością, że jest to ów klucz zapadkowy do rozkręcania szyn. Po jakimś czasie przekazałem go „Marsowi” i przyznałem się do tego, że klucz wykonał Michaś Oprych (Opolski). Ani wtedy, ani później Michaś nie zapytało pieniądze. Doszedłem do wniosku, że świadom on już był mojej działalności konspiracyjnej. Ja do 22 lipca 1944 roku pracowałem jeszcze w warsztacie, a później poszedłem do partyzantki. Michaś pomagał mi jeszcze w różnych działaniach, o których będę tu jeszcze wspominał, ale nigdy nie zadawał mi głupich pytań, a ja nigdy nie rozmawiałem z nim na temat potrzeb, z którymi zwracałem się do niego. „Mars” uznał, że zadanie wykonane zostało w sposób doskonały.


Podsłuch w centralce telefonicznej

Wkrótce dostałem od „Marsa" następne zlecenie. Nowa, automatyczna łącznica telefoniczna, 100-numerowa została oddana do ruchu w Żupie Solnej kilka miesięcy wcześniej. Byłem zatrudniony przy jej montażu, a po jego zakończeniu konserwację i utrzymanie jej w ruchu zlecono mnie i mojej brygadzie, w skład której wchodzili: Władysław Poda, Stanisław Jurczyński i niekiedy Stefan Włodarczyk lub jeden z młodych praktykantów zatrudnionych w warsztacie. Konieczne prace murarskie wykonywał Andrzej Rynduch na zmianę ze Stefanem Gałanem. Nie przewidywałem nawet wtedy, że obaj staną się, w pier-wszych miesiącach po wejściu do Wieliczki Armii Czerwonej i zorganizowaniu „ludowej” administracji, lokalnymi prominentami. O Gałanie wiedziałem, że był on jednym z przywódców wielickich komunistów, ale nagły awans Ryducha był dla mnie zaskoczeniem.

W sprzyjających okolicznościach zagadnął mnie „Mars”, czy mam łatwy dostęp do łącznicy. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że mam do niej nieograniczony dostęp o każdej porze dnia, a jeśli trzeba to nawet w nocy. Byłem odpowiedzialny za pracę i konserwację łącznicy. Po odejściu Franciszka Imacha, montera z krakowskiej filii Siemens-Halske, po zakończeniu montażu i oddaniu centralki do ruchu, ja z moją brygadą przejąłem odpowiedzialność za jej pracę. Pracy nie było dużo. Właściwie łącznica mieściła się w zamkniętym parterowym pomieszczeniu Zamku Żupnego. Klucze do niej znajdowały się na portierni, przez którą wchodziło się do zamku. Na piętrze, obok sekretariatu dyrektora von Felsena, zainstalowane było tak zwane „awizo”, obsługiwane przez telefonistkę przez całą dobę i umożliwiające połączenie wybranych numerów z miastem poprzez, pocztową ręczną centralkę telefoniczną.

Jedną z telefonistek była około 20-letnia Zofia M., którą wojenna migracja przyniosła do Wieliczki chyba gdzieś ze Śląska. Była Polką, bardzo urodziwą i znała doskonale język niemiecki. Mówiła zalotnym, trochę dziecinnym głosem i urokom tym podlegało wielu mężczyzn. Dyrektor von Felsen „wywracał gały” przechodząc przez pokoik „awiza” do własnego mieszkania w północnym skrzydle zamku. Zachodził do „awiza” również młodszy Echtermeyer, niby ze służbowymi sprawami, a o 14-tej często przed bramą wyczekiwał mój kolega szkolny Jurek K., syn inżyniera z kopalni, lub młodszy inżynier górniczy, Antoni J., absolwent Krakowskiej Akademii Górniczej, zatrudniony w kopalni. Okolicznościowo uwodzili ją i inni. Timbre głosu Zofii M. wywoływał u panów żywszy obieg krwi i wprawiał ich w stan podniecenia. Ja bywałem czasem w „awizie” dla usunięcia rzadkich uszkodzeń centralki i mogłem to wszystko obserwować.


Projekt filii fabryki samolotów w podziemiach kopalni

Zygmunt wysłuchał mojej relacji i polecił mi podjęcie zorganizowania w łącznicy podsłuchu rozmów prowadzonych na liniach łączących aparaty telefoniczne niemieckiej administracji kopalni i rozmów przechodzących przez pocztę. Związane to było z podjęciem przez Niemców prób zorganizowania w podziemiach kopalni na IV poziomie, wojskowych magazynów wehrmachtu oraz przypuszczalnie zakładów produkujących części dla samolotów. Przygotowanie projektu urządzeń wyciągowych do tych celów, zleciła Biuru Technicznemu Działu Elektromechanicznego dyrekcja Żupy. Zakres potrzebnych przeróbek szybu „Daniłowicz” uzgadniał z Zygmuntem Kaweckim kierownik ruchu podziemnego kopalni obersteiger (nadsztygar) Heinrich Echtermeyer.

Według relacji „Marsa” Echtermeyer polecił mu wykonanie projektu przebudowy szybu „Daniłowicz” w taki sposób, by można było wyciągać z poziomu IV-tego na powierzchnię przedmioty o długości 22 metry i szerokości 3 metry. Polecił też zaprojektować na poziomie IV-tym urządzenia sanitarne dla 500 osób. Zygmunt domyślił się, że ma tam być założona fabryka części samolotów bojowych. Starszy Echtermeyer zrobił mu uwagę, że gdyby Anglicy dowiedzieli się o ich rozmowie, to na mapach lotniczych zaznaczyliby na Wieliczce dwa kółka.

Na drugi dzień po tej rozmowie Zygmunt nie poszedł już do pracy w Żupie Solnej. Udał się w Miechowskie, gdzie został skierowany do koordynowania działalności dywersyjnej jako inspektor Kedywu.

Do moich obowiązków służbowych w kopalni należała konserwacja nowej automatycznej centralki telefonicznej, którą Niemcy zbudowali w Zamku. Wcześniej brałem udział przy jej montażu. „Mars” zlecił mi zorganizowanie podsłuchu telefonicznego niektórych numerów. Przesiedziałem wiele godzin w centrali na podsłuchu, ale rozmowy prowadzone po niemiecku rzadko dotyczyły spraw nas interesujących i niewiele z nich rozumiałem, z moją gimnazjalną znajomością języka niemieckiego. Po pewnym czasie wiedzieliśmy już od „Marsa” na pewno, że projekt dotyczy montażu części samolotów w podziemiach kopalni. Po kilku miesiącach intensywnych przygotowań zaniechano dalszych prac, podobno ze względu na duże zagrożenie korozją.

Ostatecznie w lecie 1944 Niemcy zaniechali dalszych działań zmierzających do budowy fabryki lotniczej w podziemiach kopalni soli w Wieliczce. Być może (decyzja taka została spowodowana zbliżaniem się frontu wschodniego lub też obawą przed korozyjnym działaniem soli na metalowe części samolotów.

Pewne uzupełnienie tego tematu stanowić może relacja ustna wieliczanina Andrzeja Grodzińskiego. Po ukończeniu średniej szkoły mechanicznej w Krakowie w roku 1943, odbywał on praktykę zawodową w Żupie Solnej. Na przełomie kwietnia i maja 1944 przekazany został do niemieckiego przedsiębiorstwa A. G. Abraumbetrieb w Wieliczce. Mieściło się ono w budynku daw-nego sądu przy ulicy Daniłowicza. Zadaniem tego przedsiębiorstwa było przygotowanie w podziemiach kopalni soli, na poziomie III, pomieszczeń do zamierzonej produkcji części lotniczych do samolotów typu Heinkel. Andrzej Grodziński był zatrudniony w dziale Werkehaltung tego przedsiębiorstwa. Biuro tego działu znajdowało się na nadszybiu szybu „Daniłowicz”, a na III poziomie w kopalni robotnicy przygotowywali stanowiska robocze dla dużych obrabiarek i pras. Pracowali tam przymusowo Żydzi i Żydówki, mieszkający w barakach na południowej stronie toru do szybu „Kościuszko”, za łazienkami salinarnymi. Andrzej pamięta, że przygotowana była makieta kadłuba samolotu w skali 1:1. Miała ona być próbnie wyciągana szybem „Daniłowicz” na powierzchnię. Dział Werkehaltung robił przygotowania i rozpoczynał instalację urządzeń. Rampa rozładowcza dla nadchodzących obrabiarek przygotowywana była obok toru kolejowego do szybu „Kościuszko”. Pod koniec lipca 1944 Andrzej Grodziński - „Grot”, który był członkiem akowskiego batalionu „Mrówka” wszedł w skład wielickiego Oddziału Partyzanckiego „Potok”. Oddział ten działał w Myślenickiem, pod dowództwem Władysława Wołka - „Potoka”.


Współpraca z „Jackiem”

Na jednym z pierwszych spotkań z „Marsem” powiedział mi on, że bezpośrednio będę podlegał Janowi Nawrotowi - „Jackowi”. Pierwsze moje spotkanie z „Jackiem” odbyć się miało w umówionym terminie, w godzinach wieczornych, przy południowej ścianie nieczynnego zabytkowego kościółka św. Sebastiana. Ten drewniany kościółek z XVI wieku stał poza miastem, na stoku wzniesienia otaczającego Wieliczkę od strony południowej. Kościółek zbudowany wśród wiekowych lip stwarzał, zwłaszcza nocą, dość niesamowitą scenerię dla konspiracyjnych spotkań.

„Jacek”, jak by dostosowując się do tajemniczej, wieczorowej scenerii spotkania, zjawił się cicho, zachodząc mnie od tyłu, na wyznaczonym miejscu. Wymieniliśmy hasło i odzew. „Jacek” był mężczyzną chyba około 10-lat starszym ode mnie. Znałem go tylko z widzenia. Do września 1939 był zawodowym podoficerem Wojska Polskiego. Służył w żandarmerii wojskowej, bodajże w stopniu plutonowego. Mieszkał gdzieś w okolicy kościółka św. Sebastiana. Wymieniliśmy szeptem kilka zdawkowych słów i potem przeszedł do zleconych mi zadań. Dotyczyły one terminów naszych dalszych spotkań i zebrania przeze mnie pewnych informacji o składzie osobowym posterunku granatowej policji polskiej w Wieliczce i żandarmerii niemieckiej, oraz o paru rodzinach volksdeutchów i osób kolaborujących z Niemcami. Zapowiedział mi, że będzie tych zadań więcej.

Mniej więcej w opisany sposób odbywały się, w odstępach kilku lub kilkunastodniowych, nasze spotkania. Raz, a może dwa razy, otrzymałem od niego konspiracyjną gazetkę do przeczytania i zwrotu przy następnym spotkaniu. Po kilku miesiącach moje spotkania z „Jackiem” rozrzedzały się coraz bardziej ze względu na mnogość zadań zlecanych mi przez „Marsa” bezpośrednio.


Spotkanie z Niemcami nie odbyło się

Wczesną wiosną 1943 roku poinformował mnie Kazek „Zawała”, że czeka nas obu poważniejsza i niebezpieczniejsza akcja. Niemieckie kierownictwo kopalni soli w Wieliczce postanowiło urządzić spotkanie towarzyskie z wybranymi polskimi inżynierami, sztygarami i urzędnikami. Spotkanie odbyć się miało wieczorem w świetlicy kopalni, znajdującej się wówczas przy obecnej ulicy Kilińskiego. W budynku tym znajduje się teraz komisariat policji. W intencji Niemców spotkanie miało na celu przełamanie i rozbicie jednoznacznie negatywnej i wrogiej wobec okupantów postawy wielickiego społeczeństwa. Posta-nowiliśmy nie dopuścić do odbycia się tej imprezy.

W sprawie tej ja nie kontaktowałem się wcześniej z „Marsem” i dlatego nie wiedziałem na ile Kazek „Zawała” uzgodnił jej plan z Zygmuntem. Według tego planu mieliśmy obaj w trakcie mowy powitalnej do uczestników spotkania, którą wygłosi zapewne dyrektor von Felsen lub któryś z Echtermeyerów, obrzucić frontowe okno sali świetlicy kamieniami i następnie wykonać odskok. Ulica Kilińskiego prawie nie była oświetlona, ale za to znajdowała się w samym środku miasta. Na dodatek w odległym może o 50-metrów domu (pałac Friedmana) kwaterowała nieliczna grupa żołnierzy wehrmachtu, a przed wejściem stał wartownik z karabinem. O wyznaczonej porze ściągać zaczęli do świetlicy zaproszeni goście.

Myślę, że ogromna ich większość przyszła niechętnie, dlatego że nie śmiała odmówić niemieckim organizatorom spotkania. Było już ciemno. Wcześniej, na wychodzącej z Rynku Głównego ulicy Górsko, zaopatrzyliśmy się obaj w po dwa lub może trzy średniej wielkości kamienie. Od strony ulicy Górsko weszliśmy w ciemną już ulicę Kilińskiego. Przechodząc lewym chodnikiem obok budynku świetlicy rzuciliśmy nagle obaj przygotowane kamienie do szerokiego okna frontowego. W świetlicy trwała właśnie mowa powitalna.

A my obaj wyrwaliśmy z miejsca w kierunku ulicy Zamkowej i nią w stronę kościoła św. Klemensa. Tu Kazek skręcił ostrym szpurtem w przejście między kościołem a budynkiem dzwonnicy. Ja byłem wtedy poważnie cierpiący na tzw. nadkwasotę żołądka. Zdarzały się nawet objawy zasłabnięcia. Kazek pamięta do dziś, że jakoś niedługo przed akcją na ul. Kilińskiego spotkał mnie raz wychodzącego z centrali telefonicznej w Zamku Zupnym. Byłem w bardzo złej formie i tak osłabiony, że postanowił odprowadzić mnie do domu w Bogucicach obok tartaku.

Byłem fizycznie dość słaby. Jednym przebłyskiem świadomości uświadomiłem sobie, że niedaleko już pobiegnę. Brakowało mi sił. Najwyższym wysiłkiem przebiegliśmy obaj chyba ponad 100 metrów. Był to dla nas obu życiowy rekord na sto metrów. Kazek pobiegł dalej w prawo, w kierunku dzwonnicy, a ja, ja nagle zmieniłem taktykę. Była to instynktowna, błyskawiczna decyzja. Gdy tylko skręciłem za Kazkiem w prawo i znalazłem się w cieniu kościoła, już niewidoczny od strony przystanku kolejowego Wieliczka-Rynek, nagle przystanąłem i jak tylko mogłem, spokojnym krokiem, wyszedłem zza cienia kościoła z powrotem na chodnik przed kościołem. Miałem świadomość, że dalej biec nie potrafię. Uznałem, że ewentualnie spotkani ludzie, którzy by mnie rozpoznali, wziąć mnie powinni za przypadkowego przechodnia. Nawet gdyby pojawił się mundurowy Niemiec, trudno by mu było mnie skojarzyć z przyczyną strzelaniny w okolicy Górnego Rynku, Na szczęście Niemca nie spotkałem, a może 10 do 15 metrów za kościołem skręciłem znowu w lewo i wolnym spacerowym krokiem szedłem od tej chwili dalej. Może ze 30 metrów dalej była brama wejściowa do znanego mi doskonale Zamku Żupnego. Nacisnąłem spokojnie klamkę i wszedłem. Na portierni pełnił służbę stary, poczciwy pan Rerutkiewicz, z którym często po ukończeniu pracy w centralce telefonicznej toczyłem pogwarki na różne aktualne tematy. Udawałem spokój i nawet zdobyłem się na wymianę z nim paru słów. Wcześniej wziąłem do rąk zeszyt, w którym osoby zatrudnione tu w administracji wpisywały godziny przyjścia i wyjścia. Miałem szczęście. Ostatni wpis miał miejsce prawie przed godziną. Spojrzałem na zegarek i wpisałem godzinę mojego przyjścia o pół godziny wcześniej od czasu na moim zegarku. Udawałem spokój, ale nerwy napięte miałem do granic wytrzymałości. Wziąłem klucz do pomieszczenia centralki i wolno poszedłem w kierunku zamku.

Po wejściu do pomieszczenia usiadłem natychmiast na krześle i przez długi czas głęboko oddychałem. Wybieraki łącznicy pracowały jak zwariowane. Pomyślałem, że toczy się jednocześnie wiele rozmów. Normalnie o tej porze zajęty był jeden lub dwa wybieraki. Zdawałem sobie z tego sprawę, że jestem zbyt podniecony by spróbować podsłuchu na „gadających liniach”. Tysiące myśli latały mi po głowie. Co odpowiedzieć gdyby mnie tu wykryto i powiązano moją osobę z tą akcją? Brałem pod uwagę, że - choć było to dla mnie mało prawdopodobne - Kazek może zostać złapany. Ale jakoś święcie wierzyłem w to, że z tej strony nie ma dla mnie żadnego zagrożenia. Miałem do Kazka bezgraniczne zaufanie i pewność, że choćby z niego pasy darli, on nie wysypie. A jeśli ktoś doniesie, że widział mnie wchodzącego do zamku? Po pierwsze zaraz po wejściu do zamku umyłem ręce z brudnych kamieni, po drugie wpisany byłem do księgi przyjść na portierni prawie pół godziny przed czasem akcji, a wreszcie na wypadek ewentualnej indagacji przemyślałem różne warianty mojego alibi.

Mniej więcej za godzinę od czasu rozpoczęcia akcji wyszedłem z centralki. W portierni zatrzymał mnie pan Rerutkiewicz i podniecony chaotycznie opowiedział mi o tym, że był napad partyzantów na przyjęcie w świetlicy salinarnej przy ulicy Kilińskiego. Była strzelanina. Od dłuższego czasu jest już spokojnie. Zapytałem go czy kogoś złapali, ale nic na ten temat nie wiedział. W mieście nie było już widać oznak wydarzenia, które miało miejsce przed godziną. Szedłem powoli w stronę tartaku, za którym znajdował się dom moich Rodziców. Napór myśli zmuszał mnie do rozważań na temat naszej akcji. Kazek przeżywał prawdopodobnie mocniej jeszcze przebieg wydarzeń, bo on nie wiedział gdzie ja się podziałem. W ostatniej chwili zdążyłem mu jeszcze powiedzieć, że zostaję i idę do zamku, ale nie byłem pewny czy mnie usłyszał. Ja byłem przekonany, że on dobiegł do szybu „Regis”, a potem już spokojnie odszedł do własnego domu przy ulicy Lednica Dolna. Nie znając mojego losu nie mógł jednak spokojnie spać we własnym domu.

Ja spokojnie zaszedłem do domu, zjadłem kolację i na wszelki wypadek wyszedłem jeszcze raz do miasta, do mojego wujka Józefa Sitko, który mieszkał wtedy w domu p. Hyskowej, koło strażnicy. On nie wiedział nic o zdarzeniu na ulicy Kilińskiego, bo zapytany zwyczajowo: co słychać nowego? - nic o tym nie wspomniał.

Do domu wróciłem znowu przed godziną 22-gą. Zaszedłem od strony przeciwnej do wejścia, poobserwowałem okno, wprawdzie zgodnie z zarządzeniem niemieckim zaciemnione firanką, ale w kuchni dostrzegłem w tle cień poruszającej się Matki, krzątającej się jak zwykle przy stole koło okna. Zdecydowałem się wejść do mieszkania. Było wszystko normalnie. Poszedłem spać. Długo jeszcze rozważałem przebieg wypadków. Mieliśmy szczęście, że na ulicy Zamkowej (nie pamiętam jak ona się wtedy nazywała) nie napatoczyliśmy się na jakąś grupę żołnierzy niemieckich. Sprawy mogłyby pójść w zupełnie niepożądanym kierunku. A wtedy oznaczałoby to w najlepszym przypadku ciężkie pobicie w gestapowskim śledztwie lub może obóz koncentracyjny, a w najgorszym przypadku kulę w łeb.

Akcja nie spowodowała represji. Do spotkania fraternizującego wielicką społeczność z okupantami nie doszło, wzmocniła się natomiast na duchu ludność Wieliczki, a podatni na kolaborację otrzymali wyraźne ostrzeżenie.

Dopiero kilkanaście lat temu przypadkowo dowiedziałem się, że podczas akcji przy ulicy Kilińskiego przebywała tam Klementyna Ścigalska (Sitko), - późniejsza żona mojego kuzyna Władysława Sitko - wraz ze swoją siostrzenicą Zosią Jaworską (Grela). Z relacji jej wynikało, że po wrzuceniu kamieni na salę przyjęć w świetlicy zrobił się ogromny popłoch. Młodszy Echtermeyer kazał spuścić psy myśliwskie, które były tam przetrzymywane w odpowiednich pomieszczeniach, a sam wybiegł z pistoletem na zewnątrz pomieszczenia i oddał kilka strzałów.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi