Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Kazimierz Lorys, Akcja "Młyn w Waganowicach"


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Kazimierz Lorys ps. "Zawała"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991



Samodzielny Batalion Partyzancki „Skała” AK kwaterował wówczas, tzn. w październiku 1944 r. we wsi Wrocimowice, pow. Miechów. Na drugi dzień po zakwaterowaniu d-ca Batalionu, mjr „Skała” - Jan Pańczakiewicz, wezwał mnie przed swe oblicze. Wezwanie przekazał mi d-ca I-ej kompanii „Huragan”, kpt. „Koral” - Mieczysław Cieślik - w następujących słowach:

- „No, „Zawała”, szykuje się robótka dla Ciebie, zgłoś się w dowództwie Batalionu”. Usłyszawszy to, w radosnym podnieceniu pomaszerowałem do sąsiedniej chałupy meldując się przepisowo na rozkaz u majora „Skały”, po drodze, inni oficerowie, jak kpt. „Powolny” - Ryszard Nuszkiewicz - i por. „Danusia” - Tadeusz Suder , zaostrzali jeszcze mój apetyt, obiecując jakąś solidną „robotę”. Major „Skała” upewnił się jeszcze żartobliwie czy naprawdę tęsknię za jakąś porządną „robotą”, a następnie, stając przed mapą tzw. „setką” (o skali 1:100 000), powiedział:

- We wsi Waganowice, położonej przy szosie Słomniki-Proszowice, znajduje się młyn wodny napędzany wodami rzeki Szreniawy. Wydajność młyna jest duża, a cała produkcja przeznaczona jest dla Wehrmachtu. W dniu dzisiejszym pójdziecie, podchorąży „Zawała”, na rozpoznanie terenu i opracujecie plan akcji, której celem będzie całkowite unieruchomienie młyna. Dowódcą akcji będziecie Wy. Do jutra przedstawicie plan akcji, który osobiście sprawdzę i zatwierdzę. Jakie pytania?”

W dodatkowych instrukcjach wyjaśnione zostało, że pora (godzina) wymarszu, liczebność i uzbrojenie patrolu bojowego oraz środki transportu zależą od mojej decyzji jako dowódcy patrolu. Drogę dojścia na miejsce akcji i drogę odskoku do Batalionu wskazywać będzie przewodnik na koniu, „Zielony” -Ryszard Strużyński.

Stuknąłem obcasami i głosem drżącym z emocji krzyknąłem: - „Rozkaz, panie majorze!” – i robiąc w tył zwrot odmaszerowałem, ogromnie podekscytowany. Na zewnątrz zatrzymali mnie kpt. „Powolny” i por. „Dewejtis” - Zbigniew Waruszyński, proponując mi miejsce na furmance, którą mieli jechać, zaraz właśnie w kierunku Waganowic. Poczytując to za dobry omen dla siebie a tym samym i dla akcji, skorzystałem z propozycji i po zameldowaniu swego odejścia kpt. „Koralowi” i przedzierzgnięciu się na cywila ulokowałem się na furmance. Było to ładne choć zimne popołudnie październikowe.


Tym samym rozpoczęła się pierwsza faza akcji, czyli:

Rozpoznanie

Waganowice, to wieś typu ulicowego, położone przy szosie biegnącej od Słomnik do Proszowic w odległości około 4-ch km od Słomnik. Młyn zlokalizowany jest między szosą a płynącą równolegle rzeką Szreniawą, w odległości około 20-u m od szosy. Zabudowania młyna składają się z budynku mieszkalnego, parterowego, 5-cio lub 6-cio izbowego i młyna właściwego - wysokiego murowanego budynku o kilku kondygnacjach. Młyn jest obiektem dużym, o różnorakiej produkcji (kilka gatunków mąki, kasz i grysik). Oświetlenie młyna i domu mieszkalnego stanowi instalacja elektryczna zasilana z prądnicy napędzanej kołem głównym, poruszanym wodą z młynówki. W domu mieszka Niemiec, Volksdeutsch czy Reichsdeutsch, znienawidzony przez robotników młyna i mieszkańców wsi, z liczną rodziną (trzech mężczyzn, 4-y kobiety i kilkoro dzieci), w domu zainstalowany jest telefon, podłączony do centrali telefonicznej na poczcie w Słomnikach, czynnej całą dobę. Cały teren młyna otoczony jest wysokim, na ponad 2 metry, murem z zacementowanymi kawałkami szkła na szczycie. Mur zbudowany jest z trzech stron, a od strony południowej ochronę stanowi rzeka Szreniawa. Przejście na drugą stronę rzeki z terenu młyna jest możliwe przez wąską kładkę. Brama wjazdowa ciężka, mocna, jak mur wysoka, zamykana od wewnątrz podwórza sztabą żelazną. Młynówka w tym miejscu szeroka na około 3 m i głęboka około 1,5 m. Wewnątrz zabudowań, tzn. na podwórzu i we młynie, ma co noc służbę stróż nocny, Polak, nie uzbrojony. Kierownik młyna, Niemiec, mieszkający w domu, najprawdopodobniej ma pistolet.

Na wschód, w odległości około 500 m od młyna w linii prostej, znajduje się dwór we wsi Czechy, z dużym parkiem ciągnącym się w stronę młyna. W budynku dworskim zakwaterowany jest uzbrojony oddział Własowców, w ilości około 400-u ludzi (cyfra orientacyjna, podawana przez ludność miejscową). Kraniec zachodni parku, są otwartym polem za rzeczką, w odległości około 400 m od młyna.

W Słomnikach - 4 km od Waganowic - bardzo silny posterunek żandarmerii niemieckiej i oddziały Wehrmachtu do dozorowania robót przy okopach.

W bezpośrednim sąsiedztwie młyna domy chłopskie.

Po przeprowadzeniu rozpoznania i wykonaniu odręcznego szkicu wracam do Oddziału, tym razem niestety na własnych „pedałach”, zahaczając po drodze o zabudowania folwarczne dworu we wsi Wierzbica. Tu ucinam sobie pogawędkę, ćmiąc przydziałowe „junaki”, z paroma fornalami wierzbickimi, wypytując się mimochodem o stan pogłowia koni, ich „zakwaterowanie”, miejsce postoju wozów, władze dworskie itp.


Przez resztę drogi i kawałek nocy rodziła się w mojej łepetynie druga faza akcji, tzn.:

Plan

Plan przewidywał wyruszenie silnym oddziałem, uzbrojonym w broń maszynową, z dwoma furmankami z m. p. Batalionu zaraz o zmroku, tzn. o godz. 20.00. We dworze w Wierzbicy należało pobrać pięć furmanek i około godz. 23.00 dojść do miejsca akcji. Tu zaskoczeniem opanować młyn i budynek mieszkalny, przy zachowaniu całkowitej ciszy. Następnie wystawić posterunki ubezpieczające akcję. Sama akcja polegać miała na:

  1. Pozdejmowaniu wszystkich pasów transmisyjnych we młynie i załadowaniu ich na wozy.
  2. Zabraniu pewnej ilości żywności, głównie kasz i grysiku.
  3. Odwiezieniu zdobyczy do m.p. Batalionu.

Opracowany plan został zatwierdzony przez d-cę Batalionu i podany mi, tzn. podchorążemu „Zawale” jako d-cy patrolu, w formie rozkazu - do wykonania.


Rozpoczęły się

przygotowania do akcji.

Ze względu na bardzo duże zagrożenie, nieznajomość terenu oraz wyjątkowo ciężką drogę dojścia i odskoku, należało do składu patrolu wybrać ludzi z dobrym uzbrojeniem, zaprawionych w walkach partyzanckich, no i silnych fizycznie. Wybór został dokonany po naradzie z dowódcami kompanii. Zasadniczy trzon patrolu miały stanowić drużyny z II-ej kompanii „Błyskawica”, z jednym ręcznym karabinem maszynowym typu „Bren” oraz obsługa polskiego r.k.m.-u wzór 28 z I-ej kompanii „Huragan”. Wyznaczeni partyzanci mieli przygotować broń, amunicje i zaopatrzyć się w granaty, głównie przez dokonywanie pożyczek od kolegów. Ustalony został następujący skład patrolu:

D-ca + 24-ch partyzantów uzbrojonych w 2 rkm-y, 10 karabinów ręcznych kb, 12 pistoletów maszynowych, około 8 pistoletów ręcznych, około 18 granatów ręcznych i 2 granaty specjalne uderzeniowe (angielskie) typu Gamon. W liczbie 24-ch partyzantów mieścił się łącznik, konny-przewodnik „Zielony” i członek jednoosobowego wydziału propagandy, czyli po prostu kapral „Wik” – Witold Kalisiak, kronikarz batalionowy.

Tak liczny patrol i, jak na nasze warunki, dobre uzbrojenie uzasadnione było wyjątkowo wielkim zagrożeniem miejsca akcji. Należy pamiętać, że w Słomnikach kwaterowały spore oddziały wojska niemieckiego, a to było tylko 4 km od Waganowic. Ale największe zagrożenie stanowił kilkusetosobowy garnizon Własowców stacjonujący we dworze w Czechach, dosłownie pół kilometra od miejsca akcji. Poza tym młyn znajdował się tuż przy szosie, którą mogły, nawet nocą, przejeżdżać jednostki niemieckie. A w czasie akcji nie można było przecież liczyć na idealną ciszę czy kompletną głuchotę Własowców w niedalekich Czechach.

O godz. 19.40 odbyła się odpraw całego patrolu bojowego, na której d-ca Batalionu, mjr „Skała, omówił cel i plan akcji i żegnając nas dał rozkaz do wymarszu. Od tej chwili dowództwo objąłem ja i rozpoczęła się 4-ta faza akcji.


Dojście

Zabierając z Batalionu 2 furmanki patrol wyruszył marszem ubezpieczonym w zupełnej ciemności polnymi drogami przez Radziemice do Wierzbicy, odległej od Waganowic o 2,5 km. Tu, wystawiwszy ubezpieczenia, wszedłem do dworu z paroma partyzantami uzbrojonymi, oczywiście, w automaty i poprosiłem właścicielkę o pięć podwód po parze koni każda, w sposób jak najbardziej spokojny i grzeczny, przepraszając równocześnie za najecie. I tu nas spotkała niespodzianka. Właścicielka dworu nie chciała absolutnie udzielić podwód, argumentując, z pomocą rządcy, swoje stanowisko na różne zresztą sposoby. Nie chcąc używać ostatecznego argumentu, tzn. demonstracji automatów, zacząłem pertraktować, chcąc słownie przekonać naszych rozmówców o tym, że podwody dla patrolu są konieczne. Sprawa przeciągała się ponad zaplanowany czas. Ostatecznie, krakowskim targiem, zgodzono się na 3 podwody ze dworu. Brakujących 2-ch podwód należało poszukać we wsi. Nie chcąc jednak robić krzywdy chłopom, stosunkowo nie bogatym, zebraliśmy tylko jedną podwodę ze wsi, mając teraz w sumie sześć furmanek zamiast zaplanowanych siedmiu.

Rozpoczął się dalszy marsz do Waganowic przy zachowaniu największej ostrożności i kompletnej ciszy. Droga, którą jechaliśmy, dochodziła do szosy bardzo blisko młyna. W odległości 50 m od szosy zatrzymałem patrol i wydałem ostatnie rozkazy, podkreślając konieczność wykonania akcji w ten sposób, aby uzyskać kompletne zaskoczenie. Wyznaczyłem również 6-ciu partyzantów jako ubezpieczenie furmanek.


Rozpoczyna się akcja

Najpierw zajmuje stanowisko, złożona z 3-ch ludzi, obsługa rkm-u wz.28, na niewielkim wzgórzu przy szosie, w odległości około 50 m od młyna z polem obstrzału i w kierunku Słomnik i w kierunku Czech wzdłuż szosy. Drugi patrol, ubezpieczający 1+1 wysuwa się naprzód, zajmując stanowisko zgodnie z wcześniej wydanym rozkazem koło szosy, za murem młyna, z kierunkiem obserwacji od strony Czech. Reszta patrolu (po odliczeniu wystawionego już ubezpieczenia na szosie i ubezpieczenia-konwoju furmanek) w liczbie 14-tu partyzantów podchodzi pod bramę młyna.

Przesadzenie dwu i pół metrowej bramy przez dwóch żołnierzy nie jest dziecinną zabawą, ale przy pomocy kolegów nie przedstawia problemu. Za chwilę słychać na podwórzu szmery przy mocowaniu się z bramą i zaraz po tym warczenie psa, a po chwili głos z głębi podwórza: „Kto tam?” Dwunastu partyzantów przycupniętych wzdłuż muru przy szosie, chowających się w cieniu tegoż muru, gdyż na szosę pada blask, skąpej co prawda ale widocznej, lampy elektrycznej z podwórza młyna, czeka w napięciu czy stróż rozpocznie alarm czy nie? Czy patrol Własowców, chodzący niewątpliwie po parku dworskim, w odległości nie całe pół kilometra, usłyszał już coś czy dopiero usłyszy ze chwilę ? Napięcie niesamowite. Prawie każdy ściska kurczowo „maszynę” w łapie, choć przecież na zdrowy rozum, nawet po wszczęciu alarmu przez psa czy stróża, nie byłoby do kogo strzelać. Ale w takich momentach nie rozum dochodzi do głosu lecz odruchy. Na szczęście po chwili, która mogła się wydawać niektórym godziną a była chyba dwoma - trzema sekundami, odezwał się przyciszony głos „Drozda” - Stanisława Kodury, który przed, chwilą przeskoczył bramę:

- „Ręce do góry i cisza!”

Pies szczekał raz czy dwa razy, ale zaraz został uciszony i nastał spokój. Po chwili zbliżył się do bramy stróż trzymając za obrożę i pysk psa. Zobaczywszy automat wcale nie rozpoczynał dyskusji, tylko wziął się do wykonania rzuconego mu rozkazu otwarcie bramy, która po chwili stanęła otworem. Cały oddział wsunął się cichcem na podwórze przymykając za sobą bramę, a następnie, chowając się z pola widzenia z okien mieszkania, za węgieł domu. Stróż od razu okazał nam swoją sympatię i ofiarował się z pomocą, na razie przez udzielenie informacji i zabezpieczenie się przed niespodziankami ze strony psa. Teraz nadeszła pora na zerwanie drutów telefonicznych, by uniemożliwić wszczęcie alarmu przez rozbudzonych - może już, a na pewno za chwilę - Niemców, mieszkańców młyna. To zadanie okazało się dużo trudniejsze niż otwarcie bramy, przewody telefoniczne były stalowe i zamocowane wysoko, tak że dostać się do nich można było stając na ramionach kolegi. Dostać się to jeden problem, ale jak zerwać? I tu przyszedł nam z pomocą stróż, który wynalazł gdzieś siekierę. Dzięki niej, po dłuższym szamotaniu i przy nie małym już hałasie, udało się wreszcie zerwać te cholerne druty. Teraz mogli już odetchnąć zdenerwowani już nieco partyzanci.

Natychmiast poleciłem otworzyć drugą bramę, od strony południowej, wysyłając za rzekę patrol 1+2 z rkm-em typu Brenn z celowniczym, „Puchaczem” - Józef Szwalbic, z zadaniem ubezpieczenia od strony parku czechowskiego i obrony przed atakiem Własowców.

Za chwilę wyleciało okno w jednym z pokojów w domu (w pomieszczeniu biurowym) i wszyscy Niemcy, razem z żonami i dziećmi, znaleźli się w jednej z paru sypialni, trzęsąc się ze strachu, w koszulach nocnych i szlafmycach. Komiczny był widok tych członków herrenvolku zapewniających o sympatii dla Polaków i odżegnujących się od Hitlera. W nagrodę opuścili łóżka, w których zostały ułożone rozespane dzieci. Postawiony przeze mnie wartownik na straży był gwarancją, że z tej strony żadnych niespodzianek nie będzie.

Ostatnie ubezpieczenie wystawiłem przy uchylonej bramie, przy szosie. Posterunek ten miał bardzo ważne zadanie utrzymania łączności głosowej z czujką, wystawioną od strony Czech i ewentualne alarmowanie oddziału operującego na terenie młyna o niebezpieczeństwie, lub przypadkowych przechodniach czy furmankach przejeżdżających szosą.

Teraz patrol przystąpił do zasadniczej roboty. Pozostałym do dyspozycji, czyli ośmiu partyzantom, wyznaczyłem zadanie wewnątrz młyna, cześć miała się zająć znoszeniem worków z grysikiem, kaszą, ewentualnie z mąką na podwórze, a pozostali mieli za zadanie zdejmowanie z kół pasów transmisyjnych i także znoszenie ich na podwórze. Pasy zrzucano przy wydatnej pomocy stróża, który robił to fachowo i umiejętnie.

Ja, jako d-ca akcji, krążyłem stale między młynem, domem mieszkalnym i ubezpieczeniami. We młynie praca wrzała w całej pełni, po około godzinie porządnej harówki, gdy zaczęto się mocować z ostatnimi pasami, wysłałem gońca do m.p. furmanek z rozkazem zajechania na podwórze młyna.

Zbliżał się najniebezpieczniejszy chyba moment akcji. Wjeżdżające, z bocznej polnej drogi na szosę, furmanki turkotały tak niemiłosiernie, że ten piekielny hałas, zdaniem słuchających, dojdzie nie tylko do Własowców w Czechach, ale usłyszą go nawet żandarmi w Słomnikach. Turkotu nie dało się uniknąć, a nagłe umilknięcie tegoż mogło, a nawet powinno nasunąć podejrzenia strażom Własowców. To też teraz wszystko mogło zależeć od szybkości działania we młynie, a z drugiej strony od czujności i zachowania się bojowych posterunków ubezpieczeniowych. W każdej chwili można się było spodziewać rakiet i ognia. Na szczęście zaprawiona w bojach wiara partyzancka nie straciła głowy i załadowanie na furmanki pasów transmisyjnych a następnie worków z żywnością odbywało się sprawnie choć nie bez hałasu. Co chwilę otrzymywałem meldunki od posterunków, że hałas słychać bardzo wyraźnie. Ale ja przestałem już nawet uciszać kolegów, bo teraz, gdy wszyscy woźnice uszeregowali furmanki na podwórzu w ten sposób, by w każdym momencie móc kolejno wyjechać na szosę, a załadunek dobiegał końca, największe niebezpieczeństwo minęło, a nawet odezwały się głosy:

- „No, teraz mogą przyjść!

I faktycznie, w tym stadium akcji i przy tych ciemnościach nie było poważniejszych obaw, że nagły napad Niemców mógłby być dla partyzantów tragiczny w skutkach.

Po pół godzinie otrzymałem meldunek, że wszystkie pasy transmisyjne są ściągnięte, za wyjątkiem jednego, najszerszego i najdłuższego pasa napędu głównego, przy pomocy którego poruszana była także prądnica zasilająca całą instalację oświetleniową, pasy i worki z żywnością załadowane są na furmanki, a cały konwój gotowy jest do odjazdu.

Sprawdziłem osobiście czy we młynie, na wyższych kondygnacjach, ktoś nie pozostał, a następnie wydałem rozkaz zrzucenia ostatniego pasa napędu głównego. Po chwili mozolenia pas został zrzucony i na całym terenie młyna zaległy kompletne ciemności, przecięcie pasa odbywało się już przy świetle latarek elektrycznych. W ostatnim jeszcze momencie poleciłem załadować na wóz jeden ze znalezionych w młynie niemieckich motocykli, a drugi, z braku miejsca na wozach, zniszczyć możliwie skutecznie. Następnie zarządziłem ściągnięcie wszystkich posterunków, komenda:

- „Szybko zbiórka w szeregu i półgłosem odlicz!”, celem sprawdzenia obecności wszystkich partyzantów. Ostatnie instrukcje dla stróża nocnego, serdeczne podziękowanie za pomoc i serdeczny uścisk dłoni. Wysłanie szperaczy przednich, wyznaczenie straży tylnej, no i upragniona przez wszystkich komenda; - „Marsz!”


Rozpoczyna się ostatnia faza akcji czyli:

Odskok

Bractwo zmordowane, zgrzane, spocone ale szczęśliwe, ładuje się na furmanki. Tylko chłopcy, którzy stali na ubezpieczeniu szczękają zębami i obsypują epitetami pozostałych za tak długie „guzdranie” się. Wymarzli bowiem solidnie. Noc była zimna, wietrzna i mokra od siąpiącego deszczu, a oni stali nieruchomo, zamienieni w słuch i wzrok przez przeszło dwie godziny, z nerwami napiętymi jak postronki, świadomi niebezpieczeństwa i ogromnej odpowiedzialności spoczywającej na nich.

Droga powrotu była, już nie można powiedzieć, że ciężka - była straszna. Ciemno choć oko wykol, zimno, wiatr, deszcz i błoto, słynne miechowskie błoto na słynnych miechowskich drogach, gdzie wozy wpadały po osie w dziury zapełnione błotnistą mazią. W takich warunkach wlecze się 6 wozów wyładowanych kopiasto - cztery pasami głównie skórzanymi i dwa wozy z żywnością. Były wypadki, że wóz wpadając w dziurę wywracał się do góry kołami, a cała zawartość wozu znajdywała się w błocie po kolana. Trzeba było wóz rozbierać, odstawiać na bok, znowu składać i ładować wybrane z błota pasy i worki. A wszystko to w przeraźliwych ciemnościach, tylko przy świetle paru latarek elektrycznych, z których niektóre zaczęły już wysiadać. Dzięki „Zielonemu”, konnemu łącznikowi, jakimś cudem rozciągnięty konwój furmanek z 25-cio osobową eskortą partyzantów nie pogubił się w tych egipskich ciemnościach i siąpiącym deszczu. Ale ciemności, deszcz i zmęczenie to nic w porównaniu z błotem. To była makabra. Cała droga powrotna trwała 5 do 6 godzin. W każdym razie do m. p. Baonu patrol dotarł już przy jasnym dniu, przypuszczam, że była to gdzieś 8-ma, 9-ta rano. Pamiętam, że już przez Radziemice przejeżdżaliśmy przy dziennym świetle. Po zameldowaniu w dowództwie o wykonaniu zadania, partyzanci udali się na zasłużony wypoczynek.

Przywieziona zdobycz, w postaci dużej ilości pasów skórzanych transmisyjnych, okazała' się dla Batalionu wprost nieoceniona. Ponieważ partyzanckie buty po kilkumiesięcznych marszach były na wykończeniu, skóra z pasów stała się „Darem Opatrzności”. Wszyscy partyzanci - no, prawie wszyscy - otrzymali skórę na podzelowanie mocno wydartych butów, a niektórzy - głównie oficerowie - na wykonanie całych butów z cholewami.

Tylko dla mnie, d-cy patrolu, nie starczyło skóry. A stało się to dlatego, że zaraz na drugi dzień zostałem przez mjr. „Skałę” wysłany na kolejną „robotę”, tym razem do Krakowa. Wróciłem do Oddziału po 5-ciu, może 6-ciu dniach i skóry w magazynie już nie było, a moi dowódcy zapomnieli o zarezerwowaniu skóry dla „Zawały”. Ostatecznie kpt. „Koral” coś tam wykombinował tak, że miejscowy szewc z kilku kawałków co prawda, ale przybił zelówki na moje mocno sfatygowane buty.

Młyn w Waganowicach już do końca wojny nie został uruchomiony i nie dostarczał już mąki i kasz wojsku niemieckiemu.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi