Andrzej Tadeusz Grodziec, Ballada
Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK
„Wierzby płaczące rozczuliły się ogromnie,
Nawet brzozy nieśmiałe też szlochać zaczęły...
Zapłaczcie i wy także martwe szyby w oknie
Za TYMI, co ich wiatry z wszech-kosmosu zdjęły...”
1986-1991
Październik — grudzień 1986
„A gdy dziewczęta wyszeptały miłość swą. i radość cierpień, na to podwórko przyleciały niby pszczoły w sierpniu,.."
/Bułat Okudżawa/
Łączniczce „Fiołek"
BALLADA[1]
Łączniczka i sanitariuszka „Fiołek”
I
Widywałem Ją nieraz
więc i łatwo dostrzegłem,
że Dziewczyna ma oczy
niczym fiołki wiosenne...
Nazywamy: „fiołkowe”
oczy, których tak mało,
stąd też gdy w nie patrzyłem,
rosła moja ciekawość...
I to może sprawiło –
spoglądałem zbyt długo,
co myślała Dziewczyna?
Zgadnąć było nietrudno!
Ale jedno znalazłem
w błyskach tych rzadkich oczu –
jakby męską stanowczość
zdobną żeńskim urokiem...
A w figurce dorodnej
noszącej się najprościej
było więcej z „Jagienki”
aniżeli z „Danusi”.
II
Gdy z nami dreptał wściekły czas
i serca zgrozą drętwiały,
krtań zawężona milkła –
a piersi ściskał ból,
jedynie uśmiechnięte
jak słońce - szły DZIEWCZĘTA,
by troską swą podeprzeć
niepewny los i bój.
Mówiły: „jakże nie pójść,
gdy kraj tak ciężko krwawi,
jak dziergać ścieg mereżki –
czas opatrunki kłaść!
Jak muskać kształt firanek,
gdy: „woda do manierki!”
A z pola „ranny ciężar”
trzeba spod ognia rwać!
I szły jak malwy proste...
Czasem z tyłu we włosach
tkwiła wstążeczka barwna
jak goździk lub jak fiołek;
by nawet trud żołnierski
ustroić w barwny powab!
I ciepłem promieniować
spod delikatnych powiek...
III
A był to lipiec –
ów rok „czterdziesty czwarty”,
który z historią grał
o jej najwyższą stawkę!
Czy wolność nam okrzepnie
i ostatecznie zwycięży?
Czy też zamilkną ptaki,
a z nieba zniknie księżyc?
Czy twardy but podepta
klomby i nasze sonety?
Czy pieśń zwycięska oplecie
znów uwolnioną planetę!
Teraz szedł zmierzch,
lecz dzień
nie skończył swego zdania,
było spokojnie, chociaż tak blisko
trwał wojny wielki taniec!
Ten lipiec nasz - pot ciężki ścierał z czoła,
kończono zbierać żyta
i pszenic kłos już wołał!
Już owies nawet tlić się zaczynał złotawo
i także zdążał do swych żniw,
chociaż trochę kulawo!
Nasz lipiec ten - czas dzielił
na dwie połowy,
na dzień gdy rolnik pracę
obracał wielkim kołem
i noc - gdy kosę lub żniwiarkę
zmieniano na karabin,
M-Pi lub „parabelkę”!
I często w pomieszaniu
noc-dzień, dzień-noc i znowu dzień
zapominano,
że jednak wciąż
w życiu ma prawo sen!
.............
To był nasz lipiec.
IV
Wieczór szedł wolno w zmierzch
/jak zwykle wieczór lipcowy/.
W pokoju naszym jadalnym
nakryto do kolacji
/jak co dzień jednej potrawy/;
żur albo mleko, kartofle
i drobiazg słodki do herbaty,
bo domowników bardzo wielu
ściągnął ów rok „Czterdziesty czwarty”...
Gdy miasta trzeszczały głodem,
lęk chodził po ulicach,
to wielu się schroniło w starego dworu nyszach...
Tak dwór, choć zbudowany
z bardzo tęgiego muru
zaczynał pękać w szwach
od rezydentów tłumu...
Już buchał parą gorący żur
podany w wielkiej wazie
i pachniał ciepłych ziemniaków rój
w skwarków soczystej okrasie...
Siadano więc ochoczo w krąg,
O wojnie zapominano,
wtem usłyszałem za sobą głos:
„ktoś czeka tam na pana!”
Bez zwłoki więc, wszedłem w korytarz...
A w wątłej światła smudze –
stała dorodna jak georginia
DZIEWCZYNA, a z nią uśmiech...
„Ja tutaj jestem służbowo dziś,
mnie major „Skała” przysyła,
a „Fiołek” to pseudonim mój –
tak proszę mnie nazywać!”
Mam rozkaz zaraz z panem pójść
do batalionu kwatery
i Major prosi, by zechciał pan
przyjść mimo późnej pory."
Dziewczyny głos stanowczy był
jak oficera w mundurze,
choć pod sukienką falował biust,
rzeźba kobiecych nóżek...
Miałem ochotę „poderwać się”
Przed nią jak kapitanem,
lecz rzekłem tylko: „tam czeka żur –
mogę zaprosić Panią?”
Nie było mowy, poszedłem więc
jak stałem - bez okrycia,
choć czekał powrót przez nocy chłód,
kto by tam o tym myślał!
V
Wyszliśmy w pola, zachodni skłon
jeszcze się ze dniem żegnał,
chociaż nieboskłon na wschodzie
już tors w krepę przyoblekał...
Ludzie i ptaki zniknęli z pól,
by zapaść w spoczynku ciszy,
w spokoju tym jedynie świerszcz
przeciągał cykania nić...
I czasem też wśród świeżych rżysk
utkanych w żniwnych kanwach
ostrzegał czujny kuropatw głos
tonami cirykania...
Lipcowy zmierzch, któż nie zna go,
kto pił tę ziemię jak wino,
zawrotny zapach zżętych zbóż
zniewalał niczym miłość...
/Takie to zmierzchy kiedyś w Nohant,
wsi, co podobna do naszej,
natchnienie kładły w nokturnów kształt
z blaskami pierwszej gwiazdy...
Tęsknotę - KRAJ - tak drogi MU
ze świerszczem i cirykardem,
a z nieba leciał bemoli deszcz
w nieśmiertelności zdanie.../
Szliśmy na przełaj, aby przed nocą
osiągnąć Majora kwaterę,
a w prostej linii pięć kilometrów
znaczyło wtedy niewiele.
Tak więc przez pola jakby przyłożył
długą, lecz prostą linijkę...
Stanął przed nami koniczyn łan,
który purpurą kwitnął.
Aby nie zboczyć, trzeba wejść.
Dziewczyna się żachnęła:
„Gdyby właściciel zobaczył nas,
byłby niezmiernie nierad!"
Uspokoiłem; „Nie będzie, nie,
mój Ojciec już mi zezwolił
i naprzód proszę, ucieka czas,
byśmy przed nocą doszli!”
Lecz koniczyny mogą być różne,
te jednak w swej obfitości
kwiatostanami dorodnymi
sięgały niemal łokci!
A niebo czyste było jak łza,
co zdobi dziewczęce oczy –
zapowiadało, że idzie noc,
nazwana „nocą rosy”!
Tak to i rosa tego wieczoru,
a zwłaszcza gdzie koniczyny –
osiadła ciężkim, chłodnym owocem
różnicy temperatury.
Dziewczyna buty wysokie miała,
a i ja także w cholewach,
lecz wkrótce rosy wilgotny chłód
zaczął do nas docierać...
Tymbardziej, że spódniczka Jej
nie kryła kolan, więc rosa
zraszać zaczęła ich piękny kształt,
com teraz dopiero dojrzał.
Łączniczka „Fiołek” skróciła krok –
„zbyt bujna ta koniczyna”,
a więc ująłem pod rękę Ją,
by pomóc i podtrzymać...
Szliśmy; na chwilę nie było wojny
ani rozkazów, zadania,
lecz dwoje ludzi młodością wolnych,
co mają tyle do brania.
Za tyle dni wojną zranionych,
za lęk przerwanych nocy –
kwiaty zmiażdżone ciężarem chwili
i błyskawice grozy...
Choć rosa ciężka wzmagała chłód,
który zapadał z wieczorem,
żar dziwny w żyłach krążyć zaczynał,
czyśmy to czuli oboje?
Już pierwsze gwiazdy weszły na niebo,
szeptały do nas z daleka,
jak gdyby chciały nam przypominać –
„czas mija, nie trzeba czekać...”
Dziewczyna oczy wzniosła ku górze –
„przez moment można zapomnieć,
że się służbowo tu znajdujemy,
toć wkrótce możemy polec...”
Mocniej ująłem ramię Dziewczyny,
nic nie znaczyła już rosa,
Jej serca czułem mocny takt
i swego - w pulsu kroplach...
Tak, chyba był to „niepewny moment”
tej nocy lipca i dwojga
ludzi rzuconych w łan koniczyn,
młodości pragnącej kochać...
Lecz wtedy nagle lecąc z ukosa
wielki, świetlisty meteor
spłonął na niebie jak młode życie,
które lot kuli przeciął.
I...łan koniczyny skończył się
raptownie, ostatecznie,
więc do kwatery zdążaliśmy
teraz już bardzo spiesznie.
VI
Granat
kiedy powietrza
próżne rozrywa serce –
„ognia czerwony mak”,
chociaż nas mija,
jednak się wwierca
w rdzenie pamięci,
by później straszyć w snach...
Tak więc, by sprostać
kulom i bitwie –
trzeba mieć serce
mocne niezwykle!
Trzeba mieć ręce
w nerwach nieczułe,
aby człowieka chociaż jest wrogiem
„brać na muszkę!”
Trzeba mieć oczy
w uporze twarde,
by ze spokojem
w nie przyjmować
straszliwą prawdę.
Tutaj zaś ręce
/które dla kwiatów/,
brać ładownice kuł
i granaty!
W dłoniach łagodnych
/co dla miłości/,
ogromny ciężar
spod kul unosić!
Spiąć się, by w oczach,
co dla uczucia
okrutny obraz
zmieścić się musiał...
DZIEWCZĘTA nasze
Z Września i Sierpnia,
z uśmiechów polan
i walki piekła,
KTO WAS NIE ZAPAMIĘTA??
VII
Od strony szosy: Janów - Przyrów,
od strony drogi: Janów - Lelów
wali się armia zbrojnych hełmów!
Przybranych w zbrodnię i swastykę,
i na „Huragan” główną siłą
natarcia swego celnie mierzy,
co piąty kropi długą serię
z „MG-trzydzieści cztery”
lub też „czterdzieści dwa”,
chłopcy się nasi nie okopali,
lecz trzeba trwać!
Tornistry biorąc za podpórki
dla swych M-Pi lub „Stenów”
czekali, aż wróg się zbliży,
by celnie „przyłożyć jemu”!
/„Huragan” miał chłopców wybranych
jak serce baonu „Skały”
i każdy na muszce swej broni
już nieraz niósł los batalionu!/
Gdy tyraliera wroga
była już całkiem blisko,
„Huragan” plunął ogniem
w nadęte pychą pyski!
Jak pod kręgielną kulą
wali się pionek na pionka,
tak „übermensche” padają,
ścina ich ognia kośba!
Jednak i w naszych szeregach
giną wnet „Jastrząb” i „Mrówka”,
i „Orlik Drugi” odchodzi
w nieba wieczysty układ...
W morderczej walce giną
i „Jankiel”, i „Odrowąż”,
„Wilk Drugi” także upada
śmierci dotknięty dłonią.
Obrywa kulą „Żaba”,
„Wir” również ciężko krwawi,
„Lis” ranny walczyć pragnie,
ale powoli słabnie...
Napór wroga się wzmaga,
Oddział wycofać się musi –
„Łęczyc /choć ranny/ zostaje,
by wroga ogniem przydusić!
By dać osłonę kolegom –
strzela do chwili ostatniej,
aż martwy pada i „Śruba”
rwie „KM” z ognia matni!
Seriami bijąc we wroga
cofa się wciąż dociera
do głównych stanowisk baonu,
i tak „KM-u” nie da!
Wróg wzmaga siłę ognia,
że liście z drzew, z pni drzazgi
skoszone pocisków gradem
na sobie czuje każdy...
Jak wyprowadził rannych
spod takiej nawałnicy?
Kto pójdzie pod ten ogień,
za rannych oddać życie?
Sanitariuszka „Fiołek”
już jest tam - na przekór kulom,
przygarnia „Wira” i „Lisa”,
i „Żabie” drogę wskazuje!
O wielka chwała Dziewczynie –
sanitariuszce „Fiołek” –
trzech rannych mocą wyrwała
z niechybnej śmierci objęć!
VIII
Choć rankiem kapitan „Powolny”
przejął dowództwo baonu,
teraz się wcielił w spokój,
lecz to był spokój pozorny.
I spacerując z kijkiemdawał stanowcze rozkazy,choć wkoło gwizdały kulew diabelskiej ognia szarży...
A gdy łączniczka „Stasia”
krzyknęła: „Niech się Pan kryje!”
Odrzekł: „Mnie nic nie zrobią,
mam długą życia linię!”
/O święty Kazimierzu
patronie Litwy i Polski
sprawiaj, by kule wroga
nad Kapitanem się niosły!/.
A On sam wiedział chyba,
że tak jak Stanley w Afryce
dowódca głowy nie skłania,
gdy kule - choć bardzo liczne!
I teraz przywodził w pamięć
to, co oglądał na mapie
u „Skały” w czasie odprawy
/innych map nie miał w zapasie/.
Układał plan wycofania
baonu z okrążenia,
czekał na powrót patroli
wysłanych dla sprawdzenia,
czy też w kierunku północnym
da się przejść przez mokradła
i czy w kierunku wschodnim
droga jest jeszcze otwarta?
Wróg atakuje z zachodu
i atakuje z południa,
jak wyprowadzić batalion
bez map, czy to się uda?
Powraca patrol ze „wschodu”:
„Dwie sotnie kozaków konne,
co są na służbie wroga,
stoją w Konstantynowie”.
Wraca też patrol z „północy”,
melduje - o wielkie nieba!
Nie ma tam teraz bagien,
ani i Niemców nie ma!
Zapada więc decyzja
marszu w kierunku „bagien”,
„Dewajtis" ma zabrać rannych,
tych, co bez broni zostali...
Szefowi zaś „Błyskawicy”
/innej kompanii baonu/,
poleca wziąć dokumenty
i amunicję z taboru.
Dochodzi szesnasta trzydzieści
i z „Błyskawicy” meldunki,
że Niemcy tuż przy trakcie
gromadzą nowe posiłki.
Skacząc poprzez dukt leśny
mierzą w północny cypel,
ażeby las okrążyć
i tutaj zamknąć wyjście...
Zostaje ranny w ramięamunicyjny „Wrona”,
„Powolny” klnie siarczyście,
sam bierze „KM” w ramiona!
Zaraz po pierwszej serii
padają „überallesy”,
co chcieli poprzez leśny dukt
z północy zacisnąć kleszcze!
Kapitan dalej spokojnie
praży krótkimi seriami
w zarośla, w których Niemcy
do skoku się zbierali.
Po wystrzelaniu dwóch taśm
tej groźnej amunicji,
zapada zupełna cisza,
czy Niemcy zabici wszyscy?
IX
„Dewajtis” melduje gotowość
nieuzbrojonych i rannych,
a „Kruk” już wziął amunicję,
papiery wszystkie też zgarnął.
„Powolny” więc nakazuje:
„marsz przez wyschnięte bagna”,
w środku są ranni, bez broni,
i „Huraganu” kompania!
Ubezpieczenie, z lewej
powierza „Grom – Skok” kompanii,
a „Błyskawica” z prawej,
by bronić od konnych sotni.
Wnet las się kończy,
przed nimi otwarta przestrzeń z torem,
co wiąże Częstochowę z miasteczkiem Koniecpolem.
Za nim maleńki lasek –
odwrotu pierwszy etap,
więc baon maszeruje,
by tor przekroczyć prędko!
I kiedy tylko dwieście
metrów od toru dzieliło,
pociąg od Koniecpola
pojawia się jak widmo...
Chce odciąć drogę odwrotu,
przed sobą pcha dwie platformy,
na nich „KM-my” niemieckie
oraz piekielne „kanony”!
Na płaskim przed torem terenie
baon nie może się bronić,
więc życie baonu zawisa
jedynie w Boskiej dłoni...
Pociąg wciąż naprzód sunie,
zbliża się jego przodek,
ale już w niebo dobiegły
zdrowaśki naszej „Fiołek”!
I chyba bardzo skutecznie,
bo pociąg jedzie dalej,
co było tego przyczyną?
To tajemnicą zostanie.
Otwarta droga odwrotu!
Baon się zrywa do marszu,
lecz „bestia” wciąż chce kąsać,
za wyjście z matni karcić!
Tak dumni „kulturträgerzy”
biją kulami „dum-dum”,
„Czarny” znów pocisk obrywa
jak dopełnienie złu.
Wreszcie tor - przeskok do lasku
i tutaj wytchnienia chwila,
„Powolny” jednak pamięta,
że się nie można zatrzymać.
Zarządza zbiórkę w kompaniach,
„rojem marsz” nakazuje,
ludzie się chwieją na nogach,
lecz dalej maszerują...
Sanitariuszka „Fiołek”
wszystkim jest teraz dla rannych –
z Nią to żołnierska wiara
w opiekę Niebiańskiej Marii!
I wieś Wiercica nareszcie,
i duży, duży łyk wody!
Tutaj zostanie „Fiołek” pod troską „terenowych”.[2]
Niepomna na ryzyko
pacyfikacji wioski,
zostaje przy swych rannych,
wierność przysiędze dowieść!
...............
A Baon poszedł dalej!
„Powolny” go prowadził,
uszedł tysiącom wroga
i do historii trafił!
X
Minęło lat czterdzieści –
czterdzieści lat z okładem,
w gotyckiej farze wielkiej
z przeszłości rój skojarzeń.
Za pamięć dusz poległych
żołnierzy baonu „SKAŁA”
Mszę Świętą odprawiano
u stóp „Złotego Ołtarza”.
Sam Stwosz się tutaj zjawił,
by patrzeć w ołtarz z boku
i pieścił swoje rzeźby
niebiańskim szumem obłoków!
A przed ołtarzem sztandar
Święty - baonu „SKAŁA”,
dwa miecze skrzyżowane
i w niebo wielkie światła!
Szukałem wzrokiem wszędzie
sanitariuszki „Fiołek”,
aż ktoś mnie ostro ofuknął,
co tu właściwie robię?
W kościele nie dostrzegłem,
wyszedłem przed świątynię,
czekałem na tych, co wyjdą,
by Ją odszukać w tłumie...
Nie odszukałem jednak
młodej dziewczyny „Fiołek”,
chociaż dostrzegłem Panią
w sukni z lamówką w fiolet.
Szła prosta i stanowcza,
czy była to Ona właśnie?
Nie miałem śmiałości spytać,
byłem za mało odważny!?
......
A może/pomyślałem:
„niech obraz Łączniczki „Fiołek”
zostanie na zawsze ze mną —
jak PIĘKNO
NIEZMIENIONE...”
XI
Klementyna Zienkiewicz - pseudonim „Fiołek” zginęła 5 listopada 1944, we wsi Pieczonogi (powiat miechowski), gdy wraz z siedmioma rekonwalescentami udawała się na ich dalsze leczenie.
Niestety, realia polskie i długi pobyt autora ballady za granicą sprawiły, że dowiedział się on o śmierci „Fiołek” w cztery lata po napisaniu ballady.
Pani spotkana więc pod Bazyliką Mariacką w Krakowie (bo tam odbywała się Msza św. za poległych z batalionu „SKAŁA”), była kimś zupełnie innym.
Włodzimierz Rozmus, ps. „Buńko” - autor książki „W oddziałach partyzanckich i baonie SKAŁA” - napisał o niej: „Była to bardzo dzielna i ofiarna partyzantka, bardzo ładna, lubiana i ceniona przez całą brać partyzancką”.[3]
W dziełach Henryka SIENKIEWICZA natomiast znajdujemy: „Ojczyzna to wielki ołtarz, a człowiek to ziarnko miry, którego przeznaczeniem jest spalić się na tym ołtarzu”.
XII
Lata mijają - obraz
młodej Łączniczki „Fiołek”
wciąż pozostaje ze mną
jak PIĘKNO
NIEZMIENIONE...
- ↑ Wszystkie wydarzenia opisane w tej balladzie jak i podane pseudonimy są prawdziwe.
- ↑ Terenowe oddziały ruchu oporu.
- ↑ Kraków, 1987.