Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Kazimierz Hromniak, Wspomnienia z okresu konspiracji 1940-1945 w Krakowie


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Kazimierz Hromniak ps. „Leśnik”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993.



Do konspiracji wstąpiłem po ucieczce z niewoli, z terenów zaboru radzieckiego, w marcu 1940 roku. 21 kwietnia 1940 r. w podziemiu kościoła oo. Kapucynów w Krakowie złożyłem przysięgę przed ówczesnym oficerem dywersji ZWZ podokręgu Kraków, por. Czesławem Skrobeckim ps. „Czesław”, „Mars”, przyjmując pseudonim „Leśnik”. Pod rozkazami „Czesława” działałem do czasu wstąpienia do nowo utworzonego oddziału partyzanckiego „Grom”, to jest do grudnia 1943 roku.

Ponieważ w obecnym roku mija 50 rocznica zamachu na kawiarnię „Ziemiańską” - gniazdo konfidentów polsko-żydowskich - którego dokonałem wraz z kolegą Zdzisławem Meresem - „Orlikiem”, wobec tego postanowiłem, ku pamięci potomnych, przedstawić dokładniej jego przebieg.

Przystępując zatem do relacji pozwolę sobie zwrócić szczególną uwagę na okres 1943 roku, w którym jako dowódca placówki Bronowice-Azory, działałem szczególnie intensywnie na terenie Krakowa, a głównie jego zachodniej okolicy, wykonując powierzone mi przez „Czesława” zadania sabotażowo-dywersyjne. W skład mojego patrolu wchodziło 3 członków sekcji sanitarnej PCK od prof. Emila Godlewskiego, u którego i ja byłem zatrudniony. Byli to: Tadeusz Sojka - „Tadek”, Józef Wójcik - „Kos”, i N.N. - „Kapral”. Oprócz nich podlegali mi koledzy z Azorów, a mianowicie: Mieczysław Górecki - „Gruda”, Mieczysław Klee - „Mors”, Stanisław Żyła - „Aktor”, N. N. - „Roman” i N. N. - „Felek”.

W październiku 1943 roku zostałem wezwany do „Czesława” na spotkanie, które miało miejsce pod wiaduktem przy ulicy Grzegórzeckiej. Pamiętam szczegóły ówczesnej rozmowy, która utkwiła mi w pamięci ze względu na formę w jakiej zwrócił się do mnie dowódca. To nie był rozkaz ani polecenie, do czego byłem przyzwyczajony, lecz luźna rozmowa na temat zachowania Polaków względem okupanta. Właśnie „Czesław” wyjawił mi prawdę o polskich konfidentach działających na terenie Krakowa. Przyznać muszę, że o personaliach i szerszej działalności zdrajców nie byłem zbytnio zorientowany ze względu na działalność w zachodnich okolicach Krakowa, gdy tymczasem oni działali przede wszystkim w Śródmieściu. Po usłyszeniu z ust „Czesława” dokładnych danych o ilości i działalności konfidentów zwróciłem się z zapytaniem, czy nie ma sposobu na ich wykończenie. Odpowiedź była jednoznaczna, że właśnie „Kedyw” planuje taką akcję, i że chce mi powierzyć jej zorganizowanie i dowodzenie. Naturalnie mnie, nie znającemu środowiska, polecił przeprowadzić wywiad i spenetrować miejsca ich schadzek, którym była kawiarnia „Ziemiańska” przy ulicy Mikołajskiej (dzisiejsza „Telimena”). „Czesław” nie krył przede mną ryzyka i niebezpieczeństwa, jakie mogą być związane z taką akcją, choćby przez samo położenie lokalu w centrum śródmieścia i nie przewidzianą ilość konfidentów w lokalu oraz trudnością odskoku. Doskonale wówczas orientowaliśmy się, że Kraków jako stolica Generalnego Gubernatorstwa i siedziba najwyższych władz okupanta, był maksymalnie nasycony nie tylko reichsdeutschami umundurowanymi, ale również cywilnymi, a co gorsza także mnóstwem volksdeutschów cywilnych, zaopatrzonych w broń, więc oni stanowili przy odskoku potencjalne niebezpieczeństwo.

Na koniec rozmowy zaznaczył dobrowolność w akcji tak moją jak i członków mojego patrolu. Powiadomił mnie również o zaniechaniu tej akcji przez bojową grupę Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS), składającą się z kilkunastu członków, którzy po zasięgnięciu opinii o trudnościach i grożącym niebezpieczeństwie wycofali się z działania.

Takie szczere ostrzeżenie „Czesława” na szczęście nie wpłynęły ujemnie na moje postanowienie, a raczej spotęgowały chęć działania, tym bardziej, że „Czesław” zażądał od tej chwili ścisłej tajemnicy, która winna obowiązywać zarówno mnie jak i pozostałych uczestników akcji. W doborze ludzi pozostawił mi wolną rękę., jak również w sposobie wykonania zamachu, polecając równocześnie przedstawienie planu do akceptacji przez dowództwo w terminie dwóch tygodni, w czasie spotkania na ulicy Sławkowskiej 14, gdzie mieścił się konspiracyjny lokal u pp. Kudelskich.

Pamiętam również, że przed pożegnaniem określił mi sylwetki niektórych konfidentów, którymi byli Polacy i Żydzi. Najgroźniejszy był Żyd Diamand, a dalej bracia Karolewscy, Klusek, Żabiński, Argentyńczyk i wielu innych. Było to bardzo pomocne przy mojej wstępnej penetracji lokalu, w którym do tej pory nigdy nie byłem. Chodziło mi przede wszystkim o układ sal, ilości stolików w poszczególnych salach, jak również połączenia między nimi oraz wejść od ulicy Mikołajskiej i ewentualne wyjście na zapleczu lokalu. Ostrzeżony przez „Czesława”, że po wejściu do lokalu będę punktem zainteresowania, a może nawet osobistej rewizji, nie zabrałem ze sobą broni lecz dobrałem sobie do towarzystwa łączniczkę, która będzie dokładnie obserwować konfidentów i informować mnie o sytuacji. Łączniczką tą była moja sympatia, Henryka Omiecka - „Gałka”, która z ochotą przyjęła moją propozycję.

Zgodnie z zapowiedzią „Czesława” wejście nasze zelektryzowało obecnych tam konfidentów, bowiem zaczęli bacznie nas obserwować. Ja byłem zwrócony do nich tyłem, aby ich nie prowokować, lecz Henia cały czas dyskretnie informowała mnie o ich zachowaniu, które wskazywało na chęć podejścia do naszego stolika, zapewne z chęcią inwigilacji. Z nonszalancją, nie krępując się naszą obecnością jak i innych gości kładli pistolety na stolikach, przekładali broń z jednej kieszeni do drugiej, chcąc dać wyraźnie do zrozumienia kim są. Prawdę powiedziawszy czułem się dość pewnie, bo miałem silne papiery Heeresverpflegungshauptamtstelle (główne magazyny prowiantowe armii znajdujące się na ulicy Bossackiej). Przyznać jednak muszę, że po opuszczeniu lokalu odetchnąłem z ulgą. Mimo opuszczenia kawiarni byliśmy jednak obserwowani aż do placu św. Ducha, gdzie koło teatru Słowackiego zrezygnowano ze śledzenia nas.

Od tej chwili przystąpiłem do kompletowania patrolu i jak się okazało nie wszyscy wyrazili chęć udziału w akcji. Wcale nie miałem o to do nich pretensji, gdyż od samego początku podkreślałem ochotnicze uczestnictwo. Najbardziej oddanym był mój zastępca „Gruda”, więc z nim rozpracowaliśmy sposoby wykonawstwa, biorąc pod uwagę ilość potrzebnych ludzi w bezpośrednim natarciu na lokal, ilość ludzi w zabezpieczaniu odwrotu tak od strony Małego Rynku jak i od ulicy św. Krzyża. Najważniejszą kwestią był sposób wykonania akcji, to znaczy ładunkiem wybuchowym czy bronią maszynową. Czas wykonania zamachu ustaliłem na godzinę 16 minut 55 do 58, bo lokale ze względu na godzinę policyjną były zamykane o godzinie 17-tej, więc będący w lokalu Polacy musieli go opuszczać, zostawali natomiast konfidenci, których godzina policyjna nie obowiązywała. Ponieważ był to miesiąc listopad, więc o tej godzinie zaczynał się zmrok, który sprzyjał powodzeniu akcji.

Po wycofaniu się niektórych kolegów pozostało nas czterech, wobec czego postanowiłem zwrócić się o pomoc do „Czesława”, aby dodał mi kilku ludzi celem lepszego zabezpieczenia na ulicy. Zgodnie z zapewnieniem „Czesława” miałem otrzymać broń maszynową, którą uważałem za najpewniejszy sposób na wykończenie zdrajców.

Tymczasem przy spotkaniu z „Czesławem” przy ulicy Sławkowskiej, spadły na mnie gromy z jego strony. Pamiętam zarzuty, jakimi było rzekome gadulstwo mojego patrolu, brak konspiracji i tym podobne, co miało spowodować ujawnienie akcji w Krakowie. Nie wiem ile było w tym prawdy i kto mógł złamać dyscyplinę, bo choć zrezygnowali niektórzy z udziału w akcji trudno ich posądzić o gadulstwo. Z drugiej strony, jeśli byłem zobowiązany do skompletowania zespołu ludzi, to trudno byłoby, choć w przybliżeniu nie określić im celu roboty jaka ich czekała i związanego z nią niebezpieczeństwa. Będąc obciążony takimi zarzutami, choć nie czułem się winnym, uniosłem się ambicją i oficjalnie zrezygnowałem z przeprowadzenia tej akcji. Po chwili milczenia reakcja „Czesława” była dla mnie dość nieoczekiwana, który w te słowa odezwał się do mnie:

- „Leśnik” przydzielę ci nowy patrol z mojego stanu osobowego, który poznasz w najbliższą niedzielę listopada. Między godziną 9 i 10-tą spotykamy się na Plantach koło Uniwersytetu, od wylotu ulicy Wolskiej.

Wracałem z różnymi odczuciami i kłębowiskiem myśli, które ogarnęły mnie po tej rozmowie. No, ale myśli myślami, a rozkaz rozkazem, bo w takiej formie został on mi przekazany. Pamiętam, że był to okres słonecznej aury, choć nie bez lekkiego przymrozku. Dzięki takiej pogodzie krakowianie tłumnie wylegli na Planty co utrudniało mi dostrzec mojego dowódcę. Widząc wolne miejsce na ławce postanowiłem obserwować z niej spacerujących.

Po chwili dosiadł się „Czesław". Na luźnej rozmowie upłynęło kilkanaście minut Wreszcie usłyszałem od niego:

- Patrz, idą ci trzej, od strony kościoła św. Anny.

Na pierwszy rzut oka niczym specjalnym nie różnili się od ogółu przechodniów. Mniej więcej w moim wieku, średniego wzrostu, na pewno wiedzieli o tym spotkaniu, lecz mając takie polecenie minęli naszą ławkę obojętnie kierując się w stronę Wawelu. Wówczas ruszyliśmy w pewnej odległości za nimi, a wyprzedzając ich „Czesław” konspiracyjnie polecił im iść na melinę, do której i ja za nimi podążyłem.

Meliną okazało się mieszkanie Jurka Tracza - „Małego”, przy ulicy Gęsiej na Grzegórzkach. Dopiero tam, już bez „Czesława”, przedstawiliśmy się sobie, naturalnie pseudonimami i w ten sposób poznałem właściciela mieszkania oraz „Orlika”, jego brata Kazimierza Meresa - „Ryśka”, a oprócz tego trzech poznanych. „Czesław” przydzielił mi jeszcze trzech nowych, których poznałem później, a mianowicie: Alfonsa Garę - „Błyska”, Zbigniewa Kulika - „Zbójnika” oraz N. N. - „Freda”. Zgodnie z zaleceniem „Czesława”, po kilkugodzinnej naradzie, ustaliliśmy sposób wykonania zamachu przy pomocy ładunku wybuchowego, składającego się z czterech sprzężonych drutem, granatów obronnych, produkcji konspiracyjnej krakowskiego „Kedywu”. Był to jedyny sposób, gdyż broni maszynowej „Czesław” nie mógł nam zapewnić. Bezpośrednimi wykonawcami mieli być: ja, jako rzucający bombę w sali oraz „Orlik”, którego zadaniem miało być sterroryzowanie w sali bufetowej, zabezpieczając mi w ten sposób powrót przez lokal. Reszta kolegów miała ubezpieczać wyloty ulicy Mikołajskiej od strony Małego Rynku i ulicy św. Krzyża. Ten sposób wykonania zamachu został zaakceptowany przez dowództwo „Kedywu”, z poleceniem realizacji w odpowiedniej chwili, co było uzależnione od ilości znajdujących się w danym momencie w lokalu konfidentów.

Ponieważ granaty były robione w konspiracyjnych warunkach, należało wcześniej sprawdzić, jaką przedstawiają wartość bojową. Dostałem polecenie dokonania próby na trzech granatach, które wręczył mi „Czesław”. Znając doskonale teren podkrakowski od strony miejscowości Tonie, uznałem tamtejsze łąki za najodpowiedniejszy poligon doświadczalny. Mimo, iż na części podmokłych łąk Niemcy utworzyli pozoranckie lotnisko, rozmieszczając sylwetki tekturowych samolotów, było tam względnie bezpiecznie ze względu na minimalne straże wartownicze. Z mojego patrolu azorskiego wybrałem „Grudę”, którego darzyłem wielkim zaufaniem i w ciemną noc udaliśmy się na tońskie łąki. Zapłon tych granatów był bardzo prosty, lecz równie niebezpieczny, przez jego niekonwencjonalne rozwiązanie. Skorupy typu obronnego pochodziły z pierwszej wojny światowej. Były wypełnione trotylem, w który wkręcona była rurka, a w niej spłonka Bickforda i z umocowaną pętelką ze sznurka, przez pociągnięcie której wywoływało się zapłon. Ponieważ nie słyszałem od „Czesława” o wcześniejszych próbach z tymi granatami, więc czułem się chwilowo królikiem doświadczalnym, lecz zaufanie jakim mnie obdarzono niwelowało podświadomy lęk niepewności o ich sprawności. Teoria o granatach, wyraźnie mówiła, że szybkość spalania lontu wynosi l centymetr w l sekundzie. Ale w praktyce, kto mi mógł zaręczyć, że zaraz po odbezpieczeniu granat nie rozwali mi sie w ręku, tym bardziej, że ich produkcję uznać można było za amatorską. Ta ich wada sprawdziła się zresztą w czasie zamachu.

W głębokich ciemnościach dobiliśmy na łąki, niedaleko makiet samolotów. Na wszelki wypadek poleciłem „Grudzie” oddalić się na bezpieczną odległość i położyć za groblą, którą stworzył wyschnięty potoczek. Wsadziłem palec w otwór rurki, aby wyciągnąć pętelkę, lecz bezwiednie, widocznie w zdenerwowaniu, okręciłem sznurek wokół palca. Po pociągnięciu lont zaczął płonąć, ale ja nie mogłem wyrwać palca z pętli. Przyznam, że ogarnął mnie strach, więc dla pewności krzyknąłem do „Grudy”:

— Padnij!

i w ostatniej chwili po prostu strzepnąłem granat z palca na odległość około 4 metrów, padając równocześnie za zbawienną groblą. Błysk i potężny huk rozległ się w martwej ciszy. Nade mną gwizdnęły odłamki, lecz pamiętam zbawienną radość jaka ogarnęła mnie z wykonania zadania. Zaraz po wybuchu kilka reflektorów zaczęło penetrować okolicę i oddano chyba profilaktycznie, kilka serii z broni maszynowej. Po uspokojeniu, na komendę: - Wiejemy - niczym zające darliśmy w kierunku Azorów. Na szczęście pola pokryte były wschodzącą oziminą więc nie utrudniały nam ucieczki.

Po zameldowaniu „Czesławowi” o wykonaniu zadania, dostałem polecenie zrobienia ładunku składającego się z czterech, przy pomocy druta, ściśle ze sobą związanych granatów, obsypanych około trzema kilogramami ciętych odłamków, które miał mi dostarczyć „Ryś”, pracujący jako ślusarz w fabryce Zieleniewskiego. Całość była kilkakrotnie opakowana szarym papierem pakunkowym i powiązana sznurkiem. Na zewnątrz wystawała tylko jedna rurka od tylko jednego granatu, przez którą miałem spowodować zapłon całego ładunku. Zewnętrzny odcinek rurki był tak samo zalepiony papierem, który jednak mogłem przebić palcem, aby wydostać pętelkę ze sznurka. Waga ogólna bomby wynosiła około 5 kg. Zgodnie z teorią wybuch jednego granatu, spowodować miał reakcję łańcuchową reszty granatów.

Gdy przygotowania zostały zakończone uzgodniliśmy wykonawstwo z „Czesławem”, po uprzednim powiadomieniu nas przez wywiad, który zapewnię miał „Czesław”. Wywiad miał stwierdzić obecność dużej liczby konfidentów w lokalu. Naszym miejscem oczekiwania na akcję była zakrystia kościoła św. Barbary, do której było tylne wejście od Małego Rynku.

W trzeciej dekadzie listopada rozpoczęliśmy schadzki w zakrystii o godzinie 16-tej, korzystając z mroku w niej panującego i gorliwie modląc się o jak najszybszą pozytywną wiadomość od wywiadu. Na pewno modlący się w stojących ławkach młodzieńcy, przez dość długi czas oczekiwania na sygnał, musieli wzbudzać u księży ciekawość. Ustaliliśmy z kolegami, że ja będę codziennie przynosił w siatce bombę i pistolety, aby nie narażać wszystkich. Przyznać muszę, że noszenie codziennie z Azorów takiego ładunku nie sprawiało mi zbytniej przyjemności, bo musiałem obawiać się każdorazowo legitymowania przez różne patrole wojskowe i policyjne. Szczęście jednak mi dopisywało i choć to trwało do 8 grudnia nie miałem utrudnienia ze strony ocierających się o mnie „übermenschów”.

Wreszcie nadszedł dzień Matki Boskiej, 8 grudnia, i niestety w tym dniu o umówionej godzinie, przyszedł tylko „Orlik”. Brak było „Rysia” i „Małego”, którzy akurat w tym dniu wyjechali poza Kraków. W tej sytuacji postanowiłem spokojnie czekać wraz z niezawodnym „Orlikiem” na dalszy rozwój wypadków. Siedzieliśmy milcząco w ławce gdy z mroku wyłonił się łącznik i ogłosił gotowość akcji. Była godzina 16.45. Kłębiły mi się w głowie myśli, czy możemy działać we dwóch, bez ubezpieczenia zewnętrznego. Ale z drugiej strony szkoda by było zaprzepaścić okazji, na którą nie wiadomo jak długo znowu trzeba będzie czekać. Po chwili milczenia obaj zdecydowaliśmy, że będziemy robić akcję we dwóch. Szybko, jeszcze raz ustaliliśmy podział ról, polegający na tym, że „Orlik” wejdzie pierwszy i siądzie przy pierwszym stoliku, choćby nawet był częściowo zajęty i zamówi ciastko. Będzie oczekiwał mojego wejścia i z chwilą odbezpieczenia przeze mnie bomby, sterroryzuje obecnych w tej sali gości, gdyż nie wiadomo czy wśród nich nie ma któregoś z konfidentów. Zgodnie z planem do wejścia „Orlika” wszystko grało, choć nigdzie nie widziałem żadnego ubezpieczenia, z wyjątkiem „Czesława”, stojącego przy sklepie ze sprzętem laboratoryjnym przy ulicy św. Krzyża. To był dla mnie bardzo budujący bodziec. Miałem już wchodzić, gdy nagle od strony Plant usłyszałem fanfary. W tym momencie wyłoniła się zwarta grupa umundurowanej młodzieży z Hitlerjugend, w ilości około 50 ludzi. Grupa ta stanęła przed budynkiem naprzeciw „Ziemiańskiej” i w otwierającym się oknie na pierwszym piętrze, ukazała się umundurowana postać hitlerowca, na widok którego znów odezwały się fanfary i okrzyki:

- Sieg Heil!

i jakieś urodzinowe życzenia. To był moment mojego chwilowego załamania, bo jak przy takiej zgrai oprawców dokonać czegoś, co łączyło się ze świadomym samobójstwem. Na szczęście, zdałem sobie sprawę, że świadkiem tych niesprzyjających okoliczności jest mój dowódca, więc zrozumie tragizm mego położenia. Patrząc na zegarek struchlałem, bo była już 16.55, czyli zaraz zamkną lokal, wypuszczając będących tam gości. Zdawałem sobie sprawę, że „Orlik” wciąż na mnie czeka i nie wie dlaczego nie wchodzę. Jak mi później mówił był już zdecydowany opuścić lokal, sądząc, że zrezygnowałem z wykonawstwa akcji.

Tymczasem hitlerowska banda, jak szybko przyszła, tak równie szybko odeszła w stronę Głównego Rynku. Zaraz po ich oddaleniu, zdecydowałem się na wejście i w tym samym momencie chciała wejść do lokalu jakaś młoda para. Zdając sobie sprawę z konsekwencji akcji, która za chwilę miała się tu rozegrać, postanowiłam ich oszczędzić, więc ostro zabroniłem im wejścia do lokalu uświadamiając ich o mającym odbyć się za chwilę zamachu. Poparłem moje ostrzeżenie pistoletem w ręku. Biegiem oddalili się w stronę Małego Rynku.

Dalej akcja toczyła się już błyskawicznie. Wszedłem do lokalu i podchodząc do kontuaru zamówiłem ciastko, manipulując jednocześnie przy zapłonie granatu. Zanim kelnerka podała mi ciastko, lont zaczął iskrzyć. Na widok tego bufetowa zaczęła histerycznie wrzeszczeć. Równocześnie „Orlik” wyciągnął pistolet i sterroryzował siedzących w pierwszej sali gości. Mając już odbezpieczoną bombę wpadłem do drugiej sali gdzie spodziewałem się konfidentów i rzuciłem ładunek na plecy jednego z siedzących gości, po czym natychmiast wycofałem się na ulicę. Będąc już na ulicy, przy wystawie drugiej sali, usłyszałem wybuch i części rozbitej szyby posypały się na mnie raniąc mnie w szyję, czego nawet nie czułem. Uciekałem w kierunku Plant, których ciemności dawały mi rękojmię względnego bezpieczeństwa. Przy Poczcie Głównej wsiadłem w zapełniony tramwaj nr 3, aby udać się w kierunku Nowego Kleparza, a dalej na Azory. W tłumie ludzi chcących dostać się do domów przed godziną policyjną wcisnąłem się w kąt ławki i na sucho ogoliłem kilkudniowy zarost. Jeszcze tramwaj nie dojechał do następnego przystanku na Rynku Głównym, gdy nagle zatrzymał się na Małym Rynku, u wylotu ulicy Mikołajskiej. Ogarnął mnie strach, bo sądziłem, że jest to obława w związku z zamachem. Pierwsza myśl, to pozbyć się broni i maszynki do golenia. Ponieważ był niesamowity ścisk, więc łatwo wsadziłem pistolet P-38 oraz maszynkę do golenia pod ławkę, sądząc, że będziemy musieli opuścić tramwaj. Dzięki jednak Opatrzności, po chwilowym postoju, tramwaj ruszył w dalszą drogę. Jak się później dowiedziałem, postój tramwaju był spowodowany wjazdem kolumny samochodów policyjnych, spieszących na miejsce zamachu. Naturalnie, nastąpiło u mnie odprężenie i dalsza jazda odbyła się w normalnych warunkach. Po podjęciu depozytu „podławkowego”, wysiadłem przy Kleparzu, wprost w objęcia pani Godyniowej właścicielki sklepu na Azorach. Małym szokiem było dla mnie zapytanie:

- Panie Kaziku, co ma pan tak pokrwawioną twarz?

Nie pamiętam w jaki sposób zaspokoiłem jej ciekawość, chcąc jak najszybciej znaleźć się w mrokach ulicy Wrocławskiej, a dalej ulicą Łokietka dojść na Azory.

Czułem, że ona się domyśla, lecz frapowała mnie krew na mojej twarzy. Wieść o robocie dywersyjnej błyskawicznie rozchodziła się po Krakowie, więc czułem, że i ona wracając ze Śródmieścia, mogła zetknąć się z wiadomością o zamachu na „Ziemiańską” i stąd jej domysły, tym bardziej, że słyszała cośkolwiek o mojej działalności w tej materii. U niej w domu obmyłem twarz i wówczas stwierdziłem, że mam kawałki szkła powbijane w szyję. One właśnie, powodując ból, zmuszały mnie do pocierania, a następnie do przenoszenia krwi na twarz. Po doprowadzeniu mojego wyglądu do przyzwoitych granic bo - nota bene - nie odniosłem żadnych poważnych obrażeń, z wyjątkiem odłamków szklanych i krwi na twarzy, postanowiłem wpaść do domu by pożegnać się z Mamą, która była wcześniej poinformowana o moim działaniu.

Pierwsze słowa, po powitaniu, to było lakoniczne zdanie:

- Zdaje mi się, że zrobiłeś.

Moja Matka była jedyną osobą, której nie przerażał ładunek broni pod moją poduszką, ani zapowiedź mojej ryzykownej roboty. Była wtajemniczona w nasze działanie, co mogą poświadczyć „Orlik” i „Mały”". To była kobieta sercem oddana naszej idei, odważna, bezinteresowna, której pomoc zawsze odczuwaliśmy.

Kończąc te wspomnienia działań, które miały oczyścić Kraków od plugastwa, pozwolę sobie jeszcze naświetlić efekty tego zamachu. Otóż wcześniej wspomniałem o teorii łańcuchowych wybuchów wiązki granatów ręcznych. Niestety, jak się później okazało, z czterech granatów wybuchł tylko jeden, raniąc najbliżej kryjącego się pod kanapą konfidenta Kluska, zresztą i tak w późniejszym czasie zgładzonego na podstawie wyroku wydanego przez władze Polski Podziemnej. Głównego szpicla Diamanda, wykończyli sami jego chlebodawcy przed opuszczeniem Krakowa, w głównej kaźni gestapo przy ulicy Pomorskiej. Niestety, jak można było dowiedzieć się z ogłoszeń, za wykonany przez nas zamach na „Ziemiańską” zostało rozstrzelanych 20 więźniów z Montelupich, choć i w tym wypadku znalazły się nazwiska więźniów, na których już wcześniej wykonano wyroki. Ponieważ wiadomo, że wielu z tych kanalii przeżyło do dnia dzisiejszego, nasuwa się pytanie, co się z nimi dzieje, jak można pozwolić by mogli korzystać z dobrodziejstw naszej Ojczyzny?

Wiadomo było, że nieświadomi Polacy uczęszczali do tego lokalu celem skonsumowania podawanych tam słodkich wypieków, nie zdając sobie sprawy w jakim przebywają tam towarzystwie. Pozwolę sobie przytoczyć pewien zbieg okoliczności wynikły właśnie z obecności mojego kolegi w czasie zamachu w tamtejszym lokalu.

Lecząc się, po złamaniu kręgosłupa, u prof. Glatzla w Kasie Chorych przy ulicy Batorego, byłem zmuszony do sporadycznych wizyt u profesora. Pewnego przedpołudnia, czekając w poczekalni na wizytę, spotkałem kulejącego serdecznego przyjaciela, który kończył ze mną gimnazjum św. Jacka przed wojną. Zatroskany jego stanem zdrowotnym zapytałem, jaki był powód tych urazów. Jego odpowiedź poraziła mnie niczym grom, kiedy usłyszałem od Jasia Mayera treść wypowiedzi:

- Kaziu, rok temu, w grudniu byłem z Kłysią i jej koleżanką na kawie w „Ziemiańskiej” i jakiś skuł...syn rzucił mi na plecy bombę! (Jasiu miał trudności w wymawianiu litery „r”).

Proszę sobie wyobrazić mój stan psychiczny po usłyszeniu jego wypowiedzi. Pierwszy odruch to był siad na ławce, bo nogi stały się z waty, a następnie wyrazy ubolewania skierowane do niego z prośbą o bliższe szczegóły. Jego relacja pozwoliła mi, dopiero po roku, dowiedzieć się o szczegółach mojego zamachu.

Otóż, gdy poczuł jakiś ciężar na plecach, który po odbiciu leżał na podłodze i kopcił, od razu domyślił się, że to jest jakiś ładunek wybuchowy, wobec czego chciał go wyrzucić z sali. Biorąc go do rąk spowodował wybuch, lecz cała eksplozja została skierowana w stronę okna wystawowego, dzięki czemu tylko kilka odłamków poraziło mu nogi. Szczęście w nieszczęściu, bo nie wyobrażam sobie skutków, gdyby wybuchły razem wszystkie cztery granaty. Ponieważ był to rok 1944, więc trwała jeszcze okupacja a ja, mimo że uważałem go za serdecznego szkolnego przyjaciela, pamiętałem, że nie wolno mi dekonspirować się przed obcymi, więc musiałem zamilczeć i utrzymać tajemnicę. Dopiero po zakończeniu wojny, w czasie spotkania na Cmentarzu Rakowickim przy grobie mojego ojca, wyjawiłem mu prawdę. Nie miał żalu, lecz przy przedstawianiu mnie swojemu synowi rzekł:

- Poznaj przyjaciela twego ojca, który chciał cię osierocić

Na tym kończę opowieść o jednym z epizodów naszych starań w okresie okupacji - aby Polska była Polską;.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi