Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Karol Popiel, Uwagi


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

w: Waldemar Bujak, Historia Stronnictwa Pracy 1937-1946-1950, ODiSS, Warszawa 1988

Poniższe uwagi Karol Popiel napisał w roku 1971 po zapoznaniu się z pracą doktorską Waldemara Bujaka, która stała się fundamentem niniejszej książki (red.)




(...)Omawiając zjazd SP w Warszawie (strona 126 i następne) autor błędnie przedstawia niektóre fakty, może drobne, ale w ówczesnej rzeczywistość dość istotne. Nieściśle wiec jest podane, iż w związku z zapowiedzianym na 15 lipca 1945 kongresem SP Popiel został kolejno wezwany do reprezentujących władze Rzeczypospolitej, z którymi skontaktowania po powrocie z emigracji zaniedbał, ministra Radkiewicza i prezydenta Bieruta. W istocie nie miało miejsca ze strony prezesa SP najmniejsze nawę uchybienie jeśli chodzi o stronę protokolarną. Wylądowałem na lotnisku Okęcie 6 lipca o szóstej wieczorem. Już następnego dnia przed rozpoczęciem posiedzenia Zarządu Głównego SP zwróciłem się do przydzielonego mi przez Prezydium Rady Ministrów urzędnika MSZ, Filipowicza z prośbą o zorganizowanie mi wizyty u prezydenta KRN Bieruta, premiera TRJN Osóbki-Morawskiego, wicepremiera i pierwszego sekretarza PPR Gomułki oraz innych osobistości, które uznano za konieczne z racji przyjętego w tego rodzaju sytuacji przez nowy reżym zwyczaju. Z uwagi na weekend wizyty te zostały przeniesione na poniedziałek 9 lipca. Zostałem zaskoczony oświadczeniem Filipowicza, iż wizyty mają się odbyć w dość przypadkowym zespole, głównych pasażerów samolotu z Londynu. Obok bowiem generała Modelskiego, udział którego uważałem za zupełnie normalny, został dołączony do naszego zespołu były członek Rady Narodowej z Londynu Arka Bożek, reprezentujący w naszej Radzie Śląsk Opolski, który w pierwszym okresie na emigracji na zewnątrz deklarował swą solidarność z grupą Mikołajczyka, nie tracąc równocześnie, jak to stwierdzono, zażyłego kontaktu z dawnym swoim bossem, byłym wojewoda śląskim, Grażyńskim. Przy takim składzie delegacji, a zwłaszcza zachowaniu się podczas jej przebiegu Bożka z konieczności wizyty musiały przybrać charakter bardzo oficjalny. Złożyliśmy je wówczas Bierutowi, Osóbce-Morawskiemu i Szwalbemu. Gomułka nie mógł nas przyjąć i wizyta u niego, parokrotnie odkładana, odbyła się już w znacznie późniejszym terminie. Podczas wizyty u Bieruta, w której z jego inicjatyw dotknęliśmy szerszej sytuacji ogólnej, ze szczególnym uwzględnieniem położenia na Śląsku, Bożek z niezrozumiałych zupełnie przyczyn na moją uwagę przypominającą okoliczności śmierci Wojciecha Korfantego na dwa tygodnie przed wybuchem wojny, wtrącił się ze złośliwą i dyskryminującą pod adresem tego wielkiego przywódcy filipiką, całkowicie w duchu jego głównego prześladowcy a bożkowego patrona, Grażyńskiego. Opuszczając Belweder wyprosiłem sobie u Bożka wtrącanie się do prowadzonych przeze mnie rozmów i oświadczyłem równocześnie Filipowiczowi, iż nie mam zamiaru składać wizyt przedstawicielom nowego reżymu w towarzystwie Bożka. Następnego dnia wyjechałem do Krakowa na przygotowaną terminowo rozmowę z księdzem arcybiskupem Sapiehą i wróciwszy stamtąd trzynastego miałem dłuższą konferencję z Felczakiem i Widy-Wirskim, po której dopiero otrzymałem zaproszenie na rozmowę z ministrem Radkiewiczem. Odbyła się ona następnego dnia przed południem i w jej wyniku zostałem skierowany na rozmowę z Bierutem, która odbyła się na ogół według i w ramach relacji zawartych w maszynopisie.

Zwracam uwagę w związku z nomenklaturą dostojników kościelnych, używaną wielokrotnie w tym rozdziale, że w roku 1945 i pierwszej połowie 1946 Polska miała tylko jednego kardynała, to jest Hlonda. Ksiądz Sapieha był wówczas tylko arcybiskupem metropolitą krakowskim, kardynałem został w połowie 1946 roku.

W podanym na stronie 129 składzie Zarządu Głównego SP mylnie podano skrót imienia Dembińskiego, winno być: Henryk Dembiński oraz opuszczono nazwisko Piotra Nowakowskiego. Jeżeli chodzi o udział w posiedzeniach przybyłego wkrótce z Moskwy J. Chacińskiego, należałoby dodać, iż przewidziany on był na prezesa Rady Naczelnej i z tego tytułu, zgodnie z ustalonym regulaminem, brał udział w posiedzeniach Zarządu Głównego i Prezydium. W zrelacjonowanym na stronie 130 składzie uczestników rozmowy z księdzem arcybiskupem Sapiehą nie brał zupełnie udziału Feliks Młynarski, uczestniczyli w niej tylko ksiądz Piwowarczyk i Braun.

Jedynie dla ścisłości historycznej zmuszony jestem uzupełnić informacje na stronie 135, że sekretarz Zarządu Wojewódzkiego w Krakowie, Jędo, człowiek w sile wieku, liczący najwyżej niepełne 30 lat, wkrótce po opuszczeniu aresztu, w którym przesiedział trzy tygodnie, zmarł.

Na stronie 133 podano nieściśle skład rokujących w Toruniu. Z ramienia prawowitego SP wzięło udział całe prezydium, a więc obok wymienionych także J. Kwasiborski, nie był natomiast obecny Studentowicz i tym się tłumaczy, iż nie wszedł on w przeciwieństwie do pierwszego składu władz, proponowanego przez konferencje 29 lipca tego roku. Spotkał się on wówczas z zastrzeżeniami ze strony dawnych swoich kolegów z „Unii" i dla zapewnienia sobie jego udziału w dyskusjach, z inicjatywy byłych NPR-owców, powierzono mu mandat przewodniczącego Głównej Komisji Rewizyjnej z prawem udziału w posiedzeniach Komitetu Wykonawczego bez prawa głosowania. Z ramienia „Zrywu" zjawił się sam Felczak legitymujący się pełnią posiadanych pełnomocnictw. Trzebiński nie brał żadnego udziału w posiedzeniach.


Wymaga szerszego wyjaśnienia sprawa niedoszłego projektu ewentualnej restytucji Chrześcijańskich Związków Zawodowych. Projekt ten powstał w dość szczególnych okolicznościach. Złudzenie, iż zawarte 14 listopada w Toruniu porozumienie dające grupie „Zrywu" nieproporcjonalnie uprzywilejowaną w stosunku do jego zaplecza rolę w centralnym kierownictwie stronnictwa, szybko uległo brutalnemu wyjaśnieniu. Uwidoczniło się to najwyraźniej w związku z pierwszym zjazdem wojewódzkim w Katowicach i rolą, jaką przed nim, podczas niego, a zwłaszcza po nim, odegrał sekretarz KW z ramienia „Zrywu" Brzeziński. Szczególny zbieg okoliczności umożliwił stwierdzenie, że już nazajutrz po tym zjeździe Brzeziński interweniował u ministra sprawiedliwości Świątkowskiego w sprawie wszczęcia represji przeciwko tym działaczom Stronnictwa na Śląsku, których uważał za głównie odpowiedzialnych za niepowodzenie swoich zabiegów. Brzeziński od samego początku zachowywał się jako nie liczący się z nikim i przed nimi nie odpowiedzialny kierownik działu organizacyjnego, nie tylko grożący, ale i stosujący wobec działaczy Stronnictwa system represji policyjnej. Wytworzyło to od razu taką atmosferę, która odbierała wszelką ochotę do podejmowania wysiłku, który w każdej chwili mógł być unicestwiony za pomocą tego rodzaju nielojalnego postępowania. Wtedy to doszedłem, do wniosku, czy jest celowe kontynuowanie wspólnej pracy ze „Zrywem" i czy nie lepiej od razu na wstępie usunąć się z widowni, zostawiając pole pracy politycznej wyłącznie dla Brzezińskiego i jego grupy. Daleki jednak byłem od myśli całkowitej absencji w życiu publicznym nowej Polski. W związku z tym zrodził się w moim umyśle mało realny projekt przerzucenia naszej aktywności na teren społeczno-zawodowy, w złudnej nadziei, iż przy poparciu Episkopatu można by uzyskać zezwolenie na wznowienie działalności ZZP.


Całkiem dowolną i pozbawioną jakiegokolwiek oparcia w faktach jest opinia, iż stosowana przez SP taktyka oznaczała otwarcie stronnictwa dla masowego napływu ludzi nastrojonych opozycyjnie, zwłaszcza byłych członków i sympatyków SN, którego przywódcy nota bene składali Karolowi Popielowi propozycję nieoficjalnego organizowania się narodowców wewnątrz SP. Ani ówcześni przywódcy SN podobnego rodzaju propozycji nie składali, ani po świeżych jeszcze w pamięci doświadczeniach „współpracy" z endecją i licząc się z obiektywnymi warunkami kierownictwo SP nie zaakceptowałoby podobnego rodzaju oferty. Dla zasilenia liczbowego szeregów Stronnictwa nie potrzebna była zresztą tego rodzaju ryzykowna „pomoc" byłych endeków. Wystarczyły masy zjednoczonych w okresie okupacji związków zawodowych, dawnego ZZP i ChZZ. Zresztą samym narodowcom bardzo zależało na utrzymaniu nienaruszonego zasięgu swoich wpływów i ich kontakty ze mną — chodzi o Rymara, oraz przewodniczącego Komitetu Legalizacyjnego, Bielawskiego i K. Kobylińskiego z procesu szesnastki, dotyczyły wyłącznie sondażu czy SP nie mogło by udzielić pomocy celem uzyskania legalizacji SN.

Do informacji (strona 140) o służbowym przeniesieniu Studentowicza z Bydgoszczy, gdzie był kierownikiem oddziału BGK, na skutek interwencji pierwszego sekretarza KW PPR, pragnę wyłącznie ze względu na ścisłość historyczną dodać, iż faktowi temu towarzyszyły w późną noc sylwestrową tajemnicze strzały do pracującego przy biurku Studentowicza.

W związku z omówionym na stronie 156 problemem „volksdeutschów" należy podkreślić, iż był to zarzut wysuwany przeciwko SP ze szczególnie złośliwą przewrotnością. Obowiązywał już bowiem dekret władz Polski Ludowej, nie jestem w stanie w tej chwili powiedzieć czy PKWN czy TRJN, który sprawę tę załatwiał w sposób jak najbardziej liberalny i zgodny z elementarnym interesem narodowym, rehabilitujący całkowicie tych wszystkich, którzy podpisywali niemieckie listy narodowościowe najniższych kategorii. Nie potrafiono udowodnić SP żadnego zarzutu, iż w jego szeregach znaleźli się ludzie tym dekretem nie zrehabilitowani, dotyczyło to zresztą w pełni wszystkich pozostałych stronnictw, z PPR włącznie.

Na stronie 158-159 w składzie członków prezydium ZW SP opuszczono nazwisko wiceprezesa SP, St. Wąsowicza, którego uważano zresztą, nie bez podstaw, za głównego reprezentanta polityki większości władz SP, dzięki czemu w późniejszym okresie przesiedział odpowiedni okres czasu w wiezieniu.

Nieściśle przedstawione jest na stronie 163 stanowisko klubu SP wobec dekretu o prawie małżeńskim. Sprawa ta była przedmiotem długiej i bardzo gorącej dyskusji w łonie klubu, podczas której większość „zrywowa" broniła stanowiska głosowania za zatwierdzeniem tego dekretu. Dla mniejszości było wielką niespodzianką, kiedy po złożeniu deklaracji w jej imieniu przez Turowskiego, zabrał głos Felczak i złożył oświadczenie, iż klub SP nie weźmie udziału w głosowaniu nad tym dekretem. Z punktu widzenia procedury parlamentarnej było to więc stanowisko znacznie ostrzejsze od głosowania przeciw. W ówczesnej atmosferze nikomu nie zależało na uzyskaniu wyjaśnienia tej nieoczekiwanej zmiany stanowiska.

Przedstawiona na stronie 166 na ogół dość ściśle sprawa stosunku SP do wyborów wymaga dodatkowego uzupełnienia, pozwalającego należycie ocenić dobrą wolę kierownictwa SP w poszukiwaniu znalezienia rozwiązania. Zdałem sobie już wówczas w pełni sprawę z tego, iż decydujący ośrodek rządzący, z PPR na czele, w żadnych okolicznościach nie dopuści do odbycia wyborów w takich warunkach jak interpretował je Mikołajczyk. Z drugiej strony, nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, iż społeczeństwo ogarnięte było swoistego rodzaju mistyczną wiarą w wolne i niesfałszowane wybory jako rozstrzygające rozwiązanie wszystkich trudności. Dotyczyło to nawet personelu urzędniczego kancelarii cywilnej prezydenta KRN.

W tym stanie rzeczy szukałem rozpaczliwie wyjścia z niesłychanie ciężkiej sytuacji. Mikołajczyk. ze względu na okoliczności w jakich porzucił Londyn i wrócił do kraju poprzez konferencję moskiewską w roli wicepremiera TRJN, nie mógł zaakceptować bloku wyborczego bez sprowokowania całkowitej katastrofy swego ugrupowania. Trzeba było wiec szukać takiego wyjścia, które by z jednej strony salwowało w granicach rozsądnego kompromisu zasadę „wolnych wyborów", a z drugiej strony dawało PPR i związanym z nim grupom dostatecznie poważną liczebnie reprezentację, przeciwko której niemożliwe byłoby sterowanie nawą państwową. Z tych to kalkulacji zrodziły się w moim umyśle dwa projekty: 1. Przyjęcie takiego systemu wyborczego, w którym najliczniejsza lista wyborcza nie uzyskiwałaby więcej nad połowę, maksymalnie 60 procent przypadających na dany okręg mandatów; 2. Zawarcie bloku wyborczego wszystkich stronnictw wyłącznie na obszarze Ziem Odzyskanych, gdzie z góry przewidziano nieproporcjonalnie wyższą liczbę mandatów w porównaniu z dzielnikiem stosowanym w centrum państwa. Wolne i nie sfałszowane wybory miały się odbyć wyłącznie na terenie województw „starej Polski". Plan ten rozbił się o nieprzejednane stanowisko PSL.

Zbyt sumarycznie i zbyt ogólnikowo przedstawiona jest sprawa zjazdu KPN. Reżyseria tego posunięcia przyczyniła się w walnym stopniu do przekonania mnie o beznadziejności kontynuowania eksperymentu z ludźmi stosującymi wszelkiego rodzaju metody dla osiągnięcia zamierzonych przez siebie celów. KPN było jedynym zgrupowaniem sprawiającym złudzenie, iż „Zryw" posiada jednak pewne oparcie w kołach kombatantów Polski Podziemnej. Zaproszony na ten zjazd dałem temu wyraz w przemówieniu powitalnym, mimo wytworzonej od samego początku przez jego organizatorów specyficznej atmosfery wyrażającej się w podkreślaniu niezwykłych wyczynów KPN, przy równoczesnym, lekceważeniu dorobku AK, które jakoby przez cały okres wojny aż do powstania głosiło zasadę stania z bronią u nogi. Posiedzenie przedpołudniowe poświęcone było całkowicie wytwarzaniu legendy tej organizacji, po czym odbył się koleżeński obiad, na który organizatorzy mnie nie zaprosili, co zresztą uważałem za całkowicie naturalne. Równocześnie jednak Widy-Wirski, który by głównym mistrzem całego przedsięwzięcia, poinformował mnie, iż zebranie popołudniowe będzie poświęcone wyłącznie omawianiu wewnętrznych spraw organizacyjnych, a w szczególności sprawy zorganizowania pomocy dla jej członków itp., przy czym nie uważał, że dla tych spraw należałoby mi zabierać drogocenny czas. W tych warunkach uznałem, iż nie powinienem się narzucać i na to posiedzenie popołudniowe się już nic zjawiłem.

Następnego dnia czytam w całej prasie warszawskiej, z wyjątkiem PSL-owej „Gazety Ludowej", na czołowych miejscach obszerne sprawozdanie z tego zjazdu z podkreśleniem, iż odbył się on przy moim udziale po czym wydrukowana była bodajże w całości przyjęta jednomyślnie deklaracja. Był to generalny atak na politykę SP, które zalane zostało przez totalne, opozycyjne i zdecydowanie faszystowskie elementy, wypaczające demokratyczną linię Stronnictwa. Deklaracja kończy się wezwaniem prezesa SP do podjęcia energicznych kroków celem oczyszczenia Stronnictwa z wrogich elementów, będących narzędziem dywersji kierowanej przez wsteczne i opozycyjne względem istniejącej rzeczywistości politycznej elementy.

Wystosowałem w odpowiedzi na to wezwanie list do przewodniczącego zjazdu, księdza Zalewskiego, w którym wzywam go do podania mi nazwisk osób, wraz z okolicznościami uzasadniającymi stawiane zarzuty, celem wyciągnięcia odpowiednich wniosków na drodze organizacyjnej. Rozesłany do całej prasy list ten nie mógł się ukazać, jedyny wyjątek, prawdopodobnie ze względu na ograniczony nakład, zrobiono dla organu SP tygodnika „Odnowa". Mimo parokrotnych urgensów, ksiądz Zalewski na mój list nie zareagował.

Zainteresowałem się wówczas z konieczności osobą tego bardzo zaufanego współpracownika Widy-Wirskiego. Okazało się, że jest on, jak niemal wszyscy duchowni w kręgu dyspozycji Widy-Wirskiego, osobnikiem posiadającym duży konflikt ze swoimi władzami duchownymi. Widy-Wirski jako wojewoda poznański powierzył mu administrację dużego przedsiębiorstwa, a właściwie instytutu dla lżej psychicznie chorych w Dziekance pod Gnieznem, gdzie urzędował on przez pierwsze parę miesięcy administracji ludowej wraz ze swoją nieodłączną przyjaciółką i sekretarką. Gospodarka ta była tego rodzaju, iż zwróciła uwagę władz przełożonych, w których główną rolę odgrywali działacze ówczesnej PPR z pierwszym sekretarzem wojewódzkim Piękniewskim. Mimo parokrotnych usiłowań skontrolowania tej gospodarki, wojewoda stale pod najrozmaitszymi pretekstami uniemożliwiał pracę powołanej specjalnie w tym celu przez Wojewódzką Radę Narodową Komisji Rewizyjnej. Mogła ona rozpocząć swe czynności dopiero z chwilą ustąpienia Widy-Wirskiego i objęcia Województwa przez Brzezińskiego. Wtedy jednak okazało się, że w przeddzień przyjazdu Komisji, Zalewski wraz z sekretarką gdzieś zniknął i dopiero po kilku miesiącach nie odnalazł jako przewodniczący wspomnianego wyżej zjazdu KPN.

Nie był to bynajmniej wyjątek w zespole „działaczy", którymi posługiwał się w walce ze mną Widy-Wirski. Jeżeli chodzi o zespół duchownych, to jeszcze lepszym okazem był inny współpracownik Widy-Wirskiego, ksiądz Tomasz Kołakowski. Był to członek zakonu ojców pijarów pokłócony ze swoim, zakonem. W czasie wojny znalazł się w „Zrywie" i po zawieszeniu działalności SP przez prawowite jego władze w lipcu 1946 roku, awansował na jednego z najbliższych współpracowników Widy-Wirskiego w zespole nowego kierownictwa. Zamianowany został między innymi prezesem wojewódzkim województwa gdańskiego, i będąc równocześnie kapelanem marynarki wojennej został posłem do pierwszego sejmu Polski Ludowej. Wkrótce jednak, podczas jakiejś oficjalnej delegacji tego sejmu w Republice Czechosłowackiej, pod pretekstem wyjazdu do Rzymu dla uregulowania swoich spraw zakonnych „wybrał wolność" i stamtąd wysłany został przez swój zakon do Stanów Zjednoczonych dla pracy ekspiacyjnej wśród uchodźstwa polskiego. Rozpoczął tę prace od nowej radykalnej zmiany frontu. W dwóch wydanych broszurach po polsku zaatakował krajową politykę Mikołajczyka, sławił generała Sosnkowskiego i zaangażował się czynnie na rzecz Skarbu Narodowego, organizowanego przez „rząd polski w Anglii". Gdy tę jego woltą polityczną, prawdopodobnie nie bez inspiracji Mikołajczyka, zajęły się władze imigracyjne amerykańskie, zostały wszczęte przez nie dochodzenia, zostałem wezwany na przesłuchanie wraz z najbliższymi współpracownikami Mikołajczyka. Byłem jak najbardziej daleki od robienia trudności nowemu emigrantowi, nie mogłem jednak w związku z treścią zadawanych mi pytań zaprzeczać odnośnym faktom. Prowadzący dochodzenia urzędnik, po przesłuchaniu, oświadczył mi, iż nie przypuszcza, ażeby miały one dla Kołakowskiego ujemne konsekwencje, to jest odmówienia mu prawa pobytu w USA, gdyż najprawdopodobniej wypróbowanym sposobem ucieknie się on pod opiekę którejś z sekt religijnych, co mu zagwarantuje sui generis nietykalność. Tak się też stało. Wkrótce dowiedziałem się, iż ksiądz Kołakowski przeszedł do Polskiego Kościoła Narodowego (hodurowców).

Jeżeli chodzi o sprawę niedoszłego zezwolenia na działalność Chrześcijańskiego Stronnictwa Pracy, to oparta ona była wyłącznie na inicjatywie Szwalbego. Pod wrażeniem deklaracji Episkopatu, zażądał on od Popiela przedstawienia mu w ciągu kilku godzin wniosku miarodajnych przedstawicieli SP dla kontynuowania ich działalności pod nieco inną firmą, informując, iż istnieje w prezydium KRN szansa na uzyskanie zalegalizowania takiej propozycji. Okazało się następnie, iż kalkulacja ta była nierealna. Wprawdzie we wstępnej dyskusji na prezydium KRN, pod nieobecność przebywającego na urlopie Bieruta tylko jeden Zambrowski był zdecydowanie przeciwny takiemu rozwiązaniu, gdy Szwalbe, Grabski a nawet przedstawiciel SD, Barcikowski, byli za. Na zwołane na dzień następny posiedzenie Zambrowski zdążył już zmobilizować Bieruta i odpowiednio przywołać do porządku Barcikowskiego, tak że za wnioskiem o powołanie ChSP głosowali tylko Szwalbe i Grabski.

Podana na 202 stronie wersja jakoby w tak zwanym Kongresie SP 1 XII 1946 roku wzięło udział 473 delegatów wybranych na zjazdach wojewódzkich jeszcze za prezesury Popiela jest oczywiście czystą fantazją. Również błędną jest w tym rozdziale informacja, że pozyskanie dla współpracy przez nowe władze SP takich starych działaczy jak Mańkowski, Grajek i Leśniewski przyczyniło się wydatnie do powodzenia akcji organizacyjnej. Mańkowski i Grajek od dawna już nie brali udziału w pracach NPR, a następnie SP. Mańkowski od niefortunnego wydarzenia „ugody" poza tak centralnymi jak i wojewódzkimi władzami NPR z sanacyjnym wojewodą Dunin-Borkowskim, pokwitowanej subwencją 10 000 zł na organ partyjny „Prawda". W konsekwencji tego kroku, który był pierwszym moim posunięciem po nowym wyborze na prezesa Stronnictwa w 1929 roku, Mańkowski został zmuszony do złożenia mandatu poselskiego i odtąd nie brał żadnego udziału w pracach partyjnych. Grajek dość wcześnie stał się pod względem politycznym manekinem w rękach wojewody Grażyńskiego. Leśniewski nigdy nie splamił się wejściem w ślady obu tych działaczy. W 1946 roku usiłował oddziałać na księdza Pyszkowskiego, będącego kapelanem Związku Robotników Rolnych i Leśnych ZZP, aby nie angażował się po strome „Zrywu". Po zawieszeniu działalności Stronnictwa wcale nie zaangażował się po stronie Widy-Wirskiego i Brzezińskiego, a w maju 1947 roku zmarł.

Z dalszego odtworzenia taktyki zastosowanej przez nowego bossa oficjalnego SP wynika, iż Widy-Wirski, mimo całej swej inteligencji i wyjątkowych wprost zdolności taktycznych, co prawda bardzo różnorodnego charakteru, nie krępowanego żadnymi względami ideowo-moralnymi, czuł się źle na terenie działalności zespołu wywodzącego się mimo wszystko z kadry prawdziwego SP. Stąd jego całkowite „przyswojenie" sobie przesłanek przeze mnie rozwijanych na zjeździe wojewódzkim SP w Krakowie, na którym był obecny, w rodzaju, że SP jest „partią katolików" a nie katolicką lub atakowania „permanentnej rewolucji", jak również niewolnicze zastosowanie proponowanego przeze mnie rozwiązania taktyki wy-borczej: blok na Ziemiach Odzyskanych, własne listy w reszcie kraju.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi