Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Józef Fiszer - Wojna i okupacja


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Józef i Wanda Fiszerowie, Nasze korzenie i my. Saga rodzinna


Spis treści

Wojna i okupacja

Dziś, bez mała sześćdziesiąt trzy lata od momentu rozpoczęcia II wojny światowej, wracam wspomnieniami do wiosny 1939 roku, gdy jako uczeń II klasy Gimnazjum i Liceum B. Nowodworskiego w Krakowie, byłem przekonany o potędze mojej Ojczyzny i nie zdawałem sobie sprawy, że może Ona kiedykolwiek stracić swą niezawisłość. Byłem pewien, że jeśli nawet będzie wojna, to będzie dla nas “zwycięska”. Wychowanie patriotyczne domu i szkoły kształtowało u mnie, podobne jak u setek tysięcy młodzieży polskiej, takie poglądy na życie.

Pierwsze dni września, kiedy z czterech braci ja najmłodszy pozostałem w domu, a oni już "byli na wojnie", mimo, że było to tylko parę dni, były dla mnie ciężkie. Zobaczyłem pierwsze naloty, usłyszałem o pierwszych stratach i to co było najgorsze – zobaczyłem wędrówkę ludzi z zachodu przewalających się przez Kraków, a także dowiedziałem się o ewakuacji władz z Krakowa. Ojciec mój, który był naczelnikiem Wydziału Kanalizacji w Wodociągach Miejskich stwierdził, że on jako pracownik miasta pozostanie na swoim stanowisku, ale zgodził się, żeby najmłodszy jego syn wyjechał z miasta z rodziną inż. Adama Bielańskiego – który jako Dyrektor Dróg Wodnych opuszczał Kraków nocą z 5 na 6 września łodzią motorową w dół Wisły. Nie wiedziałem wtedy, że będę świadkiem zdarzeń historycznych, bo równocześnie Wisłą galarami płynęły skarby wawelskie, nad którymi ze swej motorówki czuwał inż. Adam Bielański i dzięki któremu skarby te dopłynęły szczęśliwie do Sandomierza i dalej powędrowały na wiele lat poza granice naszego Kraju. Ale o zawartości ładunku galarów dowiedziałem się dopiero wiele lat później.

Kilkudniowa wędrówka łodzią, która odbywała się głównie nocami, zakończyła się w okolicy Józefowa, skąd wędrowaliśmy piechotą, idąc za wozem ciągnionym przez dwu pracowników Dyrekcji Dróg Wodnych do Państwowej Stadniny Koni w Białce koło Krasnegostawu. Właśnie ta Białka była oczekiwaną przez wszystkich oazą. U kresu jednak naszej wędrówki dowiedzieliśmy się, że dyrektor Stadniny Kazimierz Sosnowski – pułkownik rez. z Legionów, parę godzin przed naszym przybyciem na wiadomość o przekroczeniu przez Niemców Wisły zastrzelił się. Nim zobaczyłem wojsko najeźdźców, uczestniczyłem w pogrzebie oficera – patrioty, który nie chciał przeżyć klęski.

Powrót do Krakowa nastąpił jeszcze we wrześniu różnymi okazjami: samochodami ciężarowymi, koleją przez Częstochowę i Katowice, które już wtedy przemianowane zostały na "Katowitz" i w których wszystkie oznaki polskości zostały zniszczone.

Opuszczałem Kraków nocą z 5 na 6 września zszokowany, ale ufny młody chłopak, a wróciłem po trzech tygodniach przedwcześnie dojrzałym psychicznie młodzieńcem.

W październiku rozpocząłem naukę w trzeciej klasie Gimnazjum i Liceum B. Nowodworskiego. Gmach naszej szkoły był zajęty przez wojska niemieckie, dlatego nauka odbywała się w różnych budynkach rozrzuconych na obszarze Starego Miasta. Pamiętam, że nawet mieliśmy pewne lekcje w budynku UJ. Nauka w Gimnazjum nie trwała długo, bo Niemcy zaaresztowali nauczycieli i wywieźli ich do więzienia w Wiśniczu. Byliśmy oszołomieni brakiem zajęć szkolnych i dlatego ogłoszenie możliwości nauki w szkole handlowej od stycznia 1940 roku przyjęliśmy z dużą ulgą. Zostałem przyjęty do trzeciej klasy Szkoły Handlowej, mieszczącej się przy ulicy Loretańskiej. Pamiętam pierwsze lekcje korespondencji polskiej prowadzone przez Prof. Balickiego, autora przedwojennego podręcznika “Mówią wieki”, który polecił nam na początku lekcji cytować słowa wiersza “Święta miłości kochanej Ojczyzny....”. Po kilku tygodniach wezwał nas, abyśmy zaniechali tej inwokacji, prawdopodobnie na zalecenie władz szkolnych. Pamiętam, jak na kolejnej lekcji przez niego prowadzonej, myśmy chóralnie recytowali ten wiersz. Widziałem twarz Profesora i trudno mi dziś ocenić, czy była pełna wyrazu troski o nas, czy też niezadowolenia z niepodporządkowania się jego poleceniu. W każdym razie od tej lekcji nie recytowaliśmy tego wiersza. Zima 1939/1940 była bardzo ciężka, mrozy dochodziły do 40 C, ale było dużo śniegu, tak że mogliśmy jeszcze jeździć na nartach, bo już w zimie w roku 1941/1942 było to nie możliwe, gdyż Niemcy pod karą śmierci zażądali oddania nart na potrzeby armii walczącej w Związku Radzieckim. Po ukończeniu IV klasy Szkoły Kupieckiej, na poziomie przedwojennej szkoły zawodowej, istniała możliwość dalszej nauki dwuletniej Szkoły Handlowej, odpowiednika przedwojennego Liceum Handlowego. Również można było kontynuować naukę w dwuletnich szkołach kształcących techników po zdaniu odpowiedniego egzaminu wstępnego. Od września 1941 roku rozpocząłem naukę w Państwowej Szkole Budownictwa mieszczącej się przy ulicy Dietla 17, w przebudowanym budynku mieszkalnym. W czasie wakacji w roku 1942 odbyłem praktykę zawodową w Firmie inż. Zygmunta Skąpskiego na budowie sieci kanalizacyjnej w kompleksie barakowym przy ulicy Piastowskiej. Dyplom technika specjalności drogowo-wodnej uzyskałem w czerwcu 1943 roku i rozpocząłem pracę na budowach w Krakowie i w Rabce prowadzonych przez firmę, w której odbywałem poprzednio praktykę wakacyjną. Utrzymanie rodziny w czasie okupacji było nie lada problemem. Okupant zamroził pobory pracowników umysłowych na poziomie przedwojennym, a ceny środków spożywczych stale rosły. Przykładowo podaję, że pensja mojego ojca wynosiła około 600 zł miesięcznie, a za kilogram mięsa wołowego w nielegalnym, paskowym handlu żądano 300 zł. Zarobki moich braci: Bogusia, zatrudnionego w Wydziale Opieki Społecznej Zarządu Miejskiego i Janka pracującego w Zakładzie wodociągowym na Bielanach wynosiły łącznie około 400 zł miesięcznie, do tego dochodziła parunasto złotowa emerytura babci. Przydział żywności był ściśle reglamentowany. Chleb, mięso i cukier sprzedawane były tylko na kartki. Norma przydziału chleba na kartki liczona na jedną osobę, wahała się w różnych okresach okupacji od 150 do 250 g dziennie, a cukru od 250 do 750 g na miesiąc. Przydziałowy chleb był wypiekany z dodatkiem tzw. obciążników, które sprawiały, że ludzie z chorym żołądkiem lub w podeszłym wieku nie mogli go spożywać,. U nas w domu najbiedniejsza była babcia, która pozbawiona zębów nie mogła konsumować “tego” przysmaku. Wypiek białego pieczywa był zabroniony. Z miesiąca na miesiąc topniały skromne zresztą zasoby rodzinnych złotych dolarówek i biżuterii zamienianych na okupacyjne złotówki zwane “młynarkami”, od nazwiska dyrektora Banku Emisyjnego. Po wyczerpaniu dolarówek kolej przyszła na wyprzedaż wartościowych szczególnie w okresie okupacji przedmiotów, do których w pierwszym rzędzie należała Singerowska maszyna do szycia, która moja matka otrzymała w posagu. Gdy kończyły się zasoby rodzinne możliwe do spieniężenia, ciężar zabezpieczenia niezbędnych środków do życia wzięła na siebie moja matka, poprzez produkcję mydła w warunkach domowych, które następnie sprzedawała wśród znajomych, uczestniczyła też w handlu łańcuszkowym rozprowadzania cukru, co opisuje w cytowanym w innym miejscu artykule “Wspominam moich synów”.

W styczniu 1941 roku babcia, która do tego czasu była na ogół sprawna, na skutek wylewu do mózgu została sparaliżowana, co było pewnym kataklizmem w warunkach rodzinnych. Na rodziców, a szczególnie na barki mojej matki spadły nowe ciężkie obowiązki obok utrzymania domu, opieka i pielęgnacja bezwładnie leżącej babci. Została zaangażowana opieka pielęgniarska, ale wymagało to gruntownego przeorganizowania warunków codziennego życia w mieszkaniu na Salwatorze, do którego byłem przywiązany od moich najmłodszych lat. Nigdy wtedy nie usłyszałem z ust moich rodziców o możliwości przeniesienia babci do szpitala czy też do przytułku. babcia umarła w końcu czerwca, a jej odejście bardzo przeżył mój ojciec, który się nią opiekował przez trzydzieści lat. Półroczny okres przebywania w domu z nieuleczalnie chorą osobą utkwił mi głęboko w pamięci.

Wiosną 1943 roku w mieszkaniu naszym na Salwatorze zjawił się cywil niemiecki, który oglądał mieszkania, bo chciał sprowadzić do Krakowa swoją rodzinę z Rzeszy. Na nasze nieszczęście spodobało mu się nasze mieszkanie, a cóż było łatwiejszego dla członka “Narodu Panów”, jak spowodowanie nakazu władz okupacyjnych do opuszczenia mieszkania przez Polaka, aby w nim mógł zamieszkać Niemiec. Otrzymaliśmy więc nakaz opuszczenia mieszkania, w którym się urodziłem i przeniesienia do wspólnego mieszkania przy ulicy Łobzowskiej 21, z ubikacją wspólną poza mieszkaniem, bez instalacji gazowej i bez łazienki. W tym mieszkaniu rodzice mieszkali do połowy 1945 roku.

[Początki konspiracji]

Lata 1940 i 1941 wypełnione były przeze mnie poszukiwaniami możliwości włączenia się do czynnej działalności konspiracyjnej, ale stale napotykałem stwierdzenie “ty masz jeszcze czas, masz dopiero 15 czy 16 lat”. Słuchałem tych słów od moich dwu braci, którzy “po uszy” byli zaangażowani w działalność podziemną, ale mnie od niej chcieli uchronić. Dopiero wiosną 1942 r. zostałem wciągnięty do czynnej działalności konspiracyjnej w Szarych Szeregach przez Ryśka Ryłkę, kolegę ze Szkoły Budownictwa. I tak rozpocząłem służbę w ruchu oporu, która trwała do stycznia 1945 roku.

Najstarszy brat Stanisław przebywał w obozie jeńców w Niemczech, z którego kilkakrotnie uciekał. Ujęty po kolejnej ucieczce z oflagu Doessel w r. 1943 został stracony przez Niemców przez powieszenie na haku rzeźnickim.

W maju 1944 roku zostałem wcielony, jako czasowo mieszkający i pracujący na budowie w Rabce, do obowiązującej tzw. Służby Pracy, niemieckiej organizacji Baudienst, do której powoływano wszystkich młodych Polaków po ukończeniu 18 lat. Wraz z grupą młodych górali z Nowotarskiego zostałem skierowany do obozu Służby Pracy na krakowskim lotnisku na Rakowicach. Warunki bytowania w obozie były bardzo prymitywne i szczególnie doskwierała plaga pcheł nie dających spać w nocy. Byłem w grupie chłopców wiejskich posiadających najwyżej wykształcenie podstawowe, więc w drodze wyróżnienia zostałem skierowany do pomocy przy obsłudze stacji paliw samochodów firm niemieckich, co stanowiło w tamtych warunkach pewien komfort. Tym niemniej ograniczenie swobody ruchów i skoszarowanie w barakach działało na mnie przygnębiająco, zwłaszcza, że cały czas byłem myślą z braćmi, Bogusiem i Jankiem, którzy byli już w oddziale partyzanckim. Moja matka dokonując wręcz cudów przynosiła mi od czasu do czasu obiady, o czym ona napisała w artykule “Wspominam moich synów....”, a ja stale myślałem o ucieczce z Baudienstu. Szef Firmy, inż. Zygmunt Skąpski, w której pracowałem w Rabce, w wyniku starań moich Rodziców, załatwił dla mnie przeniesienie do grupy Baudienstu w Rabce i przydzielenie do pracy w jego firmie. Praktycznie więc po kilku tygodniach wróciłem do warunków, jakie miałem przed wcieleniem mnie do Baudienstu. W końcu czerwca do Rabki przyjechała moja siostra cioteczna, Danka Barucka, zresztą sama bardzo zaangażowana w konspiracji, z wiadomością o aresztowaniu przez gestapo moich najbliższych kolegów Zbyszka Sanakiewicza, Jurka Pierackiego i Maćka Popka. Przekazała ona też informację, że grupa żołnierzy z naszego plutonu “Felicja” kompanii “Bartek” została skierowana do “Jędrusiów” w Górach Świętokrzyskich. Musiałem więc podjąć natychmiast decyzję i nic nikomu nie mówiąc zniknąć z Rabki. Mając pewne nici kontaktów z braćmi postanowiłem z nich skorzystać i dostać się do ich oddziału partyzanckiego. Czekając na kontakt braćmi musiałem się błąkać po Krakowie, po zaprzyjaźnionych domach, bo dom rodziców po kilku “wizytach” Gestapo był dla mnie zamknięty.

Jeszcze dziś łzy napływają do oczu na wspomnienie tego pożegnania z rodzicami, którzy żegnali mnie, czwartego najmłodszego syna idącego do partyzantki. Do oddziału partyzanckiego wyruszyłem z Krakowa z inżynierem Arturem Korflem, koleją do Kocmyrzowa i dalej wąskotorówką w kierunku Kazimierzy Wielkiej. Wysiedliśmy w Biurkowie, gdzie mieszkała jego matka, i po przenocowaniu następnego dnia tą wąskotorówką dojechaliśmy szczęśliwie do Kazimierzy Wielkiej. Miałem skierowanie do dworu w Opatkowiczkach, do pani Żwanowej, która przywoziła listy od moich braci. Zostaliśmy przyjęci bardzo gościnnie i przez specjalnego gońca pani Żwanowa przesłała Jankowi wiadomość o naszym przybyciu. Wieczorem następnego dnia zjawił się we dworze Janek, który przyjechał konno w mundurze “Gromu” z dużym ryngrafem Matki Boskiej Częstochowskiej na piersiach i pistoletem maszynowym i przywiózł wiadomość, że dowódca zgodził się na przyjęcie mnie do Oddziału. Natomiast zaproponował por. Korflowi dołączenie do odkomenderowanej do rejonu Myślenickiego “Błyskawicy”, po to aby tam on nawiązał kontakt z działającymi w tamtym rejonie oddziałami partyzanckimi “Żelbetu”. Z “Błyskawicą” odchodził też mój brat Boguś, pseudo “Bolek”, bo został on skierowany do O.P. "Huragan" stacjonującego na Łysinie. I tak zostałem żołnierzem oddziału partyzanckiego.

Okres służby w oddziale partyzanckim był wspaniałą szkołą życia, w której nauczyłem się cenić przyjaźń, podziwiać poświęcenie i wierność idei oraz znosić niewygody, a także trudności życiowe. Okres ten był wypełniony dniami radości, gdy odnosiliśmy sukcesy i naszą miarą mierzone zwycięstwa, były też dni smutku, gdy przyszło chować poległych kolegów, jeszcze gorzej, gdy gnębiła nas niepewność o los towarzyszy broni, którzy pozostali na polu bitwy zajętym przez Niemców. Taki okres załamania przeżyłem po bitwie po Złotym Potokiem, gdzie pozostał mój brat pseudonim Łęczyc wraz z innymi 12 kolegami. Osłonili oni Batalion i umożliwili mu wyrwanie się z otoczenia, ale sami polegli. Do miłych i niezapomnianych wspomnień zaliczyć należy msze polowe w lasach jakby żywcem przeniesione z okresu powstania styczniowego, czy też pasterkę w kościele w Małoszowie, o nastroju podobnym jak w filmie o Hubalu lub też ślub mego brata ps. "Bolek" w starym dworku w Bolowcu, udzielony przez ks. Muchę – kapelana oddziału Hubala i później naszego baonu.

W rozmowach wieczornych, na biwakach leśnych młodzi partyzanci latem 1944 r. marzyli o bliskim końcu wojny, o radości powrotu do normalnego życia, a niektórzy nawet o możliwych nagrodach. Wtedy to, w toku jednej takiej gawędy mój brat pchor. “Łęczyc”, -który cieszył się dużym autorytetem wśród żołnierzy wypowiedział na parę dni przed swoją śmiercią żołnierską pod Złotym Potokiem słowa, które utkwiły mi w pamięci na całe życie; “Nie sztuka być tam, gdzie się zasługuje na ordery, ale sztuką jest być tam, gdzie je dają”. I to stwierdzenie trafiło wówczas do przekonania większości współkolegów, którzy poszli walczyć o niepodległość, nie oczekując nagród i wyróżnień. Ci z nich, którzy przeżyli okupację, włączyli się, czasem otoczeni murem nieufności, w nurt tworzenia powojennego i oddali swe siły i intelekt Ojczyźnie.

Rozrzucone groby partyzantów, po lasach, po polach, nie dawały spokoju ich towarzyszom broni, a głównie ich rodzinom. W roku 1945 rozpoczęto starania o przeniesienie doczesnych szczątków partyzantów na Cmentarz Rakowicki, aby złożeni we wspólnym grobie przypominali następnym pokoleniom o swej daninie życia dla Niepodległości Ojczyzny. Udział w ekshumacji zwłok z pól bitewnych oddziałów partyzanckich "Kedywu" krakowskiego stanowił spełnienie obowiązku w stosunku do kolegów i dlatego mój udział w tej akcji przeniesienia zwłok z pola bitwy pod Złotym Potokiem na Cmentarz Rakowicki uznaję za dalszy ciąg mej służby partyzanckiej.

Podjęcie inicjatywy i realizacja pomnika w latach 1956-1957 na grobie partyzantów na Cmentarzu Rakowickim, w których to pracach uczestniczyłem, uznaję też za spłacenie cząstki długu wobec tych towarzyszy broni, którzy nie doczekali upragnionej wolności.

Minęły dziesiątki lat, nadchodzi jesień życia, a pamięć miesięcy walk jest stale żywa.

Działania w konspiracji

W rozdziale tym chcę przekazać te epizody, te momenty, w których przeżywałem strach, mimo że nie przerwałem lub nie mogłem przerwać, czy zmienić mojego działania.

Pierwszy patrol

W ramach tzw. małego sabotażu nasza drużyna Szarych Szeregów otrzymała zadanie zaklejenia szybkowiążącym cementem zamków w sklepach “nur für Deutsche” w dzielnicy niemieckiej w Krakowie. Akcję należało wykonać w dostępnym krótkim okresie czasu po zamknięciu sklepów, a przed godziną policyjną. Działaniem mojego patrolu objęte były Aleje Słowackiego, ulica Kazimierza Wielkiego i ulica Królewska. W tej części miasta było kilkanaście sklepów i obszar w okolicy siedziby gestapo na Pomorskiej. Jeden z nas obserwował opustoszałe ulice, a drugi wtłaczał przygotowane kulki cementowe do kłódek. Ale się wtedy bałem! Akcja się jednak udała.

Roznosiciel Gońca Krakowskiego

Drugą akcją miejską był kolportaż “Gońca" wydrukowanego w konspiracji. Była to bardzo odważna akcja propagandowa przeprowadzona w okupowanym Krakowie, siedzibie władz G. G. W tej akcji nie tylko byłem odpowiedzialny za siebie, ale również za 5 innych kolegów z sekcji. Wtedy po raz pierwszy odczułem ciężar odpowiedzialności za innych, a więc i strach, a przecież miałem dopiero 18 lat! Zadaniem naszej drużyny było rozprowadzenie “Gońca" w okolicę ulic: Długiej, Krowoderskiej, św. Filipa i placu Kleparskiego, w ściśle określonym, uzgodnionym dla całego miasta czasie, w godzinach silnego ruchu. Osobiście działałem na ulicach: Długiej, św. Filipa i Krzywej. Zadania wykonaliśmy tak, że nawet dla siebie nie zostawiłem żadnego egzemplarza, wszystkie rozdałem. Bardzo były interesujące wówczas reakcje ludzi, którzy otrzymali egzemplarze: od wyrazu zdumienia, radości po wyraźny strach. Nie trzeba się dziwić – przecież to była okupacja!

Kurs podoficerski i podchorążych

W kompanii “Bartek" zostałem skierowany na konspiracyjny kurs podoficerski, a następnie na kurs podchorążych. Nigdy w życiu nie uczyłem się tak gorliwie, jak w czasie tego szkolenia. Instruktorzy jak por. N. N – “Komik" i kpt. Alfred Łaskawski – “Jastrzębiec" byli dla mnie i dla moich współkolegów niekwestionowanymi autorytetami, a grupa nasza na kursie podchorążych to duże indywidualności. Niestety większej części nie ma już wśród nas. Nie żyją Marek Sobolewski – prof. Praw UJ, Stanisław Porębski – inżynier, działacz harcerstwa, Tadeusz Tabeau – mgr praw. Z grupy tej żyje Jerzy Pieracki – “Soroka", który przeżył obóz w Oświęcimiu. Szkolenie siłą rzeczy było bardzo teoretyczne, a praktyczne zajęcia ograniczały się do topografii i omówienia formy prowadzenia walki w terenie. Ukończyłem te kursy znając broń teoretycznie. W czasie kolejnych zajęć i demonstracji sprzętu nie przyszło mi nigdy na myśl, że może być to niebezpieczne, gdy przyjdzie mi innych szkolić. Prowadząc zajęcia ze swoją sekcją w domu na ulicy Filipa, w mieszkaniu kolegi Jasia Krupskiego spowodowałem detonację spłonki. Okna były otwarte i już w oczach miałem “nalot" gestapo, ale kolejno opuściliśmy lokal i nic się nie działo. Jedynie Jasiu miał duże nieprzyjemności, jeśli to tak można nazwać, ze strony swoich rodziców. Za ten incydent, o którym zameldowałem dowódcy plutonu dostałem solidny “opr". A ja się wtedy też bałem.

W oddziale partyzanckim “Grom"

W czerwcu 1944 gestapo zaaresztowało kol. Zbigniewa Sanakiewicza – “Toporskiego" – dowódcę plutonu w naszej Kompanii “Bartek" i kol. Jerzego Pierackiego, czyli moich najbliższych w konspiracji. Musieliśmy zniknąć z Krakowa. Koledzy dostali kontakty na “Jędrusiów" (tak nazywaliśmy partyzantów). Ja skorzystałem z możliwości uzyskania kontaktu z moimi braćmi – Janem ps. “Łęczyc" i Bogusławem ps. “Bolek", którzy od kilku miesięcy byli żołnierzami oddziału partyzanckiego AK “Grom". Dowódca oddziału pchor. “Sam" zgodził się na przyjęcie mnie do oddziału. I tak znalazłem się w oddziale partyzanckim, co było marzeniem wielu rówieśników w Krakowie. Z piekła okupacyjnego przybyłem do miejsca, które wówczas wydawało mi się oazą szczęścia. Było wojsko, polskie wojsko, jednolite umundurowanie, broń, którą można było bez obawy wziąć do ręki, i ta atmosfera pełna ufności i nadziei. Dostałem broń, wprawdzie był to karabin rosyjski pięciostrzałowy i bez muszki, ale dla mnie był to skarb. Jak przystało na nowicjusza, od razu wyznaczono mnie na drugi dzień do służby porządkowej. Dwuosobowy patrol służbowy miał za zadanie doprowadzić do wodopoju, odległego o około 2 km – 6 koni i przywieźć wodę w konewkach dla całego oddziału na cały dzień. Konie były rosłe, zarekwirowane z majątku znajdującego się pod zarządem niemieckim. Wyprawa po wodę musiała wyruszyć ok. 2 godzin przed pobudką, aby kucharz mógł przygotować śniadanie dla oddziału. Dowódcą patrolu był stary partyzant Józef Bieniasz – “Kat", który osiodłał konia, drugiego wziął jako luzaka, a mnie pozostawił resztę do załatwienia. Nigdy w życiu nie zaprzęgałem koni, nie zdawałem sobie sprawy, że to może być trudne, a przecież ambicja nie pozwalała mi budzić brata “Łęczyca" i prosić go o pomoc, a koni się strasznie bałem, prosiłem je aby się poddały, a one miały wciąż inne zdanie na ten temat. Dopiero po długiej chwili uporałem się z uprzężą i ruszyłem po wodę szczęśliwy, że to ja w furażerce z orzełkiem i karabinkiem przewieszonym przez plecy jadę po wodę zaprzęgiem parokonnym, prowadząc dwa konie luzem. Naturalnie nie przyznałem się nikomu, że tak bałem się koni, a to był błąd. Bo ponoć Zdzisław Jabłoński – “Szczupak" twierdził, że się boi koni i on po wodę nie jeździł.

Z okresu służby w oddziale partyzanckim “Grom" wielokrotnie przypomina mi się Msza św. polowa w lesie, w której uczestniczyliśmy łącznie z kolegami z oddziału partyzanckiego “Skok". Pierwsza w życiu żołnierska Msza św. polowa! I to “Boże coś Polskę" na zakończenie. Po wyjściu z lasu w drodze na “melinę" spotkał nas jadący na koniu Jan Kałucki -“Zając", który krzyczał: Był zamach na Hitlera. Mnie się wydawało, że to zdarzył się jakiś cud, wymodlony przez nas w lesie w czasie tej Mszy świętej i koniec wojny tuż, tuż.

A tylu jeszcze naszych kolegów, którzy wówczas się cieszyli nie doczekało końca wojny. Nie doczekał też “Łęczyc".

Oczekiwaliśmy rozkazów pójścia od razu do walki i już widzieliśmy się na defiladzie w oswobodzonym Krakowie. I tak doczekaliśmy się akcji pod Sielcem, w czasie której pierwszy raz w życiu mogłem wystrzelić z karabinu. Mój wymarzony karabin po pierwszym strzale odmówił mi posłuszeństwa i wprowadził mnie w stan zdenerwowania. Wówczas “Łęczyc” wziął moją broń, usunął zacięcia i powiedział: strzelaj, masz jeden nabój wprowadzony do zamka, strzelaj tylko w ostateczności. Nic też dziwnego, że w rozwiniętej tyralierze, w natarciu przez otwartą łąkę posuwałem się do przodu skokami bez strzału, podobnie postępował Zbigniew Gertych – “Dąbrowa", bo z kolei on miał tylko pistolet. Pozostali koledzy też byli słabo uzbrojeni, dlatego tak pięknie wyglądała ta tyraliera przez łąkę na stanowiska niemieckie z karabinem maszynowym. Dzięki grupie kolegów, którzy zagrozili Niemcom od strony Skalbmierza i naszym działaniom Niemcy poddali się, a myśmy zdobyli samochód policyjny i broń. Dzięki tej akcji stałem się posiadaczem karabinu “mauser” i byłem pewny, że już nigdy nie będę miał kłopotu z niesprawną bronią w czasie walki. Jednak zbyt pewnym nie należy być nigdy w życiu!

W kompanii “Grom – Skok" Batalionu Partyzanckiego “SKAŁA" AK

Koncentracja oddziałów partyzanckich “Kedywu" nastąpiła na przełomie lipca i sierpnia w rejonie podkrakowskim. Z oddziałów partyzanckich -“Grom " i “Skok", utworzono Kompanię o nazwie “Grom – Skok". I wówczas utraciłem zdobytego pod Sielcami “mauzera" na korzyść “stena” pocieszając się, że w walkach w mieście będzie bardziej przydatny. Liczyliśmy bowiem na udział w walkach powstańczych w Krakowie, ale nasze losy z woli dowództwa potoczyły się inaczej.

Jako żołnierz kompanii “Grom – Skok" przeszedłem – i to dosłownie, głównie nocami, od Goszczy po Złoty Potok poprzez Sadki uczestnicząc w kolejnych potyczkach i walkach oddziału, aż do końca okupacji hitlerowskiej. Działania bojowe batalionu od chwili jego sformowania w sierpniu 1944 aż do stycznia 1945 zostały przedstawione w książce “Uparci" autorstwa Ryszarda Nuszkiewicza – “Powolnego". I w drugiej “W oddziałach partyzanckich i w baonie SKAŁA", napisanej przez Włodzimierza Rozmusa – “Buńkę". Osobiście utkwiły mi w pamięci dwie walki – 30 sierpnia 1944 - w Miechowskiem, pod Sadkami i nasza największa bitwa pod Złotym Potokiem koło Częstochowy 11 września 1944 roku. Dlaczego właśnie akcja pod Sadkami była dla mnie takim wielkim przeżyciem. Były to bowiem ostatnie dni sierpnia, dni kolejnych akcji, alarmów i był to również jeden z tych dni, w których cieszyłem się z awansu mojego brata na stopień podporucznika. Byłem dumny, że jestem w oddziale razem z moimi dwoma braćmi “Bolkiem" i “Łęczycem", otoczonymi sympatią i uznaniem kolegów z “Gromu".

W tym radosnym nastroju obudziłem się rano 30 sierpnia, poderwany rozkazem “Alarm". Nie wiedziałem, że będzie to długi i bardzo trudny dzień! Z rozkazu dowódcy kompanii zostałem wysłany w dwuosobowym patrolu (z kolegą “Gregorczykiem" – N. N.) do miejsca postoju kompanii “Huragan". Po drodze w lesie mignęły nam przed oczyma biegnące dwie postacie żołnierskie w panterkach, które pomimo mojego zawołania:

– Tu “Myśliński" z 3. kompanii – nie zatrzymały się.

Po dotarciu do d-cy. “Huraganu" kpt. “Korala" złożyłem mu meldunek o działaniach podjętych przez d-cę. kompanii “Grom – Skok" i zaznaczyłem również w meldunku o niezidentyfikowanych osobach, które widziałem po drodze. Kpt. “Koral" polecił “Gregorczykowi" wracać do macierzystego oddziału, a mnie wraz z żołnierzem “Huraganu" Kazimierzem Zapiórem – “Żabą" wysłał na patrol rozpoznawczy. Wysunęliśmy się przed linię obrony i posuwaliśmy się ostrożnie przez las. W pewnym momencie, klęcząc za drzewem powiedziałem:

– “Żaba" uważaj! Ja wyczuwam tu szwabów.

I jak gdyby w odpowiedzi na moje słowa zobaczyłem dwóch Niemców strzelających seriami z automatu. Wywołało to naszą reakcje – wreszcie mogłem w pełni wykorzystać mojego “stena” ale nagle usłyszałem okrzyk “Żaby":

– Cholera, karabin mi się zaciął.

Nie przerywając ognia odkrzyknąłem:

– Wycofuj się – osłaniam ciebie.

Niemcy usłyszawszy serię “stena" zniknęli mi z oczu.

Wróciliśmy do m.p. dowództwa i tam zameldowaliśmy kpt. “Koralowi” o przebiegu akcji. Przysłuchujący się mojemu meldunkowi ppr. Zbigniew Kwapień – “Kuba" powiedział:

– Pokaż mi twojego “stena"

A “sten" był też “zacięty", nabój ustawił się poprzecznie! Dostałem rozkaz powrotu z meldunkiem do mojej kompanii. Jak ja się wtedy bałem. Idąc samotnie przez las, w którym przed chwilą miałem spotkanie z Niemcami, a mój “sten" w którego tak wierzyłem zawiódł mnie. Trzymałem “stena" gotowego do strzału, co chwila ściskałem “sidolówkę" (granat), aby mieć ją gotową w każdym momencie. Ale przez myśl mi nie przeszło, gdy odmeldowywałem się u kapitana “Korala", pokazać jakiego miałem stracha przed wyruszeniem w drogę powrotną do oddziału, a to uczucie potęgowało się w czasie wędrówki przez las. Niesłychanego odprężenia doznałem, gdy w końcu trafiłem na stanowisko naszego karabinu maszynowego z Tadeuszem Janiakiem – "Kropką" jako celowniczym. Dzień się jednak nie skończył. Było wycofanie oddziału. Przy skwarze letnim szedłem jako “szperacz" w szpicy dowodzonej przez “Łęczyca", a później czekała nas jeszcze służba na placówce dla ochrony m.p. oddziału w nocy. Był to rzeczywiście długi dzień ...

Ale najgorsze przeżycia miałem jeszcze przed sobą, bo później nastąpiła bitwa pod Złotym Potokiem, bohaterska śmierć “Łęczyca" i te długie nocne marsze spod Częstochowy w rejon Krakowa. Minęło dwadzieścia kilka nocy marszu od czasu rozpoczęcia wędrówki spod Książa przez Złoty Potok na pomoc powstańczej Warszawie, a następnie uciążliwy powrót spod Częstochowy w rejon Skały – Ojcowa. I znów byliśmy blisko Krakowa, bo był to przecież Ojców – Giebułtów, Owczary, Cianowice, Przybysławice, miejscowości obsługiwane dziś podmiejskimi liniami autobusowymi.

Końcowe dni września 1944 były pogodne, a kwaterowanie po trudach ostatnich tygodni, w dobrych warunkach, w Dolinie Prądnika, pozwoliło zatrzeć ostrość ciężkich przeżyć. Kwaterami naszymi były stodoły, które w porównaniu z noclegami pod gołym niebem wydawały się nam luksusem. Ale w każdej jesieni zdarzają się dni deszczowe, kiedy wiatr niesie liście. Szczególnie w taką noc służba wartownicza jest trudna i przykra. Właśnie jednaj takiej nocy staliśmy razem z Tadeuszem Widomskim - “Apaczem" na posterunku, wiał silny wiatr, obserwowaliśmy przedpole, gdy nagle usłyszeliśmy ruch za naszymi plecami. Nim usłyszałem odzew na hasło, tuż przede mną wyrosła postać i chwała Bogu, że rozpoznałem ppor. “Marsa" oficera służbowego baonu, bo tylko ułamki sekund dzieliły mnie od zamierzonego naciśnięcia spustu, a ppor. Zygmunta Kaweckiego – “Marsa" od otrzymania serii w brzuch. Mimo upływu przeszło 50 lat od tej chwili, przy każdym wzajemnym spotkaniu wspominamy ten incydent.

Zbliżająca się zima 1944/45 spowodowała decyzję utworzenia z Batalionu “Skała" trzech małych oddziałów po około 30 żołnierzy. I tak od 20 listopada zostałem żołnierzem oddziału partyzanckiego pod dowództwem ppor. Bogusława Muniaka – “Jacka" i ppor. “Bolka" (mego brata). W czasie okupacji bardzo ważną rolę spełniała kolejka wąskotorowa łącząca rejon Kazimierzy Wielkiej z Kocmyrzowem. Przy ówczesnym stanie dróg w Miechowskiem, Proszowskim czy Pińczowskim, linia wąskotorowa była rzeczywistym “oknem na świat", głównie dla tamtejszego przemysłu rolno-spożywczego, a w tym i dla cukrowni. Dzień 12 grudnia 1944 przypomina mi się zawsze, gdy oglądam filmy kowbojskie z napadami na pociągi. W tym bowiem dniu uczestniczyłem w akcji na pociąg towarowo-osobowy wiozący cukier dla Niemców, z cukrowni w Kazimierzy Wielkiej. Pociąg został przez nas zatrzymany na stacji w Nadzowie. Moim zadaniem było pilnowanie pomieszczeń zawiadowcy stacji w którym znaleźli się Niemcy – kolejarze z obsługi pociągu. Musiałem uniemożliwić zawiadowcy kontakt z sąsiednimi stacjami. Koledzy tymczasem nadzorowali przeładowanie cukru z wagoników towarowych na kilkanaście wozów konnych. Po załadunku miałem z kolegą pozostać na stacji jeszcze pół godziny, aby umożliwić “odskok" wozom z cukrem. Po upływie wyznaczonego czasu zezwoliłem na odjazd pociągu wsiadając do lokomotywy, aby po trzech km zatrzymać pociąg i wsiąść do oczekującej podwody, żegnany entuzjastycznie przez pasażerów z wagonów osobowych kolejki, głównie okupacyjnych handlarzy żywnością.

Nie wiedziałem wtedy, że za cztery dni będę znów wędrował z naszej “meliny" po ziemi miechowskiej, tym razem, aby przywieźć z dowództwa baonu, księdza Ludwika Muchę – “Pyrkę", naszego kapelana. Narzeczona mego brata “Bolka" otrzymała zgodę na jego odwiedzenie w oddziale i niespodziewanie podjęli decyzję o ślubie, jeszcze w czasie jej parodniowego pobytu w rejonie kwaterowania oddziału. Kilkanaście kilometrów odległości od naszej kwatery do m.p. dowództwa wymagało kilkugodzinnej jazdy wozem zaprzęgniętym w cztery konie, bo takie były wówczas błota na wiejskich drogach. Księdza przywiozłem, ślub odbył się jak w scenerii z Powstania 1863 roku w dworku na folwarku Bolowiec. Załączam kopię aktu małżeństwa podpisanego przesz kapelana. Państwo Młodzi dostali pokój w czworakach dworskich, a mnie z kolegami położono spać na słomie w kuchni dworskiej, bo w pokojach dla mnie i dla moich wszy nie było miejsca! Przed świtem następnego dnia musieliśmy wrócić do oddziału, aby w biały dzień nie pokazywać się na otwartym terenie.

Wielkim przeżyciem dla mnie i dla moich kolegów z oddziału był udział w Pasterce w kościele w Małoszowie. Do kościoła poszliśmy zwartym oddziałem w jednolitych półkożuszkach baranich. Byłem w drużynie, która miała oddawać honory wojskowe w czasie Mszy świętej. Nastrój tej Nocy Wigilijnej przypomniał mi się, gdy w kilka lat później oglądałem film o “Hubalu". Te chwile z Pasterki partyzanckiej przypominałem sobie zawsze wtedy, kiedy mi było w życiu ciężko i smutno.

Ostatnia warta

W Święta Bożego Narodzenia 1944 oddział nasz został zakwaterowany w czworakach dworskich folwarku Bolowiec. Folwark ten położony z dala od ważniejszych wówczas dróg wydawał się bezpiecznym dla nas miejscem pobytu, zwłaszcza, że już uprzednio kilkakrotnie tu mieliśmy swoją “melinę". Mieliśmy też znajomych wśród pracowników folwarcznych, z których szczególnie jeden, ugoszczony przez nas “partyzanckim napitkiem" lubił snuć opowieści o dawnych czasach, o walkach powstańców 1863 roku, z którymi jego dziadek chadzał. On to w poświąteczny wieczór opowiadał, że nocą przed Nowym Rokiem o północy pojawia się postać powstańca na białym galopującym koniu przez sąsiednie pola. Biada kto usłyszy lub zobaczy tę postać, bo czeka go ciężki los w nadchodzącym roku. W najbliższej nocy właśnie w godzinach od 23 do l wypadła mi służba wartownicza. Stale wydawało mi się, że już słyszę tętent i że już zobaczę białego konia. Nie bałem się Niemców, ale bałem się... Wyobraźnia moja działała, strach nasilał się, oczekiwałem północy... Wybawieniem dla mnie było sprawdzenie mojej czujności przez dowódcę warty, który w normalnym trybie przyszedł sprawdzić posterunki. Ale co się najadłem strachu to moje, choć przez lata całe nie chciałem się do tego przyznać.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi