Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby

Karolina Lanckorońska, Wspomnienia wojenne


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Znak, 2001.



Czy oddanie wszystkich swych sił temu, co się najbardziej kocha, jest zasługą? Myślę, że nie.

Karolina Lanckorońska [1]


Fragmenty wstępu do książki autorstwa Lecha Kalinowskiego i Elżbiety Orman

Ostatnia przedstawicielka rodu Lanckorońskich z Brzezia uważa, że historia jej rodziny, wywodzącej swoją genealogię od XIV wieku, nakłada na nią raczej zobowiązania niż przywileje. Wczasach Rzeczypospolitej szlacheckiej Lanckorońscy aktywnie uczestniczyli w życiu politycznym. Byli wybierani na postów i senatorów na sejmy; w galerii różnych godności i funkcji, obok biskupa, wojewodów, kasztelanów i starostów nie zabrakło generała i hetmana polnego koronnego2. Karolina Lanckorońska urodziła się w XIX wieku (1898 r.), przeżyła cały wiek dwudziesty, będąc nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem wielu historycznych wydarzeń, czyniąc służbę dla Polski i nauki polskiej główną treścią swojego życia.

(…)

Swoje Wspomnienia wojenne rozpoczyna od momentu wybuchu wojny i wkroczenia do Lwowa we wrześniu 1939 roku wojsk sowieckich. Mając do wyboru emigrację, wybrała los „późnego wnuka" swoich walecznych przodków. Okupowanej przez obce wojska Polski opuścić nie chciała. Na przełomie 1939 i 1940 roku prowadziła jeszcze na uniwersytecie zajęcia z historii sztuki, ale dość szybko włączyła się w działalność konspiracyjną. W styczniu 1940 roku złożyła przysięgę w lwowskim Związku Walki Zbrojnej. Przejmujące, tragiczne wydarzenia z owego czasu - wywózki w głąb ZSRR, porwania i bezprawie, klimat ludzkiej rozpaczy i bezsilności starała się utrwalić we Wspomnieniach najwierniej. Liczne aresztowania w konspiracji lwowskiej spowodowane doniesieniami konfidentów przyspieszyły i jej ucieczkę ze Lwowa w maju 1940 roku. Po przybyciu do Krakowa odtworzyła konspiracyjne kontakty. Z rozkazu płk. Tadeusza Komorowskiego, komendanta Okręgu Krakowskiego ZWZ, wykonywała różne zlecenia, m.in. tłumaczyła na język niemiecki odezwy o treści demoralizującej armię niemiecką, które następnie rozklejane były na afiszach i murach miasta. Głównie jednak zaangażowała się w działalność Polskiego Czerwonego Krzyża, gdzie jako pielęgniarka-wolontariuszka niosła samarytańską pomoc rannym i chorym jeńcom wojennym uwolnionym ze stalagów i oflagów. Odtąd była świadkiem „wielu śmierci i wielu pogrzebów". W drugiej połowie 1941 roku Rada Główna Opiekuńcza (RGO) powierzyła Karli Lanckorońskiej opiekę nad więźniami w całej Generalnej Guberni. Pracy tej poświęciła się całkowicie. Świetna znajomość języka niemieckiego, arystokratyczne pochodzenie oraz stanowczość i odważna postawa wobec Niemców sprzyjały skutecznej działalności. Zorganizowana przez nią akcja zbiorowego dożywiania w więzieniach, dostarczania paczek i innej pomocy dla ok. 27 tysięcy więźniów, przyczyniła się do uratowania życia wielu aresztowanym.

W styczniu 1942 roku jako urzędniczka RGO wyjechała do Stanisławowa. Dowiedziawszy się o masowych mordach dokonywanych przez tamtejsze gestapo, przesłała niezwłocznie meldunek gen. Komorowskiemu. Pomimo otrzymania w marcu nominacji na Zarządcę Komisarycznego RGO w województwie stanisławowskim, przy akceptacji władz niemieckich, napotykała na trudności, wzbudzając swoją działalnością coraz większe podejrzenia, zwłaszcza szefa gestapo Hauptsturmführem SS Hansa Krugera. 12 maja 1942 została aresztowana w trakcie zebrania RGO w Kołomyi, a następnie przewieziona do więzienia w Stanisławowie. W czasie przesłuchania jej prześladowca, Krüger, zdenerwowany nieugiętą postawą aresztowanej, manifestowaniem polskości i przekonany o czekającym ją bliskim wyroku śmierci, przyznał się do zamordowania 25 profesorów wyższych uczelni Lwowa. W ten sposób stała się pierwszym świadkiem w sprawie tajemniczej do tej pory zbrodni. Nieoczekiwanie dla Krügera, interwencja włoskiej rodziny królewskiej u H. Himmlera uchyliła wykonanie wyroku śmierci. W kilka dni później, 8 lipca 1942, znalazła się w więzieniu we Lwowie. Tam, przesłuchiwana przez komisarza SS Waltera Kutschmanna, opowiedziała o przebiegu śledztwa w Stanisławowie i na jego polecenie napisała 14-stronicowy raport, w którym m.in. ujawniła przyznanie się Krügera do zamordowania profesorów we Lwowie. Tekst ten dotarł do H. Himmlera i on zapewne był odpowiedzialny za umieszczenie „szowinistycznej" polskiej hrabiny w obozie koncentracyjnym dla kobiet w Ravensbrück. 27 listopada 1942 pod eskortą esesmanów opuściła Lwów i Polskę na zawsze.

Po pobycie w więzieniu na Alexanderplatz w Berlinie 9 stycznia 1943 r. została przywieziona do miejsca przeznaczenia w Ravensbrück. W obozie otrzymała numer 16076; w wyniku wielokrotnych interwencji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża umieszczono ją w izolatce (Sonderhaft). „Wyróżnienie" to uznała za upokarzające i na własną prośbę wróciła do obozu, jako zwykła więźniarka. „Są rzeczy, których ludzie niezdolni są słuchać, rzeczy, których umysł ludzki ogarnąć nie potrafi" - pisała po opuszczeniu Ravensbrück. We Wspomnieniach spotykamy przejmujące, dokumentalne opisy scen życia obozowego więźniarek, ich przerażenie i lęk przed chorobą, torturą, śmiercią; wyczuwalna jest atmosfera nieustannego napięcia. Na tym tle wyróżniały się więźniarki o charakterach niezłomnych, potrafiące w skrajnych warunkach obozowych ratować ludzką godność. Organizowane przez nie spotkania, wykłady i rozmowy na tematy z innej, normalnej rzeczywistości, udowadniały, że „ta cała brutalność bez nazwy, że te wszystkie okrucieństwa nie zdołały w niezliczonych wypadkach zniszczyć ani złamać, ani nawet uszczerbić sił ducha". Im właśnie K. Lanckorońska poświęciła kreślone jakby mimochodem krótkie charakterystyki, portrety z pamięci. Sama prowadziła zajęcia z historii sztuki dla „królików", tj. kobiet, na których przeprowadzano niebezpieczne eksperymenty medyczne.

Na miesiąc przed zakończeniem wojny, 5 kwietnia 1945 r., jako pierwsza Polka, z grupą 299 Francuzek została zwolniona z obozu. Był to efekt interwencji prezesa Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, prof. Carla Burckhardta. W pamięci czytelników Wspomnień zapadnie z pewnością, obok wielu, ostatnia scena z Ravensbrück, pożegnania Karli Lanckorońskiej z więźniarkami, gdy przy przekraczaniu bramy, zgodnie z obozowym przesądem, odwraca się twarzą do obozu.



Spis treści

Rozdział I. Lwów (22 września 1939 - 3 maja 1940) [fragmenty]

[Refleksja o złożonej przysiędze wojskowej (s.38-39)]

Rok 1940 rozpoczął się dla mnie pod znakiem nowym. Drugiego stycznia złożyłam przysięgę wojskową, jako członek ZWZ - Związku Walki Zbrojnej. Od dawna pragnęłam należeć do organizacji wojskowej, lecz decyzja się opóźniała, bo związki tajne wyrastały spod ziemi jak grzyby po deszczu, ale wiele z nich nosiło wyraźne piętno partyjniactwa. Dopiero gdy mi się udało wreszcie stwierdzić, że jest organizacja wojskowa, która podlega Naczelnemu Dowództwu we Francji, rozpoczęłam starania o przyjęcie, uwieńczone złożeniem przysięgi na krucyfiks, 2 stycznia, na ręce pułkownika Władysława Żebrowskiego.

Od tego dnia przez półtrzecia roku wszystkie moje myśli i uczucia koncentrowały się wokoło treści tej przysięgi. Myślę, że kto pracował w konspiracji, jeśli nie było mu dane dokonać wielkich czynów, przyzna, że niejednemu z nas dała ona więcej niż my jej. Była nam ciągłym źródłem sił do przetrwania. Stałe niebezpieczeństwo wytwarza atmosferę, w której większość Polaków czuje się dobrze; za to nie odpowiadamy, odwaga nie jest zasługą. Poza tym każdy z nas zawdzięcza jej wzniosłe, wielkie chwile; dała nam też przyjaźnie zahartowane w ogniu. Ale konspiracja ma i drugą stronę. W założeniu swoim jest, a raczej powinna być, przedsięwzięciem krótkotrwałym. Po wysiłku przygotowawczym, wymagającym sprytu i ostrożności, powinien przyjść czyn, sukces, który daje odwaga. A tymczasem konspiracja Armii Krajowej trwała tyle lat! Tym samym wyrabiała w ludziach i wiele stron ujemnych. Próżność, jedno z największych niebezpieczeństw ludzkości, zawsze trafia na podatny grunt tam, gdzie się można czymś pochwalić, o czym nikt inny nie wie. Ta próżność, chełpliwa zresztą, sprowadziła na nas wiele nieszczęść. Poza tym inne niebezpieczeństwo - pochopnych sądów, tak dodatnich, jak ujemnych - było w tych warunkach bardzo duże, szczególnie przy krańcowym usposobieniu naszym, lubującym się w nominacjach na bohaterów lub na zdrajców. Przede wszystkim zaś wypaczały się charaktery słabsze i przyzwyczaiły do ciągłego kłamstwa, do ciągłej nieszczerości, do nieufności wzajemnej. Przyzwyczaiły się też - a to u młodych stanowi niebezpieczeństwo ogromne - do zupełnie nieregularnych zajęć, do utraty nieraz wielu tygodni na czekanie. Odpadał obowiązek stałego, zdyscyplinowanego wysiłku i ciągłości pracy, tej podstawy każdego charakteru, który w jakimkolwiek okresie życia nie chce się wypaczyć.

Tacy konspiratorzy w przyszłości zapewne więcej będą mówić o sobie od tamtych, którzy się poprzez te wszystkie lata tułali, bez nazwiska, bez imienia, bez dachu nad głową, szczuci przez wroga jednego i drugiego, dniami i nocami, często bez strawy i prawie bez odzieży, po lasach i po brudnych lochach piwnicznych, a dokonali czynów godnych homeryckiej epopei.

Ale wówczas, owego 2 stycznia 1940 roku, pojęcia o tym wszystkim nie miałam. Wiedziałam tylko, że jestem przyjęta i że będę pracować.

Rozdział II.Kraków (maj 1940 – czerwiec 1941)

Zeszliśmy z mostu. Stanęliśmy na gruncie Generalnej Guberni. Żołnierze niemieccy nas obstąpili. Po krótkim postoju kazano nam maszerować. Tak szliśmy czwórkami przez Zasanie „Deutsch-Przemyśl". Oczy zmęczone cyrylicą odczytywały z lubością polskie napisy na szyldach. Opodal stały małe grupki przypatrujących się nam ludzi. Gdzieniegdzie kobiety powiewały chustkami w naszą stronę. Widać było, że się zbliżyć nie śmią, robiły wrażenie jakby zastraszonych. Zaprowadzono nas do koszar. Brud tam panował nadzwyczajny. Nie było gdzie usiąść, o umyciu się nie było co marzyć. Spędziliśmy dwa dni na walizkach - wreszcie wywołano kobiety i dzieci ze wszystkimi rzeczami. Znowu nas ustawiono czwórkami i zaprowadzono do łaźni. Tam kobiety w fartuchach kazały nam się rozebrać zupełnie, rzeczy włożyć do numerowanego worka, ten sam numer wypalony na drewnianej tabliczce kazano nam sobie uwiesić na szyi. Miałam numer 57 - pamiętam doskonałe - bo mi się udało tabliczkę ukryć i wynieść. Długo ją przechowywałam. Chciałam po wojnie mieć dowód, że mi kazano, zupełnie rozebranej, nosić numer uwieszony na szyi. (Taka byłam wówczas jeszcze przeczulona!) Wreszcie nas znowu w łaźni ustawiono, tym razem parami i gnano pod tusz wśród krzyku: „Ratten hinaus!” [2] Stamtąd, przy tym samym akompaniamencie, defilowałyśmy z podniesionymi rękami przez wąskie przejście do drugiej sali. Przy drzwiach stało dwóch mężczyzn w białych płaszczach. Naprzeciw usadowiono chłopców mających 11 czy 12 lat, których specjalnie spośród nas w tym celu wywołano. Przechodziłyśmy tamtędy, już nie parami, tylko po jednej. Mężczyźni w białych płaszczach zaglądali nam do ust, a jeśli którakolwiek z nas nie podnosiła rąk dość wysoko, podrywali te ręce i zaglądali pod pachę, wyraźnie szukając złota, czy biżuterii. Znaleźli też sporo. Po tej „dezynfekcji", równie dokładniej, jak bogatej w łup (także o ile chodzi o nasze worki z rzeczami) kazano nam się ubrać z powrotem i wygnano na dwór. Jedna z nas zemdlała. Wówczas przystąpiła do niej pielęgniarka Niemieckiego Czerwonego Krzyża z tak nieprawdopodobnym wrzaskiem, że się zaraz obudziła. Po czym zaprowadzono nas znowu czwórkami do bardziej czystych koszar. Tam nawet można było leżeć na słomie. Czwartego dnia wieczorem nastąpił wymarsz na kolej i wyjazd do Krakowa. Gdy nareszcie pociąg ruszył, większość podróżnych dawała wyraz swej radości, że „nareszcie"; wielu usnęło po ogromnym zmęczeniu, niektórzy zaś stali w pogodną noc wiosenną, patrząc, jak znikają powoli światła zza Sanu i miękkie linie wzgórz za nimi - i rodzinne, wschodnie strony.


8 maja rano - Kraków. Miasto nie zniszczone, słońce i ruch. Na ulicach dużo Niemców, na lepszych sklepach i restauracjach napis: Nur für Deutsche[3]. Pomimo to zewnętrzny tryb życia wydawał się stokroć normalniejszy niż we Lwowie, zewnętrzny aspekt o wiele mniej zmieniony. Większość znajomych wówczas jeszcze mieszkała we własnych mieszkaniach, zapraszali na śniadanie, skromne nieraz, ale zawsze podawane na normalnej porcelanie, ze srebrnymi łyżkami i widelcami. Dziwiło nas to po tragicznie wysprzedanym Lwowie i dopiero teraz zrozumieliśmy doniosłość zarządzenia sowieckiego o unieważnieniu złotego. Zabór niemiecki tej katastrofy ekonomicznej nie przeszedł. Nie przeżył też przede wszystkim azjatyzacji całego życia oraz nie odzwyczaił się od pewnych zewnętrznych form europejskich. Pamiętam zdziwienie, jakie wywołał u mnie w pierwszych dniach pobytu bilet wizytowy prof. Stanisława Kutrzeby*, który zastałam, wracając do domu. Co za zabawni ludzie - pomyślałam - jeszcze im takich przedpotopowych rzeczy potrzeba! W miesiąc potem sama już zamawiałam sobie bilety wizytowe. Ale w pierwszych dniach ta zewnętrzna kontynuacja dawnych form życia wprost nas raziła i bolała. Wszystkie myśli były skoncentrowane na Lwowie. Kogo znowu wywieźli? Te straszne pytania powtarzaliśmy sobie ciągle nawzajem i zadawaliśmy je co rano znajomym i nieznajomym, do których wychodziliśmy na dworzec, gdy przyjeżdżał pociąg z Przemyśla. U przyjaciół skarżyłam się, że prawie wytrzymać nie można tej świadomości, że się jest samemu względnie bezpiecznym, podczas gdy przyjaciele mogą w każdej chwili wyjechać w głąb Azji. Nie wiedziałam w pierwszej chwili, dlaczego to moje powiedzenie wywołało wesołość moich gospodarzy. „Widać, żeś bardzo niedawno przyjechała, jeśli się czujesz względnie bezpieczna. Pociesz się, minie ci to prędko".

To, co mnie osobiście od chwili przyjazdu najwięcej bolało, o tym mówić nie mogłam. Ponieważ wyjechałam ze Lwowa w takich warunkach, że nie zdołałam zdobyć jakichkolwiek kontaktów do Krakowskiej Komendy ZWZ, nie miałam żadnych nadziei powrotu do pracy względnie przedostania się jako kurier na Węgry, do Włoch i dalej, o czym marzyłam. W cztery dni jednak po moim przyjeździe zjawiła się u mnie Maria (Dzidzia) Krzeczunowicz[4] ze Lwowa. Zdziwiłam się wizytą osoby prawie mi nie znanej. Siadła i powiedziała: „Pani należy do ZWZ". Zdziwiłam się jeszcze trochę więcej. „Przyjechał ktoś ze Lwowa, kto na pani ręce przysięgę składał. Stąd Dowódca wie o pani i oczekuje pani jutro o 14.30". Tu podała dokładny adres i sposób pukania do drzwi. Na drugi dzień poszłam. Otworzyła Dzidzia i Renia Komorowska, która kiedyś we Lwowie wpadła do mnie, gdy składałam opatrunki. Obie były obecne przy rozmowie, którą następnie przeprowadził ze mną mężczyzna w średnim wieku, raczej niskiego wzrostu, o smagłej twarzy, który patrzył na mnie uważnie ciemnymi bardzo oczami. Pytał o Lwów, o szczegóły wsypy, o moją pracę. Następnie mi oświadczył, że dla mnie tutaj na razie roboty nie ma. Powiedziałam o moich zamiarach wydostania się za granicę i starałam się je umotywować. Otrzymałam natychmiastową zgodę i obietnicę przerzucenia mnie jako kuriera na Węgry mniej więcej za dwa tygodnie.

Na drugi dzień powiedziała mi Dzidzia, że rozmawiałam z dowódcą Okręgu Krakowskiego, a mężem Reni - Tadeuszem Komorowskim.

Trzeba więc było szykować się do drogi i znowu czekać. Ponieważ Dowódca kazał mi się przygotować i trenować na dłuższy marsz przez góry - latałam więc po Krakowie i bliższej okolicy przez szereg godzin dziennie. Znajomi, którzy mnie spotykali, mieli wrażenie, że mam widocznie bardzo nadwerężone pod okupacją bolszewicką nerwy, bo ciągle bardzo szybkim krokiem pędzę „na spacery".

Poszłam też wówczas do księcia metropolity Sapiehy, który mnie przez całe moje życie znał. Przywitał mnie serdecznie i z wesołym wyrazem twarzy zapytał: „Krąży o pani pewna opowieść wodociągowa, o bolszewiku w pani mieszkaniu. Wiem, że mi pani jej szczegółowo opowiedzieć nie może, ale bardzo pragnę wiedzieć, czy odpowiada prawdzie". Zrozumiałam, że tu chodzi o Pawłyszeńkę, który mył głowę w moim klozecie, i zapewniłam arcybiskupa, że to, co słyszał, jest zgodne z rzeczywistością, jeśli chodzi o problem mycia głowy. Ucieszył się niepomiernie.

Przeszliśmy na tematy inne. Powiedziałam, prosząc o zachowanie tajemnicy, że się wybieram „przez zieloną granicę" na Węgry i do Rzymu. Zapytałam, co mam tam powiedzieć. Piękna twarz mego rozmówcy przybrała wyraz ogromnego przygnębienia, którego nigdy u niego nie widziałam. „Niech pani powie, żeby zawiadomili Papieża, że fakt, iż się do Polaków w ogóle nie odzywa, ma skutki niebezpieczne, jeśli chodzi o nastroje antyrzymskie w Kraju. Robimy, co możemy, ale nie mamy sposobu przeciwdziałania, bo przecież jest prawdą, że się papież w tak straszliwej naszej katastrofie ogóle do Polaków nie zwraca. Po drugie, niech pani powie, żeby nuncjusz w Berlinie, Orsenigo, do Dachau i w ogóle do naszych księży uwięzionych nie jeździł. Jego wizyty ogromnie ich rozgoryczają, gdyż on bynajmniej nie jest bezstronny, a na domiar strasznie nietaktowny". Gdy się żegnałam, kazał mi jeszcze wrócić bezpośrednio przed podróżą.

Poza tym starałam się chociaż dowiedzieć jak najwięcej o tym, co się działo w Generalnej Guberni oraz w tragicznych prowincjach zachodnich wcielonych do Reichu. Stamtąd przyjeżdżali wysiedleni Polacy długimi pociągami. Ale teraz, gdy już pocieplało, było ich mniej. Tłumaczono mi, że Niemcy wysiedlają masowo tylko w wielkie mrozy. (Prawdziwość tego powiedzenia już w następną zimę została dobitnie potwierdzona). Sam Kraków wówczas był pod bardzo silnym wrażeniem masowych aresztowań ulicznych z dnia 3 maja, gdy brano widocznie dla samej tej daty - bo żadnych manifestacji nie było - dużą ilość młodych mężczyzn, na ulicach, w lokalach, na dworcu. Wtedy to usłyszałam po raz pierwszy słowo, które miało zająć tak wielkie miejsce w słowniku każdego z nas, słowo: ŁAPANKA.

Od tego czasu to słowo tak głęboko weszło i w życie, i w świadomość naszą, że sobie dnia powszedniego bez niego wyobrazić nie mogliśmy. Pytaliśmy, dokąd ich wiozą? - na roboty do Niemiec, szczególnie do kamieniołomów lub do obozów koncentracyjnych - brzmiała odpowiedź. Niemieckie obozy koncentracyjne były nam już wówczas do pewnego stopnia znane, głównie z Sonderaktion Krakau, tj. z osławionej sprawy profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, o której się wówczas nareszcie prawdy dowiedziałam. W maju, gdy przyjechałam do Krakowa, starsi profesorowie, którzy nie zmarli w obozie, byli już zwolnieni; młodszych, poniżej lat 40, trzymano wtedy jeszcze w Dachau. Wrócili oni później, po jednemu. Odbywało się wówczas co czwartek nabożeństwo w ich intencji w kościele św. Anny, przed obrazem św. Jana Kantego. Żony i matki modliły się tam o ratunek dla mężów i synów. Doświadczyłam wówczas na sobie, że mogą zajść okoliczności, w których wypowiedziane tysiące razy w życiu słowa modlitwy nie chcą już przejść przez gardło - słowa: „Jako i my odpuszczamy naszym winowajcom"...

W owych dniach otrzymałam wiadomość, że muszę jeszcze trochę zaczekać, gdyż tym razem jako kurier idzie ktoś inny, poszukiwany przez Niemców, a ja, której na razie nic nie grozi, mam czekać następnej okazji.

Tymczasem na świecie wypadki toczyły się szybko. Padły Belgia i Holandia, Włochy weszły do wojny[5], Francja była poważnie zagrożona. We Francję wierzyliśmy wszyscy niezłomnie, z przywiązania do niej i podziwu, w jakim nas wychowano, oraz z żywej jeszcze w nas starszych pamięci jej bohaterstwa w okresie I wojny.

Na cześć kapitulacji Francji[6] bito w Krakowie we wszystkie dzwony, górował głos Zygmunta. Była to specjalna atencja, działo się to na specjalny rozkaz wyższych władz niemieckich. Krakowianie w gorący dzień czerwcowy zamykali okna i zatykali uszy, żeby dzwonu nie słyszeć. Po południu poszłam posłuchać radia. Była to zresztą jedyna rzecz „nielegalna", którą wówczas robiłam, za to uprawiałam ją dość regularnie. W tym dniu przez BBC przemawiał Churchill. Powiedział tylko parę zdań głosem zmienionym: „Wiadomości z Francji są bardzo złe. Pomimo to nie zapomnimy o rycerskim narodzie francuskim. As the only champion now in arms, we will do our best to defend our island and we will fight, until the curse of Hitler is lifted from the brows of men[7].

Kraków tonął we flagach. Wokoło Rynku wbito co półtora metra ogromne pale białe, a na nich powiewały krwawo czerwone wielometrowe płachty z naszytym białym kołem. Na kole widniał ów tajemniczy czarny znak - symbol zła. Te bataliony swastyk miały być wyrazem radości der urdeutschen Stadt Krakau[8]. Tej samej nocy zarejestrowano w tymże Krakowie sześćdziesiąt parę samobójstw.

Lecz nawet wśród tych, którzy wbrew wszystkiemu pragnęli żyć i walczyć dalej, wielu już nie wierzyło w zwycięstwo, a nawet ci, którym dane było, jako szczególna może łaska losu i źródło sił, nie wątpić ani godziny w klęskę Niemiec, nawet ci wiedzieli od owego dnia, że teraz długo nie nastąpi koniec, że to może trwać jeszcze rok cały, a może nawet i dwa!...

Losy Europy zależały teraz od losów Anglii. Słowa Churchilla: „we will do our best to defend our island"[9], były przerażające, bo wyraźnie świadczyły o tym, w jakim niebezpieczeństwie znajdowała się Wyspa Wolności.

W tym czasie zrodziło się w nas wszystkich głębokie uczucie, które przez szereg lat miało odgrywać tak wielką rolę w naszym myśleniu i w naszych sercach: miłość do Anglii. Było w rym uczuciu wszystko; i świadomość roli Anglii wobec kultury Europy, której była ostatnią ostoją, tej kultury, tworzącej istotę bytu duchowego Polaków, i był zawód straszliwy, sprawiony świeżo przez Francję, w którą tak niedawno byliśmy wszyscy wpatrzeni. Ta miłość zawiedziona skierowała się z tym większą intensywnością ku Anglii, potężnej, mądrej i niezmiernie prawej, a tak mało nam dotychczas znanej. Na tej wierze oparliśmy się z całą siłą, z całym bezgranicznym zaufaniem; a świadomość, że ten wielki nasz sprzymierzeniec sam może się wkrótce znaleźć w niebezpieczeństwie, potęgowała jeszcze nasze przywiązanie i naszą ofiarną potrzebę poświęcenia się dla Anglii, aby z nią razem budować nową Europę i w niej silną Polskę.

Byli ludzie - zresztą bardzo nieliczni - którzy śmieli twierdzić, że Anglicy są narodem bardzo praktycznym, że nas teraz lubią, bo potrzebują naszej krwi, gdyż niechętnie przelewają własną, ale że się później wobec nas zmienią. Osoby wygłaszające takie zdanie podlegały bojkotowi.


Nowa sytuacja polityczna, zajęcie całej Belgii, Holandii, Francji przez Niemcy, wywarła też olbrzymi wpływ na pracę konspiracyjną u nas. Kontakt z rządem był o wiele trudniejszy, wydostanie się kurierów już fantastycznie uciążliwe od chwili wejścia Włoch do wojny. Byliśmy od owego czasu po prostu osaczeni. Toteż zrozumiałam wtedy i ja, że nie mam szans wydostania się dalej poza Węgry czy Jugosławię; kazałam więc prosić Dowódcę, aby mnie nie wysyłał za granicę, ponieważ plan mój już nie był wykonalny. Nie mając wiele nadziei na przydział w pracy konspiracyjnej, zaczęłam starać się być pożyteczna w legalnej pracy charytatywnej. Zwróciłam się do Polskiego Czerwonego Krzyża, gdzie po dłuższym czasie zostałam dopuszczona do pracy bez stałego przydziału. Na razie, na własną propozycję, rozpoczęłam rejestrację osób wywiezionych z zaboru sowieckiego w głąb Rosji. Tłumy gromadziły się co rano przed moim biurem. Były to duże grupy ludzi, rodziny oficerów znajdujących się w Kozielsku i w Starobielsku, którzy wówczas dawali jeszcze znać o sobie, oraz rodziny wywiezionych, które otrzymywały wiadomości z głębi Azji i przynosiły te kartki w przekonaniu, że osoby objęte tą rejestracją zostaną natychmiast wywiezione z Rosji do Ameryki, Indii czy Kanady i prosiły mnie, abym się jak najprędzej wywiązała z poleconego mi przez Amerykę zadania. Większość wiadomości o wywiezionych pochodziła z Kazachstanu, z ferm kirgiskich, skąd polskie rodziny oficerskie i ziemiańskie donosiły, że mieszkały w stajenkach po owcach. Pisali, że rano chodzi się po wodę, by ją nieść wiadrem 3 km przez stepy. Potem trzeba za pomocą lassa polować na byki, które przez noc pasły się na stepie, aby je zaprząc do pługa i orać. Te wszystkie czynności wykonywały kobiety, oczywiście często kobiety nie trenowane do pracy fizycznej. Jedna z nich pisała: „Czytam teraz strasznie zajmującą książkę pt. Dante n'a rien vu", a druga wyrażała już jedną tylko obawę, by nie umarła przed dziećmi - „Módlcie się o mądrą kolejność śmierci..."

Leśniczy z Komarna dał znać, że pracuje na Uralu i że dziecko jest zdrowe. Pomimo mego odcięcia od stron rodzinnych miałam też trochę wiadomości od chłopów z Klicka-Kolonii. Pisali z różnych stron Azji. W treści wszystkie kartki stamtąd były podobne do siebie.

Na ścianie naszego biura wisiała mapa Rosji, na której znaczyliśmy chorągiewkami miejscowości lub przynajmniej „obłaście", z których przychodziły kartki. Najgęstsza grupa chorągiewek obsadziła Kazachstan i okolice Ałtaju. Wstydziliśmy się, że nam o tyle bezpieczniej, boć przecie Niemcy mogą nas wywieźć tylko w głąb Niemiec, chociażby dlatego, że Azji nie mają. Pokazało się wkrótce, że mogą wywieźć i mniej daleko niż w głąb Niemiec, o ile chodzi o pierwszy etap, ale że stamtąd prowadzi zwykle droga dalsza znacznie niż do Kazachstanu. W owych gorących dniach lata 1940 poczęły krążyć po Krakowie pogłoski, że robią jakieś wielkie przygotowania na granicy Śląska, jakby budowali duże baraki czy bloki - wszystko to otoczone drutami i trzymane w ścisłej tajemnicy. Nawet gdyby to wszystko było jawne, wtedy jeszcze nikt z nas nie byłby w stanie pojąć, o co tu chodzi, bo Niemcy budowali OŚWIĘCIM.


Mnie lato zeszło na dalszych, nieraz dorywczych zajęciach w Czerwonym Krzyżu, przerywanych rzadko jakimś drobnym zleceniem do wykonania dla ZWZ.

Drażniło mnie niewymownie, że żadnych poważnych zadań mi nie dawano. Bezpośredni wówczas mój zwierzchnik w PCK był równocześnie i moim zwierzchnikiem w konspiracji. Ppłk dr Adam Szebesta[10], neurolog, człowiek o dużej energii i inteligencji, z bardzo piękną kartą z kampanii wrześniowej, w której brał udział w obronie Zamościa. Do mnie się odnosił z wielką rezerwą i ta rezerwa była wyraźnie powodem mojej bezczynności w konspiracji. Byłam wściekła.

Raz udało mi się zdobyć wcale cenną informację i złożyłam mu w tej sprawie należny meldunek. Wysłuchał mnie bardzo uważnie i odpowiedział z pewną irytacją, która mnie zaskoczyła: „Przyniosła pani ważną wiadomość, otrzymała ją pani porządnie się narażając - a ja byłem tak bardzo do pani uprzedzony". „Nie ukrywał mi tego pan pułkownik" - odpaliłam. Wstał i zaczął chodzić po pokoju. „A czym sobie pani to moje uprzedzenie tłumaczy?" - „Nigdy mi pan nic nie dał do roboty, więc zawinić nawet nie mogłam. Może tu więc tylko chodzić o coś, za co nie jestem odpowiedzialna, chyba o moje pochodzenie społeczne". - „Tak jest". Teraz cię mam - pomyślałam. - Kraj krwią spływa, a te głupstwa jeszcze stawiają zapory między walczącymi o wolność Polski! „Panie pułkowniku, dlaczego pan, nie lubiąc mego klasowego pochodzenia, nigdy się nie zapytał, jak ja się do niego odnoszę? A jeśli to moje nazwisko, którego przecież nie wybrałam, uważam za zwiększenie jeszcze mych zobowiązań wobec Kraju? Przecie ono tylko dlatego jest znane, że ci ludzie się bili - i to podobno nieźle, skoro tak często dowodzili! Bili się we wszystkich większych potrzebach Rzeczypospolitej od Grunwaldu po Wiedeń, ja jestem z tego, co boli! Ja im dziś nie chcę wstydu przynieść, mam prawo prosić o to, by mi było danym pracować i narażać się. Czyż to jest chwila na takie bzdury, jak przesądy klasowe?". Na tym musiałam ten monolog zakończyć, bo Adam Szebesta już stał przede mną, złapał mnie (niezbyt łagodnie) za obie ręce i całował je na przemian w tempie przyspieszonym. Od tego dnia był jednym z moich najbliższych przyjaciół.


Wiadomości ze świata były coraz bardziej alarmujące, bitwa nad Wielką Brytanią[11] rozgorzała, a propaganda niemiecka obiecywała szybki koniec wojny... Cały naród polski łączył się w duchu ze swymi lotnikami, którym dane było brać bezpośredni udział w tej przeprawie straszliwej. Nasza miłość do Anglii wzmagała się wówczas z każdą godziną. Była w niej i wiara, i nadzieja, i troska bezmierna, trwoga o jej przyszłość i zazdrość, że Anglia może walczyć otwarcie o swój byt i o byt Europy.

Pamiętam 15 sierpnia mszę pontyfikalną, którą w kościele Mariackim odprawił książę metropolita Sapieha. Wszyscy zrozumieliśmy: w rocznicę cudu nad Wisłą arcypasterz modli się o cud nad Tamizą. Kraków był na kolanach. Gdy Sapieha wychodził z kościoła, został przyjęty huczną owacją przez oczekujące go tłumy, które się w kościele zmieścić nie mogły. Zaniepokojeni Niemcy zapytali, co to ma właściwie znaczyć, i otrzymali odpowiedź, że taki jest w Polsce obyczaj (Landessitte), że ludzie bardzo krzyczą, gdy widzą biskupa.

W parę dni później miał miejsce epizod, który mi pozostał w pamięci. Otrzymałam zlecenie pójścia do ks. metropolity i zapytania go w imieniu i z rozkazu dowódcy Okręgu[12], czy się ks. metropolita zgadza, by l września (w niedzielę) w pierwszą rocznicę wybuchu wojny wierni we wszystkich kościołach krakowskich po sumie od-śpiewali Boże, coś Polskę. Nie chodzi o aktywny udział kleru, tylko o to, że dowódca nie chce, by cokolwiek się działo w kościołach bez uprzedniej wiedzy i zgody gospodarza tych kościołów. Poszłam. Ponieważ już nieraz w sprawach Czerwonego Krzyża chodziłam na Franciszkańską, przyjście moje w godzinie przyjęć nie zwróciło w poczekalni niczyjej uwagi ani potem nie zdziwiło samego arcybiskupa. Przyjął mnie ze zwykłą mu pełną życia dobrocią i serdecznością i zapytał, z czym przychodzę. „Tym razem nie przyszłam tu z własnej inicjatywy, lecz z rozkazu", powiedziałam powoli i bardzo spokojnie. Reakcja - milcząca zresztą - nie była ani spokojna, ani powolna. Wyrazista, szlachetna twarz mego interlokutora rozpromieniła się, czarne oczy zabłysły ogniście, na cienkich wargach zagrał uśmiech pełen polotu, prawie młodzieńczy. Człowiek, który siedział przede mną i przechylał się ku mnie przez stół, czekając z napięciem, co powiem, był w tej chwili przede wszystkim - Sapiehą, dla którego zbroja byłaby bardziej odpowiednim strojem od fioletów. Powiedziałam więc, z czym przyszłam. Arcybiskup słuchał uważnie, potem powtórzył dosłownie, co powiedziałam, jakby dla lepszego zapamiętania. Twarz jego przybrała przy tym wyraz zatro-skania. Wreszcie powiedział, że mam wrócić za dwa dni, że się namyśli, wówczas da odpowiedź. Chciałam wstać, zatrzymał. „A więc pani zlecenie na razie spełnione. Zapytam teraz panią zupełnie prywatnie, co by pani w tej sytuacji na moim miejscu zrobiła. Interesuje mnie to. Zgodziłaby się pani, czy nie?" - „Nigdy", odpowiedziałam bez namysłu. „Podtrzymanie ducha jest na razie, dzięki Bogu, zupełnie niepotrzebne, a Niemcy tę manifestację wykorzystają dla nowych aresztowań, deportacji, a nawet mordów. My mamy zakładać życie dla walki - a nie dla śpiewu". - „Dziękuję pani, czekam na panią pojutrze". Przyszłam i otrzymałam odpowiedź odmowną. Przed odejściem chciałam uzgodnić z metropolitą, w razie zapytania, o czym między nami była mowa, i podałam mu w tym celu parę szczegółów z mojej pracy w Czerwonym Krzyżu. Wyglądał na ubawionego. „Kto może nas zapytać, o czym rozmawialiśmy?" - „Niemcy, oczywiście, w razie mojego aresztowania". Mnie znów ubawiło to pytanie.

Po paru dniach zapytałam Renie, jaka była reakcja jej męża na odpowiedź odmowną. „Odetchnął i powiedział, że liczył na roztropność metropolity". Wtedy dopiero przyznał żonie, że miał duże trudności z młodymi, którzy tej manifestacji koniecznie chcieli, a on był jej bardzo przeciwny. Wówczas oświadczył im, że uzależnia decyzję od arcybiskupa.

Sapieha, nasz moralny wówczas przywódca, nie był w żadnym stopniu wprowadzony w konspirację, wręcz przeciwnie, trzymała się ona od niego daleko, by go nie narazić. Miało to trochę zabawny skutek uboczny. Książę metropolita był zrozpaczony „bezczynnością" ludzi swojej sfery. Uskarżał się, „gdzie to oni są, w takiej chwili siedzą cicho po dworach - no i nic".

Nie miał pojęcia, że nieomal każdy dwór czy pałac, o ile właściciele jeszcze w nim mieszkali, był mniejszą lub większą twierdzą. O tym miał się dowiedzieć później.

Później, gdy niebezpieczeństwo jeszcze wzrosło, napięcie w społeczeństwie doszło do szczytu. Zdarzyło się na Plantach, że kobieta na spacerze z dzieckiem zemdlała, bo znajomy, spotykając ją, powiedział, że Anglia skapitulowała.

Owej ciężkiej jesieni byłam też po raz pierwszy od wybuchu wojny w Warszawie. Wysłana z pocztą, zetknęłam się z konspiracją warszawską. Choć kontakty były pobieżne, wywiozłam z Warszawy głębokie wrażenie większej jeszcze niż w Krakowie odwagi i siły ducha, większego optymizmu, nie tylko nadziei, ale wprost pewności w oczekiwaniu tego wielkiego szczęścia, o które mamy zaszczyt walczyć. Miło też było, że na ulicach było o tyle mniej Niemców niż w Krakowie, o tyle mniej lokali nur für Deutsche. Sama stolica natomiast i jej zniszczenia podziałały na mnie przygnębiająco. Choć gruz był dawno sprzątnięty, nie mogłam się pogodzić z tym, że brakowało całych ulic, jak Świętokrzyskiej czy Focha, że nie ma architektonicznej ozdoby Warszawy - pałaców Raczyńskich na Krakowskim Przedmieściu czy Zamoyskich na Senatorskiej, że przede wszystkim nie ma Zamku. Wydawało mi się, że chyba żadne miasto tak straszliwie nie ucierpiało!!! Wtedy też po raz pierwszy w czasie wojny jechałam pociągiem. Na 16 wagonów 13 było przeznaczonych dla Niemców, nieraz całe puste lub jedna osoba w przedziale. Za to w polskich wagonach trzeba było stać przez całą noc na jednej nodze na zmianę, bo na postawienie dwóch nóg miejsca nie było. Wtedy mnie po raz pierwszy uderzył konduktor niemiecki za to, że w ścisku stanęłam w przejściu do wagonu niemieckiego.

W tym samym czasie, mając ciągle mało roboty, uczyłam się angielskiego oraz starałam się poznać literaturę narodu sprzymierzonego. Spędzałam najpiękniejsze godziny owych ponurych miesięcy w bibliotece Romana Dyboskiego, naszego wielkiego anglisty, który nie szczędził trudu, aby mi udostępnić skarby ducha Anglii. Pamiętam wrażenie, jakie wówczas zrobił na mnie wiersz Artura H. Clouga, który sam Dyboski przetłumaczył na język polski. Wiersz ten dotarł do ZWZ, został wydrukowany w prasie podziemnej i zrobił duże wrażenie. Wówczas też zetknęłam się po raz pierwszy z lapidarną postacią Emily Brontë, z jej żywiołową siłą treści i szorstką i niedoskonałą, ale potężną formą. Wiersz jej No coward soul is mine... -„Tchórzliwa nie jest dusza moja" - miał mi towarzyszyć później na dalszych, niełatwych moich drogach.

Godziny spędzone w bibliotece Dyboskiego były może jedyne szczęśliwe w ciągu sześciu lat wojny, gdy lektura była przerywana rozmowami na temat kultury angielskiej, francuskiej, niemieckiej, łacińskiej, greckiej, włoskiej i przede wszystkim polskiej, gdy po raz pierwszy od początku wojny przemawiał znów do mnie Humanizm, i to w osobie jednego z najświetniej szych jego przedstawicieli w Polsce. Stały mi się one wielkim źródłem siły na przyszłość. Profesor Dyboski przygotowywał się wówczas wewnętrznie do odpowiedzialnych zadań, jakie go po wojnie miałyby czekać, do pracy nad uświadomieniem narodom anglosaskim, kim są Niemcy i jaki był ich stosunek do nas i do kultury naszej. „To będzie bardzo trudne, bo znając ich, wątpię, czy w ogóle potrafią zrozumieć, co się tutaj dzieje. Narody wychowane na pojęciu godności ludzkiej uważają wojnę za rozprawę rycerską, po prostu nie uwierzą w zdziczenie całego narodu". I nam było coraz trudniej ten naród zrozumieć. Opowiadałam raz profesorowi, że na wsi u moich krewnych jest Treuhänder, to znaczy komisarz zarządzający majątkiem, który wraz z żoną (jak normalnie) wynosi z domu stare zegary itd. Był z nimi synek Helmut, który się bawił z dziećmi moich kuzynostwa. Ci ostatni zezwalali na to, bo nie chcieli, aby ich dzieci już w tak młodym wieku przejęły się nienawiścią do innego dziecka. Pewnego dnia zaś już nie było wspólnej zabawy, która dotąd szła doskonale. Dzieci zapytane o przyczynę nie chciały jej podać. Dopiero po dłuższym czasie starsza dziewczynka powiedziała matce: „Mamusiu, my się już nie możemy bawić z Helmutem". - „Dlaczego?" - „Bo nam powiedział, że chciałby być już duży; wtedy byłby lotnikiem i mógłby rzucać bomby na nasz dom"[13]. Zastanawialiśmy się z profesorem Dyboskim nad instynktami, które tkwią w tym narodzie.

Rozmawialiśmy też wieczorem, w dniu rozbicia pomnika Mickiewicza[14]. Byliśmy oboje zdruzgotani nie tyle samym faktem utraty niezbyt pięknego pomnika („po wojnie wystawimy ładniejszy"), ile tym wymownym dowodem, kim są Niemcy. Dyboski załamywał ręce, wskazując na arcydzieła literatury niemieckiej na półkach swojej biblioteki. „Ale czy pani jest pewna, że to się stało, bo ja dziś nie wychodziłem?" Mówiłam mu, że byłam na Rynku od rana parę razy; byłam w czasie przygotowań, potem w chwili ostatniej. Tłumy stały dookoła kordonu policji, kobiety płakały głośno. Rozpędzano je co jakiś czas, bijąc i aresztując licznych fotografów. Nawiasem mówiąc, akcja ta, jak wiele poczynań okupanta, minęła się z celem, gdyż w dwa dni potem Kraków był w posiadaniu kilkunastu zdjęć padającego posągu, a chłopcy pod Sukiennicami podchodzili do osób wzbudzających ich zaufanie i sprzedawali dość drogo pocztówki: „Mickiewica, jak się przewroco". Oczywiście nabyłam i ja taką kartkę i cieszyłam się na pokazanie jej cudzoziemcom po wojnie. Przez dwa dni jeszcze leżał posąg z rozbitym tyłem głowy na Rynku. Było też parę aresztowań kobiet za rzucanie nań kwiatów. Spokojny Kraków był wstrząśnięty do głębi - po raz pierwszy wówczas „wściekli się" ludzie prości, którym na początku Niemcy wyraźnie imponowali. Służąca Dzidzi Krzeczunowicz, analfabetka, płakała trzy dni, choć trudno było przypuszczać, że „Improwizacja" czy Pan Tadeusz były jej własnością duchową. Zapytana przez Dzidzię o powód tej roz-paczy, odpowiedziała: „Okropnie mnie obrazili". Rozbicie pomnika Grunwaldzkiego, bezpośrednio prawie po zajęciu Krakowa[15], wydawało się rzeczą zrozumiałą, bo przynajmniej miał wyraźną tendencję antyniemiecką; usunięcie pomnika Kościuszki na Wawelu uszło prawie niepostrzeżenie - przecież Wawel był i tak niedostępny. Die Burg[16], otoczona pruskimi szlabanami w pasy czarne i białe, pilnowana przez ogromnych strażników z bagnetami, była jakby czymś obcym. Przyznaję, że ta dziwna - powiedziałabym - „nieobecność" Wawelu wydawała mi się zawsze najbardziej wymownym symbolem nieobecności wśród nas tego dobra najwyższego, jakim jest niepodległość. Zresztą pomnik Kościuszki niezbyt dawno tam stał, nie stanowił integralnej części Krakowa, jak Mickiewicz na Rynku.

Poza tym przyzwyczailiśmy się od wielu pokoleń do pewnych pojęć o tym, kim jest poeta, bez względu na narodowość, czym jest w ogóle sztuka czy kultura, od których to pojęć wówczas po roku tylko okupacji nie zdążyliśmy jeszcze odwyknąć. W tym dniu, wracając z Rynku, gdzie leżał rozbity posąg Mickiewicza, szłam ulicą Sławkowską. Oczy moje spoczęły na tablicy brązowej, wawrzynem ozdobionej, z napisem: „W tym domu mieszkał Goethe"... Czytając, pomyślałam - jakoś nikomu z Polaków na myśl nie przyszło jeszcze rozbić tę tablicę lub przynajmniej zdjąć, pomimo wszystkich niewidzianych w świecie zbrodni, które naród Goethego popełnia wokoło, bo my przecież nie jesteśmy w wojnie z Goethem. Przypomniała mi się wizyta Mickiewicza w Weimarze i złote pióro otrzymane tam w podarunku... Czy się ludzkość dziś w błocie tarzająca jeszcze kiedy dźwignie na owe wyżyny?...

Dyboskiemu zaś wieczorem powiedziałam, że choć to wszystko jest straszne, nie mogę się opędzić wrażeniu, że okupant, który się zdobywa na takie wyczyny, jest dla Polaków mniej niebezpieczny od tamtego, który we Lwowie składał olbrzymie wieńce u stóp tegoż Mickiewicza. Wymiana myśli z Dyboskim nie miała już trwać długo. Ciężko mi było porzucić te „lekcje", o które tak bardzo dbałam; pomimo nowych zajęć, starałam się ich nie przerywać, aż wreszcie w grudniu już czasu na nie nie starczyło.

Od października bowiem miałam obowiązki nowe. Wracali w tym czasie z Niemiec nasi jeńcy wojenni, szeregowi i nieliczni oficerowie, o ile stan ich zdrowia wykluczał z ich strony wszelką działalność bojową. Dotychczas przyjeżdżały jednostki lub małe grupki, aż wreszcie z początkiem października przybył do Krakowa transport 500 gruźlików. Umieścili ich w Kolegium Jezuickim na ul. Kopernika. Polski Czerwony Krzyż został uwiadomiony, że ci ludzie są tam bardzo źle żywieni. Renia Komorowska, kilka panienek i ja porwałyśmy co się dało z PCK i popędziłyśmy na ul. Kopernika. Wojskowa straż niemiecka puściła delegację Czerwonego Krzyża. Szłyśmy, dźwigając kosze, długim korytarzem. Skierowano nas do dużej sali, gdzie nas czekał widok niespodziewany. Poza obłożnie chorymi znajdowała się tam liczna grupa oficerów mogących jeszcze chodzić. Gdy nas zobaczyli, wstali i podeszli do drzwi, by przywitać pierwsze kobiety polskie, które widzieli od roku. Byli w mundurach - dystynkcje, odznaczenia - wszystko to podziałało na nas oszałamiająco. Nie wiadomo było, co ze sobą robić, by się nie rozkleić. Ratowały duże kosze z prowiantem, nad którymi w czasie rozpakowywania można się było bardzo nisko pochylić...

Potem poszłyśmy do mniejszych cel, tam leżeli ciężko chorzy. Dwóch w owym pierwszym dniu zmarło, kilka żywych kościotrupów czekało... Przy niektórych siedziały żony czy narzeczone, patrzące z przerażeniem na tego najbliższego, który przecież dopiero co powrócił, a już znowu odchodzi - tym razem na zawsze. Leżał tam między innymi obrońca Helu, ppor. rez. inż. Lech Stelmachowski. Przy nim siedziała bardzo młoda żona; chory już głosu nie miał, już i szeptać prawie nie mógł, patrzał na nią tylko bardzo szafirowymi oczyma. Widać było, że zbiera siły, aby coś powiedzieć. Wreszcie wydusił cztery, ledwie dosłyszalne słowa: „Obowiązek wobec Polski spełniony". - Na drugi dzień umarł. Kilkunastu kolegów otrzymało pozwolenie pójścia na pogrzeb. Straż niemiecka towarzyszyła im w sposób - przyznać trzeba - względnie dyskretny. Gdy wyszli grupą na ulicę, przechodnie zdjęli kapelusze, z okien posypały się kwiaty, w tramwaju podniósł się krzyk kobiety: „Jezus, Maria!..." Nie pamiętam, abym była kiedykolwiek w życiu tak dumna z towarzystwa, w którym się znajdowałam, jak owego dnia, gdy przez Kraków jechałam z tymi biednymi, bezbronnymi gruźlikami. Na Rakowicach przy wejściu na cmentarz nasz pochód był już liczny, na samym cmentarzu przyłączyło się bardzo wiele osób. W kaplicy koledzy pełnili straż honorową przy trumnie. Było bardzo cicho, od czasu do czasu rozlegał się suchy, gruźliczy kaszel. Wychodząc z kaplicy, ci chorzy ludzie odsunęli łagodnie karawaniarzy i wzięli trumnę na barki. Idąc, pomyślałam, że dobrze, iż jest wśród nas sporo pielęgniarek, jeśli jeden z nich nie wytrzyma, jest komu ratować. Tak szliśmy dość daleko, na nowy cmentarz, w słońcu, w cudowny, polski, jesienny dzień. Po drodze trzeba było rzeczywiście ratować, ale nie wojskowego, tylko pielęgniarkę, która zemdlała z wrażenia. Było bardzo dużo kwiatów, oczywiście w kolorach odpowiednich. Gdy trumnę spuszczono, przypomniały się słowa pisane z okazji innego pogrzebu szpitalnego:

„Ale Ty, Boże! który z wysokości

Strzały twe rzucasz na kraju obrońce,

Błagamy Ciebie, przez tę garstkę kości!

Zapal przynajmniej na śmierć naszą – słońce!

Niechaj dzień wyjdzie z jasnej niebios bramy!

Niechaj nas przecie widzą - gdy konamy! -"[17].


Później takich śmierci miało być jeszcze bardzo dużo, i pogrzebów również, ale już nie takich, gdyż Niemcy po jednej próbie mieli dość. W parę dni później przyszło zwolnienie jeńców z niewoli. Chorzy stawali się osobami cywilnymi. Ci, którzy mogli wyjechać, mieli transporty do różnych części Generalnej Guberni. Wyjeżdżającym już nie przysługiwało prawo do munduru, względnie, jeśli nie mieli cywilnego ubrania, mogli jechać w mundurze, ale bez dystynkcji. To ostatnie było trudne do wytłumaczenia, jakoś ci ludzie nie mogli tego zrozumieć. Podczas bolesnej roboty odpruwania ci chorzy - niejedna twarz nosiła już wyraźne piętno śmierci - podchodzili do nas i szeptali do ucha prośbę o włożenie odprutych gwiazdek do kieszeni, „bo mi tego przecież wkrótce znów będzie potrzeba". Wreszcie się nauczyli choć trochę ostrożności, bo w pierwszych dniach mówili głośno wszystko, co myśleli. Trzeba im było tłumaczyć na wszelkie sposoby, że są otoczeni szpiegami, że pielęgniarki szpitalne są Volksdeutsch albo (niestety) Ukrainkami, że okupacja to nie obóz jeniecki, a gestapo to nie Wehrmacht. Byli przerażeni, jeden podoficer powiedział: „Jeśli tak, to z jeńców stajemy się niewolnikami". Wreszcie wyjechali. W Krakowie pozostali tylko ciężko chorzy oraz pochodzący ze stron naszych, spoza linii Ribbentrop-Mołotow, nieraz ojcowie rodzin wywiezionych w głąb Rosji. Nad nimi, jak i nad obłożnie chorymi, trzeba było roztoczyć opiekę i dożywiać ich regularnie, co nie było wówczas trudne, bo społeczeństwo było w stosunku do nich ofiarne niezmiernie. Równie ofiarni byli oo. jezuici, którzy się zgodzili, aby najazd babski zajął prywatną kuchnię księży. Nasze panie, w ewangelicznej liczbie 12, na zmianę gotowały dla chorych. Znacznie trudniej było ochronić tych chorych przed rozlicznymi przykrościami i donosami ze strony lekarzy i pielęgniarek ukraińskich, którymi szpital był przepełniony[18]. Fizycznym i moralnym dowódcą ich była siostra Józefa, przełożona bazylianek. Bardzo koścista, zwykle uśmiechnięta jej twarz, o małych, przymrużonych oczach i bardzo dużych, bardzo cienkich ustach, oraz czarny jej habit był naszym postrachem. Po jej wizytach regularnie brakowało to rzeczy osobistych, to prowiantu czy nawet urządzeń szpitalnych, kocy czy prześcieradeł. Część tych rzeczy po jakimś czasie znów wypływała, ale już jako prywatna własność żołnierzy narodowości ukraińskiej, a prowianty były używane do urządzania przyjęć dla księży ruskich w prywatnym pokoju „siostrzyczki". Specjalną antypatią obdarzała ta urocza samarytanka osobę moją. Było to równie zaszczytne, jak i kłopotliwe, gdyż miałam skutkiem tego ciągle do czynienia z niemieckimi władzami szpitalnymi, do których liczne wpływały donosy na mnie. Na szczęście to wszystko jakoś rozchodziło się po kościach[19]. Tymczasem walka o odrobinę czystości w szpitalu nie dała rezultatów. W grudniu znów przybył duży transport gruźlików. Niemcy nie przygotowali dla chorych ani miejsca, ani jedzenia. Obłożnie chorych tłoczono jeszcze do szpitala Jezuitów. Żołnierze niemieccy wprost rzucali ich na łóżka. Byli słabi bardzo. Jednemu z nich łzy się lały strumieniami po twarzy, podczas gdy mu podawałam trochę mleka. „To przecież polskie mleko!" - ciągle powtarzał, podczas gdy palce jego prześlizgiwały się między fałdami mego fartucha, na utrzymanie filiżanki sił już nie było. Na pryczy sąsiedniej tymczasem rozpoczynało się konanie. Oczy zamknięte, rzężenie, urywane słowa: „Przy...naj...mniej doje...chałem i umieram w Polsce..."

Ksiądz, ofiarny młody jezuita, który wyglądał na niepokojąco nieodpornego wobec wzmożonej w chwilach konania zarazy, wśród której się tak spokojnie poruszał, odmawiał coraz to przy innym łóżku - commendationes animae - „Wybaw, Panie, duszę sługi Twojego, jakoś wybawił Noego z potopu, jakoś wybawił młodzieńców z pieca ognistego, czy Daniela z paszczy lwów". Pomimo roboty pilnej i spiesznej przy tych słowach przesuwały się za każdym razem przed oczyma moimi malowidła z katakumb rzymskich; treści tej samej, na grobach pierwszych chrześcijan umieszczone, bo Kościół od 2000 lat w ten sam sposób odprowadza swoich wiernych do bram wieczności...

Lżej chorzy jeszcze czekali na korytarzu, aż nareszcie ich Niemcy wieczorem zabrali. Umieszczenie dla nich znaleźli, rekwirując po prostu ostatnią placówkę szpitalną PCK, świeżo urządzony, jeszcze niewykończony szpital na Prądniku Czerwonym. Tam, do zupełnie nieogrzanego domu, bez światła, wysłali wszystkich gruźlików, którzy mogli stać jeszcze na nogach. Dotarłyśmy do nich z kotłami gorącej zupy, za pomocą ciężarówek niemieckich, którym oświadczyłyśmy głosem rozkazującym, że nas muszą natychmiast tam zawieźć. Wiedziałyśmy bowiem, że gdybyśmy poprosiły, Niemcy odmówiliby natychmiast. - Rezultat był świetny, zaczekali nawet na nas przed szpitalem i odwieźli z pustymi kotłami. Dwujęzyczność mojego wychowania oddała mi w owej chwili znaczną przysługę.

Na Prądniku był jeszcze i kłopot inny. Sporo żołnierzy względnie zdrowszych, ludzi prostych, reagowało na to wszystko, po prostu śpiewając bez przerwy patriotyczne pieśni, co było surowo zakazane, przede wszystkim Boże, coś Polskę. Trzeba im było wytłumaczyć, że się narażają bez korzyści dla sprawy. Słuchali niechętnie, wreszcie oświadczyli, że w niedzielę na nabożeństwie „będą grzeczni". Podczas mszy świętej rzeczywiście śpiewali same pieśni religijne. Za to po mszy zerwali się na równe nogi, jak jeden mąż - stanęli na baczność - nikt nie wątpił, co nastąpi... wtem... Serdeczna Matko... Przynajmniej co do melodii postawili na swoim.

Wreszcie i ci wyjechali. Na dworcu jeszcze była jedna bieda. Byliśmy gęsto obstawieni Niemcami, którzy nie spuszczali z nas oczu. Gdy już wszystkich załadowano, kilku względnie zdrowych wyskoczyło z wagonu i stanęło przede mną w zwartej grupie, przy tym najstarszy z nich bardzo głośno oświadczył: „Podoficerowie i żołnierze Armii Polskiej składają Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi oraz siostrze gorące podziękowanie i mają nadzieję, że się wkrótce przy lepszej jeszcze robocie znów zobaczymy".

Po ich wyjeździe mogłam znów stale przebywać u Jezuitów, gdzie do tego czasu dochodziłam tylko wieczorami, wracając z Prądnika. Robotę tam wówczas prowadziła Renia. Ja się tam spieszyłam ze szczególnego powodu. Czekał na mnie przyjaciel. Ludzie odchodzący, szczególnie ludzie młodzi, w chwilę przed rozstaniem się z życiem przywiązują się czasami do kogoś z otoczenia, szczególnie do kogoś starszego, w którym znajdują oparcie, z tą całą siłą, z jaką pragną się trzymać tego życia, które ucieka. Czasem na łożu śmierci zawiązują się w ten sposób przyjaźnie intensywne niezmiernie i pełne treści. Ów żołnierz, który w dniu przyjazdu się rozpłakał, gdy mu dawałam pić mleko, Bronisław Kozłowski, umierał teraz już szybko, bo z każdym dniem nikłe jego siły jeszcze malały, już głowy nie podnosił sam, tylko świadomość, jak nieraz u gruźlików, wydawała się jeszcze bardziej zaostrzona niż poprzednio. Chciał, żeby przy nim siedzieć co wieczór... Opowiadał dużo, męczył się przy rym ogromnie, ale fizyczne zmęczenie już nie było problemem, więc mu nie przerywałam. - Wszystko, całe 23-letnie życie chłopa spod Trzemeszna raz jeszcze przed nim, a z nim przede mną przechodziło w tych opowiadaniach. Dom rodziców, sąsiedzi, nawet potrawy, które mu matka gotowała, opisywał mi dokładnie. Opinie swoje w sprawach ważnych też wypowiadał. Niewymownie silny musiał mieć zawsze pociąg do wiedzy o rzeczach, o których w szkole powszechnej nie mógł się dowiedzieć. Opowiadał z zapałem o bibliotece publicznej w Trzemesznie, którą przeczytał całą. Raz wyczułam, że chciałby czegoś się dowiedzieć o mnie, choć był zbyt subtelny, by pytać. Powiedziałam więc mimochodem, że jestem spod Lwowa i że przed wojną uczyłam na uniwersytecie. Ogarnęło go zadziwiające wzruszenie. Przestał nagle mówić do mnie „Siostro". - „To pani taką rzecz umie, jak uczyć na uniwersytecie, a mnie taka osoba pić daje!" Traktował mnie od tego czasu niemal ze czcią, a ja po raz tysięczny w życiu pomyślałam, że udostępnienie nauki wszystkim, którzy jej pragną, bez obniżenia jej poziomu, jest jednym z najwyższych ideałów ludzkości.

Używał zawsze czasu przeszłego - lubiłem, myślałem - przypominał się Ludwik XIV, który w dniu śmierci mówił: Quand j'etais roi[20]. O tej śmierci nadchodzącej wiedział doskonale, tak samo jak i ja, toteż nie przeczyłam, gdy o niej mówił. Miał już tylko jedno, jedyne życzenie: dożyć Wigilii. Codziennie wieczorem mówił: „Widzi pani, już bardzo czekałem, ale się dziś jeszcze pani doczekałem, a do Wigilii już tylko cztery, trzy... dwa... dni, może się jeszcze przełamiemy opłatkiem. Jestem już bardzo słaby, ale chyba mi się uda dotrwać". - 22 grudnia stan się pogorszył, wpadłam więc na drugi dzień rano do szpitala, ale już go nie zastałam. Odszedł w nocy. Nagle w ostatniej chwili zbuntował się przeciwko śmierci i umarł, wołając: „Ja chcę żyć!" Mnie owego ranka ten cały szpital pełen ludzi i ta praca, która mi tak bardzo odpowiadała, wydawała się przeraźliwie pusta i bez treści, ale na nastroje czasu nie było.


Zbliżała się Wigilia, a z nią homerycki bój z Niemcami o pozwolenie obchodzenia jej wspólnie. Latałam po różnych komendach, tłumaczyłam, że ludziom, którzy ten dzień uroczysty obchodzą w życiu zapewne po raz ostatni, trudno i tego zabronić. Przecież trzeba pozwolić, aby się razem pomodlili. „Ale zaczną się wtedy modlić o wolność Polski". Obiecuję, że tego na głos robić nie będą. Tu mój interlokutor, były kapitan austriacki, szczerze się roześmiał. - „Zezwalam więc na tę uroczystość, a o co każdy z was w sercu swoim modlić się będzie, to mnie nic nie obchodzi".

Wigilia się więc odbyła, a po niej, dla zdrowszych, Pasterka z kolędami. Była to jedyna moja Wigilia wojenna prawdziwie piękna. Po Świętach odbył się pogrzeb Kozłowskiego. Zawsze, gdy nam pacjent umierał, ta z nas, która była przy nim do końca, szła za trumną i składała na grobie parę białych i czerwonych kwiatów... Tym razem wypadła więc znów kolej na mnie. W straszliwą zawieję śnieżną brnęłam za trumną, zupełnie sama. Idąc, myślałam o tych wszystkich niezliczonych, w których imieniu to czynię w tej chwili...

W tym czasie do pracy w szpitalu Jezuitów doszła też opieka nad wojskowymi leżącymi na innych oddziałach szpitala św. Łazarza. Robiono nam tam jeszcze więcej trudności. Musiałam w tej sprawie pójść do lekarza naczelnego, drą Fischedera z Berlina. Radzono, abym poszła wcześnie rano, bo później jest zawsze pijany, a w tym stanie trudno się z nim dogadać, bo na wszystko, co mu się mówi, odpowiada, iż żąda, aby gdziekolwiek wchodzi, wszyscy wiwatowali i wszyscy - także kobiety - pierwsi mu się kłaniali. Poszłam więc do niego rano o 9.30. Wchodząc, nie mogłam mieć wątpliwości, że przyszłam o wiele za późno. Dygnitarz ten, wzrostu byłego króla Włoch, karłowatego Wiktora Emanuela, przywitał się ze mną z grzecznością prawie komiczną i kazał mi usiąść, co u Niemców należało do rzadkości. Powiedziałam, że proszę o wydanie mi na piśmie pozwolenia na odwiedzanie i dożywianie chorych wojskowych. Przerwał mi potokiem słów i oświadczył, że od dawna na mnie czeka, bo mi ma ważną rzecz do powiedzenia; że jest gotów wszystko mi podpisać, absolutnie wszystko, pod jednym jedynym warunkiem, że odtąd ja i wszystkie delegatki PCK będą mu się kłaniać pierwsze, gdy go spotkamy. Słuchałam w milczeniu. Powtórzył to swoje żądanie kilkakrotnie, podpisując jednocześnie drżącą ręką legitymacje wstępu dla nas, które mu podsuwałam. Wreszcie to moje milczenie zaczęło go drażnić, pytał coraz głośniej, czy rozumiem i dlaczego mu robię taki zawód, skoro on się przecież zwraca do mnie z zaufaniem. „Ich habe doch geglaubt eine Gräfin ist ein kultivierter Mensch"[21] - dodał żałośnie. Walczyłam bohatersko o utrzymanie powagi i siedziałam jak kołek. Wreszcie ta podstarzała dziewica orleańska doprowadziła go do furii pijackiej. „Niech mi pani powie natychmiast, w jakim miesiącu się pani urodziła" - krzyknął. „W sierpniu". - „No naturalnie, i to na pewno przed 21?" - „Urodziłam się 11 sierpnia" - odpowiedziałam zdziwiona bez granic. „Nie wątpię - krzyknął wściekły - z ludźmi z końca sierpnia można jeszcze wytrzymać, oni są spod znaku Panny, ale pani to jest spod znaku Lwa. Naturlich Löwe!" - ryknął, kilkakrotnie uderzając pięścią w stół. - Żeby on wiedział, pomyślałam, że mam w herbie lwa, i to ogniem ziejącego!

Nie wiedziałam, jaki dalszy obrót weźmie ta scena, bałam się, że mi odbierze z powrotem legitymacje, które już spoczywały w mojej torebce. Wtem z powodów mi niewiadomych nagle się uspokoił i oświadczył, że mu bardzo miło, żeśmy się tak świetnie dogadali i pogodzili bis sum nächsten polnischen Freiheitskampf[22] - Na tym się skończyło. Od tego czasu nie było trudności ze wstępem do różnych oddziałów szpitala.

Natomiast wówczas odnowiły się ze zdwojoną siłą kłopoty ze strony siostry Józefy. Awersja jej do nas i do naszej roboty była poniekąd uzasadniona. Wśród naszych żołnierzy było sporo Ukraińców, których oczywiście, skoro wszyscy żołnierze WP byli nam powierzeni, otaczaliśmy tą samą co Polaków opieką. To doprowadzało siostrę Józefę do szału, szczególnie, że ci żołnierze odnosili się do nas bardzo serdecznie. Poszła więc do Niemców, u których miała wielki mir - piekła dla nich bardzo dobre ciastka - i złożyła tam donos na Polki, że nocą przebywamy w szpitalu i wykradamy się tylną furtką. W pierwszej chwili, gdy mnie wezwano do dyrekcji i zastępca drą Fischedera, który tego dnia był podobno zupełnie nieprzytomny, bardzo pruski typ, wraz z naczelną pielęgniarką, byłą kucharką, powiedzieli mi, że przeciwko delegatkom Polskiego Czerwonego Krzyża wniesiono skargi - byłam zła i zaniepokojona, bo się ciągle bałam, że nas wyrzucą, a chorzy pozostaną bez opieki. Zapytałam z miną obrażonej primadonny, jakiego rodzaju są to zarzuty. Otrzymałam odpowiedź, że chodzi o zarzuty natury moralnej. Teraz dopiero zgłupiałam. Wiedziałam, że się Niemcy wściekną, jeśli się roześmieję; obraziłam się więc jeszcze bardziej, bo mi nic innego na myśl nie przyszło. Oświadczyłam z patosem, godnym lepszej sprawy, że w nocy w szpitalu przebywałam tylko ja i że mam zwyczaj przez całe życie posługiwania się tylko drzwiami głównymi. Ponieważ mówiłam bardzo głośno, Niemcy zaczęli mówić znacznie ciszej - i znów cała sprawa rozeszła się po kościach.

Roboty było wówczas dużo, a chwilami była dziwnie ciężka. Ciągle tylko odprowadzanie chorych do granic życia; fakt, że nie miałyśmy nigdy pacjenta, który by powracał do zdrowia, działał na nas przygnębiająco.

Zżyłyśmy się w tym czasie bardzo między sobą. Najbliższa mi się wtedy stała Renia, lecz dziś, po tylu latach jeszcze wspominam bardzo mile i inne panie. Stasię, która sprawiała tylu biedakom niezrównaną przyjemność dzięki swym wybitnym talentom kulinarnym; delikatną i punktualną Maniusię; była pani Wanda, mocna, szorstka i macierzyńska, z naszych stron pochodząca, bezpośrednia, jak wszyscy stamtąd. Była urocza, młodziutka, jasna, przez chorych adorowana, tak bardzo ofiarna Krystyna Ładomirska, która pracą w kraju chciała być godna męża oficera, o którym mówiła z największą dumą - miał bowiem szczęście być w Anglii[23].

A wokoło było coraz ciężej. Nieomal w całym Krakowie wyrzucano ludzi z mieszkań, gdyż każde porządne mieszkanie, jak zresztą każdy przyzwoity lokal, był już nur für Deutsche. Coraz więcej Niemców z rodzinami zjeżdżało do Krakowa. Dzieci niemieckie zachowywały się impertynencko wobec ludności polskiej. Pomimo osobnych wagonów tramwajowych dla Niemców, do wagonu, do którego wolno było wsiąść Polakom, wsiadały Niemki i pytały głośno: „Kiedy się nareszcie skończy ten skandal, że Polakom jeszcze wolno jeździć tramwajami?". Do dyspozycji Polaków była właściwie już tylko dzielnica pożydowska, niesłychanie brudna, od dworca po Kazimierz. Żydów wówczas we wszystkich miastach polskich zamknięto do gett otoczonych wysokim murem. Pomimo naszego przerażenia, pomimo że nam się wierzyć nie chciało, że takie za-rządzenie mogło być wymyślone i wykonane, nikt z nas, nawet największy pesymista, ani na chwilę nie byłby wówczas jeszcze śmiał podejrzewać Niemców o to, do czego to stłoczenie Żydów na maleńkiej przestrzeni i odgrodzenie ich od świata było tylko przygotowaniem.

Ale i egzystencja Polaków stawała się coraz cięższa. Coraz silniej i na każdym kroku podkreślano, że jesteśmy Untermenschen[24]. Opór moralny pod wpływem tego wszystkiego oczywiście jeszcze wzrastał, fizycznie jednak czuliśmy się bezbronni w ręku rezydującego na Wawelu General-Gubernatora, który czynami swymi po-trafił prześcignąć wszystkich, którzy przed nim ten straszny tytuł na ziemiach polskich nosili. Widziałam go raz jeden. Szłam Rynkiem koło ul. Brackiej, gdy w dzikim tempie pięć samochodów i szereg motocykli wyjechało z ul. Franciszkańskiej i stanęło przed Partei-Haus. Żołnierze SS z ręcznymi karabinami maszynowymi wyskoczyli z samochodów i stworzyli z szybkością błyskawiczną gęsty, podwójny kordon z jezdni do bramy. W tej samej chwili, krokiem bardzo przyspieszonym, przeszedł między nimi człowiek w mundurze, o bardzo czarnych włosach i oczach. O krok za nim prawie biegło paru adiutantów. Gdybym go nie była poznała po twarzy (jego fotografii było wszędzie pełno), to bym była wiedziała, kim jest, po lęku ogromnym, z którym się nie krył, oglądając się przy każdym kroku w prawo i w lewo, aż znikł w bramie, która się natychmiast za nim zamknęła. Chyba Alba czuł się lepiej w Brukseli. Lecz Alba był normalny, czego o Franku powiedzieć nie można. Cesarze rzymscy natomiast też wariowali, ale za to na wielką skałę, jak Klaudiusz czy Karakalla, a ten nasz szaleniec tylko kradł dzieła sztuki (Leonardo Czartoryskich wisiał u niego), przebudował sobie prywatną rezydencję Kressendorf (Krzeszowice Potockich), a przede wszystkim wygłaszał przemówienia, które pozostaną po nim na zawsze. Na uroczystości pierwszej rocznicy Generalnej Guberni mówił publicznie, że „prędzej ziemia istnieć przestanie, niż swastyka przestanie powiewać nad tym miastem" lub, otwierając wybudowany bezpośrednio przed wybuchem wojny nowy gmach Biblioteki Jagiellońskiej, stwierdził, że ta biblioteka jest niemiecka, skoro tylko narody tworzące historię mają prawo do bibliotek; że Anglicy w zdobytych krajach otwierają palarnie opium, wir Deutsche aberbauen Bibliotheken[25]. Te i liczne inne powiedzenia byłyby może zrobiły nawet wrażenie zabawne, gdyby strumienie krwi naszej nie były akompaniamentem, a raczej zatwierdzeniem każdego takiego występu.

Wiem, że istniał wówczas ściśle określony kontyngent, tj. przepisana ilość Polaków, którzy stale musieli się znajdować w więzieniach czy obozach koncentracyjnych. Jeżeli ta ilość z jakiegoś powodu (np. zwiększonej śmiertelności) w pewnej chwili topniała, a konkretnych powodów do masowych aresztowań chwilowo nie było, wówczas zarządzano łapanki. Dlatego często nie można było się doszukać przyczyny uwięzienia pewnych osób, które się właśnie dostały do kontyngentu. Aresztowania też mnożyły się przeraźliwie, więzienie na Montelupich było nabite ludźmi katowanymi. Wiadomości coraz to krwawsze nadchodziły z całego kraju, szczególnie z Warszawy. Tam, w największym zbiorowisku, opór ludności był najsilniejszy. Na każdym kroku stolica była nam przykładem. Tym mocniej stała, im więcej było ofiar. Obławy, które sami Niemcy nazywali Menschenfang[26], tam były liczniejsze i intensywniejsze niż gdziekolwiek. Podczas jednej z wielkich łapanek córka znajomych, młodziutka dziewczyna, wchodząc do swojego domu, spotkała w sieni młodego, nieznanego chłopca, który właśnie wychodził. „Niech pan ucieka na górę, łapanka!" Chłopiec zbladł. „Moja teczka!" - szepnął i zawrócił. Ale w tej samej chwili wpadli do sieni gestapowcy i zabrali go. Dziewczyna zdążyła mu się rzucić na szyję, płacząc i krzycząc: „Mój najdroższy, mój jedyny, rozdzielają nas!" - Wyrwała mu przy tym teczkę i popędziła na górę. Chłopca zabrali, dziewczyna wpadła do mieszkania; otworzyła teczkę - była pełna bibuły. „A poznałabyś chłopca, którego od niechybnej śmierci uratowałaś?" - spytała matka. „Nigdy w życiu, nie mam pojęcia, jak wyglądał".

Wobec ducha stolicy wróg był bezsilny, dążył więc po prostu do jej wyludnienia. Była to dla niego droga najprostsza i najłatwiejsza. Wśród innych prowincji górowało Radomskie, gdzie Niemcy potrafili prześcignąć samych siebie. Siła oporu moralnego wobec tego wszystkiego rosła wciąż, ale zarazem zadawaliśmy sobie coraz częściej pytanie, jak to będzie, gdy wreszcie wróci Polska, a nie starczy Polaków... Były czasy, gdy w Oświęcimiu umierało codziennie stu ludzi, o których wiedzieliśmy; tylko część rozstrzelana lub kolbami zabita, większość „na zapalenie płuc"... Wiedzieliśmy tylko tyle, że w zimie kazano stać na mrozie długimi godzinami w drelichach, a potem z wiosną kazano pracować w wodzie od rana do nocy...

Portale kościołów krakowskich były oblepione klepsydrami: imię, nazwisko, zmarł w dziewiętnastym czy dwudziestym, czy trzydziestym którymś roku życia. Nabożeństwo żałobne odbędzie się... Gdy nie było na klepsydrze zawiadomienia o pogrzebie, przechodzień czytał w skupieniu, wiedział, co to znaczy - a tych klepsydr pojawiało się coraz więcej.


Jedno było pociechą w tej całej niepojętej tragedii, w porównaniu do aresztowań i wywozów organizowanych przez wschodniego najeźdźcę. Tam ludzie znikali jak kamień w wodę, nikt nigdy nie mógł się czegoś o nich dowiedzieć lub mniej jeszcze, wejść z nimi w kontakt - tutaj było inaczej - dzięki Niemcom.


W chwili okupacji kraju Polska żyła w przekonaniu o brutalności Niemców, ale zarazem o bezwzględnej ich uczciwości osobistej, a dopiero z czasem odkryliśmy jedną bardzo ważną cechę okupanta - nadzwyczajną wrażliwość na dobra materialne, przy zupełnym braku wrażliwości na sposób zdobywania tych dóbr. Pierwszą niespodzianką była nieopisana i zupełnie nie ukrywana chciwość w rabowaniu, np. jeśli chodziło o zabieranie urządzeń mieszkaniowych. Już w listopadzie 1939 „zwolniono" dom profesorski na ulicy Ruskiej w ten sposób, że rodzinom wywiezionych do Sachsenhausen profesorów dano 20 minut na opróżnienie mieszkania, przy tym wybrano porę wieczorową i wyłączono światło. Nie tylko w domu profesorskim tak się działo. Do znajomych na ulicę Zygmunta Augusta wpadli, wołając bez tchu: „Wo sind die Teppiche? Schnell!" [27]. To samo uprawiali tzw. Treuhänder. Nie znam wypadku, żeby Treuhänder nie wyniósł poważnej części urządzenia dworu czy pałacu, szczególnie o ile chodziło o starożytne meble czy porcelanę i, przede wszystkim, zegary. Zresztą - skoro to robił tak jawnie i oficjalnie Frank czy Goering, to dlaczegóż by tego nie mieli robić wszyscy mniejsi, na skalę odpowiednio mniejszą? Ale ta strona niemieckiej chęci posiadania nie była dla nas najważniejsza. Istotna była rzecz inna - mianowicie korupcja. Jej to zawdzięczaliśmy nieraz możność dowiedzenia się, gdzie się osoba aresztowana znajduje; gestapowiec za grube pieniądze przekazywał czasem paczkę, nieraz nawet udawało się za jeszcze grubszą sumę taką osobę zwolnić. Na te cele zostały wydane olbrzymie pieniądze polskie w ciągu długich lat okupa-cji. Oczywiście cel bywał osiągany nadzwyczajnie rzadko. Działo się to zwykle tak: po aresztowaniu zjawiał się w mieszkaniu u żony lub znajomych ktoś z „propozycją pomocy". Obiecywano zwykle, że jeśli w danym dniu - terminy bywały bardzo krótkie - w danym miejscu będzie złożona ściśle określona, bardzo duża suma - więzień będzie zwolniony. Z początku zrozpaczone rodziny - zwykle kobiety, matki czy żony - sprzedawały ostatnią biżuterię czy złote dolary, czy dzieła sztuki i składały okup. Normalnie gestapowiec już potem nie pokazywał się więcej, kilka razy rzeczywiście nastąpiło zwolnienie, zdarzało się to jednak tak rzadko, że z czasem ten sposób wyłudzania pieniędzy stawał się coraz trudniejszy. Wtedy Niemcy zaczęli żądać z góry tylko połowę sumy, z tym że druga połowa będzie zapłacona w chwili zwolnienia. Wtedy się gestapowiec zadowalał pierwszą ratą, nieraz zaś otrzymał i tę drugą, gdy uwolnienie rzeczywiście miało miejsce; tylko w ogromnej większości wypadków nie trwało ono długo - ofiara często tegoż dnia wieczorem wracała do więzienia.

Najwięcej zawsze baliśmy się wiadomości o wywozie do obozu koncentracyjnego. Śmiertelność tam, szczególnie w Oświęcimiu, była o wiele większa niż w więzieniu, a wydobywanie stamtąd jeszcze o wiele trudniejsze. Poza tym żyliśmy w ciągłej obawie, że Niemcy w chwili klęski, przed kapitulacją, wymordują wszystkich w obozach. Dopiero później - o wiele później - gdy już sama byłam po tamtej stronie życia, dowiedziałam się, że wyjazd do obozu był szczytem marzeń wielu więźniów. W obozie czekała śmierć - wiadomo, ale z wyjazdem do obozu kończyła się zwykle (nie zawsze) ta zmora najstraszniejsza - strach przed sypaniem przy katowaniu.


I u nas w szpitalu też leżeli ludzie, którzy przeszli nie tylko przez obóz jeniecki. Był podporucznik Czesław Bielewicz, nauczyciel z Żywca, który uciekł z niewoli, został ujęty przez Niemców i zawieziony do obozu koncentracyjnego, gdzie trzymano go prawie bez ubrania w namiocie podczas straszliwych mrozów pierwszej zimy wojennej. Ten olbrzym o budowie atlety nabawił się tam gruźlicy. Stamtąd po długich miesiącach dopiero dotarł do obozu jenieckiego - ale już nie było ratunku. Umierał, bo już płuc nie było, ale umrzeć nie mógł, bo jeszcze był tak silny. Dusił się więc ten dwudziestoparoletni siłacz przez długie godziny, dnie i tygodnie. Prosił tylko, żeby wtedy być przy nim, „żeby był", jak mówił, „ten drugi, który bierze pół tej męki na siebie". Wreszcie 5 lutego przestał się męczyć i ten.

Nowych chorych wówczas zaczynało przybywać coraz mniej. Dawano im umierać w Rzeszy. Szpitale w Generalnej Guberni wyraźnie opróżniano. Nas to cieszyło, jak każdy inny symptom tego, co się przygotowywało, tego, o czym wszyscy marzyliśmy. „O wojnę powszechną za wolność ludów" prosiliśmy Boga. Wierzyliśmy, że wojna niemiecko-rosyjska jest jedynym rozwiązaniem problemu Polski, na jej wybuch z rosnącą niecierpliwością czekaliśmy, wierząc święcie, że Niemcy pobiją Moskali, a potem osłabionych już Niemców pokonają alianci. Obaj nasi wrogowie padną, a Polska pomiędzy nimi wstanie potężna moralnie w tym zjednoczeniu i zespoleniu, które nam dała ta walka straszliwa. Wiedzieliśmy, że okup - cena jest niezmiernie krwawa, ale czuliśmy, że posiadamy dziś coś, czego wiele narodów, a wśród nich i naród polski, nie posiadał nigdy w historii, bo tworzymy jedność, wobec której różnice klasowe czy partyjne wydawały się chorobami dziecinnymi, które nie wrócą już nigdy.

Ożywiona działalność konspiracji w owych krytycznych miesiącach dała i mnie zajęcie, skromne wprawdzie, ale ciekawe. Kazano mi tłumaczyć na niemiecki, względnie stylizować w odpowiednim „tonie" ulotki demoralizujące dla Wehrmachtu.

Innym razem do Czerwonego Krzyża w godzinach biurowych przyszła Basia, moja łączniczka. Nie lubiłam, gdy tam przychodziła, musiało jednak być coś ważnego. „Czy pani umie po angielsku ?" Osłupiałam. „Umiem" - powiedziałam. „Chwała Bogu, cała nadzieja Jasia[28] w pani". - „A na co Jasiowi moja angielszczyzna?" - „Jest Anglik". - „Gdzie?" - „Na ulicy Królowej Jadwigi. Pani ma tam po południu pójść, bo się nikt z nim dogadać nie może; chyba spadochroniarz. Mieszka u dwóch pań naszych. Jutro ma pani złożyć o tej sprawie meldunek, gdy pani będzie u Prawdzica" (ówczesny pseudonim gen. Komorowskiego). Tu podała dokładny adres i hasło. Myślałam, że się z niecierpliwości popołudnia nie doczekam. Wprawdzie wydawało mi się rzeczą nader dziwną, aby zrzutek nie umiał po polsku, lecz nie zmniejszało to mojej ciekawości.

Wreszcie minęły godziny służbowe i pora obiadowa. Wyruszyłam. Trzeba było iść aż pod kopiec Kościuszki; dom stał z dala trochę od innych. Znalazłam mieszkanie. Otworzyła jakaś starsza pani, hasło i odpowiedź się zgadzały; weszłam do pokoju. Plecami do drzwi siedział młody chłopiec, blondyn. Nie przerwał pasjansa pomimo wejścia człowieka obcego i nie odwrócił głowy, nie mogło więc być wątpliwości co do jego narodowości. Obeszłam stół, przy którym siedział, stanęłam przed nim, wyciągnęłam rękę: „How do you do!" Teraz się młodziutki, różowy blondynek jednak poruszył, uśmiechnął z zadowoleniem i wyciągnął dużą łapę. „Skąd się pan tu wziął?" - „Uciekłem". - „Skąd?" - „Z obozu, ze stalagu". - „Dlaczego?" - „Bo tam nie jest bardzo zabawnie. Namówił mnie jeden robotnik, który umiał trochę po angielsku, dał mi overall i rower. Potem zawiózł do Piotrkowic, do ludzi z waszej organizacji". - „Skąd się pan wziął w obozie?" - zapytałam. „Z Dunkierki" - odpowiedział. „To pan nie jest spadochroniarzem?" - „Not at all[29]. Byłem na wojnie dwa dni wszystkiego, potem siedziałem w obozie, a potem byłem głupi i uciekłem". - „Dlaczego głupi?" - spytałam. „Bo narażam was wszystkich, przecież wiem o tym, a wydostać się nie ma sposobu. Tam w obozie nie wiedzą, że to takie trudne".

Wzięłam jego nazwisko, imię, przydział wojskowy (pamiętam tylko, że na imię miał William). Z zawodu był mechanikiem, miał matkę pod Londynem. Na drugi dzień powiedziałam wszystko Prawdzicowi, który zapewne wolałby spadochroniarza. Dał mi nowy adres, na Rakowicach, za cmentarzem, kazał mi go tam zawieźć, przedtem zaś miałam Williama zapytać, czy się zgadza na to, abyśmy go przerzucili przez San do bolszewików. Innej możliwości dla niego nie było. Miał wziąć ze sobą list do Moskali, pisany po polsku, po angielsku i po rosyjsku, tłumaczący, że to Anglik taki a taki, który uciekł z obozu. Dla jego bezpieczeństwa dokładne informacje miały być podane przez radio do Londynu, aby było uwiadomione jego dowództwo i jego matka. Moskalom w liście to wyraźnie zaznaczono. Tak zrobiliśmy parę dni wcześniej z dwoma Francuzami, których za Sanem dobrze przyjęto, co nasi słyszeli.

Gdy to wszystko przedstawiłam Williamowi, objawił wielką ochotę pójścia do bolszewików, miałam wrażenie, że liczył na jakieś fantastyczne, jakby indiańskie przygody, prosił jednak stanowczo, aby jeszcze mógł poczekać tydzień lub dwa. Zupełnie nic zrozumieć nie mogłam. Tu w Krakowie ukrywanie człowieka nie umiejącego ani słowa mówić w jakimkolwiek języku poza angielskim narażało nas wszystkich na rozstrzelanie, o czym mi William sam mówił; żołnierza-jeńca, który uciekł z obozu, też czekała kara poważna, do Rosji przejść sam chciał, po co mu więc ta zwłoka... Wreszcie się przyznał, że zostawił w Piotrkowicach u swoich tamtejszych gospodarzy prezenty, które tam otrzymał na Gwiazdkę, przede wszystkim spinki do mankietów, na których mu bardzo zależało. Chciałby, aby mu je przywieziono, nim się puści w dalszą drogę. Tego mi jednak było trochę za wiele! Powiedziałam mu krótko i węzłowato, że jeśli będę rozstrzelana za opiekowanie się nim, to wszystko w porządku, skoro jest Anglikiem, ale że ta moja gotowość absolutnie nie odnosi się do jego spinek. Posmutniał. - „No, to wrócę po wojnie, odwiedzę przyjaciół i wezmę spinki" - powiedział i poszedł ze mną.

Trzeba było iść piechotą dość daleko, aż do mostu Dębnickiego. Zawinęłam mu szyję i część twarzy w szalik, bo wyglądał rozpaczliwie na Anglika, na szczęście nie był jednak zbyt wysoki. Gdy jechaliśmy dorożką, pomyślałam, że znowu jest źle. Przecież dorożkarz będzie się dziwił tym dwóm milczkom, których będzie wiózł tak daleko, aż na Rakowice. Zaczęłam mu więc po drodze, oczywiście po polsku, tłumaczyć pomniki i kościoły starego Krakowa, obok których przejeżdżaliśmy. Odpowiadał dość zgrabnie różnymi pomrukami zrozumienia czy podziwu. Wreszcie o zmierzchu oddałam go w ręce jego nowych opiekunek. „Znowu mnie nikt nie będzie rozumiał, jak pani pójdzie". Po paru dniach dowiedziałam się, że i on został dobrze przyjęty za Sanem.

Miałam wówczas dyżury nocne u jeszcze jednego pacjenta. Tym razem był to 33-letni lekarz marynarki wojennej, szef sanitarny Helu, Zbigniew Wierzbowski, który umierał na serce - endocarditis. Nie zdawał sobie sprawy ze swego stanu - był pełen życia i wesołości. W chwilach poważnych natomiast opowiadał o wojnie, o Helu i jego obrońcach. Był głęboko wierzący. Przyjąwszy Sakramenty na Wielkanoc, odebrał ode mnie słowo honoru, że gdyby - czego nie ma powodu przypuszczać - miało mu się pogorszyć, natychmiast mu księdza sprowadzę.

Miałam już wówczas mało pracy szpitalnej, siedziałam więc przy nim wiele. Pogorszenie przyszło szybko. Chory już mówić nie mógł i łudził się dalej, choć nigdy tych złudzeń nie popierałam, a dane słowo ciążyło mi coraz bardziej. Wreszcie poszłam do księdza, który był u Wierzbowskiego na Wielkanoc, i wszystko mu powiedziałam. Ksiądz go odwiedził i zaproponował mu, że na drugi dzień przyniesie Komunię św., tym razem już bez spowiedzi. Chory się ucieszył, był jednak trochę zdziwiony. Wówczas poprosiłam księdza, czyby, skoro chory już leży na osobnej sali, nie przyniósł Komunii św. i dla mnie, by Wierzbowski nie miał wrażenia wiatyku. Ksiądz chętnie się zgodził i kazał mi czekać na drugi dzień rano, po dyżurze, o siódmej trzydzieści. Noc była ciężka, zdawałam sobie sprawę, że już czas.

Rano ksiądz wezwany do innego konającego znacznie się spóźnił. Czekałam z ciężkim sercem, bo przed dziewiątą powinnam być u Jasia w sprawie części do aparatów radiowych, które miałam wyciągnąć z Rady Głównej Opiekuńczej, poza tym miałam zgłosić swoje nowe mieszkanie na ul. Wenecja, dokąd się przeniosłam tegoż dnia, żeby Prawdzicowi dostarczyć nowego punktu do kontaktów. Gdybym nie była poczekała na księdza i wyszła, krok taki, w ówczesnej atmosferze, równałby się dekonspiracji. Musiałam więc czekać.

Ksiądz przyszedł wpół do dziewiątej, tak że gdy wychodziłam ze szpitala, była już dziewiąta, a po dziewiątej nie wolno było chodzić do Jasia. Było mi przykro, pierwsze uchybienie służbowe mnie bolało; nie było rady, musiałam sprawę odłożyć na drugi dzień. Była to niedziela 20 kwietnia. Wyszłam po nocy od Wierzbowskiego piętnaście po ósmej. Wpół do dziewiątej byłam u Jasia na ulicy Sławkowskiej. Pukałam jak zawsze, nie było odpowiedzi. Pukałam długo, czekałam, pukałam ponownie, tym razem już zupełnie nieostrożnie i głośno. Złościłam się, że w niedzielę tak bardzo smacznie śpi.

Wreszcie poszłam. Byłam zła na siebie, na wczorajsze spóźnienie się księdza, na dzisiejsze ponowne niepowodzenie. Wiedziałam przecież, że się w ten sposób opóźnia załatwienie ważnej sprawy; postanowiłam więc zrobić jeszcze jedną próbę. Wprawdzie chodzenie do Jasia po dziewiątej było zakazane, ale zakaz ten zapewne nie odnosił się do niedziel... Poszłam więc na mszę do sąsiedniego kościółka św. Marka. Trafiłam punktualnie. Po pół godzinie wyszłam i wróciłam do Jasia. Znowu pukałam, stukałam - nic. Wreszcie bezradna poszłam. Wstąpiłam po drodze do kawiarni na śniadanie; w końcu około dziesiątej dotarłam do ul. Wenecja. Cieszyłam się, że za chwilę będę w łóżku. Gdy się zbliżałam do domu nr l, gdzie się znajdowało moje nowe mieszkanie, zauważyłam, że przed domem, ale po drugiej stronie ulicy, stoi Renia ze Stasią. Zdziwiłam się, ale wtem spostrzegłam, że Renia trzyma pod pachą wazon huculski, który stal na mojej szafie, a miał na dnie, pod woskiem, złoto będące własnością wojska. „Muszą być u mnie" - pomyślałam i przeszłam mimo domu, nie zbliżając się do obu pań.

Renia mnie zobaczyła i podeszła. „A więc nie byłaś u Jasia?" - zapytała. „Właśnie że byłam i strasznie mi głupio, bo nic nie załatwiłam. Wczoraj nie mogłam być, bo za późno wyszłam ze szpitala, a dziś byłam dwa razy, przed mszą i po mszy, pukałam mocno oba razy, nie wiem, co ten Jaś porabia". Renia słuchała z widocznym rosnącym zdziwieniem, teraz dopiero zauważyłam, że jest bardzo blada. „Przecież Jaś od piątku, od przedwczoraj wieczorem, jest aresztowany, a gestapo siedzi w jego mieszkaniu i bierze każdego, kto tam przychodzi"[30]. Teraz z kolei i ja się zdziwiłam, bośmy obie w żaden sposób zrozumieć nie mogły, dlaczego gestapo było głuche na moje dobijanie się do nich. Opowiedziała Stasia, że dostała wczoraj późnym wieczorem karteczkę z rozkazem od Prawdzica: „Uwiadomić Renię, Karlę, że Jaś aresztowany". Gdy wpadła rano do Reni, ta jej powiedziała, że już mnie pewnie mają, bo musiałam wcześniej wyjść ze szpitala, skąd się wybierałam bezpośrednio do Jasia. Stasia pojechała do św. Łazarza, tam jej powiedziano, że wyszłam 15 minut temu, a Renia tymczasem zabrała złoto wojska z mego mieszkania.

Wobec takiego stanu rzeczy nie pozostało nic innego jak zabrać złoto z powrotem i pójść spać. Później się dowiedzieliśmy, że gestapo siedziało u Jasia od piątku wieczora do niedzieli wieczora i zabrało 17 osób. W niedzielę rano tylko zamknięto mieszkanie na półtorej godziny, bo gestapowcy musieli być obecni na paradzie ku czci urodzin Führera. Gdy ktoś z naszych po południu zameldował, że gestapo zaaresztowało wszystkich, którzy rano przyszli do Jasia, odpowiedział Dowódca: „Ale u mnie zameldował się człowiek, który tam był dwa razy". Odpowiedź: „Ten człowiek stoi pod szczególną gwiazdą". Wtedy wyszła sprawa urodzin Hitlera.

Na drugi dzień, 21 kwietnia, byłam jak zwykle w godzinach przedpołudniowych na Piekarskiej, w biurze Czerwonego Krzyża. Wyszłam na chwilę. Gdy wróciłam, powiedział mi jeden ze współpracowników, że była Renia, że mnie szukała i prosi, bym przyszła do swego mieszkania. Ludzie w chwilach ważnych miewają instynkt zaostrzony jak zwierzęta, toteż ja w tej chwili mogłam tylko z trudem ukryć straszliwy lęk, który mnie ogarnął. Bo cóż innego mogło oznaczać w tej chwili czekanie Reni na mnie w moim pokoju, w godzinach służbowych, jak to, że się coś bardzo ważnego musiało stać, a miałam nieuzasadnioną pewność, że niebezpieczeństwo musi grozić Dowódcy. Trzeba się było jeszcze trochę kręcić po biurze i załatwiać szereg błahych spraw, aż wreszcie mogłam wyjść i niezbyt szybkim krokiem pójść do siebie. Na schodach nie było nikogo, brałam więc trzy stopnie naraz... Nim zdążyłam wyciągnąć klucze, otworzyła Renia. „Leon wzięty" - było wszystko, co powiedziała, zamykając za mną drzwi. Popatrzyłam na nią - bałam się pytać dalej. Leon Giedgowd[31] był skarbnikiem okręgu i zarazem, właścicielem sklepu z papierami na ulicy Zwierzynieckiej, w którym Prawdzie pracował jako pan Wolański w roli pomocnika...

Renia miała twarz spokojną, tylko mniej żywą niż zwykle, jakby stężałą i usta zaciśnięte. Zaryzykowałam: „No a...?" - „Byłam tam, siedzi w sklepie, kazał mi natychmiast wyjść. Gestapo tam było rano z Leonem, gdy już tam siedział Tadzio, potem wyszli. Chciałam go zabrać za wszelką cenę, ale on chce tam jeszcze czekać na jakiś kontakt. Podałam mu twój adres. To jedyne miejsce, gdzie on może przyjść, bo nikt z tych, co wpadli, jeszcze twego nowego pokoju nie znał. - Czekaj więc, nie wychodź, ja tam idę - potem pewnie tu wrócę". „Wróć prędko!" - to było wszystko, co zdążyłam powiedzieć, gdyż już zbiegała ze schodów. Weszłam do mieszkania, usiadłam na krześle przy drzwiach. Zaczęło się czekanie. Co to dziś za dzień? 21 kwietnia (bo to przecież wczoraj były urodziny Hitlera). Szukałam w swej pamięci - 21 kwietnia to też jakaś data - ... aha, PALILIA, symboliczna rocznica urodzin Rzymu. Na to wspomnienie lata minione, promienne lata „z poprzedniego wcielenia", lata pracy naukowej w Rzymie stanęły mi przed oczyma z żywością nieprawdopodobną. Dzień był wiosenny, chłodny. Podeszłam do okna tego nowego pokoju i zobaczyłam symbole widzialne tradycji naszej, tak nieosiągalnie dalekie w tej chwili, a tak bliskie - wieże katedry wawelskiej. Ich widok mi dodał otuchy... Akropola. - Już pół godziny minęło... jasne, że Renia jeszcze przyjść nie może. To jeszcze potrwa długo, może bardzo długo, a może i nie przyjść już wcale... Wtem dzwonek. Rzuciłam się do drzwi. Wpadła Stasia. „Niech pani nie czeka, nie ma nadziei ani dla Reni, ani dla niego!" - „Co to znaczy?" - „Oboje są w sklepie, tam są i inni ludzie. Na pewno gestapo. Wszystko stracone". Była w wielkim napięciu. „Pani nie ma pojęcia, co się w mieście dzieje. Strzelają na ulicach. Jeden z naszych szedł z teczką, miał tam rzeczy ważne. Dostał kulą, ale już leżąc, zdołał jeszcze nogą tak mocno teczkę kopnąć, że wpadła do kanału. Nie dostali jej".

Zrozumiałam w tej chwili, że w ogólnym straszliwym naprężeniu nerwów fakty mieszają się z literaturą, że tu w opowiadanie Stasi wchodzi opis śmierci Huberta Olbromskiego z Wiernej rzeki. Jezus Maria, czy ja, która tyle Żeromskiemu zawdzięczam, myślałam, że go na takich drogach spotkam! Ale Stasię trzeba było uspokoić. „Gdzie pani ma być?" - „W aptece, naprzeciwko sklepu". - „To proszę tam pójść". - „Zaraz tam wracam. Chciałam tylko panią zawiadomić i pani to oddać, to własność Reni". Wcisnęła mi do ręki złotą bransoletkę, którą w tydzień później znalazłam w swojej to-rebce. Musiałam ją mechanicznie tam wrzucić w owej trudnej chwili. Stasia poszła.

Wróciłam na krzesło przy drzwiach. Już godzina - i nic. Jest rzeczą naturalną, że człowiek, jeśli w chwili wielkiego napięcia jest skazany na bezczynność, to wszystkie siły skupia na obserwacji tego, co się dzieje, a jeśli, jak w tym wypadku, na zewnątrz nie dzieje się absolutnie nic, cała ta uwaga zwraca się do wewnątrz. Pamiętam jak dziś, że stwierdziłam wówczas jakby bezstronnie, że się we mnie w tej chwili zrodziło uczucie nowe, którego przedtem nie znałam, uczucie o ogromnej sile - oddanie bez granic dla Dowódcy. Przymus bezczynnego czekania w chwili, gdy Dowódca był w niebezpieczeństwie, stał się męką nieopisaną. Nagle zrozumiałam z jasnością rzeczy prostych, dlaczego to uczucie tylu ludzi w ciągu dziejów pchnęło ku czynom bohaterskim. A ja tu muszę siedzieć, przykuta do krzesła, i czuć, jak mi siwieją włosy... Z tego nic nikomu... Już to trwa godzinę i trzy kwadranse. Nagle - dzwonek. Renia. „Idzie. Kazał mi iść przed sobą w pewnej odległości. Zaraz tu będzie". Po paru minutach rzeczywiście był. Zupełnie spokojny, prawie niezmieniony. „Gorąco się zrobiło wokoło nas" - to było wszystko, co powiedział.

Po południu Renia, Wisia Horodyska i ja wychodziłyśmy na zmianę, by zasięgnąć języka, nawiązać kontakty i przygotować czasowy wyjazd Dowódcy na wieś. Wiadomości były hiobowe, wszystkie komórki zostały zaatakowane, aresztowań coraz więcej. Myśli Prawdzica wracały ciągle na Montelupich[32]. Tam ich przecież katują... Pod wieczór kazał mi odnieść klucze od sklepu przyjaciółce pani Giedgowdowej. Później się dowiedziałyśmy, że ta pani łamała sobie głowę, jak to jest z p. Wolańskim, bo nie wiadomo, czy jego żoną jest ta niska, zgrabna, czy ta bardzo wysoka... Miałam też tego dnia zlecenie inne. Trzeba było z mieszkania pana Wolańskiego wycią-gnąć papiery, które ukrył w szparze w ścianie łazienki. Właścicielką mieszkania była znajoma moich znajomych. Poszłam więc do niej w sprawie wiadomości z Kazachstanu. Gdy wychodząc, byłam już w przedpokoju, zrobiło mi się „niedobrze"; weszłam do łazienki (Prawdzic mi dokładnie opisał rozkład mieszkania). W łazience stała drabina, na którą wlazłam, i pincetami, które mi też dał, wyciągnęłam papiery ze szpary. Poczekałam chwilę, aż mi się mogło zrobić znów „dobrze", i wyszłam, pożegnawszy przeplatającą francuszczyzną gospodynię, bardzo inquiète[33] o moje zdrowie.

Wieczorem byłam u doktora Szebesty, któremu miałam podać fakty, które zaszły. Jeszcze o niczym nie wiedział. Na zakończenie relacji dodałam, że czekałam w południe godzinę i trzy kwadranse. Popatrzył na mnie i powiedział: „To nic. Dowiedziała się pani w tym czasie, co to jest Dowódca i co by człowiek dla niego zrobił". - „Skąd pan wie?" - „Widać po pani, i tyle".

Wieczorem wytłumaczyłyśmy z Renią mojej gospodyni, że przyjechał mój kuzyn, który jest chory, czeka na przyjęcie do szpitala i nie ma gdzie nocować. Co pomyślała, nie wiem, ale zezwoliła, aby przenocował w pokoiku przechodnim, obok mojego. Po dwóch dniach wyjechał[34].

Wróciłam do zaniedbanej ostatnio roboty szpitalnej, która jednak ciągle topniała. Szpital Jezuitów został pięknie odnowiony i przygotowany... Na oddziale wewnętrznym 4 maja umarł wreszcie Wierzbowski. Przez dni ostatnie był często nieprzytomny i w tej nieprzytomności ciągle bronił Helu. Gdy go składałam do trumny, pomyślałam, że mu życia uratować nie potrafiłam, podczas gdy mu swoje zawdzięczam, bo żeby nie ta wspólna z nim Komunia św., to by mnie już tu nie było...

Pod koniec maja kazałam zapytać nieobecnego w Krakowie Dowódcę o dyspozycje co do nowego dla mnie zajęcia, gdyż praca szpitalna się kończy. Otrzymałam odpowiedź, że mam wstąpić do tzw. Patronatu, do komitetu pań, opiekujących się więzieniem na Montelupich, bo Dowódca pragnie tam mieć „swojego" człowieka. Rozpoczęłam więc starania, zakończone niepowodzeniem. Na czele Patronatu stał wówczas człowiek bardzo szlachetny, bardzo tej pracy oddany, socjalista, trochę doktryner, który się z powodów „zasadniczych" sprzeciwił mojemu przyjęciu do Patronatu. On już dziś nie żyje, póki zaś żyć będę ja, dochowam mu za tę odmowę wdzięczność głęboką, bo bym inaczej może do końca tkwiła w Patronacie.

Było to w czerwcu. Żyliśmy wówczas z dnia na dzień, z godziny na godzinę, oczekując ciągle tego upragnionego zdarzenia. Niemcy robili przygotowania po prostu kolosalne. Dniami i nocami wojska szły przez Kraków, wyposażone w nowiutką broń, w mundury lśniące, w świetne konie, w olbrzymie bezkształtne tanki. To wszystko ogromne, bezmierne w swej ilości i rozmiarach szło i szło, jakby końca być nie miało. Pochód ten płynął w dzień, w nocy i znowu w dzień, i znowu w nocy. Miało się wrażenie, że się nie urwie nigdy. Wypływali koło Dworca - Plantami - potem znikali Karmelicką - i dalej - na wschód. Jedno tylko kontrastowało dziwnie z tym pokazem potęgi Herrenvolku twarze żołnierzy nie miały tego wyrazu radosnego zapału, który by harmonizował z siłą fizyczną, tak namacalnie tu wykazaną. Ludzie wyglądali wprawdzie na zdecydowanych, lecz nieraz smutnych, przedziwnie zrezygnowanych - usta miewali mocno zaciśnięte.

Wtedy też jakiś Niemiec mieszkający u znajomych wrócił z urlopu. Gospodyni, rodem Węgierka, zapytała go, jaka jest sytuacja w Niemczech. Milczał chwilę, potem powiedział: „Glänzend, aber hoffnungslos"[35]. Cała Generalna Gubernia zamieniała się z każdym dniem widoczniej na strefę wojenną. Szpitale czekały. Najsurowsze rozkazy zostały wydane co do zaciemniania. Czuło się napięcie olbrzymie w powietrzu jakby przeładowanym elektrycznością. Przy tym ludność polska miała nową trudność, gdyż rozmowy o tym, że będzie wojna, były karane aresztowaniem. Nigdy nie zrozumieliśmy, czy Niemcy naprawdę wierzyli, że Moskale o tych ich fantastycznych przygotowaniach nie wiedzą, czy tylko po prostu chcieli tym nowym sposobem dręczyć Polaków.

Wreszcie w niedzielę 22 czerwca rano o siódmej wpadła do mnie Wisia Horodyska, pochodząca z naszych stron. Spałam smacznie, a ona mną potrząsnęła energicznie. „Karla, wstawaj! Wojna!!!" Popatrzyłam na nią, bałam się uwierzyć. „Ależ tak, kapelan, który mieszka w klasztorze obok mojej matki, usłyszał przez ścianę radio niemieckie i wpadł w negliżu do staruszki. Niemcy głoszą całemu światu, że weszli do wojny z Rosją i z komunizmem!" Wstałam, ubrałam się i poszłam do kościoła. Tam wszyscy już klęczeli i dziękowali... Stamtąd udałam się z niedzielną wizytą do znajomych, o których wiedziałam, że mają radio. Moskwa we wszystkich językach głosiła proletariuszom wszystkich krajów, że dziś, w rocznicę wypowiedzenia wojny Aleksandrowi I przez Napoleona, wojska Hitlera przekroczyły granicę Związku Sowieckiego. Polacy szaleli. -Ta granica, nasza krwawa linia Ribbentrop-Mołotow, która przepołowiła Polskę, z dniem dzisiejszym istnieć przestaje! Myśl, że ta straszna „granica" w tej chwili znika, i to już raz na zawsze, napełniła nas szalem radości. Niech tam Niemcy idą w głąb Rosji po to pyrrusowe zwycięstwo, które ich tam czeka. Już stamtąd nie wrócą, bo tymczasem alianci ich wykończą na zachodzie. A my teraz już wracamy na wschód - do Lwowa, tam, gdzie należymy.

Na drugi dzień słuchałam przemówienia gen. Sikorskiego. Mówił o straszliwym osłabieniu Niemców, o szaleńczej ich polityce, ale mówił i o tym, że mu wiadomo, iż kraj jest najgłębiej przekonany, że Niemcy pokonają Rosję, on zaś nie uważa tej sprawy za przesądzoną, że może być inaczej. Zastanowiły nas te słowa. Czyżby to było możliwe? Czyżby niebezpieczeństwo mogło raz jeszcze w takim wypadku zagrozić wschodniej Polsce ? Ależ nie, to było nie do pomyślenia! Sama myśl była obrazą dla tych, którzy w przymierzu z nami bronili kultury Zachodu. Przecież nie mogliby poświęcić połowy ziem polskich, a z nią całego swego honoru, pomijając tu już własny interes, wobec którego puszczenie Rosji aż po Bug byłoby szaleństwem. Nie, zresztą Niemcy są zbyt silni, aby ich mogła pokonać Rosja, ona im da radę, ale ich nie pobije, tylko wyczerpie do ostatka, a potem ich wykończą alianci.

Po paru dniach już przyszła wiadomość, że Lwów zajęty przez Niemców i że miasto nie jest nadmiernie zniszczone. Na kontakt bezpośredni przyszło jeszcze poczekać, na razie byliśmy tylko dręczeni plotką bardzo bolesną. Mówiło się, że Niemcy zaaresztowali dużą część profesorów Uniwersytetu Lwowskiego. Wymieniano coraz to inne nazwiska. Niczego konkretnego nie można się było dowiedzieć.

Wreszcie przyszedł pierwszy gryps, zaadresowany do mnie, zawierający spis 22 profesorów i docentów, którzy zostali zaaresztowani częściowo z żonami lub dorosłymi synami w dwa dni po wkroczeniu Niemców, podobno jako zakładnicy. Miejsce ich pobytu niewiadome[36]. Ze spisu wynikało, że chodzi przede wszystkim o Wydział Medyczny, ale że zabrano również profesorów Politechniki i Wyższej Szkoły Handlowej. Od tej chwili tajemnicza ta sprawa bezustannie była z nami.

Ja tymczasem układałam sobie plany osobiste. Skoro mi się nie udało wykonać rozkazu wstąpienia do Patronatu, miałam ręce rozwiązane. Trzeba było czegoś sobie poszukać. W tym czasie przychodziły z prowincji bardzo bolesne wieści o stanie więzień; szczególnie tragiczne dane nadchodziły z Tarnowa. Tam było więzienie bardzo duże, które z początku otrzymywało pomoc żywnościową z miejscowego Czerwonego Krzyża, potem Niemcy znowu tej pomocy zakazali. Żywienie, jakie sami dawali, było tego rodzaju, że umierało tam codziennie z głodu 18-23 ludzi. Mieliśmy dokładną ewidencję, ponieważ gminna opieka społeczna płaciła za trumny, trupy wywożono jawnie, a widok ich nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości co do przyczyny śmierci. Poszłam więc do prezesa RGO Ronikiera i zapytałam go, czy by nie chciał objąć swą opieką i więźniów i przyjąć mnie na referentkę. Kandydaturę swą umotywowałam w trzech punktach: 1) ten referat musi objąć kobieta, bo mężczyzna jest bardziej narażony, 2) kobieta ta nie może mieć męża czy syna, którego narazi, 3) musi mówić płynnie po niemiecku. Prezes z miejsca się zgodził, za co mu będę wdzięczna do śmierci. Rada poszła za wnioskiem prezesa. Ponieważ nie wolno było należeć do Czerwonego Krzyża i do Rady Głównej, zrezygnowałam z pracy w Czerwonym Krzyżu i zostałam urzędniczką RGO.



Rozdziału III. Objazdy po Generalnej Guberni (lipiec 1941-marzec 1942) [fragmenty]

[Refleksja dotycząca nastroju Polaków (s.115-117]

W czasie tego pierwszego pobytu w pobolszewickim Lwowie stwierdziłam z przerażeniem jedno, że przysłowiowy temperament tego miasta dziwnie jakby opadł, że panowanie wschodnie pozostawiło po sobie głęboki ślad - przygnębienie straszliwe. Nie mówiąc już o Warszawie, nawet flegmatyczny Kraków nie znał wówczas depresji.

Wtedy zrozumieliśmy, że okupacja niemiecka wywołała tak zasadniczo odmienne w nas reakcje od sowieckiej. Sposób postępowania Niemców działał na nas w najwyższym stopniu irytująco i podniecająco. Poza tym prześladowanie wszystkich Polaków wywołało w społeczeństwie naszym coś, czego nikt, kto przeszedł okupację, nigdy nie zapomni - była to świadomość zupełnej jedności narodu polskiego. W ogólnym ogromnym nieszczęściu nadszedł ten okres najszczęśliwszy, gdy nikogo nie obchodziło niczyje pochodzenie klasowe, niczyja przynależność partyjna. Została tylko moralna siła zbiorowa, którą była polskość. Przy całym indywidualizmie naszym, każdy z nas czuł się częścią monolitu. W ten sposób powstało coś, co porównać można do ekstazy masowej, która oczywiście wzrastała w miarę, jak rosło u każdego z nas poczucie bliskości śmierci, za to tylko, że był właśnie Polakiem. Ta nieprawdopodobna siła napięcia miała swe źródła też jeszcze gdzie indziej. Uczucie, które każdego z nas i wszystkich razem po brzegi wypełniało, nie było wcale nacjonalizmem tylko. Oczywiście miłość do własnego narodu, zagrożonego w swej egzystencji, wzrastała w nas z każdym dniem. Walka jednak szła nie tylko o życie narodu, ale po prostu o wszystko, dla czego żyć warto, o wszystkie ideały każdego z nas. Szło o chrześcijaństwo, o prawa jednostki, o godność człowieka. Nieraz dziękowaliśmy Bogu za to jedno, co nam zostało, za świadomość, że giniemy w obronie wszystkich najwyższych wartości ludzkości. Na podstawie tej świadomości powstała atmosfera, która często przypominała to, co wiemy o nastroju wojen krzyżowych. Sam fakt obecności elementu spirytualnego i uniwersalnego w tej walce stanowczo nawiązuje do średniowiecza.

Ideałów naszych bronić nam przyszło w walce z narodem, który je kiedyś posiadał, dziś sam dobrowolnie się ich wyrzekł, dla zdobycia fizycznej władzy i przemocy nad innymi - siebie samego z księgi narodów cywilizowanych wykreślał. Nieraz zastanawialiśmy się nad tym, jak strasznie trudna musi być moralna postawa uczciwego Niemca. Przecież tacy są i w tak licznym narodzie powinno ich być sporo. Wyobrażaliśmy sobie, że u nich, w przeciwieństwie do zupełnej harmonii naszej, konflikt między podstawowymi zasadami jakiejkolwiek etyki z jednej, a obowiązkiem oddania życia za ojczyznę z drugiej strony, musi być nie do zniesienia. Konflikt ten musi chyba doprowadzić do zbiorowego czynu tych ludzi, którzy poświęcając siebie, zmyją choć w części hańbę z imienia niemieckiego. Ciągle na to czekaliśmy i nie mogąc się doczekać - ginęliśmy dalej.

Dla jednolitej postawy naszej instytucja Volksdeutschów była bardzo pożyteczna. Element bezwartościowy w pogoni za bardzo znacznymi korzyściami natury materialnej - nie mówiąc o bezpieczeństwie osobistym - oddzielał się w ten sposób od nas i odchodził na zawsze. Hitler przez takie kupowanie ludzi uwalniał nas od plew, od szumowin, zresztą bardzo nielicznych, które uciekały od nas, od tych przeznaczonych na wytępienie.

Pod okupacją sowiecką było inaczej. Przed wojną można było być wartościowym człowiekiem i dobrym Polakiem, a zarazem teoretycznym wyznawcą komunizmu, bo rzeczywistego komunizmu w Polsce - poza ludźmi płatnymi - nikt nie znał. Dlatego etyczna granica między tymi, którzy nie przeciwstawiali się Sowietom z samego początku, w chwili wkroczenia, a nami była o tyle mniej jasna. Kto w Polsce szedł z Hitlerem, musiał być szują, kto w pierwszej chwili miał iluzje co do Sowietów, być nią nie musiał, gdyż w teorii komunizmu jest przecie tyle idealizmu.

Trudno się dziwić ludziom, którym było zawsze źle, a teraz im obiecywano sprawiedliwość społeczną. Że jej nie ma i być nie może, o tym nie wiedzą nie tylko ci, którzy czekają na poprawę egzystencji, ale i inni. Mówię o tych, którzy sami nie wyszli z mas, ale których ten problem ponad wszystko obchodzi, którym dawny, oczywiście niesprawiedliwy porządek rzeczy wydawał się nie do zniesienia, a nie wiedzieli, że za parę lat ta przeszłość będzie rajem utraconym dla wszystkich uczciwych, bez względu na to, jak im się wiodło przedtem i jakich są przekonań społecznych czy pochodzenia klasowego. Dopiero przy bliższym poznaniu otwierały się ludziom oczy na ten bezmiar zakłamania, terroru i okrucieństwa, na prawdziwe zamiary Moskwy, a wtedy nieraz było za późno, by wrócić do nas, a zarazem niezmiernie niebezpiecznie, prawie niemożliwie wybrnąć z położenia bez wyjścia. Ale i tych, którzy od początku byli nieprzejednani, niewymownie męczył ów azjatycki fałsz, owe wieczne niespodzianki i przede wszystkim owe bez przerwy powtarzane idealistyczne frazesy.

[Refleksja: główni bohaterowie tej wojny – wyzwanie dla historyków (s.120-124)]

Jednym z następnych etapów był Pińczów. Otrzymałam drogą prywatną stamtąd wiadomości szczegółowe i szczególne. Kobieta osobiście mi nieznana została stamtąd wykupiona i dała mi znać o katorgach, jakie tam w specjalnym oddziale kobiecym stosują wobec zbrodniarek politycznych z całego dystryktu radomskiego. Wybrałam się więc do Pińczowa. Okazało się to imprezą niełatwą. Po wielu godzinach jazdy wysiadłam z pociągu w Kielcach. Załatwiłam tam sprawę więźniów przy pomocy ofiarnego księdza bez większych trudności. Po nocy u rodziny wysiedlonej, rezydującej w jakimś dzi-wacznym, zwiędłym saloniku, dostałam się pomimo wrodzonego braku zdolności gimnastycznych i bokserskich na wehikuł nazwany autobusem i dotarłam do Buska. Tam placówka RGO dostarczyła mi dalszej możliwości lokomocji w postaci miejsca na furze. Bardzo zmęczoną parą koni powoził ukraiński inżynier, a towarzyszył Żyd, któremu wówczas jeszcze, o ile nosił opaskę, wolno było swobodnie się poruszać. Po mniej więcej pięciu godzinach jazdy, o zmroku nasza fura wjechała w ruiny zupełnie zniszczonego we wrześniu 1939 roku żydowskiego Pińczowa. Tablice z hitlerowskimi nazwami ulic, wiszące na fragmentach murów, nadawały tej miejscowości szczególnie groteskowy wygląd. Fura stanęła, wysiadłam i doszukałam się wkrótce człowieka, o którym wiedziałam, że z dużym narażeniem życia pracuje tutaj dla więźniów. Z zawodu był sędzią. Od niego i od dwóch innych dygnitarzy Pińczowa zebrałam w ciągu wieczoru potrzebne do rozmów z Niemcami szczegóły. Wiedziałam, że jest w więzieniu niedużym paręset osób, że zupełnie osobno trzymany jest oddział kobiecy specjalny, do którego zsyłają najcięższe zbrodniarki polityczne z całego dystryktu radomskiego. Te kobiety żyją w najgorszych warunkach, są dręczone i katowane. Jedna z nich niedawno urodziła zdrowego syna i nie wie dotychczas, że jej mąż zginął w Oświęcimiu. Ważne by było, żeby można jej przesłać pieluszki, których jej bardzo potrzeba. Dowiedziałam się też, że jest tam dwóch strażników Polaków, którzy się bohatersko dla tych pań narażają.

Rano poszłam do więzienia. Przyjaciel więźniarek odprowadził mnie prawie aż do celu i czekał tam na mnie, o czym nie wiedziałam. Gdy weszłam do gmachu (z pomocą kartki Heinricha), kazano mi się zatrzymać wewnątrz, w kancelarii więziennej. Na ścianie wisiała wielka szkolna tablica z danymi szczegółowymi, ilu jest więźniów i więźniarek w poszczególnych oddziałach. Z tej tablicy wynikało jasno, biało na czarnym, że w oddziale kobiecym specjalnym są 54 osoby. Trzeba Niemców, żeby mi kazać czekać w towarzystwie tej tablicy! Oczywiście zdążyłam w skrótach przepisać cyfry do notatnika.

Wreszcie weszłam do kacyka. Tym razem przyjął mnie partner mało zajmujący, podrzędny, wulgarny Niemiec. Zgodził się dość łatwo na dożywianie. Powtórzyłam z naciskiem kilka razy, że wszyscy bez różnicy więźniowie mają być dożywiani, że takie jest zarządzenie władz niemieckich. Ten argument go zaniepokoił. „Prawie wszyscy, to się zgadzam". - „Nie, zupełnie wszyscy, bez wyjątku" - powtarzałam. „Ale ja mam taki oddział, że gdyby pani wiedziała, jak się ten oddział nazywa, to by pani nie żądała dożywiania. To są kobiety..." - tu przerwał, jakby się bał, że już za wiele powiedział. „Unmöglich, unmöglich"[37], powtarzał, o ile mi pani nie przywiezie pozwolenia gestapo z Radomia. Twierdziłam, że mnie nic Radom nie obchodzi, skoro Kraków tak zarządził itd. Wtem zaczęłam mu opowiadać, że mam boczek i cukier — chwyciło, zmiękł. Zorganizowałam już przedtem - na wypadek sukcesu - dostawy prywatne dla niego. Nie miałam więc wątpliwości, że obietnicę wykona, gdyż z listów anonimowych wiedział, że Polacy kontrolują każdy jego krok wewnątrz więzienia i stale grożą zemstą. Po chwili powiedział, że tym kobietom potrzeba bielizny i rzeczy ciepłych. „Niech sobie pani wyobrazi, jak by pani za rok wyglądała, gdybym ją dziś aresztował tak, jak stoi, bez drugiej koszuli. Potem jeszcze coś: za jakiś czas prawdopodobnie oddam pod opiekę Komitetu dziecko, chłopca, który się tam urodził. Czy go Komitet przyjmie? Może być tylko wydany bez nazwiska". „Mit oder ohne Namen[38], bierzemy w każdej chwili" - powiedziałam. - „I tak z niego wyrośnie mściciel" - dodałam w duchu (nazwisko zresztą już miałam). Wówczas zaproponowałam przesłanie pieluszek, na co się zgodził. Wreszcie umówiliśmy się co do wszystkich punktów.

Wracając, przechodziłam koło pobliskiej stacji kolejowej, tam stary przyjaciel więźniarek powitał mnie ze wzruszającą radością - rozmowa bowiem tym razem trwała długo, a poczciwy ten człowiek już myślał, że mu przybyła jeszcze jedna „podopieczna". Wstąpiłam do renesansowego kościoła. Potem rozpoczęłam starania o powrót do Krakowa. „Co, dziś pani chce jechać?" - pytali pińczowianie ze zdumieniem, ależ to niemożliwe, od nas tylko dwa razy w tygodniu jest połączenie z Krakowem. Ponieważ okazało się, że następne połączenie będzie za trzy dni, oświadczyłam, że jadę bez połączenia. Interlokutorzy wymienili spojrzenia pełne niepokoju, jakby ktoś twierdził, że jedzie na Księżyc. Wreszcie na skutek silnego z mojej strony nalegania dano mi miejsce na furze z drewnem, która jechała do miejscowości Kije. Przyjaciel dał mi list do zawiadowcy stacji, stamtąd, jak powiedział, „przypadkowo" jedzie kolejka. Nie pamiętam, jak długo jechałam, wiem tylko, że zmokłam do nitki i zmarzłam do kości. Deszcz padał ukośny i ciął w oczy. Obślizgłe z wilgoci listopadowe pola czerniały dookoła. „Ojczyste strony Żeromskiego" - pomyślałam, patrząc na faliste linie horyzontu i taki sam dzień, jak wtedy w Rozdziobią nas kruki, wrony... Ta myśl mnie rozgrzała. „Nie rozdziobią", zaciskałam zmarznięte pięści, trochę z zaciekłości, a trochę z obawy, by rąk nie odmrozić. Myślałam o swoim obecnym życiu i miałam wrażenie, tak jeżdżąc z wiezienia do więzienia, że ciągle oglądam, jedną po drugiej, najcięższe rany na ciele Rzeczypospolitej.

Wreszcie, gdy już ciemniało, furman biczem wskazał na bardzo niski budyneczek: „Stacja". Dojechaliśmy, zsiadłam, woda chlusnęła z fałdów mojej bundy[39], fura odjechała. Wszystko dookoła wyglądało, jakby żywego człowieka nie było w pobliżu. Wreszcie z dużym nakładem energii znalazłam starego, głuchawego kolejarza. „Kiedy jedzie pociąg w kierunku Krakowa?" Osłupiał. „Krakowa?" - powtórzył powoli, jakby nigdy o takim mieście nie słyszał. Mnie wzięła rozpacz. „Gdzie jest zawiadowca stacji?" - „Śpi". Była może piąta po południu. „Gdzie tu można czekać?" - „W poczekalni" - i otworzył drzwi do pokoiku, który miał łudzące podobieństwo z lokalem, z którym wówczas jeszcze nie zawarłam bliższej znajomości - z celą więzienną. Była to zresztą jedyna poczekalnia, którą poznałam na terenie GG, nie mająca napisu Nur für Deutsche. Nawet Niemców tam nie było! Po pewnym czasie obudził się zawiadowca (mam wrażenie, że mu wydatnie w tym pomogłam), przyszedł i zapytał dość gburowato, czego mi trzeba. „Pociągu" - jęknęłam, nie wymieniając już tego szaleńczego słowa Kraków. „Będzie prawdopodobnie za parę godzin. Dopiero co pojechał. Trudno powiedzieć, kiedy wróci". - „A dokąd tak jeździ?" - zapytałam nieśmiało. Mój interlokutor zdębiał: „Do Jędrzejowa naturalnie, a dokąd to pani myślała?" - „Świetnie, świetnie, że do Jędrzejowa" - odpowiedziałam, by go uspokoić. Wtem przypomniałam sobie kartkę, którą miałam w kieszeni. „Mam list do pana". Wziął, otworzył, przeczytał parę słów na świstku i zmienił radykalnie ton. „Proszę do nas, tu zimno, a pani cała mokra". Zaprowadził mnie do ciepłego pokoju, wchodząc powiedział coś żonie na ucho, po czym ta do tego stopnia serdecznie się mną zajęła, że widząc stan mojej garderoby, bezceremonialnie wyrzuciła męża z pokoju, a mnie wielce energicznie kazała się rozbierać i suszyć, przy czym przyniosła mi gorący napój.

Po paru godzinach zrobił się rzeczywiście ruch. Aż pięć czy sześć osób przyszło po bilety, wreszcie, przeraźliwie gwiżdżąc, zajechała kolejka. Na peronie było prawie zupełnie ciemno. W ostatniej chwili zawiadowca przyprowadził mi bardzo wysokiego, silnie kulejącego młodego człowieka, któremu znowu coś na ucho powiedział, po czym, zwracając się do mnie, dodał: „Ten pan zajmie się panią w drodze". Wsiedliśmy do nieoświetlonego wagoniku. Nieznany towarzysz znalazł mi miejsce, siadł przy mnie i zapytał o opiekę nad więźniami. Mówił polszczyzną człowieka wykształconego. Odpowiedziałam wymijająco. „Pani może mówić, nam to pomaga, jak widzimy, że ważna robota idzie, a ja też wiem, że mogę mówić". Opowiedziałam parę faktów ogólnie znanych. „A pan tu pracuje?" - zapytałam. „W kamieniołomach, z robotnikami, bo tam potrzeba im kogoś" - dodał. Tak rozmawialiśmy przez dłuższy czas, nie widząc wzajemnie naszych twarzy, nie wiedząc nic o sobie, prócz tego, co najważniejsze. Gdyśmy się zbliżali do Jędrzejowa, wstał, pożegnał się i wyskoczył przed stacją. Zostałam sama.


W czasie tej jazdy zaczęłam się po raz pierwszy zastanawiać nad tym, że przyszły historyk do opracowywania dziejów tej wojny będzie musiał podchodzić w sposób odmienny. Oczywiście przyczyny i skutki ważnych decyzji dowództwa oraz głośne czyny będzie musiał opisać. Jeśli jednak nie uchwyci istoty rzeczy, jeśli nie potrafi przedstawić, kto był tej wojny bohaterem głównym, praca jego minie się z celem i przyszłe pokolenia Polaków nie dowiedzą się prawdy. Bohaterem tym jest przeciętny obywatel Rzeczypospolitej, chłop czy inteligent, ziemianin czy ksiądz, dziewczyna ze wsi czy kobieta z uniwersytetu. Dramatis personae są męczennice pińczowskie, ich opiekun, strażnicy ratujący je od śmierci głodowej z narażeniem własnego życia i zawiadowca stacji w Kijach, i Nieznany z kamieniołomu, który tu siedział przed chwilą.


Wtem kolejka stanęła w szczerym polu. Ktoś krzyknął: „Lokomotywa ma defekt. Do stacji trzy i pół kilometra. Stamtąd za pół godziny jedzie pociąg do Krakowa". Na to ostatnie magiczne słowo wyskoczyłam z paroma innymi i zaczęliśmy biec grupką przez pola, grzęznąc na każdym kroku. W Jędrzejowie dowiedzieliśmy się, że pociąg ma trzy godziny spóźnienia. Rano byłam w Krakowie.

Przypisy:

  1. Fragment przemówienia wygłoszonego z okazji uroczystości wręczenia Wielkiego Krzyża Orderu Polonia Restituta 27 V 1991 roku w ambasadzie polskiej w Rzymie.
  2. Szczury precz!
  3. Tylko dla Niemców.
  4. Krzeczunowicz Maria, pseud. Dzidzia (1895-1945?), sportsmenka. Córka Waleriana i Ilony Fricke de Sövenyhàza. Była zaufana kurierką (na Węgry i do Rzymu) płk. Tadeusza Komorowskiego, komendanta Obszaru 4 ZWZ w Krakowie.
  5. Wojska niemieckie wkroczyły do Belgii i Holandii 10 V 1940 r., miesiąc później, 10 VI, Włochy wypowiedziały wojnę Francji.
  6. Bezwarunkową kapitulację Francja podpisała 22 VI 1940 r. w Compiegne.
  7. „Jako jedyny naród zdolny do walki po tej stronie barykady, będziemy się starać bronić naszej wyspy i będziemy walczyć dopóty, dopóki nie uwolnimy ludzi od przekleństwa Hitlera".
  8. ... rdzennie niemieckiego miasta Krakowa.
  9. „... będziemy się starać bronić naszej wyspy"...
  10. Schebesta (od r. 1947 Szebesta) Adam (1893-1973), od r. 1940 zastępca pełnomocnika Zarządu Głównego Polskiego Czerwonego Krzyża na Okręg krakowski, później inspektor sanitarny Rady Głównej Opiekuńczej i szef sanitarny ZWZ-AK Okręgu krakowskiego.
  11. „Bitwa o Anglię" rozpoczęła się 8 VIII 1940 r.
  12. Był nim wówczas Tadeusz Komorowski.
  13. Rzecz działa się w Zawadzie, w domu Borowskich [Włodzimierza Skarbek-Borowskiego, administratora Zawady i jego żony, Elżbiety z Jaroszyńskich]. (K.L.)
  14. Było to 17 VIII 1940 r.
  15. W listopadzie 1940 r.
  16. twierdza
  17. Juliusz Słowacki, Pogrzeb kapitana Meyznera, w. 49-54. 27 maja 1991 roku poznałam w Rzymie marszałka Senatu profesora Andrzeja Stelmachowskiego. Otrzymałam tego dnia z jego rąk nadany mi Order Polonia Restituta. Jadąc z nim do ambasady, zapytałam, czy nie jest może krewnym młodego obrońcy Helu tego nazwiska, który umierał przy mnie w Krakowie w październiku 1940 roku. Pokazało się, że dzisiejszy wysoki dygnitarz Polski Odrodzonej jest młodszym bratem mojego pacjenta. To przedziwne spotkanie wzruszyło marszałka głęboko. Wspomniał o nim w swym przemówieniu, co nadało tej uroczystości piętno głęboko ludzkie. Ja z wdzięcznością bez granic wróciłam myślą raz jeszcze do błagania Słowackiego, które dziś jest spełnione: Już dzień wyszedł „z jasnej niebios bramy" (K.L.).
  18. Strasznie przykro o tym pisać, ale myślę, że zamilczeć też nie trzeba (K.L.).
  19. Te mniejsze czy większe, ale stale przykrości ze strony ukraińskiej męczyły mnie wieczorami przed zaśnięciem. Myślałam o nich z punktu widzenia dużo szerszego od tych drobnych sekatur. Byłam przekonana, że jak Niemcy wreszcie pójdą, my i oni tu zostaniemy na naszej wspólnej ziemi. Od młodości wiedziałam, że musimy jakoś się porozumieć i dojść do zgody, bo inaczej żyć nie można. A teraz Niemcy jeszcze tę sytuację pogarszali (K.L.).
  20. Kiedy byłem królem.
  21. Myślałem przecież, że hrabina jest człowiekiem kulturalnym.
  22. Aż do następnej polskiej batalii wolnościowej.
  23. Zginęła jako pielęgniarka w Powstaniu Warszawskim (K.L.).
  24. Podludzie
  25. Ale my, Niemcy, budujemy biblioteki.
  26. Łapanka
  27. Gdzie są dywany? Prędko!
  28. Major Jan Cichocki, pseud. Jaś, szef sztabu Okręgu Krakowskiego.
  29. Skądże.
  30. Ppłk Jan Cichocki, szef sztabu Komendy Obszaru IV Kraków, został aresztowany z 17 na 18 IV 1941 r. w domu przy ul. Sławkowskiej 6.
  31. Major Leon Giedgowd, pseud. Leon, został aresztowany z 20 na 21 IV 1941 r. [W dalszej części książki (s.103) jest fraza mówiąca o tym, że Leon sypał: (...) Za drugim razem musiałam bardzo długo czekać. W tym czasie wprowadzono i po chwili wyprowadzono więźnia, który mi sie przypatrywał bardzo uważnie. Miałam zaraz wrażenie, że miała to być konfrontacja, która sie nie udała. (Potem zdążyłam stwierdzić z bardzo dużym prawdopodobieństwem, ze więzień, którego mi przyprowadzono, nie był nikim innym, tylko właśnie Leonem, który juz wówczas sypał na całego. Konfrontacja dlatego się nie udała, że Leon nigdy mnie nie widział. Zawdzięczam to Prawdzicowi, który mi pomimo moich próśb zakazał przychodzić do sklepu).]
  32. Krakowskie więzienie (K.L.).
  33. zaniepokojona
  34. Zagrożony aresztowaniem gen. T. Komorowski schronił się w mieszkaniu K. Lanckorońskiej przy ul. Wenecja 7. (K. Lanckorońska, Komorowscy, „Tygodnik Powszechny" 1994, nr 29.)
  35. Świetna, ale beznadziejna.
  36. W nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. 22 profesorów wyższych uczelni wraz z domownikami i lokatorami zostało rozstrzelanych na Wzgórzu Wuleckim we Lwowie. W październiku 1943 r. Niemcy, dla zatarcia śladów, wykopali ciała i spalili je w lesie Krzywczyckim na przedmieściach Lwowa.
  37. niemożliwe
  38. Z nazwiskiem czy bez.
  39. Bardzo obszerna narzutka, płaszcz podróżny.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby