Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Jan Pasierski, Wielka wsypa


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

[w:] Dynamit. Z dziejów Ruchu Oporu w Polsce Południowej, WL, 1964.


Pamięci „Szpaka” (Józefa Madeja), serdecznego druha i towarzysza lat walki poświęcam


Maj 1940... okupacja. Siedzę prawie od roku jak mysz pod miotłą w prowincjonalnym miasteczku. Nie zgłosiłem się do służby w Kripo (Kriminalpolizei), co groziło śmiercią.

Znajomi moi nie dali mi długo tkwić w prowincjonalnej dziurze. Znalazłem się w Krakowie w roku 1940. Były to początki pracy konspiracyjnej ZWZ (Związek Walki Zbrojnej). W kierownictwie przeważali zawodowi wojskowi. Brak było jakiejkolwiek techniki w robocie konspiracyjnej. Początki konspiracji w Krakowie przypominały jakieś harcerskie podchody lub zabawę w „żandarma i zbója”. Była to konspiracja na niby, bo wszyscy krakowscy konspiratorzy znali się doskonale pośrednio lub bezpośrednio; kierownictwo w znakomitej większości było niekrakowskie.

Zorganizowanemu aparatowi gestapowskiej ofensywy trzeba było przeciwstawić naszą defensywę - nasz kontrwywiad. „Dwójkarze” nawiali sprawnie do Rumunii. Pozostała w kraju tylko „glina”, ludzie z b. policji państwowej i to też przeważnie niższe szarże, bo starszyzna salwowała się w kierunku Zaleszczyk, na kwaśne rumuńskie wino. Moi przedwojenni towarzysze pracy, trochę zapeszeni faktem, że jednak znaleźli się w szeregach Kripo, chętnie garnęli się do roboty w naszym kontrwywiadzie, choć chyba dobrze zdawali sobie sprawę, czym ta zabawa grozi. Pracowali dobrze i ostrożnie. Rutyna zawodowa. Powoli zaczęliśmy wykruszać gestapowski garnitur konfidencki. Metody ówczesnej roboty, jakie zastałem, były czasem wzruszająco naiwne. Na przykład pewien młody zdolny architekt Komornicki ps. „Prot” (?), który w owym okresie kierował jakąś grupą wywiadowczą, miał poważne kłopoty z typem firmującym się pseudonimem „Rawicz”. Ów „Rawicz” ograbiał ludzi pod pozorem działalności organizacyjnej. Aby się rozprawić z „Rawiczem”, architekt ów trzymał na biurku przykryty serwetką spory kamień. Bieda z tym jednak, że „Rawicz” nie kwapił się wcale do tego, by nim dostać. Inny konspiracyjny Sherlock ps. „Jankowski” (?) o wyglądzie aktora Men jou przynosił mi na tegoż „Rawicza” wciąż nowe butelki z kulturami tyfusu. Cały zespół ludzi wysilał swoją fantazję, aby unieruchomić jednego łobuza. Poleciłem wreszcie mojemu zastępcy Bzymek-Strzałkowskiemu „Bazylemu”, aby natychmiast wyrzucił te wszystkie tyfusy. „Rawicz” otrzymał bojowe zadanie po tamtej stronie; poszedł i nie wrócił...

Improwizowanie metod konspiracji odbijało się ujemnie na pracy wysokich sztabów i groziło każdej chwili katastrofą. W tych warunkach powołano mnie do sztabu obszaru śląsko-krakowskiego AK z siedzibą w Krakowie z zadaniem poprawienia techniki konspiracyjnej i zabezpieczenia pracy sztabu.

Szef sztabu „Maria” (Jan Kabat) dawał mi kontakty na poszczególne komórki i oddziały. Odwiedzałem kolejno lokale, umyślnie przekręcając hasła i znaki. Mimo to dogadywałem się bez trudu. Zastawałem w jednym mieszkaniu nieraz po kilkanaście osób (np. w lokalu państwa Chodkiewiczów przy ul. Krowoderskiej) naraz, kupkami coś obgadujących w kątach mrocznego pokoju. To przyciemnienie dodawało uroku scenie. Młodzieży, która tam przychodziła, mogło się wydawać, iż tak właśnie ma wyglądać konspiracja. W lokalu przy ul. Karmelickiej, gdzie miał siedzibę Oddział Przerzutów (drogi kurierskie za granicę) zastałem zebranie podchorążówki. Młode, zarumienione buzie i niewiele od nich starszy pan porucznik. Zapytałem na chybił trafił o Kowalskiego i bez trudu wpuszczono mnie do wnętrza. Kowalskiego wprawdzie nie było, ale za to było dwudziestu młodych ludzi bez żadnego zabezpieczenia. (Nawiasem mówiąc „przerzutowcy” wcale na spotkanie nie przyszli.) Za gościnność gospodarzy płaciłem czarną niewdzięcznością, pisząc okropne raporty do szefa sztabu. Rozpędzałem towarzystwo na cztery wiatry, likwidując stopniowo te dzieciństwa i bzdury. Przebudowałem łączność i kilka oddziałów sztabu. Naraziłem się przy tym wielu wysokim szarżom. Najwięcej jak zwykle zmartwień nastręczała dywersja, która działała autonomicznie i... dziko.

Na jednym ze spotkań szef sztabu zawiadomił mnie, iż wpadł w ręce gestapo człowiek z dywersji, pseudonim „Kozak”. Pracowałem wówczas sam. Aparatem moim kierował mój zastępca i następca - „Bazyli”. Przy ówczesnym stanie konspiracji aresztowanie takie mogło być szczególnie groźne, gdyż „Kozak” znał lokale wszystkich oddziałów sztabu i poza tym masę ludzi. Z miejsca poradziłem szefowi sztabu, aby polecił zmienić wszystkie lokale, co na terenie Krakowa nie było zresztą sprawa łatwą. Jak się okazało, „Kozak” wpadł przy okazji jakiejś nielegalnej transakcji węglowej, wobec czego była szansa wydobycia go za pieniądze. W porozumieniu z moim fachowym szefem Oddziału II Sztabu - „Janem” (płk Lasota) wszcząłem odpowiednie kroki. Porozumiałem się ze znanym mi oficerem Kripo, kapitanem Janem Balickim, który podjął się zmontować odpowiedni kontakt. Sprawa była na dobrej drodze. Przekazanie pieniędzy na wykup „Kozaka” miał załatwić adiutant komendanta okręgu, olbrzymi drągal o rybich oczach. Wobec ciszy i nastawienia sprawy na zdecydowane tory poprosiłem szefa sztabu o kilkudniowy urlop celem odwiedzenia rodziny.

Po powrocie poszedłem na jeden z punktów pocztowych i stwierdziłem, iż jest nieczynny. Udałem się więc po południu na drugi punkt (koło cmentarza Rakowickiego) i stwierdziłem, iż również jest nieczynny. Musiało zatem stać się coś bardzo niedobrego, skoro nie działa łączność. „Jan” był zaszyty głęboko. Nie miałem do niego dojścia. Pełen niedobrych przeczuć wałęsałem się bez celu po bocznych ulicach. Przechodząc ul. Szkolną ku ul. Kopernika, spostrzegłem naraz przed sobą postać kobiecą, która na mój widok odwróciła się gwałtownie i zaczęła uciekać. Psim instynktem wiedziony, pobiegłem za nią. Wpadła do najbliższej bramy i tam rozpoznałem w niej łączniczkę jednego z wizytowanych przeze mnie oddziałów sztabu. Miała oczy okrągłe ze strachu. „Dlaczego pani przede mną ucieka?” - zapytałem. Dziewczyna była zielona, najwidoczniej z przerażenia. Po chwili wahania odpowiedziała pytaniem: „Jak to, to pan nic nie wie?” Wyjaśniłem jej, że dopiero co przyjechałem i nic konkretnego nie wiem. „Jest olbrzymia wsypa, siedzi około 70 naszych!” Zdębiałem. Nie wiedząc, kto wpadł, nie mogłem próbować szczęścia na ślepo. Dlaczego ona przede mną uciekała? - gnębiło mnie pytanie. Widocznie dla niej byłem podejrzany. Poczułem, że naraz przybyło mi co najmniej ze trzydzieści lat. Przygnębiony podwójnie, wlokłem się w kierunku Osiedla, gdzie wówczas mieszkałem. Podchodząc do ul. Kasprowicza, spostrzegłem z daleka, iż dom, w którym mieszkałem, jest obstawiony przez gestapowców. Zawróciłem z drogi i wielokrotnie sprawdzając się, poszedłem na Kazimierz, gdzie zanocowałem u łączniczki, p. Brzęczkowej - ps. „Maria”, starej peowiaczki, człowieka absolutnie pewnego. Na drugi dzień stwierdziłem, że w moim domu wybrano całą rodzinę, ale o piętro niżej.

Miasto na rozkaz gestapo zostało w tym czasie zamknięte. Wyjechać można było tylko za zezwoleniem żandarmerii. Przypadek przyszedł mi jednak z pomocą. Spotkałem szwagra z prowincji, który na dworcu towarowym ładował towar dla spółdzielni. Wziął mnie na konwojenta. Wyjechałem więc pociągiem towarowym, eskortując ciastka, gilzy „Herbewo” i jakieś niemieckie ersatze. Pociąg ruszył z miejsca o piątej po południu. Po źle przespanej nocy i przeżytych wrażeniach zasnąłem jak kamień. Gdy obudziłem się o świcie, nie mogłem poznać mojego „pokoju”; wszystko było inaczej. Ciężkie paki zmieniły miejsce swego postoju. Dziwiłem się mocno, że jeszcze mam całą głowę. Ale zdziwienie moje było jeszcze większe, gdy przez szparę w drzwiach zobaczyłem, że jesteśmy dopiero w Bronowicach. Podróż ta trwała cztery doby. Butelka herbaty szybko się skończyła. Pociąg zachowywał się bojowo, nie stawał z reguły na stacjach lecz na tzw. przestrzeni. Wkrótce miałem dość ciastek, ersatze były tylko do gotowania. Dobrze zmaltretowany, spragniony i głodny, zasnąłem w najbardziej nieodpowiednim czasie, przejechałem moją stację i znalazłem się na dworcu towarowym pod Rozwadowem, miasteczkiem, z którym połączyło mnie później wiele wspomnień okupacyjnych. Byłem osobiście wolny, lecz niepokoił mnie los moich towarzyszy. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak doszło do takiej wsypy, Zakładałem, iż szef sztabu posłuchał mojej rady i pozmieniał lokale po wpadce „Kozaka”.

Po trzech tygodniach otrzymałem wiadomość od „mamy” organizacyjnej, Stanisławy Rachwał, że „Jan” mnie wzywa. W Krakowie na podpunkcie u „Adama” (Władysław Skąpski) przy ul. Siemiradzkiego 13 (naprzeciw komendy niemieckiej policji) otrzymałem kontakt z „Janem” na ul. Augustiańską. Było to przeciwne naszym zwyczajom. Nie kręciliśmy się po ulicach. To mnie zastanowiło - ale poszedłem, Po sztywnym powitaniu byłem ostro indagowany, gdzie byłem i co przez cały czas robiłem. Złożyłem odpowiednie wyjaśnienia i zameldowałem, iż w Dzikowie stoi sztab Armee-Oberkommando VI z gen. von Reichenau na czele. Szef udawał, że jest tą informacją zdziwiony (a szukali przecież tego dowództwa na swojej siatce) i zaproponował mi przejście do wywiadu wojskowego. Zrozumiałem to jako rozkaz. „Dam panu kontakt. Jutro będzie w Krakowie «Brona» (nazw. Pieńkowski), szef grupy wywiadowczej na tzw. «osi północnej» Dębica-Przeworsk-Rozwadów”.

Spotkałem się z tym „Broną” na wale wiślanym pod Wawelem.

Starszy chudy jegomość w okularach, z pustym plecakiem przewieszonym przez plecy - sprawiał wrażenie nędzarza. Rozmowa z nim przyjęła od razu obrót zdecydowany, choć nieoczekiwany. „Proszę pana” - zaczął ów niepozorny chłopina -„przydzielono pana do pracy u mnie. Muszę uprzedzić, że jestem bardzo wymagający, a ludzi, którzy mi się nie nadają, potrafię szybko wykończyć”. Po tym zachęcającym wstępie utwierdziłem się w przekonaniu, że jestem w podejrzeniu także i u „Jana”. Miałem do wyboru - albo urwać kontakt, co byłoby potwierdzeniem podejrzeń, albo iść na współpracę z tym dziwnym człowiekiem. Nie poczuwając się do winy, chciałem moją niewinność udowodnić, co było możliwe tylko przez pozostanie w robocie. Cała ta kalkulacja myślowa trwała sekundy. Wyraziłem zgodę na współpracę. „Brona” nie dał mi żadnych kontaktów. Miałem pracować indywidualnie. Następne nasze spotkanie zostało wyznaczone za trzy tygodnie na szosie, w lesie między Rozwadowem i Niskiem. Wykorzystując pewne znajomości oraz znajomość języka, zaangażowałem się do pracy w administracji „Truppen-ebungsplatz-Sued” w Dębie koło Tarnobrzega, jako „Angestellter” tzw. „Rotte V”. Dowodziłem sztabem sprzątaczek i miałem nadzór nad hotelem dla oficerów, przyjeżdżających na różne ćwiczenia i odprawy. Teren pracy był niezwykle ciekawy, gdyż odbywały się tu próby z nowymi rodzajami broni i amunicji. Tu wypróbowano m. in. bardzo chytrze skonstruowane miny leśne. Zdobyłem też informacje o znajdujących się w rejonie Huty Komorowskiej wyrzutniach „V-l”. Były to bodajże pierwsze informacje o tej nowej niemieckiej „Wunderwaffe”.

Na spotkanie z „Broną” poszedłem więc z materiałem. Na umówionym miejscu nie spotkałem nikogo. Byłem przekonany, iż punkt był jednak pod obserwacją.

Wracając po nieudanym kontakcie, spostrzegłem pana z plecakiem, wychodzącego sobie spokojnie z opłotków miasta Rozwadowa. Udawał bardzo zdziwionego, coś tam klarował, że nie mógł. Zawróciliśmy z powrotem. Wiedziałem, że bał się zasadzki. Wysłuchał bardzo uważnie moich informacji i przyjął je bez komentarzy. Następny kontakt - za trzy tygodnie. Przy następnym spotkaniu był już znacznie rozmowniejszy i na zakończenie zaprowadził mnie nawet na nasz lokal pocztowy, mieszczący się u zegarmistrza Ericha Kandziory (rozstrzelanego później przez Niemców nie bez winy „Brony”). Zorientowałem się po jego minie, że informacje moje zrobiły wrażenie i nawet trochę „Bronie” zaimponowały.

W moim hotelu były również „Generalquartiere” dla wyższych oficerów. Po jednej z narad znalazłem tam w koszu od śmieci naniesioną na planie dyslokację jednostek w jakiejś zamierzonej operacji na froncie wschodnim, która okazała się bardzo ciekawym materiałem. Była to praca dość ryzykowna. Pewnego dnia ostrzegł mnie pracujący tam również berliński szofer, iż jego rodacy mają mnie w podejrzeniu: „Mensch, machen Sie sich auf und davon!” Na pożegnanie spowodowałem zbombardowanie Dęby przez samoloty radzieckie za bestialskie spalenie w baraku 40 chorych na tyfus jeźdźców radzieckich, o czym w swoim czasie przekazałem meldunek.

„Brona” zlecił mi następnie pracę w łączności, gdzie kierowano ludzi najbardziej pewnych. Byłem więc w jego opinii zrehabilitowany. Pewnego dnia otrzymałem wezwanie od „Jana” do stawienia się w Krakowie. Spotkaliśmy się - jak zwykle - w lokalu. Teraz dopiero dowiedziałem się, jak doszło do krakowskiej wsypy. Szef sztabu zlecił rzeczywiście zmianę lokali kontaktowych za wyjątkiem swojego, mimo że i ten lokal znany był „Kozakowi”. Od niego też wsypa się zaczęła. Pierwszy wpadł „Maria” razem z łączniczka Heleną Majer. Gestapo pozostawiło ich w lokalu i zrobiło kocioł. Kolejno zaczęli przychodzić inni i w ten sposób doszło do katastrofy. Szef Oddziału Operacyjnego „Zbaraż” zorientował się, co się święci, i próbował się wycofać, lecz został przez gestapowców postrzelony i zatrzymany przy ul. Św. Tomasza. W długi czas po tym „Maria”, który przeżył tę historię, potwierdził całkowicie moje wyjaśnienia.

Przypisy:


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi