Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Aleksander Kunicki, Tablica w Udorzu


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział z książki Aleksander Kunicki, Cichy front, PAX 1969[1]



Jak już pisałem, w okresie gdy zajmowałem się przygotowywaniem od strony wywiadowczej akcji na Stamma, otrzymałem rozkaz przerwania tej pracy i dowódca „Parasola”, kpt. ,,Pług”, zlecił mi nowe zadanie. Było ono trudne, lecz o wielkiej wadze. Chodziło bowiem o przygotowanie zamachu na rezydującego w Krakowie wyższego dowódcę SS i policji na całą Generalną Gubernię. Stanowisko to, połączone z funkcją „sekretarza Stanu do Spraw Bezpieczeństwa w GG”, czyli „ministra Bezpieczeństwa” w „rządzie” Hansa Franka, zajmował wówczas generał SS Wilhelm Koppe.

Objął je 9 listopada 1943 roku po odejściu Friedricha Krügera, o nieudanym zamachu na którego już opowiedziałem. Koppe jeszcze przed przyjściem swoim do Krakowa dał się poznać jako jeden z głównych inicjatorów i organizatorów akcji eksterminacyjnej, wymierzonej przeciw Polakom i ludności żydowskiej.

Swą zbrodniczą karierę rozpoczął wkrótce po zajęciu przez Niemców Polski, gdyż już na początku października 1939 roku mianowany został przez Himmlera wyższym dowódcą SS i policji w tzw. „Kraju Warty”. Funkcję tę pełnił do chwili swego awansu. W tym czasie był również zastępcą krwawego kata Wielkopolski, gauleitera Artura Greisera, powieszonego po wojnie z wyroku polskiego sądu.

Wilhelm Koppe swą zbrodniczą działalnością zapisał bezsprzecznie najbardziej dramatyczną kartę w tysiącletnich dziejach Wielkopolski. Jego to dziełem były masowe egzekucje, wysiedlenia, gwałty i grabieże. To on organizował masowe aresztowania Polaków i ich wysyłkę do obozów zagłady. Obciąża go również śmierć blisko 350 tys. Żydów, wymordowanych w komorach gazowych obozu w Chełmnie nad Nerem, utworzonego na jego rozkaz.

Jak wynika z dokonanych po wojnie obliczeń, niewątpliwie zaniżonych, podczas swego urzędowania w Wielkopolsce Wilhelm Koppe spowodował śmierć ok. 25 tys. Polaków, których rozstrzelano w 33 powiatach, wchodzących w skład „Kraju Warty”. Oczywiście wtedy, w maju 1944 roku, nie znaliśmy tych liczb, ale że Koppe jest zbrodniarzem, którego sumienie obciąża krew tysięcy naszych braci, było dla nas jasne.

W chwili przejścia na stanowisko „ministra Bezpieczeństwa” GG oraz pierwszego zastępcy Franka poszerzył się znacznie zasięg jego działalności, a tym samym rosły straty i szkody, jakie swoją działalnością wyrządzał naszemu społeczeństwu. Koppemu bowiem podlegały nie tylko wszystkie niemieckie siły policyjne, znajdujące się na obszarze GG, ale również wszystkie obozy i więzienia. Wszelkie instrukcje otrzymywał bezpośrednio od Himmlera, a choć formalnie zobowiązany był do współpracy z generalnym gubernatorem - w praktyce mógł w ogóle nie liczyć się ze zdaniem Franka, jeśli uważał, że tego wymagają interesy SS i Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Tak więc zakres władzy Koppego był faktycznie nieograniczony.

Gdy tylko pojawił się na Wawelu, postanowił udowodnić, że w pełni zasługuje na to najwyższe zaufanie, jakim go obdarzył jego możny protektor, Reichsführer SS Heinrich Himmler. Nasilił terror, organizując masowe uliczne egzekucje, akcje pacyfikacyjne i łapanki. Wszystko to sprawiło, że wyrokiem Kierownictwa Walki Podziemnej Wilhelm Koppe skazany został na karę śmierci. Trudne zadanie likwidacji tego zbrodniarza zlecił dowódca Kedywu KG AK płk „Radosław” (Jan Mazurkiewicz) oddziałowi, który miał już na swym koncie tyle pięknych akcji bojowych - otrzymał je „Parasol”.

Musiałem więc jechać do Krakowa, aby przygotować to nowe uderzenie, wymierzone w najwyższego po Franku, a ściślej mówiąc równorzędnego mu, dygnitarza III Rzeszy na terenie GG.

Wstępne rozpoznanie przeprowadziłem w maju, podczas mej dwukrotnej bytności w Krakowie. Gdy wyjeżdżałem tam po raz pierwszy, wiedziałem o Koppem tylko tyle, że mieszka na Wawelu, a urzęduje w siedzibie „rządu” GG, mieszczącej się w gmachu Akademii Górniczej przy al. Mickiewicza 30. Informacje te uzyskaliśmy jeszcze podczas przygotowywania zamachu na poprzednika Koppego, Krügera.

Pierwszą osobą, z którą w Krakowie nawiązałem kontakt, był nasz wywiadowca „Warecki” (Feliks Grochal), pracownik Kripo. Dowiedziałem się od niego, że Koppe jeździ identycznym wozem jak Krüger, czyli wielkim, dwunastocylindrowym Mercedesem. Wóz ten stosunkowo łatwo można było poznać, bo miał boczną zewnętrzną, niklową rurę wydechową oraz umieszczone na zewnątrz trąbki sygnałowe.

Po uzyskaniu tej wiadomości postanowiłem odnaleźć ów wóz i rozpoznać trasy, jakimi zazwyczaj się poruszał. W tym celu wraz z „Wareckim” przez szereg dni wędrowaliśmy ulicami, którymi według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien Koppe jeździć i rozglądaliśmy się uważnie, wypatrując Mercedesa.

Przegapić samochodu raczej nie mogliśmy, z daleka bowiem rzucał się w oczy. Ponadto zaś w Krakowie, a chyba i w całej GG, były zaledwie dwa takie wozy. Jednym jeździł Frank, drugim Koppe. Któregoś wreszcie dnia szczęście nam dopisało. Zobaczyłem wóz odpowiadający opisowi. Był to szarostalowy, otwarty Mercedes. Wprawdzie Koppego w nim nie było, tylko przy kierownicy siedział jakiś oficer SS, ale wóz zatrzymał się przed siedzibą „rządu" GG, nie wątpiłem więc, że jeździ nim Koppe. Potwierdził to „Warecki", który przez swe kontakty w Kripo mógł uzyskać wiele bardzo dla nas cennych wiadomości.

W ciągu następnych dni jeszcze kilkakrotnie przyjrzałem się Mercedesowi, raz nawet spostrzegłem jego utytułowanego pasażera, udało mi się też ustalić, że samochód Koppego garażuje w garażach SS przy ul. Kościuszki 49.

Teraz przyszła kolej na systematyczną obserwację. Prowadziły ją pod moim kierownictwem dwie wywiadowczynie z Warszawy oraz trzy z krakowskiego Kedywu. Ze stolicy skierowano w tym celu do Krakowa „Kamę” i „Dewajtis” mające już za sobą piękny staż w wielkiej dywersji. Z krakowianek przede wszystkim zapamiętałem „Inę” (Zofię Carnelli-Jasieńską). Nie była tak młoda, jak tamte dwie, miała wówczas trzydzieści kilka lat, ukończoną architekturę i Akademię Sztuk Pięknych we Lwowie. Przekonała się już na własnej skórze, czym jest Gestapo, bo w 1941roku wpadła w ich ręce, szczęśliwie jednak wyszła na wolność i nadal, z cechującą ją energią, odważnie i ofiarnie, kontynuowała swą pracę dla Polski. Niestety, nie doczekała dnia zwycięstwa. Została aresztowana we wrześniu 1944 roku i wkrótce rozstrzelana w krakowskim więzieniu na Montelupich.

Oprócz „Iny” krakowski Kedyw wyznaczył do przygotowania akcji na Koppego „Adę” i „Dzidzię”. Były to dzielne, pełne poświęcenia dziewczęta, ale nic więcej o nich nie mogę powiedzieć. Nie znałem nawet ich nazwisk.

Ta piątka prowadziła systematyczną obserwację, która trwała prawie przez cały czerwiec.

Sprawę komplikował poważnie fakt, że Koppe jeździł ze swych apartamentów na Wawelu do pracy kilkoma trasami i wszystkie je trzeba było otoczyć uwagą. Wywiadowczynie stały więc w różnych punktach. Nie chcąc niepotrzebnie ich narażać zarządziłem, że obserwacja może trwać tylko godzinę, od 8.30 do 9.30, po czym - bez względu na wyniki -należy punkt obserwacyjny opuścić. Oczywiście, wywiadowczynie codziennie zmieniały punkty, by nie ułatwić roboty agentom, których w Krakowie, a zwłaszcza na obserwowanych ulicach, kręciło się wówczas mnóstwo. Codziennie o określonej porze „Dewajtis”, „Kama” lub „Ina” składały mi meldunek, zawierający wyniki obserwacji prowadzonej przez całą piątkę.

Dzień płynął za dniem, tydzień za tygodniem i powoli zarysowywał się plan przyszłego działania.

Przede wszystkim ustaliliśmy, że Koppe wyjeżdżał z Wawelu tuż przed dziewiątą rano. Na krótko przedtem wjeżdżał na Wawel otwarty wóz terenowy, pomalowany na ochronny kolor. W wozie siedziało kilku gestapowców w mundurach i ubraniach cywilnych. Była to osłona Koppego. Po niej zjawiał się tak dobrze nam znany Mercedes. Zanim te dwa samochody opuściły Wawel, schodził z Wawelu pieszy patrol żandarmerii, który sprawdzał wyloty najbliższych ulic. Dopiero gdy patrol wracał, Koppe wraz z osłoną wyruszał w drogę.

Miał się więc na baczności.

Jeździł, jak już wspomniałem, kilkoma trasami. Naliczyliśmy ich cztery. Wszystkie prowadziły z Wawelu przez plac Bernardyński, po czym jedna, wiodła przez ul. Św. Gertrudy, druga przez Grodzką, trzecia przez Podzamcze i Straszewskiego, czwarta przez Podzamcze, Powiśle, Zwierzyniecką i al. Krasińskiego.

Zazwyczaj Koppe zajmował miejsce na przednim siedzeniu obok kierowcy. Z tyłu natomiast siedział jego adiutant. A więc analogicznie, jak czynił to Kutschera. W odległości kilku metrów jechał wóz z osłoną.

Taki był schemat, ale spostrzegliśmy też szereg odchyleń od niego. Zdarzało się np., że wóz Koppego widzieliśmy rano ze znakami „SS”, a po południu tego samego dnia ze znakiem „Ost”. Po prostu wymieniano numer. Zdarzało się też, że Koppe jechał do pracy nie Mercedesem, lecz innym wozem typu wojskowego. W ciągu trwającej mniej więcej cztery tygodnie obserwacji zanotowaliśmy też kilka dni, w których Koppe nie pokazał się na żadnej z tras. Widocznie w tych dniach nie było go w Krakowie, lecz przebywał - podobnie jak Krüger - na inspekcji w terenie.

Jeszcze jeden wniosek, jaki nasuwało rozpoznanie, nakazywał dokonanie zamachu w godzinach rannych: Koppe jeździł bowiem do pracy dość regularnie. Natomiast wracał na Wawel o bardzo różnej porze, i znowu przypomniał mi się Kutschera, Z nim było tak samo.

Rozpoznanie uzupełniłem zebraniem informacji dotyczących punktów obsadzonych przez nieprzyjaciela, a znajdujących się na trasach, którymi Koppe jeździł z Wawelu w al. Mickiewicza. Było ich wiele, wszystkie jednak skrupulatnie zarejestrowałem.

Gdy i z tym się uporałem, mogłem uznać, że ten etap pracy mam już za sobą.

Była to praca żmudna i niebezpieczna, bo prowadzona w terenie gęsto penetrowanym przez agentów i kontrolowanym przez liczne patrole. Po ulicach, z których prowadziliśmy obserwację, kręciło się mnóstwo Niemców i Volksdeutschów zarówno w mundurach, jak i w cywilu. Był jeszcze dodatkowy powód, dla którego musieliśmy zachować specjalną ostrożność. Otóż, dzięki moim warszawskim kontaktom, dotarła do mnie wiadomość, że w końcu kwietnia 1944 roku krążyła w Gestapo w Warszawie pogłoska o tym, że ekipa, która zlikwidowała Kutscherę ma wyjechać - lub już wyjechała - do Krakowa, by tam dokonać zamachu na jakiegoś bardzo wysokiego dygnitarza. Oczywiście, jeśli mówili o tym gestapowcy w Warszawie, to musieli o tym wiedzieć również ich koledzy w Krakowie.

Trzeba więc było mieć oczy bardzo szeroko otwarte. Ale mimo tych trudności rozpoznanie przeprowadzone zostało sprawnie, dało oczekiwane wyniki i nie pociągnęło za sobą żadnych ofiar. Przede wszystkim zasługa to pięciu prowadzących je dziewcząt, ich zimnej krwi, inteligencji i opanowania.

Dzięki temu 1 lipca mogłem zameldować „Pługowi” wykonanie rozkazu. Teraz rozpoczęła się faza druga: przygotowanie zamachu przez zespół likwidacyjny. W skład zespołu wchodzili żołnierze l kompanii. Ich dowódca został ppor. „Rafał” (Stanisław Leopold). Ze względu na to, że zadanie powierzono mu niemal na miesiąc przedtem, zanim otrzymałem rozkaz przygotowania akcji od strony wywiadowczej, „Rafał” już na początku kwietnia pojechał do Krakowa, by nawiązać kontakt z tamtejszym Kedywem i zorientować się, na co z jego strony może liczyć. Powtórnie zjawił się „Rafał” w Krakowie w maju razem z łączniczką „Zetą” (Haliną Grabowską) i przy pomocy szefa łączności krakowskiego Kedywu, mjr. „Reka", oraz dwóch jego łączniczek, „Bobo” i „Tomek”, począł przygotowywać kwatery dla ludzi, którzy mieli przyjechać z Warszawy, lokale na magazyny broni, punkty kontaktowe i garaże.

„Rafałowi” i „Zecie” dopomagali w tym również przybyli specjalnie z Warszawy „Ziutek” (Józef Szczepański) i „Mietek” (Antoni Sakowski).

Wszystkie sprawy zostały załatwione pomyślnie. Moim skromnym wkładem w tę pracę było znalezienie dość niezwykłego, ale za to bezpiecznego pomieszczenia na broń. Mianowicie, dzięki mgr. Władysławowi Klimczokowi można było ją ulokować w... magazynach niemieckiej firmy „Sfinks” przy ul. Dietla. Ponadto broń umieszczono jeszcze w kilku punktach.

Kwatery dla chłopców znalazły się w mieszkaniach prywatnych w samym Krakowie i w jego okolicy. Pamiętam, że m. in. uzyskano je w klasztorze w Tyńcu.

Następnym etapem w tej skomplikowanej operacji był przerzut broni z Warszawy. Tego niełatwego zadania podjął się i wzorowo je wykonał znany nam już z zamachu na Bürckla „Dietrich” (Eugeniusz Schielberg). Broń została nadana... koleją. A było jej sporo, bo około 20 pistoletów zwykłych i maszynowych, 8 tys. sztuk amunicji, 30 „Filipinek”. Ponadto kilkadziesiąt opatrunków osobistych, mundur oficera SS i jeszcze inne akcesoria.

„Dietrich”, który pracował w dyrekcji niemieckiej kolei w Warszawie (Ostbahndirektion), podzielił ten ładunek na dwie partie i ukrył - oczywiście przy pomocy kolegów - w starych mufach kablowych, rozrusznikach i licznikach siły, z których uprzednio wyjął wszystkie wnętrzności. Zdobył blankiety odpowiednich listów przewozowych i cały ten arsenał wyekspediował w dwóch rzutach w wagonie pocztowym jako urzędową przesyłkę należącą do Ostbahnu.

Każdemu z tych transportów „Dietrich” towarzyszył aż do Krakowa. Na miejscu, za pomocą niewielkiej łapówki, wycofał od niemieckiego kierownika wagonu pocztowego listy przewozowe i przekazał je oczekującym w umówionym miejscu łączniczkom. Ci, którzy w Krakowie czekali na broń, dokonali reszty: odebrali bagaż i przewieźli go do przygotowanych magazynów.

Plan był bardzo śmiały i wykonanie precyzyjne. Rozłożone na trzy części pistolety maszynowe załadowano w mufy rozgałęźne i skrzynie rozruszników, a pistolety zwykłe, amunicję i granaty w pudła od liczników, uszczelniono to wszystko opatrunkami i wiórami, zaśrubowano, zabezpieczono używanymi przez Ostbahn plombami i cały transport, zaopatrzony w odpowiednie dokumenty, pojechał rikszą na dworzec, a z dworca prosto do Krakowa. Po nim jechał następny.

Jak silne nerwy mieli nasi chłopcy, niech świadczy to, że „Ziutek” (Józef Szczepański), który odbierał w Krakowie drugą przesyłkę, zajechał po nią na dworzec... ciężarówką Wehrmachtu. Po prostu uznał, że tak będzie najbezpieczniej i za ileś tam złotych nakłonił łasego na pieniądze żołnierza do oddania Ostbahnowi tej drobnej przysługi.

W sumie cała ta operacja, którą nadzorował „Jeremi” (Jerzy Zborowski), mający uczestniczyć w akcji na Koppego jako obserwator dowódcy „Parasola”, udała się znakomicie.

Przygotowaniom jeszcze daleko było do końca. Tego rodzaju akcja, przeprowadzana w Krakowie przez przybyłą z Warszawy grupę, a wymierzona przeciw najpilniej strzeżonemu Niemcowi w GG - musiała być przygotowana bardzo starannie, bez pominięcia żadnego szczegółu.

Do Krakowa przyjechał lekarz „Parasola” „Maks”" (dr Zygmunt Dworak) z dwiema sanitariuszkami „Alą” (Alicją Dworakową) i „Halą” (Kotarowicz) oraz łączniczką „Basią” (Barbara Kosewo). Miał on za zadanie wyszukać na trasie przyszłego odskoku odpowiednie miejsce na urządzenie punktu operacyjnego i punkt taki zorganizować. W porozumieniu z „Rafałem” dr „Maks” postanowił ten punkt urządzić w miejscowości Poręba Dzierżna w powiecie olkuskim w pobliżu miasteczka Wolbrom. Skontaktowałem dr. „Maksa” z dwoma współpracującymi z nami lekarzami z Krakowa, z płk. lek. dr. Adamem Szebestą i z docentem Uniwersytetu Jagiellońskiego dr. Stanisławem Nowickim, którzy zaopatrzyli punkt w odpowiednia ilość sprzętu i materiału opatrunkowego.

W ten sposób powstał prowizoryczny szpitalik, obliczony na sześciu rannych. Umieszczono go w niewielkim dworku w Porębie Dzierżnej, którego właściciele - dobrzy Polacy - podjęli to ryzyko. Dr „Maks” wraz z przybyłymi z nim z Warszawy dziewczętami ulokował się tam przed akcją. Występowali w charakterze letników.

Z kolei należało przerzucić z Warszawy do Krakowa samochody. Ze względu na to, że po zamachu na Kutscherę Niemcy wydali zarządzenie, iż wóz osobowy może być prowadzony przez Polaka tylko wtedy, gdy znajduje się on w towarzystwie Niemca - trzeba było kierowcom przygotować odpowiednio mocne papiery. Zajęło to sporo czasu i wymagało nie lada sprytu, w końcu jednak do skomplikowanej maszynerii wielkiego zamachu i ta śrubka została dopasowana.

23 czerwca 1944 roku wyjechał z Warszawy pierwszy wóz. Był nim Chevrolet 0,75 t prowadzony przez „Pikusia” (Stefan Dyź). Nazajutrz wyruszył w drogę sześciotonowy Mercedes-Diesel. Prowadził go żołnierz, używający pseudonimu „Rysiek” (nazwiska

nie znam). Za nim, w tym samym dniu, podążyła następna ciężarówka: czterotonowy Chevrolet. Jako kierowcy jechali w nim: „Wierzba” (Tadeusz Karczewski) i „Otwocki” (NN). 28 czerwca ruszył w ślad za tamtymi osobowy Mercedes V 170, prowadzony przez „Storcha” (Bogusław Niepokój). Wreszcie 29 czerwca wyjechał ostatni wóz, osobowy BMW. Prowadził go „Bartek” (Janusz Bernatowicz).

Samochody jechały różnymi trasami, niektóre z nich z ładunkiem, w sumie zanotowano po drodze kilka awarii, mimo że uprzednio starano się jak najlepiej przygotować wozy do tej podróży. Kierowców wielokrotnie zatrzymywali i kontrolowali Niemcy, wiele nerwów stracili przy przejeździe przez różne „sztrajfy”, mieli mnóstwo różnych przygód, w końcu jednak całe „moto” szczęśliwie - aczkolwiek w wypadku jednego czy dwóch wozów ze sporym opóźnieniem - dotarto do Krakowa. Całą tą wyprawą kierowali z Warszawy „Jeremi” (Jerzy Zborowski) i „Korczak” (Wojciech Świątkowski).

Wreszcie przystąpiono do przerzutu ludzi. Uprzednio odbyły się odprawy, na których wyjeżdżających zapoznano z zadaniem, po czym wręczono im odpowiednio spreparowane dowody, pieniądze, plany Krakowa, przekazano adresy lokali kontaktowych i hasła, wyjaśniono, co mają w wypadku zatrzymania mówić Niemcom o celu swej podróży, i wreszcie chłopcy wyjechali. Oczywiście koleją.

Wyjeżdżali w odstępach jednodniowych. Jako pierwsi „Mietek” i „Ziutek” wraz z łączniczką „Żabą”, która zresztą w dwa dni później powróciła z meldunkiem i w samej akcji udziału nie brała, po nich „Akszak” (Przemysław Kardaszewicz) i „Orlik” (Wojciech Czerwiński), następnie „Zeus” (Jerzy Kołodziejski), „Jacek” (Jacek Szperling), „Tadeusz” (Tadeusz Fopp), ,,Dietrich” (Eugeniusz Schielberg), „Rek” (Jerzy Małow) i uczestnik zamachu na Kutscherę „Kruszynka” (Zdzisław Poradzki), za nimi „Ali” (Stanisław Huskowski) i wreszcie na końcu „Jeremi” (Jerzy Zborowski), „Korczak” (Wojciech Świątkowski) i „Warski” (Tadeusz Ulankiewicz). Wszyscy dojechali szczęśliwie.

Można było zaczynać. Ale przedtem należało jeszcze ustalić miejsce, w którym nastąpi uderzenie, i opracować szczegółowy plan tego uderzenia.

Jeśli chodzi o wybór miejsca, to decyzję podjęliśmy we trzech: „Jeremi”, „Rafał” i ja. Przede wszystkim wyeliminowaliśmy te trasy, którymi Koppe jeździł rzadko, i te, które z innych względów dawały jedynie bardzo minimalne szansę powodzenia. Zostały

dwie. Po szczegółowym rozważeniu całokształtu sytuacji zdecydowaliśmy się na trasę wiodącą z Wawelu przez plac Bernardyński, Podzamcze, Powiśle, plac Kossaka, Zwierzyniecką i Krasińskiego do Mickiewicza. Jako miejsce akcji wyznaczyliśmy wylot ul. Powiśle na pl. Kossaka. W dni, gdy Koppe wybierał tę trasę, przejeżdżał tędy między 9.00 a 9.30.

Zespół podzielony został na dwie grupy uderzeniowe i dwie grupy ubezpieczające. W skład każdej wchodziło po trzech żołnierzy. Pierwsza grupa uderzeniowa składała się: z dowódcy akcji „Rafała”, jego II zastępcy „Mietka” i „Kruszynki”. Drugą grupę uderzeniową stanowili: „Ali”, dowódca grupy i I zastępca dowódcy akcji, „Akszak” i „Orlik”. Pierwszą grupę ubezpieczającą: „Warski”, dowódca grupy i III zastępca dowódcy akcji, „Ziutek” i „Rek”, drugą: „Korczak”, dowódca grupy, „Zeus” i „Dietrich”.

Wszyscy byli świetnie uzbrojeni. Każdy miał pistolet maszynowy z sześcioma zapasowymi magazynkami, pistolet krótki i granaty.

W akcji miały wziąć również udział wszystkie przybyłe z Warszawy samochody. Prowadzili je „Pikuś”, „Otwocki”, „Storch”, „Bartek” i „Wierzba”.

Trzech żołnierzy - „Jacka”, „Tadeusza” i kierowcę „Ryśka” wyznaczono jako rezerwowych.

Plan zakładał, że Koppe będzie jechał ubezpieczony drugim samochodem z gestapowcami. Zgodnie z tym planem ludzie i samochody zajmują wyznaczone im uprzednio stanowiska w odstępach dwuminutowych, między 8.40 a 8.50. Zbliżanie się Koppego sygnalizuje „Dewajtis” zejściem z wału, wiślanego i przebiegnięciem przez ul. Powiśle. Wtedy „Rafał” zdejmuje czapkę i jest to znak rozpoczęcia akcji.

Dalej wszyscy postępują według drobiazgowo opracowanego planu. Nie będę go tu referował, zajęłoby to bowiem zbyt wiele miejsca i dla niektórych czytelników byłoby to nieco nużące. Plan bowiem był bardzo szczegółowy, ustalał różne warianty rozwoju wypadków i zachowania się każdego żołnierza. Zaplanowano nawet, że jeśliby Koppemu - dzięki mocy silnika jego wozu i wysokim niewątpliwie umiejętnościom jego kierowcy - udało się umknąć, to samochód Chevrolet 0,75 t z kierowcą „Pikusiem" i II grupą uderzeniowej ruszy za nim natychmiast w pościg.

Dodam jeszcze, że plan przewidywał, iż po zakończeniu akcji odskok nastąpi kolumną złożoną z pięciu wozów, która ruszy trasą wiodącą przez Bronowice do szosy katowickiej, potem boczną szosą przez Ojców, Skałę i Wolbrom do wsi Udorz, gdzie miało nastąpić rozładowanie.

W ostatnim wozie, właśnie w owym Chevrolecie 0,75 t miała jechać II grupa uderzeniowa, która ogniem i wyrzucanymi na szosę gwoździami dywersyjnymi winna zatrzymać ewentualny pościg. Na końcu ul. Łokietka, tuż za przejazdem kolejowym, odskakujący uczestnicy akcji mieli zabrać oczekujących tam na nich dr. „Maksa”, łączniczkę „Zetę” i trzech żołnierzy pozostających w rezerwie.

Poza Krakowem, na trasie odwrotu, zostali rozstawieni łącznicy z terenowych placówek AK. Zadanie ich polegało na sygnalizowaniu jadącym, czy dalsza droga jest wolna. Jeśli wolna - każdy łącznik sygnalizował to znakiem trzymanej w ręku białej, odartej z kory, pałki leszczynowej. Po rozładowaniu ludzie mieli przejść do Woli Libertowskiej, gdzie oczekiwał ich dowódca tamtejszego batalionu AK mjr „Zawiślak”, który winien zająć się ukryciem żołnierzy i samochodów.

Cały ten plan przedłożyliśmy „Pługowi”, który w dniach 3 i 4 lipca przebywał w Krakowie. Przedłożyliśmy mu również plan alternatywny, przewidujący, że zamach wykonany zostanie nie na placu Kossaka, lecz na ul. Św. Gertrudy. Plan ten w zasadniczych założeniach był identyczny z pierwszym, a różnił się tylko rozstawieniem ludzi i samochodów. Obydwa te warianty dowódca „Parasola” zaakceptował.

Nadchodził dzień, na który czekaliśmy od szeregu tygodni, Nie czekaliśmy zaś - jak wynika to choćby z tego, co wyżej napisałem - biernie, lecz zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, żeby uwieńczony został sukcesem.

5 lipca wyrok na arcyzbrodniarzu miał zostać wykonany. Wszyscy zajęli stanowiska na pl. Kossaka i czekali około 40 mi-nut. Niestety, daremnie. Okazało się, że Koppe wybrał w tym dniu inną trasę. Pojechał przez ul. Straszewskiego.

Nazajutrz ludzie odpoczywali, choć marny to był odpoczynek, bo nerwy napięte mieli do ostateczności, a 7 lipca ponownie zajęli stanowiska. I ponownie z nich zeszli z niczym, bo Koppe w tym dniu w ogóle nie opuszczał Wawelu. Odbywało się tam posiedzenie „rządu” GG, musiał więc w nim uczestniczyć.

Przed następnym, już trzecim, wystawieniem akcji przerwa była nieco dłuższa. Trwała bowiem do 11 lipca.

Wtedy - był to wtorek - znów zajęto stanowiska. Do przyjętego uprzednio planu nie wprowadzono żadnych zmian, z wy-jątkiem kilku drobnych korekt w systemie sygnalizacyjnym, których konieczność stwierdzono w czasie poprzednich oczekiwań. 11 lipca zespół został uszczuplony o jeden samochód, Mercedes-Diesel „Wierzby”, który nie dał się uruchomić. Zostawiono go na ulicy, a „Wierzba” przyjechał na pl. Kossaka samochodem „Storcha”.

Była 9.20, gdy stojąc na pl. Bernardyńskim, tuż przy znajdującej się tam aptece, dostrzegłem samochód Koppego. Skręcił w kierunku ul. Powiśle. Tego właśnie chcieliśmy.

Koppe, jak zwykle, siedział koło kierowcy, adiutant z tyłu. Stwierdziłem również, że nie widać samochodu z osłoną. Jak się okazało, spóźnił się. Była to niezwykle dla nas korzystna okoliczność, której nie zakładaliśmy w najbardziej nawet opty-mistycznych przewidywaniach.

W odpowiednim, z góry precyzyjnie zaplanowanym momencie, zdjąłem czapkę. „Ina”, która stała przy kościółku Św. Idziego, zaczęła wtedy poprawiać sobie włosy, przekazując „Adzie”, stojącej na ul. Podzamcze przy narożniku Kanonicznej oczekiwaną od dawna wiadomość. „Ada” w ten sam sposób powiadamiała o pokazaniu się Koppego „Dzidzię", która zajmowała punkt obserwacyjny na ul. Podzamcze przy budynku nr 14. „Dzidzia” uklękła i poczęła zapinać sobie bucik. To był znak dla „Kamy”, która stała przed bramą domu Podzamcze 26 tuż przy narożniku ul. Powiśle. „Kam” przełożyła biały płaszcz z prawej ręki na lewą, informując w ten sposób „Dewajtis”, że Koppe nadjeżdża. Gdy Koppe minął ul. Straszewskiego, „Kama” natych-miast przeszła w kierunku Wisły przez jezdnię ul. Powiśle przed jego samochodem. Teraz „Dewajtis” znajdująca się na wale wiślanym przy ul. Powiśle na wysokości placu Na Groblach i trzymająca w rękach wielkie, białe tekturowe pudło wiedziała, że Koppe jedzie prosto tam, gdzie ma się dopełnić jego zbrodniczy żywot. Po pierwszym znaku „Kam”, „Dewajtis” zeszła schodkami z wału. Po drugim - przeszła przez jezdnię ul. Powiśle przed samochodem Koppego.

I w ten sposób wiadomość o tym, że Koppe nadjeżdża, przekazywana przez jedną łączniczkę drugiej, biegnąca szybciej, niż jechał dwunastocylindrowy Mercedes, dotarła do dowódcy akcji, „Rafała”.

„Rafał” zdjął czapkę. Wszyscy sięgnęli po broń. Wydobywają ją spod płaszczy, wyszarpują z kieszeni, wyjmują z teczek. Siedzący w pobliskiej restauracji „Zeus” wydobywa pistolet maszynowy z futerału od skrzypiec. I on to właśnie oddaje pierwszą serię. Ale nie do Koppego. Strzela do oficera Wehrmachtu, który w chwili, gdy „Zeus” wybiegał z restauracji, pojawił się w jej drzwiach. Po chwili „Zeus”, już z zajętego zgodnie z planem

stanowiska u wlotu Zwierzynieckiej na plac Kossaka, bije krótkimi seriami do jakiegoś wychylającego się zza rogu Niemca.

Właśnie wtedy rusza Chevrolet „Otwockiego”, który ma Koppemu zajechać drogę. Ale robi to niezbyt zgrabnie. Ruszył o sekundę za wcześnie, zatrzymał się, jakby kierowca to pojął, znów ruszył, ale szofera Koppego nie zdołał zmusić do zatrzymania wozu. Mercedes, jadąc już po trawniku, minął dosłownie o włos maskę Chevroleta.

W tej chwili otworzyli ogień do Koppego „Rafał”, „Mietek” i „Kruszynka”, cała I grupa uderzeniowa.

Kierowca Mercedesa prowadził wóz zakosami, zmniejszając celność strzałów. Polski ogień spotęgował się, bo za uciekającym Koppem bili również - prócz I grupy uderzeniowej -„Dietrich”, „Warski”, „Ziutek” i „Rek”.

Wszystko, co do niego należało, zrobił „Pikuś”. Swego Chevroleta 0,75 t rzucił w szaleńczą pogoń za Mercedesem i mimo różnicy tylu klas, dzielącej oba wozy, zdołał zbliżyć się do samochodu Koppego na odległość zaledwie kilkunastu metrów. Jadący w Chevrolecie „Ali”, „Akszak”, „Orlik” i „Kruszynka” bili bez przerwy długimi, celnymi seriami. Jedna z nich dosięgła adiutanta Koppego, który w chwili, gdy rozległy się pierwsze strzały, położył się na złożonej budzie samochodu i zaczął odpowiadać zamachowcom z pistoletu. Przed śmiercią zdążył jeszcze jednym z pocisków ranić „Mietka”.

Koppego nie było widać. Po pierwszej serii padł na podłogę wozu. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, czy zmiotła go tam celna seria, czy też sam instynktownie znurkował.

Tak czy inaczej o dalszym pościgu nie było mowy. Nie dawał on zresztą ścigającym żadnych szans.

Rozległ się więc gwizdek „Rafała”, sygnalizujący początek ewakuacji. Sprawnie, bez przeszkód ze strony nieprzyjaciela, ludzie opuszczają stanowiska i zajmują miejsca w samochodach. Pierwsza faza odskoku przebiega zgodnie z planem, mimo że czterotonowy Chevrolet „Otwockiego” myli na krótko trasę. Szybko jednak na nią powraca i zajmuje miejsce na końcu kolumny.

Z umówionego miejsca zabierają dr. „Maksa”, „Zetę” i żołnierzy pozostających w rezerwie. W czterech samochodach jedzie teraz 22 ludzi. Wśród nich jeden ranny, „Mietek”. Na szczęście rana niegroźna, bo przestrzał przez ramię.

Sytuacja nie jest więc zła. Wprawdzie nie wiadomo, czy Koppe został zabity, ale oddział nie poniósł dotychczas - jeśli nie liczyć rany „Mietka” - żadnych strat, a odskok odbywa się zgodnie z planem.

Już są na serpentynach ojcowskich. Mijają łączników, którzy ruchem białych, okorowanych pałek sygnalizują, że droga wolna. Mijają ostry zakręt, za którym miejscowa placówka AK przygotowała zasadzkę, mającą na celu powstrzymanie ewentualnego pościgu. Ale pościgu nie widać.

Nic nie zapowiada tragedii. Kolumna mija bez przeszkód Wolbrom, przejeżdżając obok ciężarówek, do których ładują się niemieccy lotnicy. Nikt jej nie zatrzymuje. Za Wolbromiem, na wysokości Poręby Dzierżnej, gdzie urządzono prowizoryczny szpitalik, stoi ostatni łącznik. Wszystko w porządku. Dalej droga też wolna.

Wozy zatrzymują się, dr „Maks” wysiada i biegnie do dworu, by znajdującym się tam sanitariuszkom polecić zwinięcie punktu operacyjnego. Już nie jest potrzebny. Jednocześnie dr „Maks” ma przekazać jednej z sanitariuszek tekst depeszy, którą bezzwłocznie winna ona nadać do Warszawy. Tekst ten brzmi: „O wyniku transakcji nie wiadomo, towar lekko zwyżkował o 1 zł”. Drugi człon tej depeszy oznacza, że zespół ma jednego lekko rannego.

Po krótkim postoju kolumna rusza dalej. Ale Mercedes „Storcha” nie chciał zapalić, wzięty więc został na hol. Mija ich auto z kilkoma żandarmami jadące z Pilicy do Wolbromia, lecz żadna ze stron nie otwiera ognia.

Do ostrej potyczki dochodzi dopiero po chwili, gdy kolumna mija odkryty terenowy wóz, w którym siedzi pięciu żandarmów z bronią gotową do strzału. Przepuszczają dwa nasze samochody, trzeci usiłują zatrzymać, nasi odpowiadają ogniem, Niemcy wyskakują z samochodu i zajmują stanowiska w przydrożnym rowie. Ostatni wóz naszej kolumny zatrzymuje się, a jego załoga wbiega do rowu i stamtąd zaczyna ostrzeliwać Niemców. Przez chwilą trwa morderczy pojedynek ogniowy. Nasi są górą, bo dwóch Niemców zostaje zabitych, a trzeci - oficer - ranny. Ale któryś z pocisków niemieckich dosięga „Dietricha”. Tym razem rana jest ciężka, bo „Dietrich” dostał w brzuch.

Po tej potyczce pod Porębą Dzierżną kolumna rusza dale]. Składa się już tylko z trzech wozów, bo Mercedes zerwał się z holu i zostawiono go, ustawiając w poprzek drogi.

Wreszcie wieś Udorz, gdzie miało nastąpić rozładowanie. Tu ulokowano rannego „Dietricha” w BMW i kierowca „Bartek”", pilotowany przez właścicielkę miejscowego dworu, odwiózł go do opuszczonej leśniczówki. Miały tam przybyć z narzędziami

i sprzętem lekarskim sanitariuszki z Poręby Dierżnej, którym dr ,,Maks” wysłał odpowiednie polecenia. Dr „Maks” natomiast wspólnie z „Akszakiem” i „Rekiem”, mającymi stanowić osłonę tego naprędce zaimprowizowanego punktu operacyjnego, udali się do leśniczówki pieszo.

W tym czasie pozostała część grupy pod dowództwem „Rafała”, prowadzona przez miejscowego łącznika „Hlawę”, po krótkim wytchnieniu w wąwozie przygotowywała się do dalszej drogi.

I wtedy nastąpiła katastrofa. Gdy nasi ładowali się do dwóch pozostałych samochodów, nadjechali Niemcy z oddziałów z Żarnowca i Pilicy, zaalarmowani niedawną potyczką w Porębie Dzierżnej. Niemcy przyjechali samochodami ciężarowymi, było ich mnóstwo.

Żołnierzy AK przygwoździł huraganowy ogień broni maszynowej. Sytuacja stała się dramatyczna. Pozostanie w autach musiało skończyć się wybiciem wszystkich, odwrót groził tym samym, bo jego droga musiała prowadzić ostro pnącym się pod górę stokiem wysokiej skarpy, obramowującej głęboki wykop, w którym biegła szosa. Mimo to zdecydowali się właśnie na to.

Podczas wdzierania się na szczyt skarpy ranni zostali „Rafał”, „Warski” i „Zeus”. Przedtem Niemcy ranili „Zetę”, która już nie zdołała wyjść z samochodu. Ranna dziewczyna strzelając do ostatniego naboju z pistoletu osłaniała odwrót kolegów. Po zranieniu „Rafała” dowództwo przejął „Jeremi”, który w całej akcji uczestniczył jako obserwator kpt. „Pługa”. Gdy zorientował się, że „Zeta” pozostała w samochodzie, zatrzymał chłopców i na rozkaz rannego „Rafała” rzucił ich do szturmu, próbując odbić dziewczynę. Poderwali się, mimo oczywistej beznadziejności sytuacji, ale szturm po kilkunastu metrach załamał się w silnym ogniu broni maszynowej.

Wycofywali się, bo nic innego nie mogli już uczynić. Jeden podtrzymywał drugiego, ranny w nogę „Zeus” skakał na dru-giej nodze, mimo to cofali się dość składnie, krótkimi seriami -bo amunicja się kończyła - powstrzymując idących Niemców.

Dotarli wreszcie do rzeczki Udorki, przebrnęli ją pod osłoną „Jacka” i „Wierzby”, po czym zaczęli wspinać się po stromym wzgórzu. Tam poległ „Orlik”, którego dosięgła seria niemieckiego kaemu. Gdy już dochodzili do rzadkiego, ale mimo to zapewniającego jakąś ochronę lasku, padł „Ali”.

Reszta zdołała się wycofać. W jakiejś wsi zarekwirowali konie i wóz, na którym ułożono rannych „Zeusa” i „Rafała”. Trzeci ranny, „Mietek”, dosiadł konia. Raz jeszcze na drodze

natknęli się na żandarmów z Żarnowca, jadących dwoma furmankami, ale Niemcy udali, że ich nie widzą, a nasi też nie byli w stanie podjąć nowej walki.

Wieczorem, po męczącej wędrówce, gdy byli już u kresu sił, zdołali nawiązać łączność z miejscową placówką AK, dzięki czemu rannych opatrzył przybyły w tym celu lekarz, wszyscy zostali nakarmieni i stosunkowo spokojnie i wygodnie mogli spędzić noc we wsi Przysieka, ubezpieczeni przez członków tamtejszej placówki.

Brakowało jednak nie tylko „Orlika” i „Alego”. Nie było wśród nich i „Storcha”. Ranny w nogę nad rzeczką Udorką ukrył się w zagrodzie we wsi Chlina w piwnicy pod stodołą, ale tam wytropiły go niemieckie psy. Wpadł w ręce Niemców. Taki sam los spotkał drugiego rannego, „Warskiego”, który ukrył się w innej zagrodzie.

Ocaleli natomiast ranny pod Porębą Dierżną „Dietrich” oraz „Akszak” i „Rek”, którzy jako jego osłona udali się w ślad za wiozącym go autem do opuszczonej leśniczówki. „Dietrich” ulokowany został nie w leśniczówce, lecz w głębi lasu. Tam dr „Maks” wspólnie z jednym z miejscowych lekarzy, dr. Korzeniowskim, poddali go operacji, która mimo prymitywnych warunków, w jakich jej dokonano, zakończyła się pomyślnie. Po czterech dniach przejął go silny i dobrze uzbrojony patrol z oddziału partyzanckiego „Hardego” (Gerard Woźnica) ze śląskiego Okręgu AK i przewiózł furmanką do kontrolowanej przez partyzantów wsi.

„Akszaka” i „Rek” dołączyli natomiast do oddziałku, którym dowodził „Jeremi”. Znaleźli się w nim również „Wierzba” i „Otwocki”, którzy w toku walki stracili na pewien czas kontakt z grupą.

Z całej tej grupy pierwszy do Warszawy dotarł kierowca „Pikuś”, który zawiózł „Pługowi” odpowiedni meldunek „Jeremiego”. Po nim znaleźli się w Warszawie pozostali.

Nie ujrzeli jej już natomiast „Storch” i „Warski”. Początkowo przewiezieni zostali do Pilicy. Wraz z nimi znalazła się tam „Zeta”, która nie zginęła w owym samochodzie, lecz została ciężko ranna. Po przeprowadzeniu w Pilicy wstępnych badań, całą trójkę przewieziono do Krakowa, do ponurej gestapowskiej katowni przy ul. Montelupich. Na badania wożono ich do siedziby krakowskiego Gestapo przy ul. Pomorskiej. Mimo że byli ranni, poddawano ich najbardziej wyrafinowanym torturom. Swą bohaterską postawą zaimponowali nawet i hitlerowskim oprawcom. Nie powiedzieli ani słowa.

W kilka dni później zostali bestialsko zamordowani. „Zetę”, „Storcha” i „Warskiego” pochowano w Krakowie na cmenta-rzu Rakowickim. Po wojnie, w styczniu 1946 roku zwłoki ich ekshumowano i przewieziono do Warszawy. Choć po śmierci, ale do niej wrócili. Dziś śpią snem wiecznym na Powązkach, w kwaterze żołnierzy „Parasola”, obok swych licznych towarzy-szy broni.

„Alego” i „Orlika” Niemcy początkowo kazali pochować w szczerym polu. Polecenie zostało wykonane, ale w kilka dni później dowódca placówki AK w Udorzu, Ziółkowski, postanowił zwłoki poległych przenieść na cmentarz w Chlinie. Próbowano tego dokonać nocą pod osłoną uzbrojonych członków placówki, udaremnione to jednak zostało przez Niemców, którzy marszem ubezpieczonym nadeszli z Pilicy. Doszło do wymiany strzałów, w trakcie których zginął członek placówki w Udorzu, Tadeusz Kucypera. Niemcy znaleźli przy zabitym dokumenty, poszli więc do jego brata, Władysława, i także go zamordowali.

Ponadto za pomoc udzieloną rannemu „Storchowi” Niemcy aresztowali i wywieźli do Oświęcimia sześciu gospodarzy z Chliny. Tylko trzech wróciło.

Tak zakończyła się ta słynna akcja.

Nie mnie ją oceniać. Faktem jest, że zginęło w niej pięciu żołnierzy „Parasola”, w tym „Zeta”. Dalszych pięciu zostało rannych. Po klęsce, jakiej oddział doznał w wyniku nieudanego zamachu na Stamma, było to drugie najboleśniejsze uderzenie, zadane przez hitlerowców „Parasolowi” w czasie jego istnienia i walki. Oczywiście, nie licząc całej epopei Powstania Warszawskiego.

Strat tych z pewnością nie równoważy to, że Niemców zginęło więcej. Był wśród nich adiutant Koppego, było dwóch żandarmów zastrzelonych pod Porębą Dzierżną, było kilku poległych pod Udorzem.

Cena, jaką za to „Parasol" zapłacił, niewątpliwie jednak była bardzo wysoka.

Jest również faktem, że zaistniały dogodne warunki, by wyrok na Koppem został wykonany. Akcję przygotowano bardzo starannie, według mnie staranniej niż poprzednie, sytuacja panująca w dniu zamachu na pl. Kossaka też okazała się dogod-na. Wykonawcy popełnili jednak kilka błędów. Ciężarówka, która miała zajechać Koppemu drogę, wadliwie wykonała to zadanie, na skutek czego nie udało się zatrzymać jego wozu. Obydwie grupy uderzeniowe też nieco za późno otworzyły ogień.

Może wydawać się komuś, że to są drobiazgi, ale właśnie od takich drobiazgów zależało powodzenie tego typu akcji.

Jest dla mnie wreszcie jasne, iż to, że Koppe żyje, w dużym stopniu może on zawdzięczać naprawdę mistrzowskiej jeździe swego kierowcy, a także sobie samemu, gdyż błyskawicznie rzucił się na podłogę wozu i ukrył za pancernymi płytami.

W każdym razie zamach ten potężnie nim wstrząsnął. Na specjalnym posiedzeniu „rządu” GG, które w związku z zama-chem odbyło się po południu dnia 11 lipca 1944 roku, z ogromnym zdenerwowaniem i nieukrywana irytacją miał oświadczyć:

- W tym usiłowanym zamachu brali udział członkowie warszawskiego ruchu oporu. Trzeba się zastanowić, czy nie należy zabronić warszawiakom opuszczania ich miasta.

Akcja, choć nieudana, miała wielkie znaczenie psychologiczne. Znowu uświadomiła dygnitarzom hitlerowskim, że nie ma takiego miejsca w Polsce, w którym nie mogłaby ich dosięgnąć polska kula. Zatrząsł się ze zgrozy i strachu Frank, zatrzęśli się jego paladyni.

Koppe zaś nasilił terror. Wkrótce po zamachu wydał podległym sobie jednostkom policyjnym w GG zbrodniczy rozkaz, nakazujący, by za każdy zamach na Niemca i każdy sabotaż rozstrzeliwać nie tylko bezpośrednich sprawców, ale również wszystkich blisko spokrewnionych z nimi mężczyzn od lat 16, a kobiety wywozić do obozów koncentracyjnych. Jako „blisko spokrewnionych” zarządzenie to wymieniało: ojca, synów, braci, szwagrów, kuzynów i wujów sprawcy.

Podczas Powstania Warszawskiego Koppe montował odsiecz dla walczących w Warszawie hitlerowców, a jednocześnie prowadził zakrojone na szeroką skalę akcje represyjne, skierowane przeciw mieszkańcom Krakowa i Polski południowej. Ze szczególnym nasileniem nienawiści czynił to po upadku Powstania. Do końca okupacji nie zaprzestał swej zbrodniczej działalności. Uciekł z Krakowa w tym samym czasie co Frank.

Dziś przebywa w NRF, mieszka w Bonn, gdzie jest dyrektorem jednej z fabryk czekolady. W końcu stycznia 1960 roku, gdy go zdemaskowano, ukrywał się bowiem pod fałszywym nazwiskiem, został wprawdzie aresztowany, ale złożył kaucję i szybko znalazł się z powrotem na wolności. A stosunkowo niedawno dowiedzieliśmy się, że postanowieniem sądu w Bonn i za zgodą prokuratora Koppe został „postawiony poza ściganiem od 25. VIII.1966 r." i rozprawa przeciw niemu nie odbędzie się, a nakaz aresztowania został uchylony rzekomo z powodu uznania go za chorego. Tę haniebną decyzję wolno mi chyba zostawić bez komentarza.

Myślę, że nikt nie weźmie mi za złe, jeśli powiem, iż ja szczególnie żałuję, że tego wyroku, wydanego w imieniu Polski Podziemnej na Wilhelma Koppego, jednego z największych hitlerowskich zbrodniarzy, nie udało nam się wykonać.

Ci, którzy wzięli na siebie to jakże trudne zadanie, zrobili wszystko, co było w ich mocy, by zamach się udał. Była nas dość liczna grupa. W akcji bojowej uczestniczyło 22 ludzi, łącznie z bohaterską „Zetą”. Wszyscy byli żołnierzami „Parasola”, a ich nazwiska lub pseudonimy wymieniłem.

Rozpoznanie i sygnalizację prowadziła ośmioosobowa grupa pod moim kierownictwem. Były w niej dwie wywiadowczynie „Parasola”, trzy dziewczęta z krakowskiego Kedywu, „Warecki” i „Halny”, którego nazwiska niestety nie znam. Pomagały nam w jednej z faz naszej pracy dwie łączniczki z Krakowa: „Tomek” i „Bobo”. Wreszcie do uczestników akcji trzeba zaliczyć czteroosobowy sanitariat z dr. „Maksem” na czele. Łącznie 36 osób. Jeśli do tego doliczymy wiele osób, które współpracowały z nami w Krakowie, przygotowując kwatery, magazyny, służąc różnymi informacjami itd., jeśli doliczymy innych oficerów i żołnierzy „Parasola”, którzy z kapitanem „Pługiem” na czele wnieśli w opracowanie, przygotowanie i wykonanie tej akcji istotny wkład, jeśli wreszcie doliczymy ludzi, którzy w wir tego wielkiego zamachu wciągnięci zostali w jego ostatniej, najbardziej dramatycznej fazie pod Porębą Dzierżną, Chliną i Udorzem - otrzymamy bardzo liczną grupę.

Ale czym ona była w porównaniu z siłą, którą dysponował Wilhelm Koppe?

Dlatego też wszyscy uczestnicy tej akcji, a szczególnie ci, którym przypadła jej najtrudniejsza część, zasługują na trwałą w narodzie pamięć.

I naprawdę wielką satysfakcję mi sprawiło, jak w trzy lata po zamachu na Koppego mogłem się przekonać, że pamięć ta jest żywa i silna.

13 lipca 1947 roku uczestniczyłem bowiem w uroczystości odsłonięcia tablicy poświęconej żołnierzom poległym w tamtym nierównym boju. Umieszczona ona została tam, gdzie dowodzeni przez „Jeremiego” chłopcy próbowali szaleńczym szturmem odbić ranną „Zetę”: pod Udorzem, na skarpie wąwozu, którym biegnie szosa. Przybyło, pamiętam, mnóstwo ludzi. W imieniu rodzin poległych pięknie przemawiał dr Zygmunt Niepokój, ojciec bohaterskiego „Storcha”.

Tablica jest z marmuru. Jako motto widnieją na niej słowa z niezapomnianego wiersza Słowackiego, który tak często powtarzaliśmy w czasie okupacji:

„A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei

Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec”.

Pod nimi zaś napis:

»Tu dnia 11. VII. 1944 r. w walce o Wolność Ojczyzny w odwrocie z Krakowa po zamachu na szefa Gestapo polegli żoł-nierze Batalionu AK „Parasol” z Warszawy:

Wojciech Czerwiński „Orlik” lat 22

Stanisław Huskowski „Ali” lat 22

Halina Grabowska „Zeta” lat 21

Bogusław Niepokój „Storch” lat 22

Tadeusz Ulankiewicz „Warski” lat 22

oraz w tydzień później

Tadeusz i Władysław Kucypera z Udorza«.

Znak Polski Walczącej. Napis zamykają słowa: „Cześć Ich pamięci”.

Byłem tam niedawno i znów tę tablicę oglądałem. Stały pod nią kwiaty, mężczyźni, którzy ją mijali, zdejmowali czapki z głów, kobiety kreśliły znak krzyża.

I ucieszyłem się, że tam, daleko od Warszawy, w tych wioskach pod Wolbromiem, Żarnowcem i Pilicą, trwa i jest tak żywa pamięć o żołnierzach „Parasola”.

Bo rzetelnie sobie na to zasłużyli.

Przypisy:

  1. Uwaga autora: Przy opracowaniu tego rozdziału oparłem się w pewnej mierze na dwóch artykułach z kroniki „Parasola”: Akcja „Koppe”, „Nowa Kultura” r. 1957, nr nr 28 i 29 (381 i 382).

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi