Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Bolesław Dyrda, Powrót z oddziału partyzanckiego do domu


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Bolesław Dyrda ps. "Mruk"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991




15 stycznia 1945 roku oddział partyzancki „Grom-Skok”, pod dowództwem por. „Karpia”, został rozbrojony przez Armię Radziecką. Po złożeniu broni pozwolono nam odejść. Później por. „Karp” wygłosił krótkie pożegnanie i następnie rozeszliśmy się w różnych kierunkach.

Ja, z „Niezłomnym”, postanowiliby wracać razem do Krakowa. Dołączył do nas „Tornado”. Ponieważ już było późne popołudnie postanowiliśmy gdzieś przenocować. W domu, do którego weszliśmy, pozwolono nam zostać. Potem umyliśmy się porządnie i przebrali w cywilne ubrania, jakie otrzymaliśmy od gospodarzy, za nasze zawszone, niemiecko-polskie, niby, mundury.

W nocy dom zapełnił się dodatkowo rosyjskimi żołnierzami i tak, wspólnie, przenocowaliśmy do rana. Po śniadaniu wyszliśmy z domu aby iść w kierunku Krakowa. Zwróciliśmy jednak na siebie uwagę patrolu rosyjskiego, który zabrał nas na komendę, która znajdowała się w tamtejszej szkole. Tam, po jakimś czasie, wzywano nas kolejno na przesłuchanie. W czasie przesłuchania przyznałem się, że byłem członkiem AK. To im wystarczyło. Nie wypuścili mnie już. Do sali, w której siedziałem, przybywało coraz więcej zatrzymanych.

W trzecim dniu sformowali z zatrzymanych kolumnę, otoczyli strażnikami i pomaszerowaliśmy do Krakowa. Tam zaprowadzili nas na ul. Krowoderską, do jakiejś willi. Po kilku dniach przeprowadzono nas do więzienia na Montelupich i rozmieszczono w celach. Cele były przepełnione. W mojej tyło 40 ludzi. Nie było się jak położyć na podłodze. W rogu była kabina a w niej, tzw. kibel do załatwiania potrzeb naturalnych, instalacja sanitarna nie działała. Po kilku dniach zrobiono nam kąpiel i równocześnie odzież dano do odwszalni. Jak się później okazało było to przygotowanie do transportu.

17 lutego ustawiono nas w kolumnę i pod konwojem przeprowadzono na rampę kolejową w Łobzowie i załadowano do wagonów po 100 osób. W wagonie były cztery prycze, każda na około 10 osób. Dwie zajęte już były przez więźniów, którymi okazali się byli żołnierze z ukraińskich jednostek współpracujących z Niemcami. Jeden z nich, oficer, od razu objął komendę w wagonie. Większość musiała się położyć na podłodze wagonu. W nocy pociąg ruszył na wschód. Wagon, oczywiście, nie był opalany ale był w nim piecyk żelazny. Zaczęto więc stopniowo rozbierać prycze i deskami palić w piecyku. Cieplej trochę było w okolicy pieca, do którego zresztą trudno się było dopchać. Jeść dawano nam jeden raz dziennie, po południu. Trochę zupy gęstej i woda gotowana - do picia.

Moim sąsiadem w wagonie był Polak, który pracował w warsztatach organizacji Todt. Wiał on płaszcz podbity futrem i rozkładał go na podłodze wagonu i kładliśmy się na nim. Dzięki temu mogliśmy, przeleżeć całą noc, mimo zimna ciągnącego od podłogi. W wagonie panował, ogólnie, nastrój przygnębienia. Po kilku dniach niektórzy załamywali się nerwowo, a jeden dostał nawet pomieszanie zmysłów.

Po około 2-ch tygodniach wyładowano nas na jakiejś stacji kolejowej i popędzono kolumną rozmokłą roztopami drogą. Pod wieczór dotarliśmy do obozu, który - jak się okazało - był dla nas punktem przystankowym. Obóz zajęty był przez więźniów rosyjskich, jak się wydawało - kryminalistów. Grupy ich wchodziły do naszego baraku i rabowały co było pod ręką i wychodziły, Działo się to przy aprobacie strażników, gdyż nie reagowali na skargi.

Na drugi dzień ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem doszliśmy do obozu, który okazał się docelowym. Grupa, którą skierowano do tego obozu, liczyła około 100 osób. Umieszczono nas w jednym baraku. Wewnątrz były cztery rzędy piętrowych pryczy, początkowo z gołymi deskami i jednym kocem. Dopiero po kilku dniach dostaliśmy sienniki. Przez pierwsze dwa tygodnie była kwarantanna i nie mieliśmy kontaktu z innymi więźniami. Potem skierowano nas do pracy.

Obóz był w zasadzie jeniecki, tylko w naszym baraku byli internowani. Większość jeńców to byli Niemcy, poza tym byli Węgrzy, Rumuni, jakiś Hiszpan i paru Anglików. Internowani, to była zbieranina głównie Polacy, a wśród nich akowcy, ziemianie, dwóch przedstawicieli arystokracji (Radziwiłł L.. i B. Tyszkiewicz), policjanci i wielu takich, którzy nie chwalili się z jakiego powodu ich zabrano. Poza tym było trochę robotników niemieckich przywiezionych ze Śląska.

Polacy zabrani byli z obszaru od Brzeska, przez Kraków, Sosnowiec, Oświęcim, Częstochowę do Śląska.

Starszym, baraku był kapitan AK, dowódca placówki w Wolbromiu, oficer przedwojenny.

Pracę dostawaliśmy dość lekką, pracowaliśmy przy budowie prototypowej fabryki, która miała produkować betonowe stemple dla kopalni węgla, a później przy produkcji tych stempli. Jeńcy niemieccy chodzili do pracy w kopalni węgla. Tam była praca ciężka.

Jedzenie było skromne, trzy razy na dzień. Raz na tydzień była kąpiel, a raczej większe mycie.

W święto 1 Maja zrobiono akademie, w której brały udział wszystkie narodowości, my również. Wystąpiliśmy z dwoma piosenkami. Przygotowania naszego występu podjął się nauczyciel z Klimontowa, nazwiskiem Skoczek, akowiec, wpadł on jednak na niezbyt szczęśliwy pomysł, gdyż jedną z piosenek była „witaj majowa jutrzenko”, z tym że zamiast „Witaj maj, 3 maj” śpiewaliśmy: „Witaj maj, 1 maj”. Piosenka podobała się, ale wśród widzów był oficer, który - jak się okazało - znał ją w wersji oryginalnej. Powiedział to nam z uśmiechem. Na tym się sprawa, na razie, zakończyła, ale w dwa albo trzy lata po powrocie dowiedziałem się, że Skoczek do tego czasu nie wrócił, chociaż wszyscy jego bezpośredni koledzy z Klimontowa wrócili.

O zakończeniu wojny, oczywiście, dowiedzieliśmy się, a później również o rozmowach „Związku Patriotów Polskich” w Moskwie na temat powrotu internowanych Polaków do kraju.

W lecie zaczęły się przesłuchania więźniów. Brali, po kolei, wszystkich. Któregoś dnia, po przyjściu z pracy, dowiedziałem się, że mam się zgłosić na przesłuchanie. Tam od razu zorientowałem się, że oni nic nie wiedzą z jakiego powodu tam znaleźliśmy się, więc podałem im nową wersje, już bez tego dodatku o AK.

Na przełomie września i października podano informację, że wracamy do kraju. Radość była duża, ale trzeba było czekać. Po tygodniu, po powrocie z pracy z drugiej zmiany, usłyszałem nowy komunikat, że wyjeżdża najpierw tylko połowa i ja jestem na liście (byłem pierwszy na liście - Abramczyk Bogdan, a skreślano co drugiego).

Dwa albo trzy dni później zwrócono nam ubrania (niektóre zaginęły) i poszliśmy na stacje. Tam załadowano nas do wagonów i rozpoczął się powrót do kraju. Do granicy wagony były zamknięte. Potem je otwarto i już w innym nastroju dojechaliśmy do Poznania, na punkt repatriacyjny, w dniu 23 października 1945 roku. Tam był bałagan, więc przy wypisywaniu zaświadczenia o repatriacji podałem własne nazwisko zamiast tego pod jakim byłem w obozie. Zaświadczenie to przedstawiłem w UB przy ujawnieniu się.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi