Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Michał Subocz, Prawda o potyczce grupy „Parasol”


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

[w:] Dynamit. Z dziejów Ruchu Oporu w Polsce Południowej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1964.



W maju lub czerwcu 1958 roku, na łamach „Nowej Kultury” ukazał się artykuł, napisany przez jednego z uczestników nieudanego zamachu w lipcu 1944 roku na SS-Obergruppenführera, sekretarza stanu do spraw bezpieczeństwa GG w Krakowie - Koppego.

Autor artykułu, członek grupy „Parasol” w Warszawie, opisując przygotowanie do zamachu, jego przebieg i powrotną jazdę, a raczej ucieczkę trzema samochodami przed spodziewanym niemieckim pościgiem (co było zupełnie zrozumiałe z uwagi na długość trasy odskoku), sugeruje pewną niedbałość, może raczej nonszalancję władz konspiracyjnych tutejszego terenu, podległych Inspektorowi 106 P. D. A. K.

Między wierszami dał się wyczuć zarzut o braku odpowiedniego ubezpieczenia na trasie Wolbrom-Żarnowiec, co pociągnęło za sobą tragiczne skutki, albowiem w pobliżu wsi Udórz doszło do zażartej potyczki zamachowców z niemiecką żandarmerią. W potyczce utraciło życie kilku uczestników zamachu.

Bardzo trudno polemizować w tej, jakże subtelnej i delikatnej, materii, w dodatku z członkiem grupy „Parasol”, ugrupowania, które obok batalionu „Zośki” okryło się nieprzemijająca chwałą w czasie konspiracji.

Lata uniesienia minęły. Czas uleczył rany. Należy innymi oczyma spojrzeć w przeszłość i na ten wyjątkowy przypadek. Zbyt szanujemy prawdę, aby coś zostało przemilczane, zatajone lub przekręcone.

Oto prawda.

W maju 1944 roku dowódca dywersji „Ponar” - Iglewski Antoni, zawiadomił komendanta dywersji tutejszego terenu, kolegę „Ziemię” - Leonarda Wyjadłowskiego, że w najbliższym czasie zgłosi się do niego oficer z dywersji AK Warszawa, któremu należy udzielić jak najdalej idącej pomocy.

W kilka dni później do meliny zajmowanej w Wolbromiu przez „Ziemię” zgłosił się ów oficer z Warszawy, „Rafał” (jako dowódca pierwszej kompanii baonu „Parasol” poległ w powstaniu warszawskim). Wraz z nim przyszedł i łącznik komendanta obwodu Olkusz „Imielskiego”- Nowowiejskiego. Powołując się na rozkazy władz przełożonych, „Rafał” zastrzegł sobie, że na razie przez kilka dni będzie się zapoznawał z terenem osobiście, po czym ujawni, o jaką pomoc mu chodzi.

W końcu maja ponownie skontaktował się z „Ziemią” informując, że zbadał potrzebna mu trasę, i zażądał zapoznania go z dowódcą batalionu odcinka Udórz-Wola Libertowska, „Zawiślakiem”, celem omówienia pewnych szczegółów. Od „Zawiślaka” wrócił nazajutrz do Wolbromia.

Wspólnie badając kręte serpentyny Ojcowa, „Rafał” dopiero wtedy uchylił rąbka tajemnicy przed „Ziemią” podając, że grupa „Parasol” (popularna dzięki udanemu zamachowi na generała SS Kutscherę w Warszawie) ma wykonać pewne zadanie w Krakowie. Tym razem chodzi o zamach na wysokiego dostojnika niemieckiego z Krakowa.

Odskok nastąpi trasą Kraków-Biały Kościół, Skała, Wolbrom, Poręba Dzierżna, Udórz i Wola Libertowska, gdzie samochody zostaną zamelinowane, a ludzie dołącza się do grupy partyzanckiej „Marcina”, co uzgodniono uprzednio z „Zawiślakiem”.

Plan zakładał z grubsza, że najniebezpieczniejszy odcinek drogi, czyli serpentyny Ojcowa będzie ubezpieczony przez pluton dywersyjny „Mohorta l” z Sułoszowej, ponadto zostanie uruchomiony prowizoryczny szpital, gdzieś poza Wolbromiem, który będzie należycie ochroniony.

Między „Rafałem” i „Ziemią” zostało wzajemnie uzgodnione, że techniczna strona zapewnienia grupie „Parasol” maksimum bezpieczeństwa w czasie odskoku zostanie opracowana przez „Ziemię”. Należało pamiętać i o takich rzeczach, jak uruchomienie grupy łączników, wybranie odpowiednich żołnierzy AK do ubezpieczenia, zaopatrzenia ich w broń itp.

Delegowani przez „Rafała” lekarz „Maks” i sanitariuszka „Basia” zgłosili się do Wolbromia. Ich zadaniem było wybrać miejsce na szpital dla warszawskiej grupy. Ot tak! Na wszelki wypadek!

„Ziemia” przydzielił im łącznika. Po rozpoznaniu terenu wybrali najodpowiedniejsze ich zdaniem miejsce, majątek Porębę Dzierżna. Administrator inż. Pniewski, członek AK, użył fortelu i pod pretekstem umieszczenia we dworze swoich znajomych jako letników uzyskał od właściciela majątku jedna przestronną izbę, z oddzielnym wejściem.

Lokal ten, ze wszech miar nadawał się do tego celu, ponieważ dwór leżał w kierunku na północ od Wolbromia, w odległości l km od szosy Wolbrom-Udórz. Stąd do Woli Libertowskiej było 7 km drogi, a lasy za dworem Poręba Dzierżna zapewniały spokój i bezpieczeństwo na wypadek alarmu.

Bogaci w doświadczenie, nabyte przez „Parasol” w szeregu akcjach na terenie Warszawy, liczyli się chłopcy z tym, że zamach może pociągnąć za sobą ofiary ze strony zamachowców. Rozumieli bowiem, że SS-Obergruppenführer Koppe jest otoczony odpowiednią gwardią, zatem, w razie nieuniknionego starcia z jego asystą, mogą być zabici i ranni.

Z braku czasu zamachowcy nie mogliby rannym udzielić pierwszej pomocy zaraz po zamachu, na ulicach miasta, ani szukać gdzieś szpitala, by tam ulokować rannych kolegów. Stąd właśnie powstała potrzeba uruchomienia szpitala z dala od Krakowa, w cichym ustronnym zakątku.

Ci ranni według planu zostaliby przewiezieni do Poręby Dzierżnej, gdzie udzielono by im pierwszej pomocy i ewentualnie zostawiono do czasu wyzdrowienia.

Na ten czas teren w pobliżu szpitala z rannymi miał być ubezpieczony przez drużynę dywersyjną ,,Tadka” - Tadeusza Praskiego.


Wróćmy teraz jednak do przyjętego i aprobowanego planu.

Bez dyskusji ustalono, że dowódca plutonu dywersyjnego Sułoszowa, „Mohort l”, wystawi na trasie Ojców-Skała oraz Wielmoża i Trzyciąż łączników z białymi laskami w rękach. Łączników wtajemniczono jedynie, że do ich obowiązków należeć będzie w razie zauważenia trzech samochodów z ludźmi, jadących od Krakowa, sygnalizowanie wolnego przejazdu przez zatoczenie laską koła nad głową, a niebezpieczeństwa przez jej odrzucenie. Ponieważ serpentyny ojcowskie nasuwały sporo obaw, gdyż Niemcy mogli w każdej chwili przedostać się najbliższa drogą do następnego zakrętu szosy i zatarasować przejazd, przeto kolega „Mohort” miał zorganizować zasadzkę w sile od 30 do 35 ludzi z zadaniem powstrzymywania ogniem pościgu wroga tak długo, jak długo byłoby to możliwe.

Na tę ewentualność grupa „Parasol” miała wytyczoną trasę ucieczki w kierunku lasów Ojcowa, po uprzednim porzuceniu samochodów.

Z uwagi na niemiecki garnizon żandarmerii i wojska stacjonujący w Wolbromiu dowódca plutonu dywersyjnego w Wolbromiu „Granat” - Zygmunt Gardeła miał zdwoić czujność. Dwóch nieustannie kursujących przez Wolbrom na rowerach członków AK miało badać teren, podzielony na odcinki. Zobowiązani byli utrzymywać łączność między rozstawionymi na szosie łącznikami.

Wielką opieką należało otoczyć szpital, dlatego też po szczegółowej selekcji wyznaczono na opiekunów grupę Tadeusza Praskiego, który dał się poznać w wielu akcjach bojowych jako dobry dowódca o błyskawicznej orientacji. Przewidywano (bo różnie mogło się zdarzyć), że w razie zaskoczenia w momencie dokonywania operacji trzeba tak umiejętnie trzymać Niemców w szachu, nawet poprzez walkę wręcz, aby lekarze mogli dokończyć operacji i przetranslokować rannych do bezpiecznego miejsca w lesie. Meldunki z przebiegu akcji miało się kierować na miejsce postoju Wolbrom „Ziemia”, a w razie jego nieobecności - „Granat”.

Powstało pytanie, co zrobić z samochodami, którymi członkowie grupy „Parasol” przyjechać mieli z Warszawy do Krakowa, a po dokonaniu zamachu wracać nimi przez Ojców i Wolbrom. Było kilka koncepcji. Pierwsza, aby tymi samymi autami wracali do Warszawy. Przeciwko tym propozycjom wysunięto kontrargument: Niemcy wprowadzili ostatnio na szosach tak zwane „sztrajfy” (punkty kontroli). Jeśli uwzględni się nadto, że zaraz po zamachu Niemcy mogą wpaść na trop podejrzanych samochodów i powiązać go z faktem napadu - jazda samochodami na tak długiej trasie stanie się niemożliwa. Druga koncepcja, o wiele realniejsza, przewidywała dojazd samochodami tylko do wsi Wola Libertowska. Tam samochody miały być rozmontowane i następnie ukryte. Załoga samochodów zostałaby przejęta przez grupę „Marcina” i odprowadzona w bezpieczne miejsce. W jakiś czas potem, po uspokojeniu się w terenie, mieli warszawiacy wrócić pociągiem do stolicy.

Ostatecznie drugi wariant tego planu został uznany za dobry i wszyscy musieli dostosować się do niego.

Odrzucając z góry powrót tymi samochodami do Warszawy jako szaleństwo, „Rafał” i „Ziemia” musieli liczyć się i z tą ewentualnością, że w razie osaczenia grupy „Parasola” przez Niemców na serpentynach ojcowskich wozy tak czy owak zostaną porzucone.

Niejako z urzędu przypomniano o zachowaniu należytej ostrożności w czasie jazdy. Przestrzegano przed zbyteczną brawurą i apelowano o ograniczenie przymusowych postojów.

Poinformowano także i o tym, że w Żarnowcu i Pilicy są lotne oddziały żandarmerii, zwanej „Motcug", które często patrolują drogi. „Rafał” - jak należy mniemać - przekazał te dane wykonawcom.

Teren wiejski jest o tyle gorszy od ulic dużego miasta, że na ogół jest odkryty, w mieście sytuacja jest zgoła inna - a już zupełnie wyjątkowa, jeśli chodziło o Warszawę. Jej mieszkańcy stanowili żywioł na wskroś patriotyczny i chętny do pomocy, szczególnie wtedy, kiedy chodziło o członków Ruchu Oporu. Przeciętnego mieszkańca Warszawy ujęła za serce determinacja i bezkompromisowość walki z najeźdźcą, boć nie lada jest sztuką odbić „Rudego” (Szare Szeregi) z karetki więziennej przed arsenałem lub zlikwidować szefa niemieckiej policji. Odpowiednio wytworzona atmosfera ciepłej, wprost widocznej przyjaźni do członków podziemia, ułatwiała im realizację zadania. Wystarczyło bowiem usunąć się z tej ulicy, na której odbywała się akcja, aby w następnej człowiek czuł się względnie bezpieczny.

Takich plusów nie posiada teren wiejski. Tu pracuje się raczej na ślepo. Nigdy nie ma pewności, czy - chociaż akcja się uda - uniknie się pościgu.

Okupant ma do swojej dyspozycji telefony, telegraf, łączność radiową no... i przepotężne środki lokomocji.

Druga strona, atakująca niczym mucha słonia, posiadała zaledwie trzy skromne samochody.

Tu dochodzimy do sedna sprawy! Nasuwa się wątpliwość, czy plan zamachu na Koppego, w pobliżu Wawelu (możliwe że i opracowany na wyższym szczeblu w porozumieniu z krakowskimi władzami konspiracyjnymi, lecz rękoma warszawskiej grupy „Parasola”) nie przekraczał w zasadzie możliwości bohaterskiej grupy.

Trudno po upływie kilkunastu lat przewidzieć, jak by się potoczyły wypadki, gdyby atakujący ukryli się po zamachu w Krakowie.

A może... może nie trzeba było wysyłać tych dzielnych ludzi z Warszawy na obcy teren?

Używając wyrazu „obcy teren” nie należy sprowadzać tego zagadnienia do prostego stwierdzenia faktu trudności poruszania się na obcym podwórku. O nie! Chodzi o coś daleko większego! Wyjątkowo w danym przypadku cudzy teren odgrywał jeśli nie decydującą, to przynajmniej olbrzymią rolę.

Konspiratorzy, przysłani do takiej misternej, rzec można koronkowej roboty jak zamach w Krakowie, znaleźli się w obcym otoczeniu, wśród obcych ludzi. Wszystko dla nich było nowe, dotychczas nie spotykane. Nawet rozwidlenia ulic były jakieś dziwne, nie takie jak w Warszawie, a w podobnych warunkach nawet najlepszy szkic czy wywiad nie zastąpią swojskiego, znanego od szeregu lat. Jeżeli zaś mimo to zamierzony cel zostaje osiągnięty - to za cenę olbrzymiego wysiłku wykonawców.


Wykonując uzgodniony plan, „Ziemia” po spenetrowaniu okolic Ojcowa wyszukał idealne miejsce zasadzki w pobliżu płaszczyzny wzgórza serpentyn i odtąd, w z góry ustalonych dniach, „Mohort l” obsadzał dogodne do obstrzału stanowisko ludźmi ze swego plutonu dywersyjnego. Jak wiemy dotąd, jedynie dr „Maks” i sanitariuszka „Basia” stanowili obsadę mającego powstać szpitala. Brakowało urządzenia. Tę czynność zlecono „Granatowi”. W Wolbromiu w tym czasie był już zorganizowany szpital dla zakaźnie chorych na kilkanaście łóżek. Szpital ział pustkami, gdyż chorzy obawiali się niemieckiej pomocy i ich leczenia. Ogólne kierownictwo sprawował lekarz Landkomisariatu T. (Trzeciak), znany już z tego, że w jednej z poprzednich akcji Ruchu Oporu pośpieszył z pomocą lekarską rannemu partyzantowi.

Po to, aby otrzymać od tegoż lekarza T. kilka łóżek i instrumentów lekarskich, zapoznano go z wycinkiem planu, dotyczącym żądanej od niego pomocy. Chodziło nie tylko o urządzenie szpitala w Porębie Dzierżnej, ale także i o to, ażeby w razie potrzeby objął pieczę nad rannymi w akcji, niezależnie od „Maksa” z Warszawy, który z rozkazu zwierzchnich władz konspiracyjnych asystował grupie od początku do końca.

Doktor T. ochoczo zgodził się na powyższa propozycję, a nadto ofiarował sporo narzędzi chirurgicznych z własnego gabinetu lekarskiego.

„Granata” nie trzeba było wiele prosić, skorzystał z okazji i tak urządził Izbę Chorych, że była przygotowana na najcięższe operacje. „Tadek”, na którym spoczywała wielka odpowiedzialność za życie ewentualnych rannych, nauczył się wprost na pamięć konfiguracji terenu. Rozstawił drużynę w rosnącym za majątkiem zbożu sięgającym wzrostu średniego człowieka. Stąd miał dobre pole widzenia na szosę i łatwy dostęp do gęstego lasu. Nie zapomniano rzecz prosta także o wystawieniu czujek. Członkowie Ruchu Oporu w spodziewanych dniach akcji od rana do godziny osiemnastej krążyli na rowerach ulicami miasta i okolic Wolbromia, utrzymując wskazaną odległość między łącznikami zaopatrzonymi w białe laski. Bezwzględnie nikt z nich nie wiedział, o co tu chodzi, lecz jakimś szóstym zmysłem wyczuwał, że zanosi się na coś poważnego. Jak żołnierze na warcie, ani na chwilę nie opuszczali swego stanowiska. Kojarząc swoją funkcję z zadaniem dróżnika, który przy mijaniu pociągu podnosi w górę latarkę, przyswoili sobie doskonale swój obowiązek podania takiego lub innego sygnału przy spostrzeżeniu wracających od strony Krakowa trzech samochodów grupy warszawskiej.

Ostatnim, któremu przypadł w udziale alarmowy dyżur, był kolega „Kwiatek” - Józef Kłęk. Ponieważ tak się złożyło, że w tym samym dniu odbył się w Krakowie zamach na Koppego, a członkowie grupy „Parasol”, dojeżdżając do Wolbromia, wstrzymali swoje wozy przez około 10 minut prowadzili rozmowę z tymże „Kwiatkiem”, zatrzymać się trzeba nieco dłużej nad momentami poprzedzającymi przejazd samochodów przez szlaban kolejowy na ulicę Krakowską w Wolbromiu.


Był piękny i upalny dzień. Godzina 11 rano. Jak zwykle, przed udaniem się na stanowisko każdorazowy dyżurny meldował się u „Granata”. Nie wyłamując się z tej zasady „Kwiatek" także zgłosił się u niego po odpowiednie instrukcje. Uzgodnili razem, że stanowisko łącznika należy przesunąć raczej za las, w kierunku na południe od Wolbromia, przed wieś Chełm, tak ażeby nie wzbudzić podejrzenia u kolejarza volksdeutscha, pełniącego dyżur w budce kolejowej przy szlabanie. „Kwiatek” uzbroił się w pistolet, zabrał z gajówki od „Montwiłła” - Feliksa Dulskiego - biała laskę, schował pod marynarkę i ukryty w cieniu drzew, w skupieniu obserwował szosę, w kierunku wsi Trzyciąż. W pół godziny później zaobserwował narastające od wsi Chełm kłęby kurzu, a za chwilę zauważył trzy nadjeżdżające auta. Nie mając pewności co do tożsamości osób, jadących w autach, wysunął się z lasu na szosę, zapalił papierosa i jakby przez przypadek podniósł białą laskę do góry. W odpowiedzi ktoś z taksówki pomachał chusteczką. Pilotująca dwa dalsze wozy, nakryte plandekami, taksówka przystanęła, a za nią stanęły wozy ciężarowe z zamachowcami. Z taksówki wyskoczył młody osobnik w niemieckim mundurze, przed którym „Kwiatek” złożył meldunek i udzielił potrzebnych informacji. Z ciężarówek zeskoczyli młodzi dywersanci i obstawili zbocza po obu stronach szosy. Postój trwał od 10 do 15 minut. Dowódca naglił: „Chłopcy wszystko w porządku! Możemy jechać!” Mocno uścisnął dłoń „Kwiatka” i powiedział mu: „W czasie zamachu na Koppego jeden z naszych kolegów został ranny, ale zabieramy go ze sobą. Będzie żył, a także będzie żyła wolna Polska”. Wszyscy krzyknęli „Niech żyje Polska” i odjechali w stronę rynku w Wolbromiu. Będąc ostrzeżeni przez „Kwiatka”, że przy ulicy Mariackiej stacjonuje 819 Azerbejdżański Batalion „Własowców”, podzielili się w ten sposób, że w ulicę Mariacką skręciła taksówka i jedno auto ciężarowe, zaś druga ciężarówka i pojechała ulicą Żwirki i Wigury. Połączyły się dopiero u wylotu ulicy Żarnowieckiej.

„Granat” przypadkowo zauważył, jak ulicą Żwirki i Wigury przemknęło auto zamachowców (stał wtedy w drzwiach lokalu gminy Dłużec). Zbieg okoliczności sprawił, że w tym czasie w byłym dworku N...go, za Wolbromiem, odbywała się odprawa dowódców AK z „Ponarem” na czele. W naradzie brali wtedy udział „Gozdawa”, „Pazur” i inni. Zdając sobie sprawę z tego, że wszyscy przełożeni AK interesują się losem wyprawy krakowskiej, pobiegł natychmiast do dworu i zameldował „Ponarowi”, że przed chwila przejechały przez Wolbrom, kierując się na Łobzów, auta warszawskie. Otrzymał wtedy od „Ponara” rozkaz, aby za wszelka cenę dowiedział się o losie wyprawy. Współodpowiedzialny za bezpieczeństwo w czasie odskoku przez tutejszy teren, „Granat” sam wiedział, co należy do jego obowiązków. Upłynęło 15 minut, nim wyszukał zdatny do jazdy rower i pojechał w kierunku Łobzowa.

Doskonale rozumiał, że jadąc na rowerze, nie dogoni samochodów. Liczył jednak na to, że koledzy z grupy „Parasol” zatrzymają się w szpitalu majątku Poręba Dzierżna. Prawie dojechał do wsi Boża Wola, skąd prowadzi dalej droga na Chlinę, a druga ku zachodowi do wsi Poręba Dzierżna. Aut jednak nie spotkał. Trzeba tu przypomnieć, że dowódca grupy „Parasol” - „Rafał” kilkakrotnie osobiście zapoznawał się z trasą, a więc nie mogło być pomyłki, że pojechali w złym kierunku.

Spotkany na drodze rolnik potwierdził, że trzy auta z jakimiś uzbrojonymi cywilnymi osobami skręciły przed kilku minutami w lewo, tj. w kierunku majątku Poręba Dzierżna. „Granatowi” śpieszyło się. O godzinie 14 trzeba było towarzyszyć „Ponarowi” w jego podróży do Kozłowa, gdzie była zapowiedziana podobna odprawa. Dlatego nie przywiązywał wielkiej wagi do pozornie błahego faktu, który następnie urósł do olbrzymich rozmiarów.

Otóż, gdy tak zawzięcie pedałował na rowerze przez Łobzów, minęło go jadące z przeciwnego kierunku - do Wolbromia, duże auto ciężarowe z niemiecką żandarmeria. Rozumował zresztą bardzo logicznie. Takie auto niekoniecznie musiało jechać przez Porębę Dzierżną, z Żarnowca przez Chlinę i Łobzów, prosto do Wolbromia.

Okazało się, o czym „Granat” nie wiedział, że auto to, zapewne na skutek fonogramów niemieckich z Krakowa, patrolowało boczne szosy. Przejeżdżając przez wieś Porębę Dzierżna, napotkało trzy podejrzane auta z młodymi ludźmi. Z braku autorytatywnych danych musimy w drodze dedukcji zrekonstruować całość. Jest chyba zupełnie zrozumiałe, że telefonicznie (na posterunku P. P. w Wolbromiu i na poczcie były telefony) zarządzono alarm, wskazując przypuszczalny kierunek ucieczki sprawców zamachu na Koppego.

Gdy „Granat” wjechał na górkę, prowadzącą do wsi Poręba Dzierżna, zauważył w odległości około 100 metrów przed sobą stojące na szosie dwa auta ciężarowe i jedno osobowe. Było to vis-á-vis majątku Poręba Dzierżna, oddalonego o l km drogi od głównego traktu. Na szosie stał młody osobnik ze Stenem w ręku. Na pytanie wartownika „kto idzie?” odpowiedział „swój” i podał aktualne hasło. Zażądał widzenia się z dowódcą, który w międzyczasie wracał z „Maksem” i „Basią” z majątku Poręba Dzierżna. „Rafał” poznał „Granata”, gdyż widział go kilka razy na odprawach przygotowawczych w Wolbromiu u „Ziemi”.

„Co tu robicie kolego?” - padło pytanie „Rafała”. „No jak to co? Jechałem za wami, aby się dowiedzieć, jak tam poszło!” (Rozumiał akcję w Krakowie). - „Rafał” uśmiechnięty powiedział wtedy dosłownie: „Akcja się udała! Proszę podziękować koledze «Ziemi» za wystawienie ubezpieczenia i zorganizowanie szpitala. Mieliśmy możność nawet osobiście skontaktować się z waszym łącznikiem, który stał na skraju lasu, przed Wolbromiem. Uprzedził on nas, kiedy wstrzymaliśmy swoje wozy, że w Wolbromiu jest wojsko niemieckie i wytyczył ulice, którymi należy przejechać bez obawy natknięcia się na żołnierzy. Szpital nie jest nam już potrzebny. Ubezpieczenie możecie zwinąć i odesłać na placówkę. Rannego w czasie akcji zabieramy ze sobą dlatego, ponieważ odniósł tylko lekką ranę w rękę i z powodzeniem może odbyć podróż”.

„No, chłopcy! Jazda do wozów i ruszamy!” - wydał komendę „Rafał”. Pożegnał się z „Granatem” i trzy wozy ruszyły dalej, w kierunku wsi Udórz. Mając do dyspozycji kilkanaście minut czasu, „Granat” poszedł na przełaj do kotliny w pobliżu kościoła parafialnego, gdzie stało ubezpieczenie „Tadka” i powtórzył mu treść wypowiedzi dowódcy grupy „Parasol”. „Akcja skończona! Odtąd jesteście wolni! Możecie wracać do wsi Załęże na swoją placówkę!”

Słońce przypiekało i nikomu z drużyny „Tadka” nie śpieszyło się opuścić tego zakonspirowanego zakątka. „Cichy” odezwał się: „Odpoczniemy z godzinkę”. Przystali na to. Wylegując się w zbożu, usłyszeli strzały, dochodzące od tej strony, w którą udały się trzy samochody. Przypuszczalnie upłynęło od tego czasu około 20 minut. Co to może być? Zaniepokojeni pozrywali się z legowisk i skupieni, z bronią w ręku, nasłuchiwali. Strzały nie powtórzyły się. „Wiesz co, «Tadek»! - mówi «Granat» - przesuń się ze swoją drużyną w kierunku odgłosu strzałów, zbadaj sytuację i w miarę możności udziel pomocy”. Nabrał bowiem przeświadczenia, że coś niedobrego dzieje się z grupą „Parasol”. Najwyższy czas jednak wracać do Wolbromia, gdzie na „Granata” czeka „Ponar”. Jak się później okazało, obawy były uzasadnione.

„Granat” wracał na rowerze do Wolbromia i kiedy był jeszcze we wsi Łobzów, znowu usłyszał strzały. Było ich więcej i z różnej broni. We dworze w Wolbromiu jeszcze trwała odprawa, może raczej z niecierpliwością czekano na wiadomość o przebiegu akcji. „Granat” zdał relację „Ponarowi” o tym, że zamach się udał, ubezpieczenie zwinięto, a grupa „Parasol” odjechała. Nie omieszkał nadmienić i o strzałach. W założeniach przyjętego planu nie brano w ogóle pod uwagę możliwości osaczenia zamachowców na terenie Wolbromia, tak dalekim od Krakowa.

Skoro zaś nie przewidziano tej okoliczności, tym samym nie dyskutowano nad zmobilizowaniem dużego oddziału, przynajmniej na trasie przejazdu od Poręby Dzierżnej, gdzie tak czy owak musiał nastąpić postój grupy dywersyjnej „Parasol”, do łąk wsi Wola Libertowska (naturalnie niezależnie od ubezpieczenia „Tadka”, mającego na celu tylko ochronę szpitala).

Dowódca tego „specjalnego ubezpieczenia” w czasie przejazdu grupy „Parasol” na tym odcinku drogi zapewne bez żadnych wahań zmieniłby marszrutę jazdy od razu wtedy, kiedy obok stojących lub mijających wozów grupy „Parasol” z przeciwnej strony nadjechali i przejechali w samochodzie niemieccy żandarmi.

Tak postąpiłby każdy roztropny dowódca, znający swój teren jak pięć palców własnej ręki i przewidujący niczym jasnowidz, że jeśli Niemcy już są, to znaczy coś wiedzą lub za chwilę będą wiedzieć.

Po prostu nakazałby porzucić wozy i pieszo udawać się pojedynczo z określeniem przyszłego miejsca zbiórki.

Czas wrócić do dworku w Wolbromiu.

Dowódca batalionu „Ponar” przyjął meldunek „Granata” z dużym zadowoleniem. Długo medytował nad tym, co oznaczały te strzały, przeszedł jednak nad nimi do porządku dziennego, tym bardziej że śpieszył w drogę. Pod uwagę brał różne możliwości: trójkąt Udórz-Wola Libertowska-Łany Małe jest opanowany prawie całkowicie przez różne partyzanckie oddziały.

Chcąc więc zapewnić sobie wolny przejazd w myśl zasady „nie czepiaj mnie, dam spokój tobie”, Niemcy dla dodania sobie otuchy lub kurażu strzelają w górę. Mogli też spotkać coś podejrzanego, niekoniecznie partyzantów. Na pewno jednak nie przyszło mu do głowy, że to Niemcy prowadzili bój, względnie otaczali pierścieniem obławy grupę „Parasol”. W Wolbromiu był już zarządzony alarm niemiecki, bo kiedy „Pazur” z „Granatem” wyszli pieszo ze dworu i zbliżyli się do ulicy Żarnowieckiej, spotkali niemieckich żandarmów z Wolbromia. Pochyleni posuwali się oni do wylotu tej ulicy, a kilku z nich ustawiało karabin maszynowy przy byłej piekarni Palucha. Jako pole obstrzału mieli ulicę Pilicką w stronę stawu i młyna oraz ulicę Żarnowiecką w stronę kościółka. Nim się spostrzegli Niemcy, wpadli obaj do kawalerskiego mieszkania „Granata” i poprzez strychy sąsiednich domów przedostali się na łąki, a stamtąd na stację kolejową w Wolbromiu. „Ponar” wyszedł ostatni ze dworu. Miał przy sobie pistolet. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że nikt go nie zatrzymał. Wszyscy spotkali się na peronie dworca i odjechali pociągiem do Kozłowa. Nieobecność „Granata” trwała dwa dni i kiedy wrócił do Wolbromia, ostatecznie dowiedział się, co oznaczały te strzały. Dla lepszego zobrazowania losu grupy „Parasol” musimy cofnąć się do momentu pożegnania z „Granatem”.


Jak wiadomo, warszawiacy odjechali w stronę wsi Udórz. Zaledwie jednak przejechali przez dość długą wieś Porębę Dzierżną i nim dojechali do wsi Udórz, zobaczyli inne auto ciężarowe, nadjeżdżające z przeciwnego kierunku, więc z Żarnowca lub z Pilicy. Żadnego ruchu na szosie nie było. W aucie jechali Niemcy. Dość wąska droga pozwoliła im dostatecznie zlustrować podejrzany bagaż taksówki oraz wozów ciężarowych w trakcie powolnego mijania się. Tu wypada nadmienić, że wprawdzie plandeki po obu stronach były zasłonięte, tył wozu jednak był otwarty, a zatem stojący na wozach ludzie z grupy „Parasol” byli widoczni. Kiedy auto z żandarmami minęło ostatnią ciężarówkę, Niemcy oddali serię strzałów z pistoletu maszynowego do partyzantów, trafiając jednego z nich w brzuch.

Tu zaczął się drugi akt tragedii!

Niemcy wbrew przypuszczeniom nie zatrzymali swego samochodu, aby nawrócić w stronę Udorza i udać się w pościg, lecz, dodając gazu, odjechali w stronę Wolbromia. Warszawiacy zlekceważywszy ów chytry, jak się okaże manewr wroga, udali się trzema autami na popas do majątku w Udorzu.

Chcemy bezstronnie osądzić, czy przewlekanie odjazdu aut z majątku Udórz po zapewnieniu rannemu pomocy było uzasadnione.

Należało bowiem spodziewać się, że lada chwila nadjadą zaalarmowane posiłki niemieckie. Niektórzy gromy ciskali, gdy się dowiedzieli, że wracający z wyprawy partyzanci chodzili po wsi, chcąc nabyć mleka lub jagód, dopuszczając się krańcowego niedbalstwa i jakby przypieczętowania serii niepowodzeń.

Właściwa jednak przyczyna przedłużenia postoju była zgoła inna i całkowicie usprawiedliwiona. „Rafał" zdawał sobie sprawę z tego, że nawracając kolumnę samochodową w stronę majątku Udórz, zbacza z drogi. Ale cóż miał uczynić, skoro ranny cierpiał i należało dokonać natychmiastowej operacji. W tych sprawach dr „Maks” miał głos; wysoki las o gęstym poszyciu zapewniał swobodę ruchów i jakie takie możliwości dokonania zabiegu: wyjęcia kuli. Po operacji tak czy owak ranny musiałby leżeć przez kilka dni w łóżku. O zabraniu go ze sobą do Warszawy nie można było myśleć.

Trzeba poszukać gajówki G., członka Ruchu Oporu. W mieszkaniu dokona się odpowiedniego ciecia. „Rafał” decyduje: „Auto osobowe odwiezie rannego do gajówki, tam zostanie dr «Maks» i «Basia». My zaczekamy na powrót wozu, tu na miejscu”. Tak! Ale leśna droga bynajmniej nie przypomina autostrady. W końcu auto ugrzęzło w piasku i mimo morderczych wysiłków nie dało się ruszyć dalej. Na szczęście znalazła się na miejscu siostra właścicielki majątku, p. B-ska. Wystarała się ona o nosze, na których odniesiono rannego w najbardziej gęsty odcinek lasu. W końcu „Bastel”, kierowca wozu, proponuje zostawić wóz osobowy w lesie: „Należy pośpiesznie opuścić majątek Udórz, chociaż dwiema ciężarówkami i tak za długo zbałamuciliśmy” - określa trafnie wytworzoną sytuację.

Stąd wypływa pozorna beztroska członków AK grupy „Parasol”, oczekujących na skraju lasu przy majątku Udórz na powrót „dekawki”. Czy można obarczać winą zdrożonych, że pragnęli czegoś się napić, odświeżyć spieczone usta lub posilić się przed drogą w nieznane? Przecież poinformowano zamachowców, że gdzieś w pobliżu ma stać „Marcin” ze swoją grupą, a ten, niczym biblijny Mojżesz, przeprowadzi ich w bezpieczne miejsce. Przedłużając bezwiednie swój pobyt w Udorzu, warszawiacy zapewne z utęsknieniem czekali na miarowy krok partyzantów grupy „Marcin” i hasło: „Tu «Marcin»!”

„Marcin” jednak nie przyszedł do Udorza. Czy był w ogóle obok wsi Wola Libertowska, zostaje wielkim znakiem zapytania.

Tak kruszyły się wszystkie ogniwa planu. Znowu strata drogocennej godziny czasu. Nareszcie dwa auta ciężarowe ruszyły w dalszą drogę. Natychmiast dał się im odczuć brak łącznika przy wjeździe do wąwozu, a drugiego na wierzchołku wzniesienia.

Pierwszy łącznik przy skrzyżowaniu pozwoliłby umknąć wjazdu do wąwozu, a drugi (na wierzchołku), obserwując ruch podejrzanych pojazdów, w porę dałby znać grupie „Parasol” o niebezpieczeństwie. Wierzchołek był najwyższym punktem obserwacyjnym i stamtąd można było zobaczyć na odległość do 2 km, najmniejszy ruch na szosie.

Ostatecznie dwa samochody ciężarowe pojechały dalej. Minęły mały drogowskaz i zjechały w wąwóz, bo tędy prowadziła droga do wsi Wola Libertowska. Strome zbocza prawie pokrywały się z wysokością wozów. Długość wąwozu wynosiła około 400 metrów. Wąska szosa (obecnie poszerzona) uniemożliwiała swobodne wyminięcie się wozów, chyba gdyby któryś z szoferów zaryzykował i zjechał na krawędź, można było myśleć o jakimś przepchaniu pojazdów.

Kiedy auta grupy „Parasol” znalazły się w środku tego bardzo niebezpiecznego odcinka drogi - z przeciwnej strony, od wierzchołka wzniesienia ukazało się niemieckie auto i zablokowało wylot.

Żandarmi, którzy jechali w ciężarówce od strony wsi Wola Libertowska, byli w daleko korzystniejszym położeniu, po pierwsze dlatego, że w przypadku przewagi partyzantów mieli możność wycofania własnego pojazdu na równą powierzchnię i zablokowania wąwozu. Po drugie zaś, mieli doskonałe pozycje strzelnicze.

„Niemcy!” zdołali tylko krzyknąć partyzanci z pierwszego wozu i wszyscy rzucili się na szosę, ażeby zająć dogodne stanowisko w zbożu, rosnącym po obu stronach, powyżej ścian wąwozu. Jedynie wydostanie się z pułapki, pozwoliłoby nawiązać walkę z Niemcami. Ale był to nie lada problem! Aby dostać się do zboża, jak magnes przyciągającego ich wzrok, trzeba pokonać dwumetrową wysokość.

Niemcy nie próżnowali. Mając do dyspozycji lekkie karabiny maszynowe i niezawodne empi, zaczęli strzelać do widocznych na ciężarówkach członków grupy „Parasol”. Ci znowu nie mieli za dużo broni, a już zupełnie nie posiadali erkaemów. Niemcy zastosowali tu taktykę narzuconą przez teren i pozycję wroga. Nie pozwalając dywersantom zbliżyć się do siebie na taką odległość, która pozwoliłaby im odpowiadać skutecznym ogniem, brali na muszkę pojedyncze cele, biegnących pod górę partyzantów, i zestrzeliwali ich niczym myśliwi zwierzynę.

Deprymująco zresztą podziałał na zamachowców fakt przyłapania przez Niemców koleżanki z grupy oraz obawa, że także i wjazd do wąwozu od strony majątku Udórz za chwilę zostanie odcięty przez dalsze auta pościgu. Prawie wszyscy z grupy warszawskiej zostali ranni. W czasie drapania się w górę, lub nawet biegu, przez kilkanaście sekund, a nawet parę minut, byli bezbronni i jako tacy, stanowili znakomity cel. Pomijając jednak różne przeszkody, zdołali ujść w zboże i tam zniknąć.

Uniknęli w ten sposób nieludzkich katuszy w razie schwytania ich przez Niemców, rozwścieczonych przez zamach w Krakowie.

Nie sprawdzone zresztą plotki głosiły, że w czasie potyczki zostali ciężko ranni dwaj żołnierze niemieccy.


„Tadek”, który, jak wiemy uprzednio otrzymał był od ,,Granata” polecenie zbadania przyczyny strzelaniny, nie od razu udał się we wskazanym kierunku. Dopiero wtedy, kiedy w kilkanaście minut po odjeździe „Granata” do Wolbromia dały się ponownie słyszeć strzały z różnych kalibrów broni, poderwał swoją drużynę do wykonania otrzymanego rozkazu.

Gdyby jednak trzymał się w pobliżu szosy Poręba Dzierżna-Udórz, to bez wątpienia zauważyłby samochód niemiecki z żandarmerią, wracający z tej strony, w która odjechali zamachowcy. Bezwzględnie powiązałby te fakty ze sobą i wyciągnąłby jeden jedyny wniosek: „Grupa «Parasol» była atakowana przez Niemców”.

Ludzie z drużyny „Tadka” ze względów zrozumiałej ostrożności i z uwagi na posiadaną broń trzymali się jednak z dala od traktu.

Przesuwając się chyłkiem przez miedze zbóż lub biegiem przez otwarte przestrzenie, przeszukali cały teren w pobliżu, skąd padały przypuszczalnie strzały. Nic konkretnego nie zauważyli, boć samochody z Niemcami odjechały zaraz po potyczce trwającej około 20 minut, pilotując ze sobą dwie porzucone ciężarówki. Ludzie „Tadka” nie zadali sobie trudu przeprowadzenia odpowiedniego wywiadu między okolicznymi mieszkańcami celem ostatecznego wyjaśnienia tej sprawy. Wrócili na zasłużony odpoczynek do wsi Załęże. Wieść o rozbiciu grupy „Parasol” dotarła do miejscowej placówki Udórz zaraz pod wieczór, tego samego dnia.

Poszukiwania trwały w nocy. Niektórym, błąkającym się warszawiakom udzielono schronienia. Następnego dnia rano „Ziemia” otrzymał meldunek od członków AK z Udorza, że na terenie tej wsi została rozbita jakaś grupa partyzancka, jadąca dwiema ciężarówkami. Trzeba przypomnieć w tym miejscu, że w dniu zamachu na Koppego w Krakowie „Ziemi” nie było w domu w Wolbromiu, a wrócił dopiero pod wieczór. Stąd może i wcześniejszy meldunek z dnia poprzedniego nie dotarł do jego rąk.

Nie zwlekając ani chwili, z tym samym łącznikiem „Ziemia” udał się w lasy przy majątku Udórz. Zastał tam rannego „Dietricha”, dr „Maksa, „Basię” i szofera „Bastela”. Opiekowali się nimi członkowie Ruchu Oporu z tej wsi.

Prawdą jest, że dopiero z chwilą przybycia na miejsce kolegi „Ziemi”, akcja udzielenia pomocy rannym i rozbitym - nabrała konkretności. Padały szybkie rozkazy, „Wy, komendancie - poleca „Ziemia” dowódcy miejscowej dywersji - wzmocnijcie ubezpieczenie”. „Ty pojedziesz do wsi Załęże i ściągniesz tu grupę «Tadka»!” - rozkazuje drugiemu. „Ty zaś - zaleca trzeciemu - pojedziesz do «Hardego» (dowódcy grupy partyzanckiej „Surowiec”) i przywieziesz stamtąd lekarza «Jasia» - Nowaka”. Po upływie paru godzin zgłosiła się drużyna „Tadka”. Przyjechał dr „Jaś”. Zwolniono furmana, który podwiózł rannego „Dietricha”. Dopiero przy świecy wieczorem wyjęto mu kulę. Zamelinowano pozostawiona „dekawkę”.

Jak wiadomo, Niemcy nigdy nie kwapili się do przeczesywania lasów partyzanckich (chyba jedynie przy zapewnieniu sobie miażdżącej przewagi w ludziach i sprzęcie).

I tym razem Niemcy nie złamali swojej zasady.

Kiedy po trzech dniach już się wszystko uspokoiło, rannego „Dietricha” przetranslokowano do wsi Załęże, a zdrowych odesłano do grupy „Hardego”. Dalszych rannych odstawiono do Przysieki, gdzie znaleźli właściwą opiekę i pozostali na dłuższym lub krótszym leczeniu.

Prawie wszyscy ranni wkrótce powrócili do zdrowia i odjechali pojedynczo do Warszawy. Niektórzy z nich brali udział w powstaniu warszawskim.

W czasie pamiętnej potyczki byli także i zabici. Kiedy następnej nocy członkowie miejscowej grupy dywersyjnej z Udorza chcieli pochować zwłoki „Orlika”, „Alego”, „Zety”, „Sztorcha” i „Warskiego” z grupy „Parasol”, nadjechali Niemcy.

Mając uzasadnione podejrzenie, że są to partyzanci lub co najmniej ludzie związani z ruchem podziemnym, zaczęli strzelać do Polaków. Zabili na miejscu jednego członka AK. Pozostałym udało się zbiec. W kieszeni marynarki denata znaleźli dowód osobisty na nazwisko K. Momentalnie wpadli do budynku, zamieszkałego przez jego rodzinę. Brat zabitego, Fr. K., zdołał wyskoczyć przez okno i w czasie ucieczki, trafiony kulą w plecy, zmarł na miejscu.

Dopiero w jakiś czas potem pochowano wszystkich zabitych. Obecnie, na mogile żołnierzy AK z grupy „Parasol” jest umieszczona tablica z nazwiskami poległych:

  1. Wojciech Czerwiński, lat 22, pseudonim „Orlik”
  2. Stanisław Ruskowski, lat 22, pseudonim „Ali”
  3. Halina Grabowska, lat 21, pseudonim „Zeta”
  4. Bogusław Niepokój, lat 22, pseudonim „Sztorch”
  5. Tadeusz Ułankiewicz, lat 22, pseudonim „Warski”.

Przechodniu! Kiedy będziesz mijał to miejsce wiecznego spoczynku, pochyl z uszanowaniem głowę i przypomnij sobie, że leżą tu szczątki młodych i bardzo dzielnych ludzi, przed którymi otworem stał cały świat.

Kiedy jednak władze konspiracyjne zażądały ich poświecenia, poszli bez wahania, zdobyli się na heroiczny wyczyn i oddali Ojczyźnie swoje młode życie.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi