Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Edward Szygalski, Epizod ze wspomnień Stanisława Purtaka


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Czesław Szygalski ps. „Miś”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993.



Na podstawie pamiętnika „Belforta” opracował: Czesław Szygalski - „Miś”

Stanisław Purtak - „Belfort” jest autorem starannie wydanego własnym nakładem (niestety tylko w 3-ech egzemplarzach) pamiętnika (blisko 300 stron) pod tytułem „Moje wspomnienia z lat 1939 – 1945”. Praca ogromnie ciekawa i obfitująca w wiele dramatycznych, a czasem tragikomicznych momentów opisanych z żołnierską swadą i ujmująca Jego wojenną drogę, od września 1939 do roku 1945.

Jako zawodowy podoficer Wojska Polskiego przeszedł „polską drogę” żołnierzy września 1939 r. Od miejscowości Żywiec ze swoją jednostką dotarł do granicy rumuńskiej. Następnie przez obozy internowanych, Bukareszt, przez Jugosławie, drogą morską do Marsylii we Francji. Tam, po wielu przygodach, dostaje przydział do 5-ego Pułku Strzelców Pieszych, wchodzącego w skład 2-giej Dywizji Strzelców Pieszych Armii Polskiej we Francji. Po przełamaniu przez Niemców frontu, batalion w którym służył, otoczony i odcięty od granicy szwajcarskiej zmuszony był do złożenia broni.

Ale Staszek Purtak nie kapituluje. W cywilnym ubraniu, po wielu, nieprawdopodobnych niemal przygodach, a po naszemu na „wariackich papierach”, dociera do miejscowości Rombas w pobliżu dużego miasta Metz, gdzie, jak wiedział, od 1931 roku mieszkała wraz z mężem Jego siostra. Odnajduję Ją. Po krótkim pobycie, w pełnej konspiracji, nie chcąc narażać siostry i Jej rodziny na surowe sankcje niemieckie, decyduje się na powrót do Polski i to przez całe Niemcy.

I ten niebywały wyczyn udaje Mu się. Dociera, z zachowaniem pełnej ostrożności do Oświęcimia, gdzie przebywała Jego żona. Po krótkim tam pobycie i odpoczynku przedostaje się do Krakowa. Szybko nawiązuje kontakt z organizacją podziemną i zostaje zaprzysiężony. Był to trudny okres w Jego życiu - właściwie bez mieszkania, w ciągłym zagrożeniu związanym z pracą w konspiracji.

W1944 roku, po aresztowaniu najbliższych kolegów, jako „spalony” dostaje kontakt do organizującego się Oddziału Partyzanckiego „Skok”, podległego „Kedywowi” Okręgu Krakowskiego Armii Krajowej.

Z bogatych wspomnień i przeżyć „Belforta” - z braku możliwości uwzględnienia wielu ciekawych epizodów - wybrałem jeden, w zasadzie nie wymieniany dotąd nigdzie w publikacjach na temat Baonu „SKAŁA”, a mianowicie relację na temat w pełni udanego i w całości przechwyconego zrzutu broni z dwóch samolotów angielskich. W akcji tej brał udział, m.in. Oddział Partyzancki „Skok” i z nim Stanisław Purtak -„Belfort”.


Zrzut broni w nocy z 29-ego na 30 maja 1944 r.

Wyciąg z opisu przejęcia zrzutu, autorstwa kapitana Stanisława Padło - „Niebory” - dowódcy batalionu IV120 pp. AK:

W dniu 29 maja 1944 r. była niedziela, do mojego m.p. wpadł goniec i niemal krzyknął:

- Zagrali koguta!

Było to hasło dla gońców i łączników, a właściwe hasło znały tylko punkty odbioru radiowego i d-ca oddziału. Do obrony „Kosza” za zgodę. Romana Zawarczyńskiego - „Sewera”, powołano pluton dyspozycyjny „Dominiki-Dusi” pod dowództwem Juliana Słupika - „Boruty”, wydzielony Oddział Partyzancki „Skok” dowodzony przez „Belforta”, pluton dyspozycyjny IV/120 pp. pchor. Bolesława Czarneckiego - „Enrilla” oraz drużynę PKB pod dowództwem N. N. -„Igla”.

Około godziny 1-szej w nocy usłyszeliśmy dalekie brzęczenie silników samolotu, z każdą, chwilą, głośniejsze. Samolot leciał w kierunku. Południowym, wzdłuż lustra wody rzeki Wisły. Padł rozkaz:

- Zapalić migacz!

Snop światła zaczął wabić lotnika. Niebawem olbrzymia sylwetka samolotu przeleciała nad nami. Spod jego skrzydeł migały różowe kreski i kropki. To litera „D” podana alfabetem Morse'a - znak rozpoznawczy samolotu. My, ziemia, odpowiedzieliśmy literą. „C”, czerwonym światłem latarki elektrycznej. Padł kolejny rozkaz:

- Zapalić strzałę!

Błysnęły czerwone i białe światła latarek w rękach chłopców. Teraz była dobrze widoczna olbrzymia sylwetka samolotu. Za moment usłyszeliśmy liczne klaskania i trzaski otwierających się spadochronów - to załoga samolotu wyrzuciła pierwsze ładunki.

Około godziny 2-giej w nocy nadleciał drugi samolot i od razu, niezbyt celnie, wyrzucił cały swój ładunek. Wiatr zniósł cześć lżejszego ładunku w kierunku wsi Filipowice tak, że dopiero nazajutrz, za dnia, znaleźli je miejscowi gospodarze i nie otwierając pojemników oddali w całości „Enrillowi”.

Już dniało, kiedy z ukrycia wyjechało kilkanaście furmanek. Chłopcy i wozacy wzięli się energicznie do ładowania pojemników na wozy. A było co ładować - ponad 50 pojemników o wadze 50 do 150 kg każdy, z różnym sprzętem, bronią i amunicją, który załadowano w ciągu niespełna godziny.

Czas naglił. Szybko uformowana, kolumna wozów, których dziewięć, pod osłoną OP „Skok” i dowództwem „Belforta”, skierowana została do Przemykowa. Następnie zostały ściągnięte oddziały osłonowe. Na zachodnim skraju wsi Przemykowa stoi kilka samotnych zagród wiejskich. W jednej z nich, należącej do gospodarza Stefana Bąka, w jego stodole, złożono na jeden dzień przywiezione pojemniki. Zrzut został odebrany i częściowo zabezpieczony, pozostały do wykonania następne zadania:

-obronić odebrany sprzęt i broń przed ewentualnym natarciem Niemców

- dobrze zamelinować i ubezpieczyć do czasu rozdziału przez oficera 106 DP Armii Krajowej.


A tak wyglądał zrzut broni, widziany przez „Belforfa&ordz partyzantów z OP „Skok" biorących udział w akcji:

W dniu 29 maja 1944 r., w czasie przebywania na kwaterze w Rachwałowicach przybył goniec z oddziału terenowego, z rozkazem od kpt. „Niebory” stawienia sie w tym dniu w oznaczonym punkcie, ponieważ nocą OP „Skok” będzie brałudział w przyjęciu zrzutu broni. W oddziale zawrzało jak w ulu. Dowódca, pchor. Józef Argasiński - „Benko” natychmiast zarządził czyszczenie broni, kontrolę amunicji oraz golenie i uporządkowanie ubrań. Zapowiadało się wielkie święto.Chłopakom nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazu. Nie było takiego, który by nie wykonał dokładnie rozkazu. Nawet Stanisław Fabian - „Sowa”, który się rzadko golił, ogolił się tym razem starannie, dowcipkował i jeszcze innych poganiał mówiąc:

- Szykujcie się chłopaki, bo jak Anglik zobaczy, że jesteście nie ogoleni może ze zrzutem zawrócić.

Czas okropnie się nam dłużył. Wypełnialiśmy go dyskusjami jaka to może być broń i ile jej będzie. Byliśmy dumni, że nam przypadł zaszczytny obowiązek ochrony i transportu broni, a również mieliśmy nadzieje, że nasz OP „Skok” dozbroi się.

- Może coś na lewo da się zrobić - oświadczył „Sowa”, znany z tego rodzaju inicjatyw dla dobra Oddziału.

Obserwując partyzantów widziałem wyraźnie czego najwięcej pragną. Nawet mniej chleba, a więcej broni - to było marzeniem wszystkich.

Około godziny 20-tej do OP „Skok” zgłosił się łucznik, który poprowadzony polami i ścieżkami na pastwiska w okolicę folwarku Kasin - Rachwałowice. Część partyzantów poszła na obstawę dróg i ścieżek, reszta pozostała do dyspozycji oficera, który organizował „Kosz” i miał przyjąć zrzut broni. Wszyscy otrzymali hasło i odzew oraz instrukcje:

- „W razie wtargnięcia osoby niepowołanej i nie znającej hasła należy ją zatrzymać, kierując następnie do oficera PKB „Igla”. Przyczyna wejścia na teren chroniony musi być wyjaśniona, a zwolnienie zatrzymanego może nastąpić dopiero po akcji, o ile nie zajdą inne okoliczności”.

Nadeszła godzina 24-ta - wszyscy byli na stanowiskach. Słuch i wzrok wytężone do maksimum. Każdy chciał pierwszy coś usłyszeć lub zobaczyć, ale prócz bicia własnego serca nic nie było słychać. Nareszcie, około pierwszej w nocy słychać było daleki szum nadlatującego samolotu. Jeszcze miałem wątpliwości, czy to możliwe, by samolot mógł się przedrzeć przez tyle przeszkód: artylerię przeciwlotniczą, nocne myśliwce niemieckie, reflektory. A jednak samolot szybko się zbliżał w naszym kierunku. Silniki pracowały ciężko, nie było wątpliwości, że fest to samolot o dalekim, zasięgu i bardzo obciążony. Tej nocy i w tym czasie była piękna pogoda, choć potem, rano zaczął padać deszcz. Samolot przelatywał nad nami. Trudno było rozeznać sylwetkę, bo był bardzo jeszcze wysoko, ale wszystko działo się tak szybko... ziemia zaczęła drżeć pod moimi stopami, zobaczyłem ogromną masę płynącą w powietrzu. Dostrzegłem sygnały świetlne spod skrzydeł, krótkie i długie. To znaki alfabetu Morse'a, przy pomocy których załoga samolotu nawiązuje z nami łączność. Z ziemi, na rozkaz d-cy „Kosza”, zapala się sygnał latarkimigacza.

Samolot zatoczył koło, obniżył pułap i kierował się na nas. Zobaczyłem migające światło spod skrzydeł i usłyszałem głos:

- Zapalić strzałę!

W ułamku sekundy pastwisko zostało oświetlone strzała utworzoną przez żołnierzy mających latarki, elektryczne. Strzała wskazywała lotnikowi kierunek wiatru i centrum zrzutu.

Spojrzałem w górę i rozpoznałem 4-silnikowy samolot, przelatujący z ogromnym świstem oraz podmuchem powietrza nad nami.

- A to co? - serce mi na moment zamarło, miałem wrażenie, że wpadliśmy w pułapkę, że nas bombardują.

To byty spadochrony, które otwierały się w powietrzu, obciążone zrzuconymi zasobnikami Robiło to wrażenie rozrywania się pocisków lub strzelania.

Nim całkowicie ochłonąłem z pierwszego wrażenia spostrzegłem, że niebo pokryły różnokolorowe, majestatycznie opadające spadochrony z pojemnikami (nie życzyłbym jednak nikomu, aby takie pudełko - 100-150 kg - nawet na spadochronie wylądowało mu na głowie). Na szczęście, podczas całego zrzutu obyło się bez wypadku. Byłem zdumiony. W powietrzu i tu, na ziemi, wszystko było tak dograne, jak byśmy ćwiczyli to wiele razy.

Dziś, prawie po 50 latach od tamtych wydarzeń, nie mogę powstrzymać się od tego, aby przy okazji tej relacji i na łamach naszego wydawnictwa „Skała”, nie wyrazić lotnikom mojego szacunku i podziwu, a również wszystkim tym chłopakom, którzy brali udział w odbiorze zrzutu.


Epilog:

Jako dowodzący OP „Skok” w czasie akcji odbioru zrzutu - „Belfort” przeżywał chwile prawdziwej rozterki pomiędzy obowiązkiem oddania całej, będącej pod Jego opieką broni, a świadomością, że chłopcy w „Skoku” nie mają w zasadzie czym walczyć. A był to przecież oddział partyzancki przeznaczony do czynnej walki z Niemcami. Ponadto wszyscy wiedzieli co zawierają pojemniki. Jak miał więc zareagować, gdy wieczorem, w stodole w Przemykowej, podszedł do Niego „Sowa” i wyciągając z pod płaszcza nowego stena z założonym magazynkiem powiedział:

- Podoba się, Panie Szefie?

- Ile załatwiłeś Stasiu? - zwrócił się „Belfort” do „Sowy”.

- Pięć Smith-Watson, sześć stenów oraz po pięć jednostek amunicji na każdą sztukę - wyrecytował „Sowa”.

- No to dość. Przy takim apetycie możesz mieć zatwardzenie, a wtedy zrobimy ci lewatywę.

- Niech się Pan nie martwi - dpowiedział „Sowa” - po wojnie im oddamy, a tutaj w terenie będą rdzewiały.

Po paru dniach minęły obawy, a wyrzuty sumienia zamieniły się w radość, ponieważ kpt. „Niebora” przesłał nam z początkiem czerwca 1944 roku jeszcze następującą broń z tego zrzutu:

- jeden lekki karabin maszynowy MG-34 i 2000 sztuk amunicji

- 9 rewolwerów bębenkowych Smith-Watson i po 100 sztuk amunicji na każdy rewolwer

- 5 stenów i 1500 sztuk amunicji

- 50 granatów obronnych z zapalnikami.

Oddział Partyzancki „Skok” liczył w tym czasie 35 ludzi. Teraz mógł w każdym czasie przyjąć krótką, ale skuteczną walkę z Niemcami.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi