Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Oddział Partyzancki „Huragan”


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek, Wspomnienia okupacyjne, Cz. I.



9. Oddział Partyzancki „Huragan”


Przy podejściu do szczytu Łysiny zatrzymał nas wartownik. Przywitał się z „Maharadżą” i zamienili kilka słów na temat mojej obecności, po czym przywitał się również i ze mną i wskazał nam drogę do obozu.

Znaleźliśmy się od tej chwili jak by w innej rzeczywistości. Tam na dole, w Lipniku i innych wsiach i miastach Generalnego Gubernatorstwa (jak nazywali Niemcy ten skrawek Polski, nie włączony do III-ciej Rzeszy w roku 1939 i nie objęty sowiecką okupacją w wyniku tzw. paktu Ribbentrop-Mołotow) ludzie podlegali niemieckiej administracji, zmuszeni byli stosować się do przepisów i zarządzeń okupacyjnych. Nosili wszyscy własne nazwiska. Gęsto zalesiona Łysina, gdzie były namioty „Huraganu” i sąsiedni szczyt Kamiennik, opanowany przez akowskie oddziały partyzanckie, były namiastką Polski Niepodległej. Żołnierze tych oddziałów byli gorzej lub lepiej umundurowani i zwykle kiepsko uzbrojeni. Najczęściej znali tylko swoje pseudonimy. Łączyła ich chęć czynnej walki z niemieckim okupantem. Prawdziwe ich nazwiska i miejsca ich zamieszkania - i to nie wszystkie - ujawniły dopiero lata powojenne.

Czasem zrobili to oni sami, nie mając innego wyboru i zawierzyli „władzy ludowej”, niekiedy z tragicznym dla siebie skutkiem. Czasem robiła to za nich bezpieka i to zazwyczaj z dokuczliwymi dla nich następstwami. Pseudonimy niektórych, zwłaszcza tych co padli na polu chwały w walce z hitlerowskim okupantem, są do dziś nie znane. Ja byłem od tego dnia starszym strzelcem „Lenardem”.

Podeszliśmy po wzniesieniu jeszcze chyba ze sto metrów i w prawo od ścieżki zauważyłem wśród drzew kilka namiotów. Ruszyliśmy dwójką w tamtą stronę. Pod adresem „Maharadży” padły z ust któregoś z umundurowanych partyzantów słowa:

- Co Staszek, jeńca prowadzisz?

„Maharadża” w tym samym tonie odpowiedział:

- Nie, nowego oficera.

Nastała chwila jakby konsternacji, a wtedy spośród namiotów wyszedł „Kuba”. Na nogach miał modne wówczas buty z cholewami (tzw. oficerki), do tego zgrabne bryczesy w kolorze zbliżonym do wojskowego. Na sobie miał zieloną bluzę, pochodzącą z wielickiej pralni wojskowej. „Kuba” miał sprężystą wojskową sylwetkę, mocny głos i na głowie zieloną wojskową furażerkę z wyhaftowanym orzełkiem. Mimo woli poderwały się mi nogi do postawy na baczność, i zacząłem:

- Panie poruczniku, starszy strzelec „Lenard” meldu...

„Kuba” przerwał mi głośnym „spocznij” i dodał już na wesoło:

- I przestań się wygłupiać!

A w formie komentarza dodał:

- A do pustej głowy się nie salutuje.

Zauważył widać, że zapomniałem o braku nakrycia na mojej głowie i dopiero w połowie ruchu opuściłem rękę podnoszącą się do salutowania.

- Cześć! Jak się masz? Serdecznie się cieszę z waszego przybycia. Jaką mieliście drogę? - wyrzucił z siebie. Wycałowałem się z nim i wśród lawiny pytań zdążyłem tylko przekazać mu pozdrowienia od „Bąka”.

Zaczęli zbliżać się co raz to nowi partyzanci. Wszyscy byli dość podobnie umundurowani. Mieli zielone poniemieckie bluzy, a za pasami lub na głowach nosili zielone furażerki z wyhaftowanymi białymi orzełkami. Zauważyłem na lewych rękawach przyszyte jednakowe odznaki. Usiedliśmy i zaczęła się normalna rozmowa.

Dowódca „Huraganu”, ppor. „Kuba” był mi bardzo dobrze znany, gdyż w cywilu mieszkał od dziecka w domu rodzinnym w Wieliczce, przy ulicy wówczas Zielonej (obecnie B. Szpunara), na przeciw Domu Robotniczego, który był siedzibą wielickiej organizacji Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS), o znaczącym wpływie wśród wielickiego społeczeństwa. Zbyszek był moim, starszym o dwa roczniki szkolne, kolegą gimnazjalnym. Po maturze odbył służbę wojskową w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Ukończył podchorążówkę w stopniu kaprala podchorążego. Następnie służył w 23 Pułku Ułanów w Postawach na Wileńszczyźnie, skąd wrócił do Wieliczki. W pierwszym okresie okupacji nie mieliśmy ze sobą bliższych kontaktów i wspólnych kolegów. Później on został pracownikiem Żupy Solnej i odtąd stykaliśmy się częściej, ale bez bliższej zażyłości.

Pod koniec roku 1943 miały w Wieliczce miejsce aresztowania przez gestapo kilku członków konspiracyjnej, wielickiej grupy Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW), podporządkowanej Komendzie Głównej Armii Krajowej. Aresztowani zostali wtedy: Klemens Nędza, Józef Palmowski i Michał Dachan. Jakoś w tym czasie doszły mnie słuchy, że Zbyszek gdzieś zaginął. Krążyły wieści, że najprawdopodobniej wpadł w łapankę uliczną - które w Krakowie zdarzały się dość często - i został aresztowany. Ślad po nim zaginął. Nie pamiętam już dziś kiedy i jaką drogą dowiedziałem się, że on żyje i jest w partyzantce akowskiej. Być może zdarzyło się to wcześniej, a może wiadomość doszła do mnie od kpt. „Bąka”, wtedy gdy w dniu 20 lipca 1944 oddelegowywał mnie do „Huraganu”. Pamiętam, że wtedy dopiero dowiedziałem się, że to właśnie on, ppor. AK Zbigniew Kwapień - „Kuba” jest dowódcą Oddziału Partyzanckiego „Huragan”. „Bąk" prosił mnie o przekazanie „Kubie” pozdrowień od niego. Z kontekstu jego słów zorientowałem się, że najprawdopodobniej niedługo sami się obaj zobaczą.

„Kuba” przyjął mnie bardzo serdecznie w asyście licznych „huraganiarzy”. Spośród nich, oprócz samego „Kuby” znałem jeszcze z Wieliczki „Maharadżę”, który mnie doprowadził do „Huraganu” i który był przed laty moim kolegą szkolnym oraz Leszka Bajorka - „Czarnego” o którym już wcześniej wspominałem i Zbigniewa Kosteckiego - „Mirka”, też tu już wymienianego, a także Kazka Zapióra - „Żabę”. Wcześniej w pierwszych tygodniach „Huraganu”, który tworzył się w wiosce Kobylec koło Łapanowa był w nim krótko inny wieliczanin, Wilhelm Goetel - „Lusiek” też już tu wspominany.

Oficjalnym zastępcą „Kuby” był konspiracyjny podchorąży Bronisław Molin - „Bronek”, któremu zostałem przedstawiony przez „Kubę” jako jego serdeczny kolega. Okoliczność tej prezentacji sprawiła, że „Bronek” który był w stosunku do reszty „huraganiarzy” dość rygorystycznym zastępcą dowódcy, miał do mnie pewien dystans, jako do „serdecznego kolegi” dowódcy „Huraganu”. Było mi z tym bardzo wygodnie. Po krótkiej prezentacji zostaliśmy obaj: „Maharadża” i ja do syta nakarmieni i przydzielono nam miejsce do spania w jednym z kilkuosobowych namiotów brezentowych. Trzy takie namioty dla całego składu osobowego „Huraganu” ustawiono w gęstym poszyciu leśnym z malowniczym widokiem na zabudowania wiejskie Lipnika, w dolinie u podnóża Łysiny.

Z rozmów z partyzantami „Huraganu” dowiedziałem się wkrótce, że na sąsiadującym z Łysiną stoku Kamiennika i w nieco dalszej okolicy, kwaterowały akowskie oddziały partyzanckie: „Prąd”, „Odwet”, „Żółw”, „Śmiały” i może jeszcze inne, tworzące razem tzw. „Rzeczpospolitą Myślenicką”. Dowództwo nad tymi oddziałami sprawował Dominik Horodyński - „Kościesza”. Wśród żołnierzy „Huraganu” mówiło się, że był on pułkownikiem, ale lepiej zorientowani wyrażali co do tego wątpliwości. Komendanta „Kościeszę” widziałem później jeden, a może dwa razy i to z pewnej odległości. Wydaje mi się, że obok niego kręcił się wtedy dość duży pies myśliwski.


Żołnierze „Huraganu”

„Huragan” sprawił na mnie bardzo dodatnie wrażenie. Uderzyła mnie przede wszystkim bezpośredniość w stosunkach między „Kubą” i jego podkomendnymi, całkowicie wolna od wojskowego drylu, a z drugiej strony oparta na wzorowej dyscyplinie służby. Tego rodzaju stosunek wzajemny możliwy był w dużym stopniu wskutek faktu, że przeważającą część jego chłopaków stanowił element inteligentny, co w połączeniu z osobistymi walorami „Kuby” i jego umiejętnym podejściu do sprawy stwarzało w oddziale serdeczną, koleżeńską atmosferę.

Bardziej oficjalny był wspomniany tu już pchor. „Bronek”, który do „Huraganu” dostał się podobno z partyzantki śląskiej, po jej częściowym rozbiciu przez Niemców. Wojsko „Kuby” stanowili bardzo młodzi ludzie, przeważnie w okolicy 20-stu lat. Sporo wśród nich było nawet jeszcze młodszych. Do najstarszych chyba należał kpr. pchor. Bogusław Fiszer - „Bolek”, który pochodził z mieszczańskiej rodziny krakowskiej, a podchorążówkę - podobnie jak „Kuba” - ukończył jeszcze przed wybuchem II Wojny Światowej. „Bolek” okazał się bardzo sympatycznym kolegą, trochę niedźwiedziowatej postury, bez ambicji wodzowskich. Miał trochę ograniczony słuch, na tyle, że przy bliższym obcowaniu dawało się to zauważyć. W niecały miesiąc później byłem już żołnierzem Baonu „SKAŁA” i tam poznałem dwu młodszych braci „Bolka”. Starszy z nich Jan Fiszer - „Łęczyc” zginął w walce z Niemcami pod Złotym Potokiem w dniu 11 września 1944. Młodszy Józef Fiszer - „Myśliński” żyje do dziś i jest emerytowanym docentem Politechniki Krakowskiej.

Wkrótce przypadł mi do gustu kpr. „Wir”, z którym już w pierwszych dniach pobytu na Łysinie nawiązałem nici bliższej przyjaźni. „Wir”, w cywilu Wiesław Błaszczyk, zajmował dość eksponowane miejsce w oczach ppor. „Kuby”, który darzył go wyraźną sympatią. Wkrótce doszedłem do przekonania, że „Wir” był w oddziale prawą ręką „Kuby”.

Od pierwszej nocy spędzonej w „Huraganie” spałem w kilkuosobowym namiocie obok „Wira”. Był on młodzieńcem bardzo przystojnym, rozważnym, nieco zamyślonym, dbającym o swój wygląd zewnętrzny. On też miał wyraźny wpływ na tworzenie się we mnie oceny poszczególnych ludzi i stosunków panujących w „Huraganie”.

Żywił oddział, raczej dobrze, Tadeusz Krzywdziak - „Zapalczywy”, który był kucharzem i - w dużym chyba stopniu - również szefem zaopatrzenia w „Huraganie”. Był to chłopak prosty, ze smykałką do interesów, średniego wzrostu, wesoły, i dobrze odżywiony, co widoczne już było z jego sylwetki. Na co dzień, nie wiem z jakiego powodu, nazywano go w oddziale „Pipą”.

Wpadli mi w oko dwaj bracia, obaj sympatyczni, choć wyraźnie o różnych charakterach. Starszy z nich, Andrzej Czarnota - „Jastrząb” był małomówny, często zamyślony, a młodszy Michał Czamota - „Mrówka” był często wesoły, ciągle uśmiechnięty i zadowolony z życia. W obu z nich widać było jeszcze starszych gimnazjalistów. Razem trzymali się też zawsze wśród partyzantów „Huraganu”.

We dwójkę występowali też zwykle dwaj partyzanci, pochodzący z okolic Kobylca, koło Łapanowa. Stefan Hojda - „Śruba” i Jan Ziółkowski - „Pieg” byli bardzo umuzykalnieni. Pierwszy znacznie wyższy od drugiego, a łączyła ich ochota do śpiewania. Jasiek - „Pieg” grał na różnych instrumentach. Już przed wojną był jako przedpoborowy w orkiestrze wojskowej 3. Pułku Piechoty Legionów w Jarosławiu. „Śruba” wyglądał mi bardziej na artystę ludowego. Duet „Śruba” - „Pieg” śpiewał często w chwilach wolnych od zajęć. To właśnie oni nauczyli „huraganiarzy” kilku wojskowych i partyzanckich piosenek. Śpiewali na dwa głosy, dobrze zgrane, które nawet opornych na dźwięki melodii zmuszały do jej słuchania. Do dziś pamiętam w ich wykonaniu piosenkę „Polesie” . W leśnej gęstwinie obozu „Huraganu” tworzyła się niepowtarzalna sceneria, w której ta romantyczna melodia przynosiła błogi nastrój zadumania. Trudno było bronić się przed nim młodym ludziom, którzy z własnej woli, najczęściej z czystych pobudek patriotycznych zdecydowali się na rozłąkę ze swoimi bliźnimi, z rodzinami i ze swoim środowiskiem. Nastrój ten potęgowała niepewność o losy ich najbliższych.

Dziś, w kilkadziesiąt lat po tej strasznej wojnie, gdy spotykamy się we wrześniowe rocznice, jakże często i z jakim rozrzewnieniem słuchamy tej piosenki, gdy zdarzy się okazja wspomnieć duet „Śruba” - „Pieg” z tamtego partyzanckiego okresu.

Na Łysinie spotkałem się po raz pierwszy z inną piosenką, którą „huraganiarze” uznawali za własny hymn i zamiast strofki „dywersji piosnka brzmi” śpiewali „pieśń „Huraganu” brzmi”.

„Hymn Dywersji”

Zuchwale kroczym w świętą wierząc sprawę

Bagnetów ostrzem znacząc drogi ślad

Ołowiem katom plujem w twarz

Idziemy w bój, z szatanem zbrodni, kłamstw i zła

Za bratnie łzy i za katusze krwawe

Bolesnej Pani

Póki w nas iskra życia drga

Składamy siebie w dani.

Idziemy w jasnej zorzy

W wolności świt wieszczący blaskiem tęczy

Los jutra nas nie trwoży

I smutek nas nie dręczy

Rozśmiana dziarska mina

Nad czołem biały orzeł lśni

Precz smutki precz zwątpienia

Dywersji piosnka brzmi

Z oparów krwawych słońce jasność rodzi

I lunie w oczy blasków jasny snop

Zahuczy w piersiach złoty róg

Bagnet na broń i naprzód chłopcy w święty bój

Jak mara zginie pośród fal powodzi

Władza szaleństwa

Dziś Polsko walczy żołnierz twój

I śpiewa pieśń zwycięstwa

Idziemy w jasnej zorzy.

Nie potrafię zapisać melodii tej piosenki, ale mam dość kiepskie jej nagranie na taśmie magnetofonowej. W „Huraganie” śpiewana była głównie przez duet „Śruba” - „Pieg”. Na tyle często, że do dziś pamiętam jej melodię. Nie wykluczone, że autorem jej tekstu i melodii mógł być Stanisław Lassler - „Kania”.

Pięćdziesiąt minionych lat zrobiło swoje. Od paru lat nie przyjeżdża już na nasze zjazdy Stefan Hojda - „Śruba”. Bywa zwykle Jan Ziółkowski - „Pieg”, od lat mieszkający w Wieliczce, ale tylko z oporami daje się namówić na zaśpiewanie „Polesia” lub hymnu „Huraganu”.

Tempus fugit - mawiali Rzymianie. Rzeczywiście czas ucieka. Nieszczęście w tym, że życie ucieka jakby znacznie szybciej.


Z licznej dwudziestokilkuosobowej grupy partyzantów „Huraganu” spotkanej na Łysinie wymienić chciałbym dwóch jeszcze: Adama Wilczyńskiego - „Wilka” i N. N. - „Orlika”. Ten pierwszy był jedną wielką niewiadomą. Na swój temat mówił bardzo niewiele i unikał takich zwierzeń. W ogóle był bardzo małomówny. Podobno pochodził gdzieś z zachodniej części Polski, może z Wielkopolski lub Pomorza. Z wypowiedzi innych, głównie od „Wira” dowiedziałem się, że miał jakoby w chwili skłonności do zwierzeń przyznać się, że był przemytnikiem i trudnił się kontrabandą. Akcent jego wymowy zdradzał, że był nietutejszy. Często mówił o sobie w trzeciej osobie. Na przykład - „rano był w patrolu żywnościowym w Lipniku” - mówił sam o sobie. Niezależnie od swojej przeszłości był jednym z dobrych duchów oddziału, przez swą koleżeńską uczynność, karność i przede wszystkim nadzwyczajną odwagę. Z całego jego zachowania i - jak dowiedziałem się od kolegów - z udziału w różnych akcjach potwierdzały się wszystkie jego cechy, zyskując mu uznanie i mir w huraganiarskiej społeczności. Tej odwagi nie miał jednak na sprzedaż. Opowiadał o swoich akcjach oszczędnie i skromnie.

Po którymś z patroli przyprowadził do „Huraganu” młodego psa wilczura, który przyplątał się do niego po drodze. „Huraganiarze” nadali mu z miejsca i zgodnie imię „Łobuz”. „Wilk” poświęcał swoje wszystkie wolne chwile „Łobuzowi”, starając się - jak na razie zresztą bez widocznych rezultatów - o jego edukację w duchu partyzanckim.

Jeszcze mniej potrafię napisać o „Orliku”. Był chyba moim rówieśnikiem. Do „Huraganu” dostał się ponoć, podobnie jak „Bronek” z partyzantki śląskiej. „Kuba” i „Wir”, a może i inni partyzanci wiedzieli, że był on młodym Polakiem z terenów przymusowo włączonych do III Rzeszy po Wrześniu 1939. Został później przymusowo powołany do wehrmachtu. Brał udział w walkach na froncie wschodnim. Przy jakiejś nadarzającej się okazji zdezerterował z wehrmachtu i zaciągnął się do śląskiej partyzantki akowskiej, skąd później dotarł do „Huraganu”. „Orlik” był zgrabnym, szczupłym młodym człowiekiem, wprost zniewalająco sympatycznym. Był raczej wesoły. Z jego wypowiedzi biła zoologiczna prawie nienawiść do hitlerowców. Przy rozmowie na ich temat błyskały mu oczy, zaciskał usta i widać było, że wykorzystać chce każdą okazję do wyrównania z nimi rachunków. Więcej o nim nie wiedział chyba nikt w całym oddziale. Był znakomicie wyszkolony żołniersko. Znał się doskonale na różnych rodzajach niemieckiej broni i na działaniach wojskowych. W zdarzających się okazjach i różnych akcjach wykazywał wręcz zuchwałą odwagę.

Do wyróżniających się żołnierzy „Huraganu” należał też Julian Zdebski - „Jankiel”. Był inteligentnym chłopakiem z wioski Kobylec koło Łapanowa, któremu wojna przerwała naukę w szkole średniej. Do „Huraganu” trafił, jak wielu innych z jego rodziny, z pobudek patriotycznych. Miał swoją chłopską filozofię i upór w dążeniu do celu. W „Huraganie” był lubianym kolegą. Pamiętam, że dłoń lewej ręki miał okaleczoną, zabliźnioną i nie bardzo sprawną.

Tak się zdarzyło, że spośród kilku wymienionych tu już żołnierzy „Huraganu” aż pięciu poległo na polu chwały, trzech odniosło rany, a jeden zaginął po aresztowaniu przez Niemców. W największej bitwie z Niemcami, stoczonej w dniu 11 września 1944 przez Samodzielny Batalion Partyzancki „SKAŁA”, w skład którego wchodził od sierpnia 1944 O. P. „Huragan”, zginęli pod Złotym Potokiem koło Częstochowy: Andrzej Czarnota - „Jastrząb”, Michał Czarnota - „Mrówka”, N. N. - „Orlik”, Adam Wilczyński - „Wilk” i Julian Zdebski - „Jankiel”. W czasie tejże bitwy ranni zostali: Wiesław Błaszczyk - „Wir” i Kazimierz Zapiór - „Żaba”. W innych okolicznościach ranny został Jan Ziółkowski - „Pieg”. W dniu 23 września 1944 Niemcy aresztowali Bolesława Kolarza - „Laudę” i słuch o nim zaginął.

Pod Złotym Potokiem wszyscy oni polegli prawie na moich oczach pod huraganowym ogniem niemieckich karabinów maszynowych. Byłem blisko gdy wycofywać się zaczął ranny w rękę „Wir” i nieco dalej od rannego w nogę „Żaby”. Takie to były okoliczności śmierci najdzielniejszych partyzantów „Huraganu”.

W dniu 21 lipca 1944, w którym „Maharadża” doprowadził mnie do obozu „Huraganu” pod szczytem Łysiny w skład oddziału - prócz wymienionych już partyzantów - wchodzili: Janusz Tyrała - „Arab”, Zbigniew Marszałek - „Ursus”, Tadeusz Augustynek - „Kryjak”, Józef Kiełkowicz - „Zwierz”, Stefan Włodek - „Kot”, Tadeusz Widomski - „Apacz”, Bolesław Kolarz - „Lauda”, Jerzy Josse - „Szary”, Tadeusz Bystrzycki - „Bystry”, Jan Ogonek - „Pączek” i Zygmunt Kocięba - „Zyga”. Chyba najmłodszym z nich był „Apacz” (rocznik 1926) .

Z tej grupy w walce z Niemcami pod Sadkami (w Miechowskiem) w dniu 30 sierpnia 1944 polegli: Zbigniew Marszałek - „Ursus” i Jerzy Josse - „Szary”, a Tadeusz Augustynek - „Kryjak” został ranny.


Początki działalności „Huraganu”

Powoli wrastałem w codzienne życie partyzanckie. Z rozmów z nowymi kolegami kształtował się w mojej świadomości obraz powstania „Huraganu” i jego dotychczasowych dokonań. Doszedłem do przekonania, że założycielem „Huraganu” był kpt. „Bąk”. To on wyznaczył ppor. „Kubę” na stanowisko dowódcy oddziału wkrótce po opisanej tu już akcji zamachu na pociąg Generalnego Gubernatora Hansa Franka koło Grodkowie, w nocy z 29 na 30 stycznia 1944 roku. „Kuba” wchodził wtedy w skład Oddziału Partyzanckiego „Błyskawica”, który miał stanowić grupę uderzeniową po wysadzeniu pociągu. Na skutek niedostarczenia na czas koniecznego uzbrojenia „Błyskawica” została wcześniej wycofana z terenu tej akcji.

Po około dwumiesięcznym pobycie w „Błyskawicy” został „Kuba” oddelegowany do wioski Kobylec koło Łapanowa dla objęcia tworzącego się oddziału. Miało to miejsce w marcu 1944. W Kobylcu stan „Huraganu” wynosił już osiemnastu żołnierzy. W okresie Świąt Wielkanocnych 1944 kwaterowali oni w domu rodziny Jana Edmunda i Joanny Zdebskich przez okres około dziesięciu dni. W skład terenowej organizacji AK wchodziły wówczas ich córki: Anna Zdebska (Zachara) - „Nitka” i Janina Zdebska (Kuszmir) - „Stokrotka”. Dowódcą placówki AK w tamtym terenie był bardzo aktywny w akowskiej działalności Antoni Zdebski - „Cyt”, „Żbik”, komendant placówki AK w Łapanowie.

„Huragan” przebywał w Kobylcu ponownie przez kilka dni w maju 1944. Miejscowa ludność zawsze bardzo gościnnie i serdecznie przyjmowała młodych partyzantów. Kolejne kwatery „Huraganu” znajdowały się w Tarnawie i w Zagórzanach. Powiększał się stan osobowy oddziału. Około połowy czerwca 1944 „Huragan” przeszedł z Kunie na leśną kwaterę pod szczytem góry Łysina w Myślenickiem. Tu właśnie znajdował się on w dniu 21 lipca 1944, gdy wraz z „Maharadżą” dołączyłem do jego składu. W gęstym poszyciu leśnym znajdowało się kilka wieloosobowych dużych namiotów uszytych z plandek samochodów ciężarowych. W tym czasie prowadzono intensywne szkolenie partyzantów, liczne patrole prowadziły rozpoznanie terenu i wykonywały mniejsze akcje bojowe.


Troska o broń

Główną troską „Kuby” i podległych mu partyzantów było zaopatrzenie oddziału w broń. Początkowe kilka sztuk broni krótkiej należało szybko uzupełnić. Tym działaniom „Kuby” i całego „Huraganu” poświęcić by można cały rozdział. Ja dowiedziałem się tylko kilku szczegółów z opowiadań pojedynczych partyzantów. Z dowództwa krakowskiego Kedywu otrzymali dwa zrzutowe angielskie pistolety maszynowe marki sten, kilka granatów typu gommon z angielskim materiałem wybuchowym plastic i wiele sprzętu minerskiego. Nowo zaciężni partyzanci przynieśli z sobą kilka karabinów i różnych pistoletów oraz trochę amunicji. Na przykład „Lauda” przyniósł karabin z ładownicami i amunicją oraz kilka magazynków do polskiego ręcznego karabinu maszynowego browning, wzór 28. „Apacz” przytaszczył karabin i amunicję do niego. Wielkim osiągnięciem oddziału był polski ręczny karabin maszynowy (rkm), wzór 28 z kilkoma magazynkami i amunicją. Informacje o nim uzyskano z placówki AK w Łapczycach. Rkm zakopany był w ziemi od Września 1939. „Huraganiarze” wykopali go oraz dziesięć mocno podniszczonych karabinów, skrzynię z amunicją i kilkanaście granatów. Broń ta znajdowała się we Gdowie, niedaleko mostu na Rabie. Nieznanymi mi bliżej drogami trafiły do „Huraganu” za sprawą „Wira” chyba dwa niemieckie pistolety maszynowe schmeiser, bardziej znane jako empi.

Troska o broń z takim trudem zdobywaną przez chłopców z „Huraganu” dominowała na stałe w ich świadomości. Z ogromnym pietyzmem doprowadzili ją do stanu używalności, jedynie dzięki syzyfowej pracy chłopaków i upartej wytrwałości. Wykopali z ziemi kupy zardzewiałego żelastwa. Wtedy, gdy ja zobaczyłem je po raz pierwszy, niełatwo przyszło mi uwierzyć, że przez kilka lat karabiny te spoczywały w ziemi narastając grubą warstwą rdzy. Przy bliższym oglądnięciu odczytać jednak było można ich historię od Września 1939. Podnietą dla jednych, w tej beznadziejnej na pozór pracy, był lepszy karabin kolegi, dla innych pochwała komendanta, a często własne tylko ambicje. W końcu karabiny, choć nie bez powierzchownych wżerów i zadarć miały znowu pełną przydatność bojową.

Osobną historię stanowiły losy rkm-u, który długo nie nadawał się do strzelania. Jego celowniczym został „Wilk”. Dziesiątki godzin spędzili chłopcy na czyszczeniu i dopasowywaniu elementów rkm-u w jedną całość. Nazywali go „Kubusiem”. Dzień, w którym „Kubuś” wypluł wreszcie bez zacięcia pierwszą serię był triumfalnym świętem całego „Huraganu”.


Melina „u Magdy”

A stało się to na kwaterze w Kunicach, opodal szosy Dobczyce-Gdów, w gospodarstwie rodziny Kolarzów. Rodzina składała się z matki wdowy, trzech jej synów: Józefa, Franciszka i Piotra oraz córki Magdy. Józef Kolarz - „Młot” był dowódcą miejscowej terenówki AK. W Kunicach była druga rodzina Kolarzów, z której Bolesław Kolarz - „Lauda” wchodził później w skład „Huraganu”, a jeszcze później Baonu Partyzanckiego „SKAŁA”. W dniu 23 września 1944 wpadł w ręce Niemców w Owczarach (Miechowskie), w czasie rewizji. Przebywał jakiś czas w placówce gestapo w Miechowie, a później w więzieniu w Krakowie przy ulicy Montelupich. Po śledztwie wywieziony został do Niemiec, do któregoś z obozów koncentracyjnych. Doczekał wyzwolenia przez Amerykanów, ale wycieńczony zmarł w drodze do Polski, gdzieś na ziemi Czechosłowackiej.

Jakoś niedługo po naszym przybyciu do „Huraganu” zjawił się tam, niespodziewanie dla mnie, podporucznik „Mars” w charakterze inspektora z krakowskiego Kedywu. Cieszyliśmy się obaj z tego spotkania, gdyż ostatnie miesiące pogłębiły naszą szczerą i serdeczną przyjaźń. Zygmunt bardzo poważnie traktował swoje dowódcze obowiązki, czuł się bardzo odpowiedzialny za podległy mu zespół żołnierzy Kedywu. Dał wiele dowodów tego w akcjach bojowych, w których brał osobisty udział, a i również - w szczęśliwie zakończonej - mojej przygodzie z gestapo. W służbie na co dzień był zawsze rozważny, odważny, ale i rygorystyczny.

Różnił się tym właśnie od „Kuby”, który w togę powagi ubierał się jedynie w przypadkach konieczności służbowej, ale i to nie bardzo mu się udawało. Kiedy wiosną 1945 zakończyła się moja służbowa podległość akowska w stosunku do „Kuby” i niekiedy we wspomnieniach analizowałem moje stosunki z „Kubą” i z „Marsem” doszedłem do przekonania, że z „Kubą” czułem się jakby nieco swobodniej w leśnych obozach, na partyzanckich melinach i w powojennym życiu cywilnym. Trwają do dziś więzy szczerej i serdecznej przyjaźni z obydwoma. Organizacyjna sprawność „Kuby”, jego zapobiegliwość o podległych mu partyzantów, bliski i serdeczny stosunek do wszystkich na co dzień, wymuszał uznanie dla niego i tworzył atmosferę życzliwości wokół jego osoby w podkomendnych. A w późniejszych latach bliskiej znajomości miewaliśmy na ogół zgodne linie myślenia i oceny zastanej rzeczywistości.

W chwilach trudnych, w akcjach bojowych i wszędzie tam gdzie zagrażało nam niebezpieczeństwo czułem absolutne zaufanie do „Marsa”. Widziałem go wiele razy w dywersyjnej robocie i sama jego bliskość dawała mi poczucie względnego bezpieczeństwa. Tak na przykład niecierpliwie oczekiwałem na pierwsze spotkanie z nim po powrocie do Wieliczki z gestapowskiej katowni w Krakowie. Kamień spadł mi z serca, gdy wyczułem w jego oczach wiarę w złożoną mu przeze mnie relację. Po walce Baonu „SKAŁA” z okrążeniem niemieckim w lasach Złotego Potoku, w straszną pierwszą noc po wydostaniu się z okrążającego nas niemieckiego pierścienia, kilkakroć liczniejszych od nas sił nieprzyjacielskich, spałem razem z nim na gałęziach świerków rozrzuconych na mokrej ziemi. Cały czas mżył drobny deszczyk. Byliśmy wszyscy głodni, zmęczeni do granic wytrzymałości, przemoczeni i strasznie zmarznięci. I wtedy znowu, jakby podświadomie pewniej czułem się w jego towarzystwie. Podobnie było kilka miesięcy później, w akcji na patrol żandarmerii niemieckiej w Dalewicach (opisuję te wydarzenia w drugiej części moich wspomnień).

Już po wojnie w końcowych latach czterdziestych zacząłem zapisywać wspomnienia z okresu okupacji. W niektórych fragmentach, zwłaszcza tych dotyczących „Huraganu”, zapoznałem z nimi „Kubę”. Z zapisków tych korzystałem opisując losy „Huraganu” po wyjściu z kwatery na Łysinie, aż do czasu sformowania Baonu „SKAŁA”. Zanotowałem w nich, że na skutek rozkazów otrzymanych przez „Kubę” - „wyruszamy dziś wieczorem na całonocny marsz w stronę Wisły”. Dowiedziałem się od „Kuby”, że końcowym etapem naszych marszów ma być Miechowskie. Pierwszym etapem będzie melina „u Magdy” w Kunicach, po przeprawieniu się przez Rabę po kładce w Winiarach.

Samą wioskę Kunice znałem dość dobrze, bo w latach trzydziestych przejeżdżałem przez nią kilkakrotnie z moim Dziadkiem, posiadającym gospodarstwo w podwielickich Dobranowicach. W leżącym za Kunicami Niezdowie czynny był wówczas nieduży młyn wodny przeznaczony do wykonywania usług okolicznym rolnikom.


Wysadzenie pociągu pod Kasiną Wielką

I znowu wstawka z moich zapisków: „Równocześnie wyrusza pod dowództwem ppor. „Marsa” patrol minerski wyłoniony z oddziału, w składzie 1 + 7 w celu wysadzenia pociągu w okolicach Kasiny Wielkiej. Wysadzenie to ma być jednym z ogniw równoczesnej akcji przeprowadzonej przez Komendę Główną AK na terenie całego Generalnego Gubernatorstwa. W tym samym czasie w godzinach nocnych wylecieć mają w powietrze pociągi na innych szlakach kolejowych łączących front wschodni z zapleczem, powodując opóźnienie dostaw i transportów frontowych oraz dezorganizację w systemie zaopatrzenia, zdemoralizowanych postępami ofensywy sowieckiej wojsk niemieckich. Spoglądam markotnie na „Marsa” odprawiającego patrol przed wymarszem. Czuję do niego żal o to, że nie wyznaczył mnie na tę akcję, pomimo, że skończyłem niedawno przeszkolenie minerskie, nie licząc już pozasłużbowej zażyłości między nami. Zważywszy na jego usposobienie nie próbuję nawet interweniować czynnie w kierunku zmiany ogłoszonych już decyzji, co i tak - wiem z doświadczenia - chyba nie dało by rezultatu. Zresztą „Mars” doskonale się orientuje po moim zachowaniu i wyrazie twarzy, że pominięciem tym czuję się zawiedziony.

2. VII. 1944 Jesteśmy już trzy dni „u Magdy” w Kunicach. Patrol „Huraganu” pod dowództwem „Marsa” po różnych perypetiach dołączył wczoraj do „Huraganu”, zabijając opowiadaniem wrażeń z wysadzenia pociągu, nudę melinowania w stodole „u Magdy”. Tyle zapisałem w późniejszym pamiętniku.

Samo wysadzenie pociągu poszło bardzo sprawnie, choć miał to być niemiecki urlaubzug, wiozący żołnierzy z frontu wschodniego do III Rzeszy, a okazał się ewakuacyjnym pociągiem towarowym, wywożącym do Niemiec obrabiarki, maszyny i urządzenia warsztatów kolejowych z Nowego Sącza. Największych perypetii, już po wysadzeniu pociągu, dostarczył patrolowi „Marsa” powrót do Kunic, gdzie miał on dołączyć do reszty „Huraganu”. Obszerny opis przygotowań do akcji wysadzenia pociągu, przebiegu tej akcji i kłopotów w drodze powrotnej przedstawił „Mars” w swoich wspomnieniach pt. „Wysadzenie pociągu koło Kasiny Wielkiej”, opublikowanych we wspomnianej tu już publikacji wspomnień żołnierzy Baonu „SKAŁA”.


Jeszcze dwa razy w Wieliczce

I znowu według pamiętnika: „Dnia 3 sierpnia 1944 otrzymałem od „Kuby” rozkaz udania się do Wieliczki. Miałem przyprowadzić do „Huraganu” kpt. „Bąka”, oraz „Małego”, „Stokowskiego”, „Kamienia” i „Mikołaja”. Razem ze mną pójść ma do Wieliczki „Maharadża”. Z rozkazu jestem bardzo zadowolony przede wszystkim dlatego, że właściwie nie zdążyłem nawet pożegnać się z Rodzicami i powiedzieć im gdzie wyjechałem. Rodzice moi tak już przywykli do różnych tajemniczych moich interesów i wyjazdów w okresie okupacji, że nie uważali widać za właściwe zadawanie mi pytań na ten temat.

W Wieliczce muszę się już uważać za spalonego, choćby z powodu nagłego zniknięcia z pracy w Salinach i wielodniowej już nieobecności. Około południa byliśmy już w obrębie miasta. Ustaliłem ze Staszkiem „Maharadżą”, że ja skontaktuję się z „Bąkiem”, „Małym” i „Stokowskim”, on zaś z braćmi Smykalami, czyli z „Mikołajem” i „Kamieniem”. Punkt zborny ustaliliśmy na Chorągwicy obok zabudowań rolnika Stachury. Trudnił się on często rozwożeniem węgla deputatowego do domów górników lub innych towarów do wielickich sklepów z hurtowni w Krakowie. Stąd dość dobrze go znałem, zresztą i on znał mnie zapewne, bo często przechodziłem obok jego domu w drodze do moich Dziadków w Dobranowicach. Stachura miał jedną nogę sztywną w kolanie. Znał się dobrze z moim Ojcem.

Mieliśmy się ponownie spotkać o godzinie 21-ej. Ze względów nie tylko bezpieczeństwa, od Lednicy poczynając rozstałem się z „Maharadżą” i dalej szedłem polnymi ścieżkami przez Czubinów, zatrzymując się u Marysi Hauschildówny (Chinki). Sam byłem wówczas przekonany, że kwatera u Chinki na stałe będzie moim powojennym przeznaczeniem. Uchodziłem - słusznie - za adoratora Marysi i byłem bardzo serdecznie traktowany przez jej rodziców.

Obaj ze Staszkiem byliśmy bez broni, ale - przynajmniej ja - miałem przy sobie „lewą” kennkartę na nazwisko Tadeusz Bitka. U Chinki odrestaurowałem siły duchowe i cielesne i późnym popołudniem czule się z nią pożegnałem. Nie było tu żadnych niedopowiedzeń. Ona wiedziała dokąd idę i miała świadomość, że prawdopodobieństwo powrotu stamtąd niekoniecznie można uznać za pewne. Ale taki był wtedy los tysięcy młodych dziewczyn, młodych mężatek, córek i synów opuszczających swych rodziców. Starsi partyzanci zwykle oficerowie i podoficerowie często pozostawili w miejscach zamieszkania własne żony i dzieci. Z Chinką poszło mi dość łatwo, bo już przed pójściem do „Huraganu” zdążyłem ją nieco przygotować do spodziewanego rozwoju sytuacji. Oczy miała trochę wilgotne, ale mężnie podciągała się w swoich poczynaniach do mojej decyzji, akceptowała ją, a nawet była mi bardzo pomocną w przygotowaniach i rozwiązywaniu wielu spraw związanych z odejściem do oddziału partyzanckiego. Oboje mieliśmy świadomość, że rozstanie liczyć się będzie co najmniej na miesiące, a w skrajnej sytuacji może na zawsze.

Rodzice moi, u których niespodziewanie zjawiłem się przed wieczorem dość ciężko przeżywali moje ostatnie pociągnięcia, ale cóż mieli poradzić z synem marnotrawnym. Dla mnie najpoważniejszym zmartwieniem była sprawa materialnego zabezpieczenia bytu Rodziny, dla której byłem dotychczas poważną podporą. Zostawiłem Matce trochę pieniędzy, była to jednak tylko kropla w morzu potrzeb, ze względu na wygórowane ceny artykułów pierwszej potrzeby. Całą nadzieją dla mnie było przypuszczenie umotywowane zresztą wypadkami politycznymi, że wojna ma się ku końcowi. Pożegnanie z Rodzicami jest dla mnie tym boleśniejsze, że z jednej strony świadomy jestem niebezpieczeństw związanych z życiem partyzanckim, a z drugiej zdaję sobie sprawę, że jestem jedyną ich nadzieją na przyszłość. Trudno, z dwóch obowiązków trzeba wybrać ten większy.

Około 21-ej bardzo punktualnie zebrali się w Mietniowie wszyscy kandydaci na partyzantów. Kpt. „Bąk” usłuchał mojej rady, by zabrać furmankę od Stachury i pojechać dalej konną podwodą. Stachura nie chciał początkowo jechać w nocy, nawet za pieniądze. Wskutek natarczywości z naszej strony zorientował się jednak w końcu, że ma do czynienia ze zdecydowanymi na wszystko partyzantami i przygotował zaprząg. Po drodze nastrój mu się poprawił, prawdopodobnie za sprawą kilku kieliszków gorzałki, którą częstowali go chłopcy. W Kunicach pożegnał się z nami serdecznie, przepraszając za początkową nieufność i życząc nam szczęśliwego doczekania zakończenia wojny”.

Wydaje mi się, że nazajutrz rankiem „Kuba” zrobił zbiórkę w obszernej stodole „u Magdy” i wtedy przedstawił partyzantom kpt. „Korala”, który - według słów „Kuby - będzie odtąd naszym dowódcą. Okazało się że „Bąk” od dnia przybycia do „Huraganu” zmienił pseudonim i odtąd używał pseudonimu „Koral”. A oto znowu zapis kilku zdań z mojego powojennego pamiętnika:

„Melina „u Magdy” zaczyna nam już wychodzić bokiem. Ze względu na bliskość szosy Gdów-Myślenice oraz bezpieczeństwo okolicznej ludności, zachowujemy ścisłą konspirację, co w praktyce zniewala do całodziennego siedzenia w stodole. Po dwóch dniach skończyły się wszystkie opowiadania, kawały i z każdą godziną tracą na atrakcyjności”.

Muszę jednak przyznać, że już nawet ten kilkudniowy pobyt na państwowym utrzymaniu wpłynął w sposób widoczny na poprawę mojego samopoczucia. Miałem doskonały apetyt i wręcz pożerałem ogromne ilości potraw pichconych przez „Pipę”. „U Magdy” jedzenie było jeszcze lepsze. Czułem się coraz silniejszy za sprawą świeżego górskiego powietrza, dobrego odżywienia i umiarkowanego wysiłku.

Wieczorem w dniu w którym przywiodłem do „Huraganu” nowych partyzantów, zapowiedział mi „Kuba”, że jutro znowu pójdę do Wieliczki razem z nim. Mam przyprowadzić na melinę Adama Krzysiaka - „Bza”. Wygląda na to, że „Kuba” wczuwa się doskonale w moje życzenia, wysyłając mnie po raz drugi w tak krótkim czasie do Wieliczki, choć w „Huraganie” jest teraz aż dziewięciu wieliczan. Tak się jakoś składa, że wieliczanie i liczbowo i funkcyjnie stanowią poważne środowisko w akcji dywersyjnej. Dowódcą O. P. „Błyskawica” jest wieliczanin ppor. „Roman”, dowódcą O. P. „Huragan" ppor. „Kuba”, inspektorem Kedywu do spraw oddziałów partyzanckich ppor. „Mars”, dowódcą obwodu „Ront” Kedywu kpt. „Koral”, jednym z najlepszych dywersantów pchor. „Zawała”, nie mówiąc już o tym, że poważną część „Huraganu” stanowią wieliczanie choć i w „Błyskawicy” jest ich dwóch.

Marsz do Wieliczki z „Kubą” (około 13 kilometrów w jedną stronę) danym mi będzie dość długo pamiętać. „Kuba”, aczkolwiek kawalerzysta, rozwinął tak pedały, że z trudem mogłem za nim nadążyć. Na domiar złego wybrałem się w drogę w butach z cholewami, przywiezionych za pierwszym razem z Wieliczki, które ani wygodą ani miękkością nie grzeszą. Skutek był taki, że ostatkiem sił, z bąblami wielkości srebrnej pięciozłotówki dopchałem się do Chinki. A „Kuba” - łotr tylko się uśmiechał. Toteż pierwszą moją czynnością po przyjściu na miejsce było rzucenie cholew w kąt, ze świętym przyrzeczeniem nie włożenia ich więcej na nogi.

Postanowiłem nie iść do domu żeby niepotrzebnie nie wywoływać u Rodziców ponownej sceny pożegnania, niezbyt łatwej i dla nich i dla mnie, tym bardziej że u Chinki kwatera całkiem mi odpowiadała z racji wszelakich wygód. Z „Kubą” umówiłem się na wieczór u Chinki. Dzień wcześniej przed nami został wysłany do Krakowa „Wir”. Do Wieliczki przywiózł z Krakowa pistolet empi w bardzo dobrym stanie podobno tam zakupiony. Ten pistolet maszynowy stanowił odtąd jego broń osobistą.

„Wir” miał kontakt do p. Konopków i tam spotkał się z „Kubą”. Dom p. Konopków w Wieliczce przy ul. Ogrodowej, chyba za sprawą Staszka Lasslera - „Kani” był punktem kontaktowym, a czasem i krótkotrwałą kwaterą dla partyzantów „Błyskawicy”. Kolega „Kani” Staszek Konopka i dwie jego siostry - Marysia i Hela - czynili honory domu.

Wieczorem złożyliśmy wizytę u krewnych i sąsiadów Chinki państwa Galasów, a właściwie u dwu ich córek Marysi i Stasi. Do wizyty doszło chyba za sprawą Chinki. Zasiedzieliśmy się grubo w noc nad dobrze zaopatrzonym stołem. Po raz pierwszy w mojej pijackiej karierze zostawiliśmy pękatą karafkę ze smakowitą domową nalewką nienaruszając poważniej jej zawartości. „Kuba” i „Wir” zanocowali u p. Konopków i rano poszli do oddziału, ja zaś zostałem spać na strychu u Chinki, gdyż przed południem miałem skontaktować się z „Bzem” i zabrać go do „Huraganu”.

Swoje wyekwipowanie uzupełniłem nowo uszytymi spodniami wojskowymi. Dostarczone mi przez „Wira” spodnie uszyte były ponoć z materiału spadochronowego. Miały kolor zbliżony do zielonego i taką niestety właściwość - o czym dowiedziałem się dopiero w parę godzin później, przy pierwszym deszczu -, że na mokro robiły się sztywne i nieprzyjemnie szeleszczące. Służyły mi one wiernie przez półroczny prawie okres, do zakończenia mojej partyzanckiej kariery. Dostałem również nowe wojskowe buty angielskie, również pochodzące ze zrzutu. Były one prawie nieprzemakalne, wygodne i dobrze się prezentujące. Używałem ich jeszcze długo po wojnie, na studiach w Politechnice Śląskiej w Gliwicach.

„Bez” wybierał się na wojaczkę zbrojnie, hucznie i konno. Zbrojnie, bo wziął ze sobą zorganizowany jemu tylko znanym sposobem karabin wojskowy z uciętą nieco lufą, czyli tzw. „urzyn”, trochę amunicji do niego oraz jakiś krótki pistolet. Hucznie, bo odjazdowi jego towarzyszyło popłakiwanie matki. Nawiasem mówiąc krzywo się trochę na mnie patrzyła czemu się zresztą nie dziwiłem, ale Bogiem a prawdą ani jednym słowem do „Huraganu” go nie werbowałem. Być może, była przy tym i też popłakiwała, ówczesna jego narzeczona Krysia Hyskówna, ale tego dokładnie nie pamiętam. Ciągła go do partyzantki rogata junacka dusza i bliscy mu koledzy - Leszek Bajorek - „Czarny” i Staszek Grzywacz - „Maharadża”, którzy od kilku miesięcy byli już żołnierzami „Huraganu”. No i wreszcie odjeżdżał konno, bo dogadał się gdzieś z jakimś góralem jadącym po jarmarku w stronę meliny „Huraganu”. „Bez” zapakował broń do siana i trochę zagrychy na drogę. Wyjechaliśmy z jego domu jak na wycieczkę krajoznawczą. Podróż miała by wszystkie cechy komfortu, gdyby nie bezustannie padający deszcz, cieknący nam prawie przez trzy godziny za kołnierz. Do oddziału dojechaliśmy bardzo przemoczeni i wtedy dopiero poznałem wszystkie uroki moich sztywnych i szeleszczących portek.


Marsz na koncentrację

Pod datą 5 sierpnia 1944 zapisałem w moich powojennych wspomnieniach: „Dziś wieczorem opuszczamy gościnną stodołę „U Magdy” i wykonać mamy dłuższy marsz będący następnym etapem naszej drogi w Miechowskie. W południe wysłał „Kuba” patrol pod dowództwem „Wilka” do odległej o kilkanaście kilometrów od meliny wioski Tarnawa, w której znajdowała się niemiecka stadnina państwowa. Zadaniem „Wilka” było przyprowadzenie rasowych koni, które stanowiły podobno własność generalnego gubernatora Hansa Franka. Ogiery te mają odtąd pełnić służbę w naszym oddziale jako konie wierzchowe. „Wilk” sprawił się dobrze i późnym wieczorem przyprowadził kilka rżących często ogierów. „Kubie” który jest kawalerzystą, na widok rasowych koni zaczyna żywiej pulsować krew i przebiera nogami, skutecznie konkurując z obiektem swojego podniecenia. Chłopcy przygotowują się starannie do drogi, jako że czeka nas marsz bardzo długi i w terenie niebezpiecznym. Musimy przechodzić przez szosę Wieliczka-Gdów i tory kolejowe w kierunku Bochni. Zatrzymamy się prawdopodobnie chyba gdzieś nad Wisłą po przeprawieniu się przez nią.”

Z marszu tego zapamiętałem tylko kilka szczegółów. Melina „u Magdy”, skąd rozpoczynaliśmy marsz, zakłócona była częstym głośnym rżeniem tych kilku koni dekonspirujących nasz pobyt. Szliśmy przez Biskupice. Zapadła decyzja aby te konie pozostawić czasowo na przechowanie w miejscowej terenówce akowskiej. Szosę Wieliczka-Gdów przeskoczyliśmy już bez koni. Nie pamiętam gdzie i jak przekraczaliśmy tory linii Kraków-Bochnia. Łącznik doprowadził nas do meliny w samym środku Niepołomic na Groblach. W Niepołomicach stacjonował w tym czasie jakiś garnizon niemiecki. Na melinie zachowywaliśmy ścisłą konspirację.

Po południu pojawiła się na strychu, po raz pierwszy w dziejach „Huraganu”, przedstawicielka płci pięknej w osobie łączniczki „Stasi”. Przyszła z bukiecikiem kwiatów dla kapitana, co „huraganiarze” uważali za wskazane odpowiednio napiętnować w sposób niezbyt salonowy. Wkrótce potem zdążyliśmy się dowiedzieć od „Kuby”, że „Stasia” ma pójść z nami w Miechowskie na koncentrację. Na pozór zdawać by się mogło, że chłopcy przesadzać się będą w okazywaniu grzeczności tak rzadkiemu gościowi, tym bardziej, że „Stasia" sprawia na zewnątrz bardzo sympatyczne wrażenie. Jest nadzwyczaj ugrzeczniona w stosunku do wszystkich bez wyjątku chłopaków, posiada przy tym rozbrajająco rzewny głosik. Pomimo tych wszystkich okoliczności zauważyć się dało bliżej niewytłumaczalne odgórne traktowanie łączniczki, często nawet jaskrawo nieprzyzwoite. Sprawiało jej to wyraźną przykrość. Przyczyn należałoby się chyba dopatrywać w przesadnym ze strony „Huraganu” wysokim mniemaniu o swojej wartości i ważności misji dziejowej niezezwalającej na wdawanie się z płcią słabą.

Na drugą noc, około 30-sto osobowy „Huragan”, przeprawił się na drugą stronę Wisły. Przeprawa ze względu na silnie strzeżoną Wisłę była przedsięwzięciem bardzo niebezpiecznym. Trudno, musieliśmy się dostać w Miechowskie wyznaczone nam jako miejsce koncentracji, a droga tam prowadziła przez Wisłę.

Z przecieków od „Kuby”, „Marsa” i „Korala” wiedzieliśmy, że docelowym etapem naszego marszu miała być miejscowość Glewiec. Na koncentrację wezwane zostały cztery działające w krakowskim okręgu AK oddziały partyzanckie Kedywu, a mianowicie: „Błyskawica” powstała w lipcu 1943, której dowódcą był ppor. Władysław Kordula - „Roman”, „Grom” założony w styczniu 1944, „Skok” powstały w Igołomi w lutym 1944 i „Huragan”, który powstał na przełomie lutego i marca 1944.

Dowódcą „Huraganu” - od założenia - był ppor. Zbigniew Kwapień - „Kuba”, a założycielem oddziału wielicki nauczyciel kpt. „Bąk”, „Koral”. Na miejsce koncentracji dla „Błyskawicy” i „Huraganu” wyznaczono miejscowość Glewiec przy czym „Błyskawica” zakwaterowana została w Biórkowie Wielkim. Oddziały „Grom” i „Skok” miały wyznaczone kwatery w Goszczy.

W skład osobowy „Huraganu”, który dotarł do Glewca w dniu 7 sierpnia 1944 wchodziło 37-miu partyzantów:

kpt. Mieczysław Cieślik - „Koral”

ppor. Zygmunt Kawecki - „Mars”

ppor. Zbigniew Kwapień - „Kuba”

kpr. pchor. Bogusław Fiszer - „Bolek”

kpr. pchor. Bronisław Molin - „Bronek”

kpr. Wiesław Błaszczyk - „Wir”

oraz żołnierze:

Tadeusz Augustynek - „Kryjak”

Lesław Bajorek - „Czarny”

Tadeusz Bystrzycki - „Bystry”

Andrzej Czarnota - „Jastrząb”

Michał Czarnota - „Mrówka”

Józef Donatowic - „Lis”

Władysław Dudek - „Lenard”

Jan Flak - „Stokowski”

Stanisław Grzywacz - „Maharadża”

Dorota Gürtler (Franaszek) - „Stasia”

Stefan Hojda - „Śruba”

Jerzy Josse - „Szary”

Józef Kiełkowicz - „Zwierz”

Zygmunt Kocięba - „Zyga”

Bolesław Kolarz - „Lauda"

Zbigniew Kostecki - „Mirek”

Adam Krzysiak - „Bez”

Tadeusz Krzywdziak - „Zapalczywy”

Zbigniew Marszałek - „Ursus”

N. N. - „Orlik”

Jan Ogonek - „Pączek”

Władysław Ptak - „Mały”

Erazm Smykal - „Mikołaj”

Jan Smykal - „Kamień”

Janusz Tyrała - „Arab”

Tadeusz Widomski - „Apacz”

Adam Wilczyński - „Wilk”

Stefan Włodek - „Kot”

Kazimierz Zapiór - „Żaba”

Julian Zdebski - „Jankiel”

Jan Ziółkowski - „Pieg”.

Przed nimi stał nowy etap walki zbrojnej z hitlerowską przemocą. Dla dziewięciu z nich miał to być ostatni etap ich życia. Dla dalszych trzech partyzanckie rany pozostawiły trwały, często dokuczliwy ślad na całe życie. Rozmiar tragedii krakowskiego Kedywu dopełniła w latach 1945 i dalszych rodzima bezpieka.


Część II Wspomnień Okupacyjnych pt: „W Baonie Partyzanckim SKAŁA" znajduje się w opracowaniu.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi